No i co z tego

Gdzie zacząć tę historię? Nienawykły do gładkiego opowiadania ze mnie stwór; pół oczu z przodu a pół z tyłu, część myśli niecierpliwie goni niedoszłe a dopuszczalne następstwa a część nanizuje się rozwidlonymi rządkami historyjek sprzed, tworząc podłoże, które ma objaśnić niuanse tej anegdoty do opowiedzenia a nieopowiedzianej, wytwarzając tło tak splątane i gęste, że na anegdotę nie ma już miejsca.

Więc gdzie zacząć? Przy naszym pierwszym spotkaniu? W chwili mojej zabawy z Victorem? Przed jego narodzinami? A może jednak pogłębić, pójść do źródeł – formowanie się mentalności śródziemnomorskiej – Hetyci, Fenicjanie i Helleni? Nie, to już trzeba raczej wglądnąć w upadek matriarchatu; a tu – jaka kusząca przepaść: modliszka i agresja wewnątrz-gatunkowa, homeostaza środowiska i instynkt samozachowawczy ameby. A więc – początek 3-5 miliardów lat temu (czy 4 tysiące lat, jak wolą inni). Ładna baza dla trywialnej, na poły seksualnej opowiastki.

A gdy już wybiorę pewien moment jako początek – jak szeroko pchnąć opowieść? Pogoda? Być może nieważna, ale zapewne wyniknie. Tapety? Muszą być. Whisky, pies, telefon, Armstrong, endives avec jambon? Nic nie opuścić. No, może psa, ale nie te endywie w szynce, ileż metafor uczuciowych i zmysłowych, na ilu poziomach więź z… Dobra, zacznijmy, jakoś to będzie (o! o! Polak ja żem i Polską Szkołę Tworzenia już tu widać. Jak przełożyć „jakoś to będzie” na języki społeczeństw dobrobytu?)

A więc.

Widywaliśmy się na uczelni; parę razy wymieniłem z nią jakieś równoważniki zdań – załatwianie przez nią moich spraw plus obustronna grzeczność. Zapytała kiedyś czy znam Michała (bo czemu miałbym nie znać rodaka – było nas zaledwie 34 miliony) a ja akurat znałem. Ucieszyła się i powiedziała, że muszę kiedyś przyjść do niej na dînner. Zdziwiłem się jak tu poradzić sobie ze spotkaniem towarzyskim podczas krótkiej przerwy w pracy, ale przypomniałem sobie, że dînner to kolacja. W porządku, kiedyś. Przez miesiąc uśmiechaliśmy się „może w przyszłym tygodniu”, ale niespiesznie. Owszem, sympatyczna i naturalna, ale chętnie przesuwałem to na potem. Przez język. Na angielski krzywiła się, a każdy tydzień poszerzał mnie o kilkadziesiąt francuskich słówek i zwrotów. Lecz wreszcie nagromadzone uśmiechy i zapewnienia zmusiły nas do ustalenia daty i któregoś aujourd'hui miała podjechać pod instytut gdzie o siódmej trzydzieści kończyłem zajęcia.

Wyszedłem dziesięć minut wcześniej, ale już była. W wozie był jej synek - domyślałem się jego istnienia, podobnie zresztą domyślałem się, że to już cała rodzina; takie rzeczy czuje się.

(Czuje się, ale niedokładnie: był też pies; już chciałem go pominąć ale w pewnym epizodzie zagrał wyraziście, więc go nie pominę. Ale w wozie go nie było.)

Od chwili wejścia do domu Victor zagarnął mnie. Najpierw oprowadził po czterech pokojach, nie zapomniał o łazience, WC i alkowie z ubraniami, a dowiedziawszy się, że słabo znam francuski przystąpił z miejsca do lekcji. W wieku ośmiu lat wie się już jak wygląda szkoła: wcisnął mnie w stołeczek między kolejką elektryczną a klockami, wypiął brzuch i chodząc po pokoju dyktował surowo ze swojej książeczki: „ananas! chien! chat! lune!” Anne-Louise przyniosła mi whisky i wycofała się rozbawiona do kuchni. Lecz Victor wkrótce miał dosyć działalności pedagogicznej i po intermezzo z klockami zaprowadził mnie do saloniku. Wygnał psa, nałożył kimono i przyjął pozycję do walki karate. Podjąłem wezwanie i prawie do kolacji fruwał między kanapą a sufitem; jedynie pies (który byłby dla mnie przeciwnikiem całkiem serio) wyrażał przez drzwi nieukontentowanie.

Po rozbisurmanieniu dzieciaka należało odegrać scenkę „czy mogę pomóc w gotowaniu”. „Nie” – powiedziała Anne-Louise – „chcesz jeszcze whisky?”

