Na paryskim placyku siedzą starsi Murzyni. Dziwnym francuskim ostro
dyskutują czy mango ze wsi, którą opuścili za młodu było lepsze od owoców z
sąsiedniej wioski. Przechodzący działacz polityczny zatrzymuje się z
nadzieją, ale słysząc, że aktualne problemy społeczne nie są poruszane,
oddala się szybko. Policjant przebiega wzrokiem grupkę; są za sędziwi na
handlarzy narkotykami, więc idzie dalej. Dyskusja ciągnie się po zachodzie
słońca. Kurtyna nie spada, bo jej nie trzeba. To spektakl emigracji bez
dramaturgii, kasy czy widzów.
Rodaku, wybacz. Ja wiem: my nie Afryka, my Europa. Nasza religia ładniejsza,
nasi generałowie mniej krwiopijni i nasze kobiety mniej krzykliwe. Lecz
słowo emigracja zachęca do dziwnych konstrukcji mentalnych,
niegustownych analogii, niedorzecznych skojarzeń. I snuje się podejrzenie:
czy my mówić będziemy o mango czy o cytrynach?
Urodziłem się w roku. Jasne, że urodziłem się. Co za sztuka. Każdy z nas to
zrobił. Ale udał mi się lepszy wyczyn. Ciągle tu jestem. Odchodzą dawne
odnośniki i wykrzykniki, młodzi gniewni i pazerni starcy i tylko
Partia nie odchodzi. Zmienia nazwy i peruki, śpiewa już Boże coś
Polskę a nie Międzynarodówkę, ale daje mi poczucie stałości i
pewności. Tak, to ta sama Polska, z której wyjechałem. Witajcie, mordy.
A pod mordami lud czyli społeczeństwo. I jak tragiczne westchnienie mojej
siostry, która nie wyjechała: szkoda mi Luśki. Jej życie jest dużo
cięższe niż nasze. Tak, im więcej znam detali z życia siostrzenicy tym
bardziej cieszą mnie radości, których miałem nadmiar w PRL. Było ciężko, ale
zawsze była nadzieja: a może kiedyś z tego uda się wyjechać? A
teraz nie ma tej nadziei. No bo i dokąd wyjechać, do Unii? Chociaż to może
być ciekawy pomysł.
Urodziłem się
ach, już o tym mówiłem. A było to w Trzeciej Rzeszy. Ja
sobie tej rzeszy nie wybierałem. To ona przyszła do mnie. Najpierw przyszły
Ruskie, ale mnie jeszcze nie było, więc straciłem ten miły kontakt
towarzyski. Ja tak, mój ojciec nie. Jak typowy polski intelektualista
popracował w kopalni Wielkiej Maci Narodów. Wrócił, więc miałem ojca.
Tak więc miałem ojca, ojciec miał pracę, praca miała skierowanie na
mieszkanie i dlatego zamieszkaliśmy. Nie mogę powiedzieć w jakim mieście i w
jakiej dzielnicy, bo to jest praca konkursowa podpisana godłem a nie
nazwiskiem, więc jeśli traktować sprawę serio (a ja jestem taki Polak co
traktuje słowa serio), to wszystko jest utajnione. Nawet nie mogę wymówić
imienia mojego psa, co mi właśnie szczeka choć to pełna nocka, bo specjalne
komputery: wyszukiwałki, przekopywałki, zestawiałki i porównywałki,
natychmiast mnie zidentyfikują, a ja przecież jestem kimkolwiem i takim mam
być.
Everyman czyli tak naprawdę Nikt. Więc jestem Kazik Kazik i
mieszkaliśmy po wojnie całkiej dobrze, jak to dziś widzę, bo z miasta z
drewnianymi chodnikami przerzuciło moją rodzinę do miasta, które miało
autostradę do Berlina i te mieszkania były dla robotników a nie dla
kanarków, więc architekci od Hitlera robili pokoje dwa razy większe od
dzisiejszych cel dla skazanych na miasto rodzin i przed domem był
20-metrowy pas trawników i można było bawić się w inne gry niż ucieczka
przed szarżującym samochodem, więc było fajnie, choć był Beria i Bierut i
inne buce.
