Trudne pytania

Czasami znajduję w /var/spool/mail/andsol pytania co jeszcze bardziej srebrzą mi brodę, przydają oczom nieskończonej zadumy a głosowi pozaziemskiego rezonansu. Odpowiadam, bo jest szansa, że to nie kpinka ale ktoś naprawdę wyobraża sobie, że znam odpowiedź. Oto trzy z takich pytanek, które pojawiły się w ostatnich latach.
Oto moje próby odpowiedzi. Wykrztusiłem je przed paru laty ale niewiele umiałbym do nich dziś dorzucić. Zwapnienie? Niedouczalność? Być może. Ale jest także możliwe, że to życiowe nastawienie, którego nie zmienia się po każdej burzy.

Czy jesteś szczęśliwy?

Czy jestem szczęśliwy? Nigdy nie rozumiałem o co tu chodzi. Myślę, że gdy ktoś zaczyna pytać o szczęście czy szukać go to dlatego, że uznał się za nieszczęśliwego, czyli wierzy, że istnieje gra i myśli że on (ona) w tej grze przegrywa. Ale wątpię czy gra istnieje. Ponadto, rozumiem to jako pytanie o moje najbliższe otoczenie, bo nie wykrwawia mnie mina wybuchająca na ścieżce do szkoły dziecka z Angoli ani nie tracę sił z powodu głodu jakiejś rodziny ze stanu Madras. Zdarzenia ze świata mogą uformować mój mózg ale mój codzienny stan ducha zależy głównie od atmosfery w domu, w pracy, na ulicy.

A więc, moje kategorie biegają chyba bliżej takich pojęć jak „być zajęty” lub „chcieć zrobić”. Mając rodzinę jestem dużo bardziej zajęty niż byłem bez niej i wiele rzeczy, które chcę zrobić muszą poczekać (być może do Świętego Nigdy), bo są inne które powinienem zrobić albo muszę zrobić – ale nie wywołuje mi to wielkich kryzysów egzystencjalnych bo gdy postanowiliśmy mieć dzieci wiedzieliśmy dość jasno w szczegółach co to znaczy. Byłem przygotowany na podmywanie pupek i robienie kleików i usypianie dzieciątek itd itp.

Nie byłem przygotowany na posiadanie dziecka z jakimś poważnym problemem jak na przykład syndrom Downa i nie potrafię powiedzieć co w takiej sytuacji bym odpowiedział. Nigdy nie zakładamy, że nasz własny wariant życia będzie najbardziej zawikłany. Ale mam dwie znajome rodziny, które muszą radzić sobie na codzień z taką sytuacją. Nie są oni tak mi bliscy bym wiedział jaki jest ich wysiłek i jakie ponoszą psychiczne i materialne koszty, ale sądząc po tym co widzę, tworzą ciepłe i miłe otoczenie, w którym żyją oni i ich dzieci. Być może potrafiłbym żyć podobnie. Być może nie. Los mnie ochronił przed koniecznością sprawdzania się w sytuacjach gdzie normalność jest bohaterstwem a bohaterstwo normalnością.

Ale jeśli zostawić bez analizy przypadki krańcowe, to wydaje mi się, że większość kłopotów we współżyciu partnerow (i myślę tak na podstawie obserwacji tak mych znajomych jak i moich własnych nieporozumień) bierze się stąd, że mówi się jedno a oczekuje się drugiego. Facet mówi: „będziemy razem” i myśli (lub przeczuwa to nieświadomie i nie potrzebuje nawet werbalizacji): „ja w fotelu przy TV a ty w kuchni”, ona podobnie coś tam przeinacza – i po jakimś czasie wystawiają sobie rachunki za niepodpisane weksle. Przypuszczam, że wysłowienie wszystkiego czego chce się od partnera/partnerki jest niemożliwe – ale z pewnością można z lekka zmniejszyć zonę bałaganu i przedłużyć sensowne bycie razem.

Przypomniałem sobie fraszkę. Ale nie pamiętam czy to był Lec czy Sztaudyngier: „Rzekł ktoś rzucając chudą żonę: Kości zostały rzucone.” Śmieszne. Prawie wszyscy śmieją się. Ale ile w tym brutalności, mizoginizmu. Śmiechem rozładowuje się problem, który prześladuje wcale nie mały odłamek ożenionych mężczyzn. Ale… gdybym to ja był ową chudą żoną, czy bardzo by mi było do śmiechu? I co bym myślał o lojalności mego towarzysza, który mnie sprzedaje za krótki spazm śmiechu?

