Zdziwić może, że do tego trzeba było wezwać ducha van Beethovena, ale kompozytor jest w filmie rzecznikiem Boga. A Bóg ma zawsze rację.
Scenariusz realizuje się miło, bo rozgrywa się w nim trzy modne i wygodne tematy. Pierwszy to feministyczny: Anna Holtz tak dobrze komponuje, że van Beethoven pomaga jej dopracować jej dzieło. Drugi to teologiczny: mętne a nadęte wypowiedzi przypisane kompozytorowi uznają sztukę za formę kontaktu ducha z Niebiosami, więc daleką od ludzi bawiących się dźwiękiem, kształtem czy słowem. Trzeci dotyczy potęgi jednostki zwycięskiej choć bez oparcia możnych (czytaj korporacji): świat pada na kolana przed genialnym dziełem. Oczywiście w filmie nie wspomni się, że po sukcesie premiery IX Symfonii brakowało przez dziesiątki lat słuchaczy, bo społeczność krytyków i muzyków olewała dzieło.
Radość tworzenia i bliskości Boga (bo trudno wątpić, że to Agnieszka van Beethoven wygłasza ustami Ludwika knotowate deklaracje) zablokowała refleksję, że ktoś dorosły z ekipy powinien przeczytać uważnie scenariusz i uwolnić go od sceny z przyjacielem kompozytora ogłaszającym w 1824 roku, że cierpi na raka, albo sceny z gimnastycznie usposobionym inżynierem dobijającym się nocą do cel mniszek, które to cele mają okna wychodzące (sic!) na wiedeńską ulicę.
Ta beztroska przeniosła się także na recenzentów: jakaś pani widniejąca w Sieci twierdzi, że to Dramat biograficzny, a właściwie udramatyzowana spekulacja na temat późnej starości Ludwiga van Beethovena. A doliczenie się różnicy dwóch liczb, 1824 (roku premiery IX Symfonii) i 1770 (daty urodzin mistrza) uświadomiłoby, że nie mistrz a jego wątroba była w stanie późnej starości.
Świetni aktorzy nadadzą sens każdej bzdurze i nawet gdyby para protagonistów grała role kota Toma i myszki Jerry, film nadawałby się do oglądania.
Film warto oglądnąć dla dowcipu na temat szczurów i kotów.