Wrocław, 1976

Wejście w małą stabilizację

Gdyby w tej chwili ktoś uparł się, że jego kuzyn jest debilem, Bernard byłby bezradny. Nie pomogła by żadna argumentacja, bo Alek bębniąc rytmicznie w rurę kanalizacyjną, dziesiątą minutę wyśpiewywał w łazience: „och, żecie, żecie, ja siedzę na klozecie”. Śpiewy przenikały przez wąskie okienko do kuchni, a stamtąd do pokoju. Cisza, która panowała kilkanaście minut temu, oznaczała widocznie, że Alek próbował użyć maszynki do swoich paru włosków, będących zaczątkiem brody i wąsów. Przy ścianie stała otwarta walizka i gdy Bernard pomyślał o niej oderwał się od przygotowywania kolacji i podszedł do szafy, by opróżnić z książek półkę czy dwie na ubrania Alka.

Mieszkanie było absolutnym fuksem, i choć nader skąpo umeblowane, stanowiło przedmiot powszechnej zazdrości wśród jego kolegów. Nawet nie mieli siły dziwić się: z Bernardem zawsze tak było. Gdy ten człowiek szedł do sklepu i chciał kupić – powiedzmy – slipki, to okazywało się, że akurat przed paru godzinami przyszedł transport slipek i ponadto gdzieś na półce wala się jeden płócienny czepek kąpielowy. Na studiach był nie wiadomo czemu pupilkiem dziekanki, która sama przypominała mu o terminie składania podań o zasiłki, mało że nie pisała ich za niego. Gdy wchodził do dowolnego urzędu, niezawodnie trafiał na najbardziej litościwą duszę, która prowadziła go do właściwych pokoi i pomagała załatwić sprawę. A teraz mieszkanie! Poszedł do kwaterunku i zapytał, czy mógłby dostać mieszkanie, bo kończy studia i ma tu pracować; po niespełna półgodzinnej rozmowie z kierowniczką wyszedł z obietnicą, że coś się da zrobić. Kierownik szkoły, w której miał pracować, napisał w papierach, że Bernard jest niezbędny dla miasta w charakterze nauczyciela propedeutyki filozofii i już po dwóch miesiącach do akademika przyszła decyzja o przyznaniu kwaterunkowego M-2 w nowym budownictwie.

Te dary losu Bernard przyjmował jak rzecz naturalną i odnosił się do nich z taką obojętnością, że koledzy mieli mu to za złe. On wzruszał ramionami. Czego tu się cieszyć? Ma wyjątkowe szczęście, to prawda, ale właśnie to jest smutne: inni go nie mają. On jest tylko statystyczną przypadłością, zdarzeniem stanowiącym ciąg pomyślnych okoliczności, prawdopodobnym lecz odosobnionym przypadkiem wśród ciągów okoliczności mniej pomyślnych, przypadających innym ludziom. Odganiał z niechęcią przychodzącą doń niekiedy egoistyczną radość: przecież to nie jego zasługa, dostaje dużo więcej niż mu się należy.

Odgłosy z łazienki zmieniły się. Inna rura służyła już za instrument perkusyjny, a podobny do poprzedniego ragtime'owy podkład muzyczny służył nowej treści:

Z bojlera leci gorąca woda,
Skóra ma będzie świeża i młoda.
Me całe ciało się parzy i parzy,
Będzie mi w nowej skórze do twarzy.

O wzięciu Alka pomyślał od razu po rozmowie w kwaterunku. Przeszkodą były pieniądze. Tych parę tysięcy rocznie, które by dano na chłopca to było za mało. Lecz teraz, gdy załatwił sobie dodatkowy półetat w Studium Nauczycielskim, mógł wziąć go nie obawiając się kłopotów. Zbędne były też wszelkie formalności. Alek skończył w lipcu osiemnaście lat. Gdy dostał list Bernarda, zatelegrafował: „Stary, będziemy chodzić razem na dziwki”, załatwił w technikum przeniesienie, zebrał do walizki swoje majętności z internatu i Domu Dziecka i przyjechał.

Chłopaka widział tylko raz od śmierci stryjostwa. Zabili się trzy lata temu wracając na motorze z odpustu. Był jedynakiem; zostało mu po nich wszystkiego półtora hektara pola, chata była gnijącą ruderą. Ziemię wzięło państwo, Alek miał dostawać w szkole i na ewentualnych studiach niewielką rentę. Z jego nielicznych krewnych Bernardowi powodziło się obecnie najlepiej, ale to nie poczucie obowiązku czy współczucie kierowało Bernardem. To było coś innego. Lata temu każde wakacje spędzał u stryja i fascynował go ten dzieciak, co był ruchliwy jak mały sportowy samochodzik, a w rozmowach potrafił zapędzić dorosłych w kozi róg. Bernard czuł, że stał się dla młodszego o sześć lat kuzyna wzorem i ostateczną wyrocznią. Gdy Alek poszedł do Domu Dziecka ( właściwie niewiele tam był – jedynie okresy ferii, resztę czasu spędzał w internacie) Bernard regularnie pisał do niego. Pierwsze listy chłopca były tak ponure, że można było oczekiwać wszystkiego najgorszego – choroby nerwowej czy samobójstwa. Lecz dzika, niewiarygodna radość życia wytrysnęła zeń znowu po paru miesiącach, na przekór złemu losowi, wbrew niewesołym widokom na przyszłość. Bernard ze wzruszeniem myślał o tym dorosłym dzieciaku, który powrzaskując z uciechy taplał się w wannie.

U drzwi zabrzmiał dzwonek. Zdziwiony, poszedł otworzyć. Przed nim stał sąsiad z dołu, który z zakłopotaną miną jąkał coś o hałasie.