Ale kiedyś nadeszło dojrzewanie czyli wyraźniej dostrzegałem barwy i ich
brak; szarość oraz ponurość zaczynała ciążyć. W kinach Elvis Presley wesoło
się wyginał a tu radio nudziło, że hej wycieczka hej daleka.
Więc wcześniej czy później trzeba było iść na tę wycieczkę, bo w PRL-u
trudno było wytrzymać.
Owszem, buce ubeki dopomogły mi w podjęciu ostatecznej decyzji,
ale nie warto o tym mówić. Nie mogę kreować siebie na bohatera oporu,
bo mi nawet jednego zęba nie wybili, ale ponadto trzeba by było mówić
o tych gnojkach, co mnie przesłuchiwali, a nie chce mi się robić im
reklamy. A w dodatku może to być nierozsądne, bo jeśli wrocę do Kraju
to mogę potrzebować pożyczki bankowej a tu taki dawny gnojek a dzisiaj
bankier mi powie: no jak pan brzydko o mnie mówił, więc lepiej
uważać ze słowami.
Wyjechałem w świetnym stanie. Zdrowy, cały i ze ślicznym doktoratem.
Doktorat nie był z marksizmu, więc nie było kłopotów z pracą. Troszkę
gnębiły dwie rzeczy. Najpierw to, że miałem nie zobaczyć nigdy tych jezior i
górek, gdzie tyle miesięcy spędzałem, tych prostokątów kolorowych poletek,
które tak mi wryły się w pamięć. A potem poczęły niepokoić echa przeszłości
i to nie mojej refleksy dyskusji sprzed kilkudziesięciu lat
między panią Orzeszko a panem Świętochowskim.
Emigracja zdolności.
Nawarstwienie naiwnych rozważań sprzed wieku i nachalnych wstawek rządowej
propagandy o wykształceniu, które ktoś gdzieś mi dał, niepokoiło i nie
dawało się usunąć.
A i inne konflikty sumienia wciskały się bez zaproszenia. Jak to zwykle
z sumieniem bywa, winna była geografia. Nie osiadłem w Stanach, wręcz
odwrotnie, byłem w miejscu gdzie o Stanach mówiło się bardzo źle.
Kłopot był w tym, że rozumiałem doskonale tutejsze argumenty i musiałem
nolens volens oddać im sporo racji. A oznaczało to, że
dawno wyśmiane tezy odzyskiwały porcję sensowności i wcale nie było
mi z tym wygodnie.
Na początku istnienia poza Krajem nie traktowałem tego zbyt poważnie.
Wpadłem do tygla, gdzie obracały się dziwne typu z wszystkich kontynentów.
Zgodnym chórem złorzeczyły amerykańskim imperialistom, ale kto mógł, jechał
do Stanów i tam się kształcił i dorabiał. Spora część ich wywodów wydawała
się wyciągnięta z Trybuny Ludu i kosztowało nieco czasu,
by zrozumieć, że gdy Trybuna Ludu krytykowała, mogła mieć sporo
racji.
Wiem, że w tym momencie niejeden ideowy emigrant aż podskoczy, ale
nim o protopterokomunę mnie oskarży, niech zechce mi wyjaśnić jak
przedstawić w nie-anty-imperialistycznych terminach, nic o drenażu
mózgów nie wspominając, taki detal: przyjeżdża do indyjskiego
uniwersytetu przedstawiciel wielkiej firmy z USA i po krótkiej rozmowie
z podejrzanie uległymi władzami zatrudnia komplet absolwentów
kursu informatyki. Aha
zysk dla indyjskiej ekonomii, bo przyjadą
dolary, rozumiem. No i zapewne tam na miejscu nie potrzebowali tych
specjalistów, ćwiczyli ich dla sportu.
