Akwizgran, 1978

Za pięć dwunasta

Esej o dramacie tworzywa, tworzenia i odtwarzania

I

Otoczony adiutantami Suworow oglądał przez lunetę przedpola Warszawy gdy na wzgórek wdrapał się chopczyk i podszedł wprost do niego.

– Przepraszam pana generała – powiedział – która godzina?

Suworow wyjął chronometr.

– Czwarta – odparł i pogłaskał chłopca po płowej główce.

II

Waszyngton przyglądał się niechętnie łąkom wokół Yorktown gdy nieoczekiwanie zbliżyła się dziewczynka.

– Przepraszam – dygnęła miło – która godzina?

– Wpół do trzeciej – zmarszczył się generał. – Adiutant, skąd tu to dziecko?

III

Wallenstein przypatrywał się z namysłem mostowi w Dessau gdy chlopiec zapytał go:

– Przepraszam, która godzina?

– Szlag by trafił – warknął wreszcie generał – mówiłem już, że druga!


Kup cztery pączki

Pies szedł za mną w odległości tak małej, że mogłem się niepokoić. Ale po dwudziestu metrach oddaliłem obawy: jeśli miał już szansę a nie ugryzł do teraz to może cała droga będzie bezpieczna. Wydawał się dobrze zadbany, więc nie było powodów do wstydzenia się gdyby ktoś ze znajomych widząc nas uznał, że mieszkamy razem.

Nieoczekiwanie pies zmienił rytm chodu i wyprzedził mnie. Powinienem był odczuć ulgę ale przez krótką chwilę zastanowiło mnie czy gryzłby gdybym i ja przyspieszył i zostawił go z tyłu. To była czysta ciekawość, o zawodach nie było mowy. On był dużo młodszy i miał dwa razy więcej nóg niż ja.

Pies dobiegł do słupa, rytualnie go obsikał, obrócił ku mnie głowę i odczekał aż go wyprzedzę. Zaciekawiło mnie czy wrócił do nikąd czyli tam skąd przyszedł. Nie, znowu kroczył spokojnie za mną.

Gdy zbliżaliśmy się do kolejnego słupa, psie działania zostały powtórzone. Przyspieszenie, wyminięcie, sik, zerknięcie do tyłu. To zaczynało być zabawne. Czy miała być powtórka?

Tak. Następne trzy słupy były oznaczane przez zwierzę nim docierałem do nich. Zdawało mi się, że za każdym razem psi tors był coraz bardziej wypięty a psi ogon wyraźniej wskazywał niebo. Ale piekarnia była po drugiej stronie ulicy i skorzystałem z chwilowego braku samochodów w pobliżu. Po przejściu na drugą stronę zerknąłem na zwierzaka. Patrzał w moją stronę.

Może to przeczulenie, że odczytałem w jego spojrzeniu wyraz pogardy. Jeśli psy mają mizerny wzrok to skąd by mu było robienie miny na taką odległość.


Paryż, 1976

Szlakiem Lenina

– Siadajcie, kolego – powiedział przewodniczący. – Jak wyglądają w tej chwili wasze przygotowania?

– Wszystko w porządku – rozradował się Tadeusz. – Złożyliśmy wszyscy wnioski o paszporty, uczelnia dała przychylne opinie, wystąpiliśmy od razu o wizy: szwajcarską, fińską, angielską i radziecką, bo z tymi to najdłużej idzie; w ogóle, wszystko gra.

– Aha – przewodniczący wyraźnie nie słuchał go. – Dostałem dwa listy w sprawie waszej ekspedycji. Nasz Zarząd Naczelny pisze, że serdecznie przychyla się do inicjatywy uczczenia pamięci Lenina przez zorganizowanie wyprawy „Szlakiem Lenina”. Pod warunkiem, że sami zabezpieczycie środki materialne.

– Zabezpieczamy – zapewnił Tadeusz. – Nysa obiecała wóz, Legionów namioty i śpiwory, Przetwórnia Konserw …

– Dobra, dobra – przerwał mu przewodniczący. – Dostałem dwa listy, jak wam powiedziałem. Zdaje się, że przesadziliście z tym entuzjazmem dla Lenina …

– Jak to?! – Tadeusz otworzył szeroko oczy.

– A tak to. W drugim liście Milicja Obywatelska prosi nas o wyjaśnienie w związku z waszą wyprawą. Milicja chce wiedzieć kto dokładnie rzecz ujmując zajmował się nadzorem nad zakończeniem Rajdu Marzanny w Krościenku, gdzie słyszano was czterech śpiewających – cytuję: „i cała nocka pełna jest polucji na samą myśl o Wielkim Wodzu Rewolucji, a ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz: niech żyje nam Wałodia Iljicz”.

Tadeusz zbladł, bez słowa wstał i ruszył ku drzwiom. Przewodniczący ryknął za nim:

– Do Poronina, nie do Szwajcarii! I prywatnie, bo już nie jesteście członkiem naszej organizacji!

Epilog. Piękna idea nie została zaprzepaszczona: szlakiem Lenina pojechało trzech kolegów z Zarządu ze swoimi dziewczynami.