To było pierwsze „tu”, przedtem byliśmy na „vous”. Zresztą prawie wszyscy moi znajomi mówią sobie „tu” i mógłbym nie dostrzec tego przejścia, tak płynne było, ale… Jej ręka na moim ramieniu i to rozczulenie w oczach. Wiedziałem, co dalej. W istocie: „masz dzieciaka?” „Tak.” „Chłopiec?” „Tak.” „Jesteś rozwiedziony?” „Tak.” „Ja też, jak widzisz.” Potem porównanie stażu małżeńskiego (jej przewaga o sześć lat), wieku (moja przewaga o miesiąc) i poglądów co do uroku Victora (równowaga). Ot, takie grzecznościowe ciekawostki. Nie zmieniając tonu zapytała: „do kiedy będziesz mieszkał w tej okolicy?” „Jeszcze trzy tygodnie, potem gospodarz wraca.” „Jak chcesz to możesz mieszkać tutaj. Ten pokój gdzie bawiłeś się z Victorem – nigdy go nie używam. Masz tam i spanie i biurko do pracy…” Zatkało mnie ale zrobiłem co mogłem, by mój głos zabrzmiał równie grzeczną obojętnością: „dzięki ci, ale mam już następną chatę, u przyjaciół w Bagneux”. „Jak chcesz, po prostu możesz mieszkać tu gdybyś miał ochotę.” Ciepły głos, brak jakiegokolwiek nacisku w słowach, może tylko jej spojrzenie i napięcie mięśni podbarwiały tę nieprzymuszoną życzliwość całkiem innymi tonami.

Utrzymywałem niedbałą pozę, ale czułem zbędne istnienie zwisających rąk, pleców opierających się o drzwi, mięśni policzka. Znów odmówiłem dolania whisky i przyglądałem się głupawo co też ona zrobi z endiwami. Domyślałem się, że to w jakimś sensie do jedzenia, bo widywałem to w sklepach spożywczych. Owijała je płatkami szynki, układała w miseczce, czymś polewała, osypywała i zakończyła okryciem tego warstwą parmezanu. Zaniosłem to cudo do stołowego. Przyszła za mną, rozwichrzyła mi kpiąco włosy, odniosła to-to do kuchni i postawiła na gazie.

To była moja pomyłka nie co do receptury ale co do klasy przyjęcia. Było wystawniej i cieplej niż bym chciał.

Victor w kąpieli, endiwy na ogniu, na adapterze Armstrong. Włączyła aparaturę i stanęła przede mną. Musiałem błyskawicznie odzyskać niezależność. „Czy mogę zadzwonić?” „Oczywiście.” Zadzwoniłem do Vicky i umówiłem się na następny dzień. Rozmawiałem dość głośno (aby nie przeminęło to niezauważalnie) lecz po angielsku (więc pozory dyskrecji były utrzymane).

Potem kolacja z długim ciągiem dań, ekspediowanie Victora do łóżka, lampka koniaku (czy armaniaku?), fotel, jej westchnienie ulgi: więc dzień minął, można wreszcie spokojnie pogadać o życiu. Rozluźnienie wygodnie podparte paru filarami konwersacyjnymi, przynajmniej tak na wierzchu, ale pod spodem oczekiwanie obrastające chwilkami milczenia, napięcie tak mocne, że przedostające się do fizycznego świata, wyczuwalne w spojrzeniu, w ruchach. Czułem się osaczony. Brakowało mi dystansu, ona z pewnością czuła, że nie budzi mojej niechęci. W tych warunkach każdy temat rozmowy mógł kryć pułapkę, każdy gest mógł prowadzić do zbliżenia.

Może zresztą ta chwiejna równowaga utrzymałaby się na poziomie nijakości, gdyby nie pies. Całkiem zapomniany, wychynął z jakiegoś kąta, otarł się o jej nogi, wtłoczył się na jej fotel i natychmiast przystąpił do czułości tak wprawnych i precyzynie zlokalizowanych, że ich jakakolwiek pozaseksualna interpretacja była całkowicie wykluczona. Niezanadto zmieszana wstała i zamknęła go w saloniku. Króciutki incydent minął, ale pozostał zagęszczony nastrój – świadomość istnienia naszych ciał, aluzja do dotyku, lizania, bezwstydu…

Tylko gwałtowny sztych mógł mi pomóc. Ruch zdecydowany, ale bez ostentacji, która nieuchronnie doprowadziłaby nas do wzajemnej wrogości, szczególnie teraz, po tej nazbyt szczerej psiej scence. Przypomniałem sobie prosty trick, który mógł oddalić tę atmosferę; nauczyłem się go przypadkowo. Bourgeois. Magiczne słowo. Wszyscy tu niechętnie wzdrygają się na nie, bronią się, ale nieporadnie, w każdego trafia to w środek, widać uwiera ich to przy rachunku sumienia. Rozejrzałem się wokół po barwnych tapetach, zastawie stołowej, starych meblach i zaczepiłem niby zazdrośnie, niby z wyrzutem: „dość burżuazyjnie tu u ciebie”.

