Floripa, marzec 2006

Gdy przed rokiem zauważyłem w Sieci ogłoszenie o konkursie na pamiętniki emigrantów, upojnie mi zapachniały dwa tysiące dolarów pierwszej nagrody. Natychmiast przeliczyłem je na dwa bilety powrotne na wizytę w Kraju i zabrałem się do pisania dniami i nocami. No, może przesadzam. Pisałem krótko, dłużej myślałem o tym, co chciałem powiedzieć. A potem oczekiwałem na gratulacje.

Coś wyszło nie tak i nie doczekałem się. Patrząc na to od strony pozytywnej i unikając słowa nie, otrzymałem brak nagrody, brak wyróżnienia a także brak zaklasyfikowania się wśród trzydziestki najlepszych prac. A w sumie to prac miało być czterysta i dwie.

Ale każda chmurka na srebrną podszewkę, czyli można w każdym braku ujrzeć jego dodatnią stronę. Pomyślałem, że mogę dać wskazówkę wszelkim przyszłym konkursowiczom czego uniknąć w pisaniu, by ominąć brak nagrody czy wyróżnienia. I postanowiłem wystawić tę moją próbę na publiczny a pedagogiczny ogląd.

Czy czyniąc to naruszam jakieś prawo? Bowiem na mocy swego własnego postanowienia organizatorzy konkursu stawali się właścicielami wszelkich prac, które do nich dotarły. Ale po pierwsze to mogą sobie moczyć nogi w wywarze z jakichś innych ziółek, a nie z mojego pliku w formacie pdf czy wydruku z mojej drukarki, a po drugie, to skąd ja niby mam wiedzieć, że moją pracę dostali? Przecież brak mi powiadomienia o zdobyciu przeze mnie pierwszej, drugiej i trzeciej nagrody.

Kazik Kazik

Zawsze emigrant – ma non troppo

Na paryskim placyku siedzą starsi Murzyni. Dziwnym francuskim ostro dyskutują czy mango ze wsi, którą opuścili za młodu było lepsze od owoców z sąsiedniej wioski. Przechodzący działacz polityczny zatrzymuje się z nadzieją, ale słysząc, że aktualne problemy społeczne nie są poruszane, oddala się szybko. Policjant przebiega wzrokiem grupkę; są za sędziwi na handlarzy narkotykami, więc idzie dalej. Dyskusja ciągnie się po zachodzie słońca. Kurtyna nie spada, bo jej nie trzeba. To spektakl emigracji bez dramaturgii, kasy czy widzów.

 

Rodaku, wybacz. Ja wiem: my nie Afryka, my Europa. Nasza religia ładniejsza, nasi generałowie mniej krwiopijni i nasze kobiety mniej krzykliwe. Lecz słowo „emigracja” zachęca do dziwnych konstrukcji mentalnych, niegustownych analogii, niedorzecznych skojarzeń. I snuje się podejrzenie: czy my mówić będziemy o mango czy o cytrynach?

Urodziłem się w roku. Jasne, że urodziłem się. Co za sztuka. Każdy z nas to zrobił. Ale udał mi się lepszy wyczyn. Ciągle tu jestem. Odchodzą dawne odnośniki i wykrzykniki, młodzi gniewni i pazerni starcy – i tylko Partia nie odchodzi. Zmienia nazwy i peruki, śpiewa już „Boże coś Polskę” a nie Międzynarodówkę, ale daje mi poczucie stałości i pewności. Tak, to ta sama Polska, z której wyjechałem. Witajcie, mordy.

A pod mordami lud czyli społeczeństwo. I jak tragiczne westchnienie mojej siostry, która nie wyjechała: „szkoda mi Luśki. Jej życie jest dużo cięższe niż nasze.” Tak, im więcej znam detali z życia siostrzenicy tym bardziej cieszą mnie radości, których miałem nadmiar w PRL. Było ciężko, ale zawsze była nadzieja: „a może kiedyś z tego uda się wyjechać?” A teraz nie ma tej nadziei. No bo i dokąd wyjechać, do Unii? Chociaż to może być ciekawy pomysł.