Skupienie tych impulsów zmuszało do przemyślenia klasyfikacji emigracyjnych,
kto tu kniaź a kto robol. Takie to szlachetne, cierpieć za Stalina i uciekać
od tajnej policji ale stawało się jasne, że w wielu światach policja
nie musiała być tajna, by zająć się zbrodnią. Więcej powiem, cóż to za
wyszukane maniery gdy fingują proces i osadzają w więzieniu. Przecież ponad
połowa reżimów XX-go wieku nie wdawała się w takie kontredanse. Ale co ja,
przecież nie jestem Leonard Cohen, żeby robić spis ciekawych sposobów na
umieranie znienacka. Ważne, że docierałem do zrozumienia powszechnej
hipokryzji świat nie był skłonny uznać, że ktoś urodzony w Republice
Gloglostanu, jeśli nie był z kasty rządzącej to był potencjalnym uchodźcą,
zagrożonym przez dzień i noc. A czy starano się wykończyć osobę gwałtem,
strzałem czy głodem jakie to ma znaczenie?
Świat wdawał się w hipokryzję z rozsądku. Przecież rozpoznać prawdę i głośno
to wyrazić zobowiązywałoby do działania. Więc żyłem w świecie, który
publikował gazety i tygodniki tak głupie i zakłamane jak te krajowe. Lecz
miały więcej stron z reklamami i lepszy papier.
Przez długi czas nie kłuło to ani uwierało. Trzeba wiele czasu, by wygodne
miejsce, gdzie się osiada uznać naprawdę za swoje. A takie uznanie znaczy:
martwić się o nie. Wydaje się, że szacunek czyli
respekt pochodzi od
respectus czyli od rzeczy przy
piersi. Co tam jest przy piersi, serce? Więc szanuję to w
gruncie rzeczy znaczy lubię? Uczciwie wyznaję, że znam i inną
propozycję etymologii, miałoby to pochodzić od patrzenia wstecz.
Kto wie czy to rozgałęzienie, ta wolność wyboru wygodnej etymologii nie
odzwierciedla naszych głębszych nastawień do bliźnich.
A bliźni otaczający mnie w mojej nowej ojczyźnie byli tak inni ode
mnie
Oj, nie było cienia szacunku w tym moim odczuciu z pierwszych
dni, gdy w barku zapłaciłem banknotem za napój, a uświadomiwszy sobie
jego stosunkowo sporą wartość pomyślałem: a jeśli ten chłopak z kasy
pójdzie w zaparte i oświadczy, że żadnego banknotu ode mnie nie dostał?
Dziwne. W tylu krajowych kasach tyle rachunków płaciłem, a ta ciekawa
refleksja nigdy mi nie zaświtała.
Później okazało się, że mój nowy i stary kraj są nader podobne. Jeśli
wierzyć Donosom i niewiarygodnym hecom z menażerią polityczną,
o której parę razy w tygodniu czytam, to Polska wkrótce będzie bardziej
tropikalna w obyczajach niż Nigeria. Oczywiście te podobieństwa miały
dwojakie korzyści: łatwiejsza mi była adaptacja w nowym społeczeństwie
i lepiej rozumiałem niuanse, do których anglosascy ambasadorowie
docierali przez długie lata, nacinając się brzydko na śliski tekst z
niekomentowanym podtekstem.
Ale, ale
z adaptacją nigdy nie miałem kłopotów. We Francji czułem
się jak w domu. W Anglii też szczególnie gdy wchodziłem do pubu.
W Niemczech
nie, bez przesady. Niemcy były mi gościnne i uprzejme,
ale czułem, że taki jak ja Turek nigdy się w pełni nie odturczy. Poszedłem
sobie hen i mile Niemcy wspominam, ale może dlatego, że z oddali.
Przez wiele lat myślałem, że to aż za gładko mi idzie. Może-m ja mutant?