Nie opowiadam żarcików o mojej żonie. Ani o mojej teściowej. To nie tylko sprawa szacunku dla nich, to także kwestia szacunku dla mojej decyzji, że będziemy razem, że będziemy dbać o nas, o nasze dzieci, o jej matkę. Wiem czego chciałem i nie wyładowuję w żarcikach moich żali i rozterek. Nie wyładowuję, bo nie mam ich. Wydaje mi się, że jestem zrównoważony.

Ta cecha nie jest szczególnie ceniona. Wyobrażam sobie, że w hałaśliwych i ożywionych tłumnych spotkaniach miano by mnie za nudziarza co nie cieszy się życiem. Ale w owym rozgardiaszu, w owych niekończących się dowcipasach seksualnych widzę przede wszystkim niechęć gości do własnego losu i dozę pogardy dla samego siebie. A przecież można tego uniknąć uświadamiając sobie w odpowiedniej chwili czego się tak naprawdę chce. Jeśli facet woli towarzystwo kolegów w barze zamiast siedzieć w domu z żoną to czemu ileś tam lat temu nie ożenił się z barem?

A więc: jestem zajęty. Moje zajęcia są związane z decyzjami, które podjąłem kiedyś. Podjąłem te decyzje myśląć o tym czego ja chcę od życia a nie czego społeczeństwo chce ode mnie. Moja codzienność ma mało rozgwaru ale aż za dużo drobnych obowiązków. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to jeszcze długo będę żył w ten sposób.

Co jest najważniejsze w życiu?

Przed laty zadano mi to pytanie, dokładnie w tym samym brzmieniu. Byłem pierwszy raz w Świecie czyli na Zachodzie, czyli w Reading, blisko Southampton, w niejakiej `Rudolf Steiner Community' (miałem 24 lata), zanurzono mnie w młodzieżowy międzynarodowy przekładaniec (ideologiczny, chcę powiedzieć). Gadało się wiele, często o rzeczach bardzo wzniosłych – no i kiedyś, gdy publicznie opierałem się jakiemuś tam wodolejstwu - niedodefiniowanym pojęciom, dziś bym rzekł – ktoś, kto bronił miłości jako celu życia ustrzelił mnie głośnym i prostym pytaniem: „co dla ciebie jest najważniejsze w życiu?”

Przede wszystkim: nie prowokowałem osoby. Po drugie: co do tej miłości być może bym się zgodził gdyby mi ktoś wyjaśnił o co chodzi w takim stwierdzeniu. Owe pojęcie jest dość rozciągliwe; potwierdzali ową pozycję cyniczni znajomi co założyli GUK czyli „Główny Urząd Kopulacyjny” – ale mówią to samo takie panie w długich spódnicach co mnie nawiedzają w soboty i niedziele i chcą, żebym poznał nieskończoną miłość studiując w jakiejś grupie Biblię.

Wracając do Reading. Pamiętam, że obiekcje wewnętrze, które wówczas miałem były te same co bym miał i dzisiaj – nie lubię, gdy średnio sformułowane pytanie, w którym można domyślić się sensu tylko przy bardzo dużej dozie dobrej woli, wymaga odpowiedzi a) elementarnej w formie, b) elementarnej w treści, c) skrajnie jednotematycznej – ale zapadła cisza i wszyscy (z 10 czy 15 osób) oczekiwali czegoś ode mnie. No to powiedziałem: „praca”. Usłyszałem unisonowy stęk, ujrzałem skręcone miny mówiące faux pas – a potem spłynęła lawina protestów. Dotyczących głównie tego, że rzekomo byłem skażony trucizną marksistowskiej filozofii. Jedna pani próbowała mnie jeszcze do późna w nocy przekonywać, że to jednak miłość jest najważniejsza, ale ja miałem w Kraju partnerkę, której byłem wierny i nie byłem skłonny do osuszania łez mojej dyskutantki.