Urodziłem się … ach, już o tym mówiłem. A było to w Trzeciej Rzeszy. Ja sobie tej rzeszy nie wybierałem. To ona przyszła do mnie. Najpierw przyszły Ruskie, ale mnie jeszcze nie było, więc straciłem ten miły kontakt towarzyski. Ja tak, mój ojciec nie. Jak typowy polski intelektualista popracował w kopalni Wielkiej Maci Narodów. Wrócił, więc miałem ojca.

Tak więc miałem ojca, ojciec miał pracę, praca miała skierowanie na mieszkanie i dlatego zamieszkaliśmy. Nie mogę powiedzieć w jakim mieście i w jakiej dzielnicy, bo to jest praca konkursowa podpisana godłem a nie nazwiskiem, więc jeśli traktować sprawę serio (a ja jestem taki Polak co traktuje słowa serio), to wszystko jest utajnione. Nawet nie mogę wymówić imienia mojego psa, co mi właśnie szczeka choć to pełna nocka, bo specjalne komputery: wyszukiwałki, przekopywałki, zestawiałki i porównywałki, natychmiast mnie zidentyfikują, a ja przecież jestem kimkolwiem i takim mam być. Everyman czyli tak naprawdę Nikt. Więc jestem Kazik Kazik i mieszkaliśmy po wojnie całkiej dobrze, jak to dziś widzę, bo z miasta z drewnianymi chodnikami przerzuciło moją rodzinę do miasta, które miało autostradę do Berlina i te mieszkania były dla robotników a nie dla kanarków, więc architekci od Hitlera robili pokoje dwa razy większe od dzisiejszych cel dla skazanych na miasto rodzin – i przed domem był 20-metrowy pas trawników i można było bawić się w inne gry niż ucieczka przed szarżującym samochodem, więc było fajnie, choć był Beria i Bierut i inne buce.

Ale kiedyś nadeszło dojrzewanie czyli wyraźniej dostrzegałem barwy i ich brak; szarość oraz ponurość zaczynała ciążyć. W kinach Elvis Presley wesoło się wyginał a tu radio nudziło, że hej wycieczka hej daleka. Więc wcześniej czy później trzeba było iść na tę wycieczkę, bo w PRL-u trudno było wytrzymać.

Owszem, buce ubeki dopomogły mi w podjęciu ostatecznej decyzji, ale nie warto o tym mówić. Nie mogę kreować siebie na bohatera oporu, bo mi nawet jednego zęba nie wybili, ale ponadto trzeba by było mówić o tych gnojkach, co mnie przesłuchiwali, a nie chce mi się robić im reklamy. A w dodatku może to być nierozsądne, bo jeśli wrocę do Kraju to mogę potrzebować pożyczki bankowej a tu taki dawny gnojek a dzisiaj bankier mi powie: „no jak pan brzydko o mnie mówił”, więc lepiej uważać ze słowami.

Wyjechałem w świetnym stanie. Zdrowy, cały i ze ślicznym doktoratem. Doktorat nie był z marksizmu, więc nie było kłopotów z pracą. Troszkę gnębiły dwie rzeczy. Najpierw to, że miałem nie zobaczyć nigdy tych jezior i górek, gdzie tyle miesięcy spędzałem, tych prostokątów kolorowych poletek, które tak mi wryły się w pamięć. A potem poczęły niepokoić echa przeszłości – i to nie mojej – refleksy dyskusji sprzed kilkudziesięciu lat między panią Orzeszko a panem Świętochowskim. Emigracja zdolności. Nawarstwienie naiwnych rozważań sprzed wieku i nachalnych wstawek rządowej propagandy o wykształceniu, które ktoś gdzieś mi dał, niepokoiło i nie dawało się usunąć.

A i inne konflikty sumienia wciskały się bez zaproszenia. Jak to zwykle z sumieniem bywa, winna była geografia. Nie osiadłem w Stanach, wręcz odwrotnie, byłem w miejscu gdzie o Stanach mówiło się bardzo źle. Kłopot był w tym, że rozumiałem doskonale tutejsze argumenty i musiałem nolens volens oddać im sporo racji. A oznaczało to, że dawno wyśmiane tezy odzyskiwały porcję sensowności i wcale nie było mi z tym wygodnie.