Przez dłuższą chwilę wydawało mi się, że poradziłem sobie, że panuję nad przebiegiem nastrojów. Standardowa reakcja: uraza, obrona, wahanie, wymuszona od wewnątrz częściowa zgoda. Lecz nie przewidziałem biegu jej myśli: wychowanie – rodzice – zdjęcia – album – czyjś portret przypominający dramat rodzinny sprzed lat – i już pierwsze łzy w oczach, łzy, które łatwiej ujawnić dzięki alkoholowi, ktore najprostrzą drogą wiodą tam gdzie być nie chciałem. Więc nici z oddalenia, ale wciąż miałem inicjatywę.

„Słuchaj, Anne-Louise, chciałem ci coś powiedzieć.”

Łzy zniknęły momentalnie, przybył uśmiech i pewne siebie oczekiwanie. Podsunąłem swój fotel o pół kroku w jej stronę. Zdawało się, że czeka, gotowa przyjąć wszędzie moją rękę – na szyi, policzku, nodze, piersi. Położyłem rękę na jej ramieniu. „Wiesz dobrze, że podobasz mi się, ale niestety to nic nie znaczy. Nie jestem wolny.” Zrobiła zabawny grymas. „Przecież jesteś rozwiedziony.” „Tak, ale mam kogoś tutaj.” „Je m'en fous” – rzuciła porywczo i ściągnęła moją rękę gdzieś w mniej neutralne okolice. „Je m'en fous” – powtórzyła śmiejąc się, nieomal szczęśliwie.

No tak. Tylko tego brakowało. W dodatku wyrozumiała. Masz kanapę, biurko, endives, koniak, możesz mieć mnie, jak musisz to miej i dziewczyny, zgadzam się na wszystko za twoje ręce na moim ciele, za twoje zabawy z Victorem, za wypełnienie pustki tego bezliku pokoi. Nie zdążyłem pomyśleć tego do końca gdy usłyszałem: „możesz robić co chcesz, możesz nawet przyprowadzać tu swoich przyjaciół”. „Nie, Anne-Louise, nie mogę tak. Nie potrafię być z dwiema naraz.” Merde, gdzie ja się tak wyrobiłem w łganiu. „Twoje życie prywatne mnie nie obchodzi. Jesteś wolny.” Akurat wierzę. Wypisz-wymaluj mój gospodarz z ulicy Górniczej: „panie Andrzeju, w tym domu alkoholu pan nie znajdzie, ale ta pana przeprowadzka to takie święto, że strzelimy sobie po kielichu, co?” Wyczuwa, że mój opór jest niespodziewanie silny, puszcza wreszcie moją dłoń, mówi: „zrobisz co zechcesz, jesteś wolny”. Śmieję się: „kiedy właśnie nie jestem wolny”. Tego też zdążyłem się nauczyć: jeden argument ale silny i bezustannie powtarzany.

Pozostaje nam tylko tonowanie tej przeciąganki, aż do wygaszenia wizyty. Jeszcze jakieś drobne oscylacje – ona włącza płytę ze słodkim wczesnym Paul Anką, ja wszczynam rozmowę o cenach. Ona rzuca od niechcenia: „nie będziesz żałował? Przecież wiesz jak by nam było.” Odbijam to po prostacku: „Je ne comprends pas, qu'est-ce que tu as dit?” – jasne, że tego nie powtórzy.

(Tak, wiem jak by było. Byłbym na tyle gorący, by chcieć wdać się w tę grę, na tyle zimny, by mieć pełnię kontroli nad sobą i nad nią, prowadzić ją gdzie mi fantazja podsunie. Ale część fizyczna kiedyś by się skończyła i wtedy ona by miała kontrolę, z mojej chęci wyjścia zrobiła by naganną ucieczkę, zbliżenie się do drzwi groziło by atakiem histerii zachłannej posiadaczki. Wystarczy mi tego teraz, sytuacja niewinna a mam tyle swobody co skoczek szachowy w narożniku.)