A może po prostu ślizgam się na powierzchni, nie rozumiem głębi problemów
i dlatego łatwiej mi znieść bóle istnienia? Przypuszczam dziś, że trochę
tu wszystkiego, o najważniejszym czynniku jeszcze zdąże opowiedzieć, ale
zauważę, że ma to swój urok gdy zna się nowy język dostatecznie, by
czuć się swojsko, ale nie zna się go na tyle, by zrozumieć pełnię
głupoty śpiewanych strof czy wywrzaskiwanych komentarzy sprawozdawców
sportowych.
Czyli wieczny
outsider.
No właśnie. Wieczny. Coś tu nie zgadza się. Przecież jesteśmy istotami
wyznaczonymi przez biologię w instynktownych gustach i hormonalnych
pociągach, jeśli komuś wszędzie dobrze to jakoś biologia jest
przezwyciężona. A że nie jest to efektem sublimacji, własnego wysiłku,
to może to wszystko nieprawda? Może gdziekolwiek jest mi po kwadransie
dobrze, bo w istocie wszędzie mi równie źle? I gdzie by mi było dobrze?
Przypomniałem sobie pewne wczasy zjeżdżone wzdłuż wschodniej granicy Kraju.
Szukaliśmy z przyjacielem śladów mniejszości religijnych. Kościółek Łemków,
białoruski muezzin tak bliski językowo trzymanemu Koranowi jak ja egipskiej
Księdze Zmarłych, mała cerkiew
Gdy dotarliśmy do Puńska coś dziwnego
mnie otoczyło. Nie przeszkadzały mi w niczym litewskie dzieciaki, których
wrzaski z pewnością nie powinny być tłumaczone w kulturalnym środowisku. Nie
zastanawiało mnie, że w takiej mieszance stonowanych barw nigdy nie byłem.
Czułem bez najmniejszej wątpliwości, w ciszy lasu, we mgle nad jeziorkiem, w
powiewie wiatru, że byłem u siebie. To stamtąd wyszedłem. No, prawie
stamtąd, kilka powiatów na wschód. Ziemia mówiła wprost do moich komórek,
bez pośrednictwa poetów czy polityków, wchodziła w moje utajone pokłady
pamięci, przywracała wewnętrzny ład.
Powinienem był tam zostać. A raczej nigdy stamtąd nie wyjeżdżać.
A jeszcze dokładniej nigdy stamtąd nie być wyrzucony.
Zostałem emigrantem gdy miałem rok a przez wojnę nie miałem smoczka.
Zostałem nim emigrantem, nie dzieckiem bez smoczka na zawsze.
Później, za każdym razem, było coraz łatwiej przetrwać. Gromadziły
się doświadczenia, rozwijała się technika przeżywania na obczyźnie.
Kiedy wrócę na Litwę? Nigdy. Przecież nawet Miłosz nie wrócił. To był wiek
masowych wysiedleń, nie było miejsca na filmowe powroty. Znikły wioski
i ludzie, po polach i łąkach rozrosły się bloki mieszkalne i brudne
garaże zagranicznych firm.
A może to nie kwestia w Litwie? Gdy wyjeżdżałem kiedyś z tych ziem
pełnych pruskich murów i obrzydliwej, choć bardzo równo poukładanej
cegły, i dojeżdżałem czy to do Lublina, przybrudnego ale zrozumiałego
albo Gniezna z jego jakże ciepłą rotundą i złocistymi polami
wzrok mi odpoczywał od szarzyzny i wiedziałem, że byłem w Polsce.
Ile by mi politycy odzyskaności owych ziem nie wmawiali, ile wywodów
o historycznej potrzebie i sensie nie przedkładano, moimi jelitami,
skurczem mięśni, skrętem kolan czułem: to nie moje. Da się żyć, nie
da się tego kochać.