Na początku istnienia poza Krajem nie traktowałem tego zbyt poważnie. Wpadłem do tygla, gdzie obracały się dziwne typu z wszystkich kontynentów. Zgodnym chórem złorzeczyły amerykańskim imperialistom, ale kto mógł, jechał do Stanów i tam się kształcił i dorabiał. Spora część ich wywodów wydawała się wyciągnięta z „Trybuny Ludu” – i kosztowało nieco czasu, by zrozumieć, że gdy „Trybuna Ludu” krytykowała, mogła mieć sporo racji.

Wiem, że w tym momencie niejeden ideowy emigrant aż podskoczy, ale nim o protopterokomunę mnie oskarży, niech zechce mi wyjaśnić jak przedstawić w nie-anty-imperialistycznych terminach, nic o drenażu mózgów nie wspominając, taki detal: przyjeżdża do indyjskiego uniwersytetu przedstawiciel wielkiej firmy z USA i po krótkiej rozmowie z podejrzanie uległymi władzami zatrudnia komplet absolwentów kursu informatyki. Aha … zysk dla indyjskiej ekonomii, bo przyjadą dolary, rozumiem. No i zapewne tam na miejscu nie potrzebowali tych specjalistów, ćwiczyli ich dla sportu.

Skupienie tych impulsów zmuszało do przemyślenia klasyfikacji emigracyjnych, kto tu kniaź a kto robol. Takie to szlachetne, cierpieć za Stalina i uciekać od tajnej policji – ale stawało się jasne, że w wielu światach policja nie musiała być tajna, by zająć się zbrodnią. Więcej powiem, cóż to za wyszukane maniery gdy fingują proces i osadzają w więzieniu. Przecież ponad połowa reżimów XX-go wieku nie wdawała się w takie kontredanse. Ale co ja, przecież nie jestem Leonard Cohen, żeby robić spis ciekawych sposobów na umieranie znienacka. Ważne, że docierałem do zrozumienia powszechnej hipokryzji – świat nie był skłonny uznać, że ktoś urodzony w Republice Gloglostanu, jeśli nie był z kasty rządzącej to był potencjalnym uchodźcą, zagrożonym przez dzień i noc. A czy starano się wykończyć osobę gwałtem, strzałem czy głodem – jakie to ma znaczenie?

Świat wdawał się w hipokryzję z rozsądku. Przecież rozpoznać prawdę i głośno to wyrazić zobowiązywałoby do działania. Więc żyłem w świecie, który publikował gazety i tygodniki tak głupie i zakłamane jak te krajowe. Lecz miały więcej stron z reklamami i lepszy papier.

Przez długi czas nie kłuło to ani uwierało. Trzeba wiele czasu, by wygodne miejsce, gdzie się osiada uznać naprawdę za swoje. A takie uznanie znaczy: martwić się o nie. Wydaje się, że „szacunek” czyli „respekt” pochodzi od respectus czyli od rzeczy przy piersi. Co tam jest przy piersi, serce? Więc „szanuję” to w gruncie rzeczy znaczy „lubię”? Uczciwie wyznaję, że znam i inną propozycję etymologii, miałoby to pochodzić od „patrzenia wstecz”. Kto wie czy to rozgałęzienie, ta wolność wyboru wygodnej etymologii nie odzwierciedla naszych głębszych nastawień do bliźnich.

A bliźni otaczający mnie w mojej nowej ojczyźnie byli tak inni ode mnie … Oj, nie było cienia szacunku w tym moim odczuciu z pierwszych dni, gdy w barku zapłaciłem banknotem za napój, a uświadomiwszy sobie jego stosunkowo sporą wartość pomyślałem: „a jeśli ten chłopak z kasy pójdzie w zaparte i oświadczy, że żadnego banknotu ode mnie nie dostał?” Dziwne. W tylu krajowych kasach tyle rachunków płaciłem, a ta ciekawa refleksja nigdy mi nie zaświtała.