Stopniowe wyciszanie: mój uśmiech miły i stanowczy „szkoda, że nie jestem wolny”, jej uśmiech miękki i przyzwalający ”rób co chcesz, jesteś wolny”. Rozgrywamy uważnie nasze gesty utrwaleni w tej konwencji aż do chwili nakładania kurtki przy wyjściowych drzwiach. Lecz zamiast obojętnego otworzenia ich moja współaktorka zamienia się w przegrywającą kobietę, metamorfoza bez uprzedzenia, rola bez godności, zostaje czysty bolesny krzyk: jestem sama! Rzuca mi się na szyję, przywiera do mnie całym ciałem i szepcze: „zostań”. Czuję na szyi jej łzy. Jeśli nie mam urazić jej boleśnie zostaje mi tylko czysty teatr. Obejmuję ją tak silnie, że aż wyzwalam się z jej objęć i całuję ją tak namiętnie jak potrafię (ach, co za szopka, to chyba mój pierwszy w życiu `namiętny' pocałunek).

Na szczęście mój głupi członek, urządzenie prymitywne i mechaniczne, reaguje na jej ciepło czy zapach, ratując spektakl przed niechybną klapą. Lecz ten natarczywy objaw jest bezdyskusyjnym dowodem namiętności. Teraz czas na odzew. Gdy czuję, że jej łzy ustąpiły miejsca pożądaniu odgrywam drugą część scenki, czyli `nadludzkimi siłami powrót do przytomności' – trzymając ją wciąż silnie odsuwam ją na odległość ramion i mówię zachrypniętym szeptem: „dobranoc, Anne-Louise”. „Dobranoc” – odpowiada po chwili. Trzymam ją nadal mocno wiedząc, że to jeszcze nie koniec. Otwiera oczy i pyta z pół-uśmiechem: „przyjdziesz kiedyś?” „Nie wiem. Może.” „Jutro?” „Chyba nie. Dobranoc.” Puszczam ją i wychodzę bez oglądania się.

Przede mną piętnastominutowy spacer do domu. Cicho, pusto, z daleka dobiega bicie zegara – dwanaście uderzeń. Zimne powietrze koi ale nie zmywa niesmaku. Nie pytam siebie co mnie upchnęlo w tak paskudną rolę, bo to jasne – czas, żebym poznał sytuację `a rebours, odwet - jakże nikły – za akcje tych wszystkich mężczyzn, z którymi tyle mojego związku co dzięki biologii. W ogóle nie mam pytań, wszystko wydaje się jasne. Wybór albumu, który zawierał stronę dającą upust łzom, zdanie się na całkiem pierwotny język w ostatnim akcie – to nie premedytacja, to zawierzenie wiedzy pewniejszej i wcześniejszej niż umiejętność kalkulacji. Nielogiczne, unfair? A jaki ona ma wybór? Logicznie i fair powiedzieć: „słuchaj, chcę cię mieć, chcę cię uwięzić, dostosować do moich potrzeb i pożądań”?

Dookoła bogate domki. U niej też nie ubogo. Ale to nic nie pomaga, jak wiadomo. Samotna kobieta. Z dzieckiem. Cóż dziwnego, że rozumiem. Ta sama cywilizacja. I ta sama biologia. Dzieci tak samą płaczą, kobiety tak samo pożądają i chcą opieki.

Dlaczego wybrała mnie? Cóż, mam parę szczegółów, które na ogół nie odpychają pań: usta, oczy… Ale tu nie o to chodziło. To zapewne odruch, wystarczyło śmiechu Victora, ożywienia, ruchu w całym mieszkaniu; tak, trzy osoby mogą już robić szum. Może coś tam pomyślała o mnie wcześniej, teraz złożyło się jej to w dopasowaną układankę: samotny, w jej wieku, daleko od przyjaciół, z zawodem… Skąd miała wiedzieć, że przez ten mój anarchizm psychicznie jestem o pokolenie młodszy, że słucham Weather Report a nie bożyszcza sprzed lat Paula Ankę, że naturalniej mi jeść na gazecie niż na obrusie, że wszędzie po paru minutach jestem at home i bardziej boję się stabilności niż niepewnego… Jej intuicja? Nawet ta przegra z wishful thinking.

Szedłem chłodnymi uliczkami z poczuciem przykrości i winy. Przykrość, bo zawikłania jak rzadko nie zawinione przeze mnie, nie zrobiłem przecież najmniejszego uwodzicielskiego gestu. Winy, bo został tam ktoś, kto mnie potrzebował. Powinienem był dać jej satysfakcję, opiekę, wziąć zalążki jej uczuć. Jest tak naiwna, że na pewno uplasuje je jak najgorzej – przecież to wymarzony obiekt dla hochsztaplera.

I żeby tak dobry Bóg dodał mi paskudności albo odebrał zdolności rozumienia (choć to może to samo). A tak – cóż mi zostało? Bezsensowna przykrość i bezsensowna wina. I bezradność, którą wylewałem z siebie w ciemność mamrotaniem po polsku „a niech to szlag trafi”.


 strona    po polsku