– Pan wie, te rury niosą dźwięk jak cholera i w domu tak głośno, że nie można wytrzymać – stał w wejściu i umilkłszy z niedowierzaniem słuchał śpiewów dochodzących z łazienki.

Bernard zastanawiał się jak wytłumaczyć temu człowiekowi co przeżywa ktoś, kto pierwszy raz w życiu ma przyzwoitą łazienkę na dowolnie długi czas do własnej dyspozycji. Wyjaśnić to olśnienie błyszczącymi kurkami, urok zapalania gazu przez puszczanie wody. Uspokoić, że nie ma niebezpieczeństwa, bo sprawdza co chwilę w kuchennym kranie czy woda nie jest za gorąca i w razie potrzeby wyłączy dopływ gazu. Lecz pamięć podsunęła mu wspomnienie odgłosów jakiejś pijatyki na dole i niespodziewanie dla samego siebie powiedział spokojnym tonem:

– No to co, przecież jeszcze nie ma dziesiątej.

Zaszokowany sąsiad postał chwilę, obrócił się machinalnie i bez słowa zszedł na dół. Bernard zamknął drzwi. Nie miał serca uspakajać Alka. Niech się raz wywrzeszczy. Gdy dwa lata temu był u niego w internacie oglądnął tam z potrzeby ubikacje i umywalnie. O podejściu do sedesu strach było myśleć, a umywalki obrastały brudem, włosami i resztkami rozlazłego mydła. „Normalka” – powiedział Alek – „w Domu Dziecka nie jest lepiej”.

Wyszedł wreszcie ubrany w kąpielowy płaszcz Bernarda, czerwony i ze sterczącymi mokrymi włosami.

– W raju. Mówię ci, Benek, byłem w raju. Czy to moje łóżko nie zmieściło by się w łazience? Ja chcę tam mieszkać.

– W porządku, zaraz cię tam przeniesiemy, ale tymczasem zjemy tutaj kolację.

Rozrabiał cały czas, śpiewał jedząc, zagłuszał radio i zasmarował serwetę masłem i jajkiem. Bernard zawsze lubiał spokój i ład, ale temu wariatowi pozwolił by na wszystko.

Siedzieli nad stołem upstrzonym okruchami jedzenia i gadali, nie chciało im się wstawać. Alek gorączkowo rozpędzał rozmowę, zapiewał z uniesienia i nieprawdopodobnymi skojarzeniami przerzucał ją na nowe tereny; Bernard zwalniaj ją, dobrodusznie przycinał chłopcu broniąc się przed nastrojem dzikiego entuzjazmu, którym Alek rozsadzał pokój. Nagle chłopiec powiedział nieoczekiwanie:

– Ja wiem, że jestem trochę kopnięty, ale jak ja mam się nie cieszyć? Powiedz, Benek, czy to trzeba leczyć?

Bernard z uśmiechem pokręcił głową.

– Stanowczo nie. Tak czy inaczej lekarz przyjdzie do ciebie sam.

– Lekarz? Jaki lekarz?

– Czas! Po prostu czas. Od nieg człowiek kurczy się w sobie, nie chce mu się i koniec. Jest zdrów.

– Nie wierzę stary. Jak Boga kocham, nie wierzę. Ja jestem nieskurczalny. No, te dwa centymetry dziennie najwyżej, ale rano wracają z powrotem do mnie.

– Niech ci będzie. Po co mam cię straszyć, jeśli sam w to nie wierzę dotychczas. No dobra, dość tego na dzisiaj; trzeba będzie pójść spać, co? To gdzie rozkładamy twoje łóżko?

– Ale po co mi łóżko! Mnie aż roznosi, nie potrzebuję snu.

– Nie bój się, zaśniesz jak niemowlę.

– Nie, protestuję! Ja nie zasnę! Ja jestem niesypialny. Pójdę się kąpać, mogę się kąpać całą noc.

Ni z tego ni z owego chłopak oklapł, zacisnął szczęki i zaczął gwałtownie mrugać powiekami. Bernard nie wiedział czy wyszło na wierzch zmęczenie całodzienną podróżą czy też stężona radość skraplała się łzami. Zduszonym głosem Alek powiedział:

– Czemu całe cholerne życie byłem bez takiej łazienki? Przecież ja bym lubiał tak kąpać się od oseska, od samej maleńkiej maleńkości!

Milczeli nie patrząc na siebie. Bernard sięgnął po papierosa. Głos Alka zabrzmiał matowo:

– Daj i mi. Benek. Czasami pociągałem sobie w internacie. Tam wszyscy palą.

W radio skończył się tęskny blues z klarnetowym solo i po chwili ciszy buchnęła zagrana w szalonym tempie „Honeysuckle Rose”. Alek podniósł błyszczące oczy.

– Nie martw się, Benek. Ja to załatwię. Jak skończę studia, będę budował łazienki, wszędzie łazienki. Na dachach, w lesie, na ulicach. Zrobię taki plan złazienkowania kraju, że na ten przeciętny polski łeb wypadnie jeden – zawahał się – i siedem dziesiątych łazienki. Czy to wystarczy?

– Na początek chyba tak – Bernard walczył z drapaniem w gardle. – Ale obiecaj mi, Aleksandrze, że nie zapomnisz o suszarkach do włosów. W zimie to absolutna konieczność.

– Ależ oczywiście – podskoczył Alek. – Jak można by było bez suszarek? Przysięgam ci, że nigdy nie zapomnę o suszarkach, nigdy! – obiecywał z przejęciem. Jego ostatnie słowa długo odbijały się od gołych ścian pokoju, nim podły rozpłaszczone na podłogę.