Później okazało się, że mój nowy i stary kraj są nader podobne. Jeśli wierzyć „Donosom” i niewiarygodnym hecom z menażerią polityczną, o której parę razy w tygodniu czytam, to Polska wkrótce będzie bardziej tropikalna w obyczajach niż Nigeria. Oczywiście te podobieństwa miały dwojakie korzyści: łatwiejsza mi była adaptacja w nowym społeczeństwie – i lepiej rozumiałem niuanse, do których anglosascy ambasadorowie docierali przez długie lata, nacinając się brzydko na śliski tekst z niekomentowanym podtekstem.

Ale, ale … z adaptacją nigdy nie miałem kłopotów. We Francji czułem się jak w domu. W Anglii też – szczególnie gdy wchodziłem do pubu. W Niemczech … nie, bez przesady. Niemcy były mi gościnne i uprzejme, ale czułem, że taki jak ja Turek nigdy się w pełni nie odturczy. Poszedłem sobie hen i mile Niemcy wspominam, ale może dlatego, że z oddali.

Przez wiele lat myślałem, że to aż za gładko mi idzie. Może-m ja mutant? A może po prostu ślizgam się na powierzchni, nie rozumiem głębi problemów i dlatego łatwiej mi znieść bóle istnienia? Przypuszczam dziś, że trochę tu wszystkiego, o najważniejszym czynniku jeszcze zdąże opowiedzieć, ale zauważę, że ma to swój urok gdy zna się nowy język dostatecznie, by czuć się swojsko, ale nie zna się go na tyle, by zrozumieć pełnię głupoty śpiewanych strof czy wywrzaskiwanych komentarzy sprawozdawców sportowych.

Czyli wieczny outsider.

No właśnie. Wieczny. Coś tu nie zgadza się. Przecież jesteśmy istotami wyznaczonymi przez biologię w instynktownych gustach i hormonalnych pociągach, jeśli komuś wszędzie dobrze to jakoś biologia jest przezwyciężona. A że nie jest to efektem sublimacji, własnego wysiłku, to może to wszystko nieprawda? Może gdziekolwiek jest mi po kwadransie dobrze, bo w istocie wszędzie mi równie źle? I gdzie by mi było dobrze?

Przypomniałem sobie pewne wczasy zjeżdżone wzdłuż wschodniej granicy Kraju. Szukaliśmy z przyjacielem śladów mniejszości religijnych. Kościółek Łemków, białoruski muezzin tak bliski językowo trzymanemu Koranowi jak ja egipskiej Księdze Zmarłych, mała cerkiew … Gdy dotarliśmy do Puńska coś dziwnego mnie otoczyło. Nie przeszkadzały mi w niczym litewskie dzieciaki, których wrzaski z pewnością nie powinny być tłumaczone w kulturalnym środowisku. Nie zastanawiało mnie, że w takiej mieszance stonowanych barw nigdy nie byłem. Czułem bez najmniejszej wątpliwości, w ciszy lasu, we mgle nad jeziorkiem, w powiewie wiatru, że byłem u siebie. To stamtąd wyszedłem. No, prawie stamtąd, kilka powiatów na wschód. Ziemia mówiła wprost do moich komórek, bez pośrednictwa poetów czy polityków, wchodziła w moje utajone pokłady pamięci, przywracała wewnętrzny ład.

Powinienem był tam zostać. A raczej – nigdy stamtąd nie wyjeżdżać. A jeszcze dokładniej – nigdy stamtąd nie być wyrzucony.

Zostałem emigrantem gdy miałem rok a przez wojnę nie miałem smoczka. Zostałem nim – emigrantem, nie dzieckiem bez smoczka – na zawsze. Później, za każdym razem, było coraz łatwiej przetrwać. Gromadziły się doświadczenia, rozwijała się technika przeżywania na obczyźnie.

Kiedy wrócę na Litwę? Nigdy. Przecież nawet Miłosz nie wrócił. To był wiek masowych wysiedleń, nie było miejsca na filmowe powroty. Znikły wioski i ludzie, po polach i łąkach rozrosły się bloki mieszkalne i brudne garaże zagranicznych firm.