W podtekście mego strzału było zapewne coś, co sporo później usłyszałem w wyrażeniu Adama Rybarskiego: „tylko praca nie zostawia kaca”. Dziś mogę przyznać moim oponentom, że mieli rację, że sporo marksistowskich koncepcji zostało przeze mnie pochłoniętych świadomie i nieświadomie. Oprócz tego, dziś chyba bym poczynił jakieś politically incorrect reservations, że to też zależy od płci. Sensowność czy bezsensowność mego słówka zależy od jego definicji i coś w rodzaju `work = gregarious action' albo `work = directed effort' nieźle służy do obrony. Ale sądzę, że moi oponenci myśleli `work = job' lub `work = toil'.

Z całą pewnością zachowałem z owych czasów odruch, że gdy mi ktoś mówi, że „najważniejsza to w życiu miłość” to chwytam się kontrolnie za kieszeń, bo jak to mówią warszawscy adwokaci: „gdy nikt nie wie o co tu chodzi, chodzi o pieniądze”.

Kiedy człowiek staje się mądry?

Nasze opisy dotyczące zależności społecznych są pełne okropnie statycznych terminów: szczęście, mądrość, charakter, wykształcenie, odwaga – itd, itp. Ale co one znaczą gdy rozważyć nie momenty ale okresy? Co z tego, że dziewczyna skończyła przed laty historię jeśli dziś nie kojarzy sobie wydarzeń światowych z jakimikolwiek zdarzeniami z przeszłości? Na czym polega odwaga gościa, co postawił się kiedyś hardo policji ale dziś gdy go wołają do kieliszka to pije wbrew woli, by nie słyszeć kpinek o zbabieniu albo chorobie?

Mała dygresja o języku i myśleniu, czyli wariacja na tematy hipotezy Whorfa. Różne języki różnie sobie radzą z „byciem” i niektóre za karę dochrapują się niesamowitej ontologii (zum Beispiel: InSichSeit und so weiter...). Przyjaciel Palestyńczyk mówi, że arabski nie ma czasownika „być”. Przyjmuję na słowo tę informację i ciekaw jestem jak oni te różne filozoficzne rozważania o „byciu” tłumaczą na arabski. Rosyjski ma, ale posługuje się nim oszczędnie („w gorodie mnogo liudiej”).

Mówię o tym, bo zmuszony do posługiwania się innymi językami niż rodzimy musiałem to trochę przemyśleć, by nie popełniać na codzień nadmiaru błędów. Otóż hiszpański i portugalski mają bardzo fajne podejście do „bycia”. Mają one dwa różne słowa być: ser opisuje atrybut stały (sou homem = jestem człowiekiem, tu es alto = jesteś wysoki), estar stosuje się do przejściowego, zmiennego (estou aqui = jestem tutaj, estamos encantados = jesteśmy zachwyceni). Jestem zdania, że póki się żyje, to wszystkie zachowania powinno opisywać się przez estar a nie przez ser. Aha, chyba mówimy o zachowaniach, no nie? Z pewnością nie warto zajmować czasu mądrymi mowami, bo gadać mądrze to każdy głupi potrafi. No więc „zachowywać się mądrze” zapewne znaczyło by „nie popełniać nadmiaru głupstw”. A więc kwestia praktyki, codzienności. Jeśli ktoś wiedzie się przez 10 lat bez nadmiaru błędów to są statystyczne podstawy by na ogół przyjąć bez dłuższej dyskusji jego osądy, uznając je za mądre. A jeśli ów człek popełnił jakieś głupstwo? A, bardzo-m ciekaw jak poradził sobie z jego konsekwencjami, tu może być różnica między dość mądrym i bardzo mądrym człowiekiem.

A jak to zrobić, żeby unikać nadmiaru błędów? Jedyna „mądrość”, którą potrafię wymyślić, „mądrość” która by pouczała jak powiększyć szanse na rozsądne działania to raczej skromny program: nie przejmować się zanadto samym sobą i próbować dojrzeć racje drugiej strony („a gdybym to ja był na jego miejscu...?”). Oczywiście „dojrzeć” nie oznacza „akceptować”. Chodzi o zrozumienie motywacji a nie o przyjęcie cudzych pojęć o tym co jest dobre i złe. Czyli taki to stareńki programik współczucia (tzn. „wczucia się”, a nie „wchłonięcia”) i pokory – śpiewane to we wszelkich systemach moralnych, proste w wysłowieniu i tak strasznie trudne w realizacji...


 strona    po polsku