No to jak, wystarczająco nawzruszałem się nad sobą? Brak macierzy i brak
smoczka, w sieni wynajmowanej rudery czai się cień nieposiadanej Syrenki,
krajowa zgaga i emigracyjny sukces. Ale może warto przejechać tą trasą
jeszcze raz i wszystko od nowa przeliczyć, bo przecież żaden to ze mnie
emigrant. Nawiasem, najnowsze pokolenie częściej wyjeżdża dlatego, że grant
a nie że emigrant. I nie tak strasznie inaczej było ze mną. Mogłem olewać
bezpiekę, mogłem stać w kolejkach za wołowymi żyłami, nikt mi nie zabraniał
kupować octu za czasów gubernatora Jaruzelskiego.
Co gorsza, moralne konflikty tak się przeterminowały, że mają zapach tego
octu. Pani Orzeszko miałaby spore kłopoty z akcentami uczuciowymi myśląc o
Polakach żyjących tuż obok niej, pracujących przez Internet w Redmond,
kupujących przez Internet wyposażenie domu w Hamburgu i spędzających
wszelkie wakacje w Indonezji. I taka osoba może być kibicem Arsenalu a nie
Wisły i słać dzieci do szkoły amerykańskiej w Warszawie.
Ale takie typy jak ja są przecież nieskończenie dalej od rzeczywistości
krajowej, nieprawda?
Nie wiem jak to z prawdą, komuś innemu będzie dane oceniać. Mam parę
drobnych wskazówek, że sprawa nie jest prosta. Owszem, autorzy niektórych
listów z Kraju tak mnie chyba widzą. Czarujące są takie oświadczenia:
Witam, Jestem Adrian mieszkam w Kielcach. Zbieram pamiatki z innych
krajow: widokowki, znaczki pocztowe, karty telefoniczne, banknoty i inne
drobiazgi. Chcialbym prosic o przyslanie mi czegos od czasu do czasu z
Kraju. Misiu Miły, ja też zbieram banknoty i inne drobiazgi i
chętnie będę je dostawał nawet trzy razy dziennie. Prawie całe moje
otoczenie zbiera. Musi młody człowiek bez nadmiaru
respectus dla
nieznanych typów. Ale czemu nie szanuje diakrytyków?
Czasami inaczej to wygląda. W technicznie skierowanej grupie dyskusyjnej z
Gliwic młodzi ludzie nie zawsze zwracają uwagę na ostatnie dwie literki, co
wskazują moją domenę i dziwią się przy prywatnej wymianie uwag: to ty
nie jesteś stąd? Jestem stąd, przecież trudno być znikąd, ale
stędy nam się rozbiegają o parę tysięcy kilometrów.
Kiedyś siostra zdumiała się, że już słyszałem o lokalnej aferze z naszego
miasta. Kosztuje nieco wysiłku przyzwyczajenie się do myślenia, że nie
ma ograniczeń lokalnych na lokalne sprawy, no może poza Północną Koreą.
Jeśli mam czas, by wejść na
www.mójgrajdołek.pl,
będę wiedział przed śniadaniem o ich problemach pory obiadowej.
I won poszły sobie obrzydliwe czasy gdy zakurzone urzędole z Ochrany,
przebrane w ubranka komuchów, sprawdzały mi praworządność poczty
wychodzącej i dochodzącej. Teraz robią to sprawnie i cicho komputery
w podziemiach i każdym razem gdy wspomnę o seks-bombach mojej młodości
kontrolny komputer zastanowi się czy wpisać mnie na listę L3 czy olewać.
Mówię oczywiście o poczcie elektronicznej, bo zwykłą pocztę widzę
raz na rok, gdy muszę wysłać książkę albo lekarstwo.