A może to nie kwestia w Litwie? Gdy wyjeżdżałem kiedyś z tych ziem pełnych pruskich murów i obrzydliwej, choć bardzo równo poukładanej cegły, i dojeżdżałem czy to do Lublina, przybrudnego ale zrozumiałego – albo Gniezna z jego jakże ciepłą rotundą i złocistymi polami – wzrok mi odpoczywał od szarzyzny i wiedziałem, że byłem w Polsce. Ile by mi politycy odzyskaności owych ziem nie wmawiali, ile wywodów o historycznej potrzebie i sensie nie przedkładano, moimi jelitami, skurczem mięśni, skrętem kolan czułem: to nie moje. Da się żyć, nie da się tego kochać.

No to jak, wystarczająco nawzruszałem się nad sobą? Brak macierzy i brak smoczka, w sieni wynajmowanej rudery czai się cień nieposiadanej Syrenki, krajowa zgaga i emigracyjny sukces. Ale może warto przejechać tą trasą jeszcze raz i wszystko od nowa przeliczyć, bo przecież żaden to ze mnie emigrant. Nawiasem, najnowsze pokolenie częściej wyjeżdża dlatego, że grant a nie że emigrant. I nie tak strasznie inaczej było ze mną. Mogłem olewać bezpiekę, mogłem stać w kolejkach za wołowymi żyłami, nikt mi nie zabraniał kupować octu za czasów gubernatora Jaruzelskiego.

Co gorsza, moralne konflikty tak się przeterminowały, że mają zapach tego octu. Pani Orzeszko miałaby spore kłopoty z akcentami uczuciowymi myśląc o Polakach żyjących tuż obok niej, pracujących przez Internet w Redmond, kupujących przez Internet wyposażenie domu w Hamburgu i spędzających wszelkie wakacje w Indonezji. I taka osoba może być kibicem Arsenalu a nie Wisły i słać dzieci do szkoły amerykańskiej w Warszawie.

Ale takie typy jak ja są przecież nieskończenie dalej od rzeczywistości krajowej, nieprawda?

Nie wiem jak to z prawdą, komuś innemu będzie dane oceniać. Mam parę drobnych wskazówek, że sprawa nie jest prosta. Owszem, autorzy niektórych listów z Kraju tak mnie chyba widzą. Czarujące są takie oświadczenia: „Witam, Jestem Adrian mieszkam w Kielcach. Zbieram pamiatki z innych krajow: widokowki, znaczki pocztowe, karty telefoniczne, banknoty i inne drobiazgi. Chcialbym prosic o przyslanie mi czegos od czasu do czasu z Kraju”. Misiu Miły, ja też zbieram banknoty i inne drobiazgi i chętnie będę je dostawał nawet trzy razy dziennie. Prawie całe moje otoczenie zbiera. Musi młody człowiek bez nadmiaru respectus dla nieznanych typów. Ale czemu nie szanuje diakrytyków?

Czasami inaczej to wygląda. W technicznie skierowanej grupie dyskusyjnej z Gliwic młodzi ludzie nie zawsze zwracają uwagę na ostatnie dwie literki, co wskazują moją domenę i dziwią się przy prywatnej wymianie uwag: „to ty nie jesteś stąd?” Jestem stąd, przecież trudno być znikąd, ale „stędy” nam się rozbiegają o parę tysięcy kilometrów.

Kiedyś siostra zdumiała się, że już słyszałem o lokalnej aferze z naszego miasta. Kosztuje nieco wysiłku przyzwyczajenie się do myślenia, że nie ma ograniczeń lokalnych na lokalne sprawy, no może poza Północną Koreą. Jeśli mam czas, by wejść na www.mójgrajdołek.pl, będę wiedział przed śniadaniem o ich problemach pory obiadowej.

I won poszły sobie obrzydliwe czasy gdy zakurzone urzędole z Ochrany, przebrane w ubranka komuchów, sprawdzały mi praworządność poczty wychodzącej i dochodzącej. Teraz robią to sprawnie i cicho komputery w podziemiach i każdym razem gdy wspomnę o seks-bombach mojej młodości kontrolny komputer zastanowi się czy wpisać mnie na listę L3 czy olewać. Mówię oczywiście o poczcie elektronicznej, bo zwykłą pocztę widzę raz na rok, gdy muszę wysłać książkę albo lekarstwo.