Dziura
czyli recepta na badania naukowe

Zamyśliwszy się nad tym co to znaczy, że coś jest trudne lub łatwe, intuicyjne czy zagmatwane, przypomniałem sobie jak to przed wiekami wszedłem do małego barku blisko pl.Solnego i poprosiłem o kokę. Zasysałem ją gdy wszedł tam jakiś człowiek i poprosił o coś na ciepło; oczywiście nie pamiętam o co prosił, ale powiedzmy, że o jajko. Zanim chłopak przy ladzie zdołał obrócić się i zagadać do Dziury, która wyraźnie łączyła barek z kuchnią, z Dziury wydobył się głos: „Nie sprzedawaj kurwa.” „Jak to” – zaoponował usłużny chłopak - „przecież jest...” „Dyskutujesz kurwa?” – odparła Dziura. Zamawiający popatrzał na mnie a ja na niego. Prychnęliśmy niby-śmiechem, on w bardziej rozdrażnionym wydaniu, po czym wzruszył ramionami i wyszedł.

Siorpałem moją kokę. Po chwili otworzył się kawałek ściany – były to zakamuflowane drzwi – i pojawił się właściciel głosu z Dziury. W ręce miał świeczkę. Zlustrował szybko sytuację, prześlizgnął się po mnie wzrokiem i wracając w ścianę zamamrotał niby-wyjaśniająco: „Światła kurwa nie ma”.

Morał. Jak siedzi się przy dziurze dostatecznie długo to kiedyś jej tajemnice jakoś tam się wyjaśnią.


Akwizgran, 1978

Królewna Wiochna

– To co, stary – powiedział przyjaciel – chyba nie chce ci się wracać do siebie o tej porze? A poza tym zimno jak diabli, chociaż formalnie wiosna od pięciu dni. Kładź się na tapczanie w jadalni, nikt cię nie będzie zrywał rano.

Tym mnie przekonał. A w dodatku nie miałem w domu nic na śniadanie, a w mojej mleczarni zawsze rankami już nie ma albo jeszcze nie ma mleka. Bez dalszych ceregieli poszedłem na tapczan do jadalni.

W obcych miejscach często mam dziwaczne sny. Tym razem najpierw przyśniło mi się, że graliśmy w brydża pomarańczami, a potem, że jakiś kapral ryczał na poligonie: „no, dzieci, szukamy szybciutko Królewny Wiochny”. Ryczał jednak tak głośno, że się obudziłem. Otworzyłem oczy i usłyszałem zza okna: „Gdzie się skryła Królewna Wiochna?! Kto pierwszy ją znajdzie?!”

Więc to nie był sen. Ale jako jawa było to jeszcze dziwniejsze, skoczyłem więc do okna. Po drugiej stronie ulicy z dwudziestu maluchów przywierało do drucianej siatki i wpatrywało się w grudki zamarzniętej ziemi na ogrodzie. Stojąca za nimi bardzo duża pani przedszkolanka zakomenderowała basem: „Nie ma! Idziemy dalej! Dzieci, bierzemy się za rączki i maszerujemy!” W głosie jej była nienawiść do Królewnej Wiochny, że się schowała i do maluchów, że nie maszerują krokiem defiladowym.

Przyjaciel wsunął nos do jadalni.

– Wstałeś na śniadanie? To fajnie, bo to już prawie południe.

Zbyłem milczeniem ten przytyk i spytałem:

– Słyszałeś?

– Głuchy by słyszał – roześmiał się.

– Od dawna oni tak szukają Królewny Wiochny?

– Od ostatniej reformy programu przedszkolnego. Tak z pięć lat temu. Przysłali Królewnę Wiochnę w programie i siedzi tam.

Przyjrzałem mu się z niedowierzaniem. Nigdy nie słyszałem o jego znajomości systemu szkolnictwa i przedszkolnictwa.

– Skąd ty wiesz o tym?

– Nie wiem. Przed chwilą wymyśliłem tę teorię. Czego się gapisz? To mój sposób na dopisywanie sensu do bezsensu. Myślisz, że ja nie chcę znaleźć mojej Królewny Wiochny?

Machnąłem zrezygnowany ręką i zająłem się poszukiwaniem jedzenia. Chwilowo było to ważniejsze niż królewny i księżniczki.


jesień '76

Miniakrówki

story n° 17. „Nie wierzę w duchy, nigdy nie wierzyłam” – zapewniała mnie gorączkowo. Siedziała wtulona w róg pokoju, jej twarz wyrażała samą istotę przerażenia, jej oczy miotały się po przedmiotach. Spokojnie przytakiwałem jej. Czemu nie miałbym – przecież miała swoje racje. Zresztą przywykłem już, wszyscy ludzie, których nawiedzam, reagują tak samo.

 

story n° 18. Była tak dokładnie wyzwolona z głupich konwenansów i klasycznych przesądów, że na samą myśl o nałożeniu sukni balowej była bliska zemdlenia.

 

story n° 19. Po młodzieńczych lekturach Maughama przez całe lata marzył mu się Daleki Wschód. Pewnego lata udał się tam na wakacje. Wrócił z kolekcją slide'ów wyprodukowanych w Kalifornii i kupionymi w Singapurze dwoma indonezyjskimi koszulami z etykietką „Made in Paris”.

 

story n° 20. … i z dymu papierosa wyłonił się dżin. A potem drugi. Pierwszy był dobry; drugi był zły. Przypomniałem sobie wszystkie metafizyczne pytania spychane od lat „na potem”. Wyobraziłem sobie, że wreszcie przyszedł moment, gdy spłynie na mnie zrozumienie, iluminacja, satori … Ale dżin dobry złapał złego za gardło i wdały się one w walkę wręcz, z każdą chwilą coraz bardziej mglistą. W rzedniejącym powietrzu rozwiewała się wiara, że cudy mają sens.

 


 Ab ovo