Lecz najbardziej mnie cieszy, że po listowym wyzwoleniu od poczt i
listonoszów zaczynam być wolny od służb telefonicznych. Może teraz mniej
jestem odizolowany od ludzi niż wtedy gdy rozmowa międzymiastowa z
przyjacielem wymagała ustaleń wstępnych kto będzie o której godzinie w pracy
przy telefonie a potem ryczeliśmy: Franek! Ty mnie słyszysz?! Bo ja
cię słyszę! i poganialiśmy tematy licząc grosze. Teraz w Stanach
obywatel kupuje kartę za 5 dolarów i gada z Krajem godzinami z publicznych
telefonów. A jak ktoś (jak ja) stanowych kart telefonicznych nie ma, to
przecież ma skype'a. No, ciągle wyłączając Północną Koreę i Kubę. Za
dziesięć euro mogę nagadać się aż do wyrobienia pypcia na języku i
dowiedzieć się więcej plotek o Józiu i Tadziu niż mieści się w pamięci. A
jeśli mój rozmówca też ma skype'a to tylko zmęczenie przerwie nasze godzinne
a darmowe rozmowy. Technologiczne ograniczenia na plotki i wieści znikły jak
w bajce.
Oczywiście, technologia przyjaźniejsza jest jednym zmysłom i całkiem
nieczuła na inne. Przeczytam i usłyszę z oddalenia, ale nie przytulę.
Nie pocałuję, nie poczuję perfum i nie poczuję ciepła rąk. Znaczące
spojrzenie mogę zastąpić emotikonem, co jest prawie tak dobre jak
jedzenie kory jabłoni zamiast jabłka. Więc nie będę autorem triumfalnego
hymnu o komputerze. Ale proszę cię, Rodaku, zauważ: ta zabawka zmieniła
sens słowa
emigrant. Emigrantem w dawnym stylu jest ten, kto chce.
I tu leży zakopany duży śmierdziel. Rzekł mi kiedyś przyjaciel ze
studiów, żyjący w Stanach: czy potrafisz zrozumieć czemu po wyjechaniu
z Polski Żyd nauczy się trzech innych języków i zachowa na resztę życia
świetne polskie słownictwo, a Polak choć po latach kaleczy angielski
to po miesiącu udaje, że nie pamięta polskiego?
Nie, nie potrafię. Nie rozumiem też, czemu Polonia ze Stanów, znacznie
bogatsza od Żydów, nie ma większego znaczenia politycznego czy moralnego.
Może są jakieś genetyczne znamiona narodowe. Na przykład Irlandczycy
lubią strzelać do siebie a Polacy gryźć rodaków w łydkę. Coraz trudniej
mi wierzyć w świetność naszej przeszłości jeśli w teraźniejszości widzę
tak mizerny jej spadek. Spadek w istocie.
Nie znam wielu przypadków powrotów. Nie chodzi mi o spędzanie czasu
na emeryturze, ale o czas twórczej pracy. Coś tam w klimacie wisi
niedobrego. Chyba odczułem to gdy pewnego dnia przebiegła mi myśl
o powrocie. Cykl szybkich konsultacji w parę dni wybił mi to z głowy.
Zamiast robić to, w czym jestem dobry, spędziłbym długi okres wykazywania,
że w istocie nie jestem gorszy od osadzonych i zasadzonych w fotelach
osób. Weryfikacja nie szła by drogą realnych prób ale procedurami
księżycowymi, które do niczego nie są mi potrzebne.
Więc zostaje opcja emeryta. I potrzeba przybliżenia się do ziemi,
której zapach i mistyczny oddźwięk kołatał się w zakątkach mózgu.
Już wiem jak to będzie. Odniosę jakiś sukces. Krajowy komitet
od podobnych spraw postanowi wezwać mnie na specjalną sesję, gdzie będzie
15 minut tylko dla mnie. Przyjadę, rozejrzę się po twarzach mądrych
i głupich, przyjaznych i zawistnych i powiem:
Piękne panie,
szanowni panowie, a szczególnie zacny panie mecenasie Kraykowski.
Skorzystam z tej okazji, by zostawić wam moje kości. Stąd one przyszły
i nic dalekim ziemiom po nich. Jeśli nie chcecie dbać o nie, złóżcie
je w jakimś sympatycznym miejscu, między Wschodem i Zachodem. Może
na połowie drogi między Puńskiem i Paryżem, czyli w Gnieźnie, w moim
prawdziwym Kraju.