Lecz najbardziej mnie cieszy, że po listowym wyzwoleniu od poczt i listonoszów zaczynam być wolny od służb telefonicznych. Może teraz mniej jestem odizolowany od ludzi niż wtedy gdy rozmowa międzymiastowa z przyjacielem wymagała ustaleń wstępnych kto będzie o której godzinie w pracy przy telefonie a potem ryczeliśmy: „Franek! Ty mnie słyszysz?! Bo ja cię słyszę!” i poganialiśmy tematy licząc grosze. Teraz w Stanach obywatel kupuje kartę za 5 dolarów i gada z Krajem godzinami z publicznych telefonów. A jak ktoś (jak ja) stanowych kart telefonicznych nie ma, to przecież ma skype'a. No, ciągle wyłączając Północną Koreę i Kubę. Za dziesięć euro mogę nagadać się aż do wyrobienia pypcia na języku i dowiedzieć się więcej plotek o Józiu i Tadziu niż mieści się w pamięci. A jeśli mój rozmówca też ma skype'a to tylko zmęczenie przerwie nasze godzinne a darmowe rozmowy. Technologiczne ograniczenia na plotki i wieści znikły jak w bajce.

Oczywiście, technologia przyjaźniejsza jest jednym zmysłom i całkiem nieczuła na inne. Przeczytam i usłyszę z oddalenia, ale nie przytulę. Nie pocałuję, nie poczuję perfum i nie poczuję ciepła rąk. Znaczące spojrzenie mogę zastąpić emotikonem, co jest prawie tak dobre jak jedzenie kory jabłoni zamiast jabłka. Więc nie będę autorem triumfalnego hymnu o komputerze. Ale proszę cię, Rodaku, zauważ: ta zabawka zmieniła sens słowa emigrant. Emigrantem w dawnym stylu jest ten, kto chce.

I tu leży zakopany duży śmierdziel. Rzekł mi kiedyś przyjaciel ze studiów, żyjący w Stanach: „czy potrafisz zrozumieć czemu po wyjechaniu z Polski Żyd nauczy się trzech innych języków i zachowa na resztę życia świetne polskie słownictwo, a Polak choć po latach kaleczy angielski to po miesiącu udaje, że nie pamięta polskiego?”

Nie, nie potrafię. Nie rozumiem też, czemu Polonia ze Stanów, znacznie bogatsza od Żydów, nie ma większego znaczenia politycznego czy moralnego. Może są jakieś genetyczne znamiona narodowe. Na przykład Irlandczycy lubią strzelać do siebie a Polacy gryźć rodaków w łydkę. Coraz trudniej mi wierzyć w świetność naszej przeszłości jeśli w teraźniejszości widzę tak mizerny jej spadek. Spadek w istocie.

Nie znam wielu przypadków powrotów. Nie chodzi mi o spędzanie czasu na emeryturze, ale o czas twórczej pracy. Coś tam w klimacie wisi niedobrego. Chyba odczułem to gdy pewnego dnia przebiegła mi myśl o powrocie. Cykl szybkich konsultacji w parę dni wybił mi to z głowy. Zamiast robić to, w czym jestem dobry, spędziłbym długi okres wykazywania, że w istocie nie jestem gorszy od osadzonych i zasadzonych w fotelach osób. Weryfikacja nie szła by drogą realnych prób ale procedurami księżycowymi, które do niczego nie są mi potrzebne.

Więc zostaje opcja emeryta. I potrzeba przybliżenia się do ziemi, której zapach i mistyczny oddźwięk kołatał się w zakątkach mózgu. Już wiem jak to będzie. Odniosę jakiś sukces. Krajowy komitet od podobnych spraw postanowi wezwać mnie na specjalną sesję, gdzie będzie 15 minut tylko dla mnie. Przyjadę, rozejrzę się po twarzach mądrych i głupich, przyjaznych i zawistnych i powiem: „Piękne panie, szanowni panowie, a szczególnie zacny panie mecenasie Kraykowski. Skorzystam z tej okazji, by zostawić wam moje kości. Stąd one przyszły i nic dalekim ziemiom po nich. Jeśli nie chcecie dbać o nie, złóżcie je w jakimś sympatycznym miejscu, między Wschodem i Zachodem. Może na połowie drogi między Puńskiem i Paryżem, czyli w Gnieźnie, w moim prawdziwym Kraju.”