Gdyby w tej chwili ktoś uparł się, że jego kuzyn jest debilem, Bernard byłby
bezradny. Nie pomogła by żadna argumentacja, bo Alek bębniąc rytmicznie
w rurę kanalizacyjną, dziesiątą minutę wyśpiewywał w łazience: och, żecie,
żecie, ja siedzę na klozecie. Śpiewy przenikały przez wąskie okienko do
kuchni, a stamtąd do pokoju. Cisza, która panowała kilkanaście minut temu,
oznaczała widocznie, że Alek próbował użyć maszynki do swoich paru włosków,
będących zaczątkiem brody i wąsów. Przy ścianie stała otwarta walizka i gdy
Bernard pomyślał o niej oderwał się od przygotowywania kolacji i podszedł do
szafy, by opróżnić z książek półkę czy dwie na ubrania Alka.
Mieszkanie było absolutnym fuksem, i choć nader skąpo umeblowane, stanowiło
przedmiot powszechnej zazdrości wśród jego kolegów. Nawet nie mieli siły
dziwić się: z Bernardem zawsze tak było. Gdy ten człowiek szedł do sklepu
i chciał kupić powiedzmy slipki, to okazywało się, że akurat przed paru
godzinami przyszedł transport slipek i ponadto gdzieś na półce wala się
jeden płócienny czepek kąpielowy. Na studiach był nie wiadomo czemu
pupilkiem dziekanki, która sama przypominała mu o terminie składania podań
o zasiłki, mało że nie pisała ich za niego. Gdy wchodził do dowolnego
urzędu, niezawodnie trafiał na najbardziej litościwą duszę, która prowadziła
go do właściwych pokoi i pomagała załatwić sprawę. A teraz mieszkanie!
Poszedł do kwaterunku i zapytał, czy mógłby dostać mieszkanie, bo kończy
studia i ma tu pracować; po niespełna półgodzinnej rozmowie z kierowniczką
wyszedł z obietnicą, że coś się da zrobić. Kierownik szkoły, w której miał
pracować, napisał w papierach, że Bernard jest niezbędny dla miasta
w charakterze nauczyciela propedeutyki filozofii i już po dwóch miesiącach
do akademika przyszła decyzja o przyznaniu kwaterunkowego M-2 w nowym
budownictwie.
Te dary losu Bernard przyjmował jak rzecz naturalną i odnosił się do nich
z taką obojętnością, że koledzy mieli mu to za złe. On wzruszał ramionami.
Czego tu się cieszyć? Ma wyjątkowe szczęście, to prawda, ale właśnie to
jest smutne: inni go nie mają. On jest tylko statystyczną przypadłością,
zdarzeniem stanowiącym ciąg pomyślnych okoliczności, prawdopodobnym lecz
odosobnionym przypadkiem wśród ciągów okoliczności mniej pomyślnych,
przypadających innym ludziom. Odganiał z niechęcią przychodzącą doń niekiedy
egoistyczną radość: przecież to nie jego zasługa, dostaje dużo więcej niż
mu się należy.
Odgłosy z łazienki zmieniły się. Inna rura służyła już za instrument
perkusyjny, a podobny do poprzedniego ragtime'owy podkład muzyczny służył
nowej treści:
Z bojlera leci gorąca woda,
Skóra ma będzie świeża i młoda.
Me całe ciało się parzy i parzy,
Będzie mi w nowej skórze do twarzy.
|
O wzięciu Alka pomyślał od razu po rozmowie w kwaterunku. Przeszkodą były
pieniądze. Tych parę tysięcy rocznie, które by dano na chłopca to było za
mało. Lecz teraz, gdy załatwił sobie dodatkowy półetat w Studium
Nauczycielskim, mógł wziąć go nie obawiając się kłopotów. Zbędne były
też wszelkie formalności. Alek skończył w lipcu osiemnaście lat. Gdy dostał
list Bernarda, zatelegrafował: Stary, będziemy chodzić razem na dziwki,
załatwił w technikum przeniesienie, zebrał do walizki swoje majętności
z internatu i Domu Dziecka i przyjechał.
Chłopaka widział tylko raz od śmierci stryjostwa. Zabili się trzy lata
temu wracając na motorze z odpustu. Był jedynakiem; zostało mu po nich
wszystkiego półtora hektara pola, chata była gnijącą ruderą. Ziemię
wzięło państwo, Alek miał dostawać w szkole i na ewentualnych studiach
niewielką rentę. Z jego nielicznych krewnych Bernardowi powodziło się
obecnie najlepiej, ale to nie poczucie obowiązku czy współczucie kierowało
Bernardem. To było coś innego. Lata temu każde wakacje spędzał u stryja
i fascynował go ten dzieciak, co był ruchliwy jak mały sportowy samochodzik,
a w rozmowach potrafił zapędzić dorosłych w kozi róg. Bernard czuł, że
stał się dla młodszego o sześć lat kuzyna wzorem i ostateczną wyrocznią.
Gdy Alek poszedł do Domu Dziecka ( właściwie niewiele tam był jedynie
okresy ferii, resztę czasu spędzał w internacie) Bernard regularnie pisał
do niego. Pierwsze listy chłopca były tak ponure, że można było oczekiwać
wszystkiego najgorszego choroby nerwowej czy samobójstwa. Lecz dzika,
niewiarygodna radość życia wytrysnęła zeń znowu po paru miesiącach, na
przekór złemu losowi, wbrew niewesołym widokom na przyszłość. Bernard ze
wzruszeniem myślał o tym dorosłym dzieciaku, który powrzaskując z uciechy
taplał się w wannie.
U drzwi zabrzmiał dzwonek. Zdziwiony, poszedł otworzyć. Przed nim stał
sąsiad z dołu, który z zakłopotaną miną jąkał coś o hałasie.
Pan wie, te rury niosą dźwięk jak cholera i w domu tak głośno, że nie
można wytrzymać stał w wejściu i umilkłszy z niedowierzaniem słuchał
śpiewów dochodzących z łazienki.
Bernard zastanawiał się jak wytłumaczyć temu człowiekowi co przeżywa ktoś,
kto pierwszy raz w życiu ma przyzwoitą łazienkę na dowolnie długi czas do
własnej dyspozycji. Wyjaśnić to olśnienie błyszczącymi kurkami, urok
zapalania gazu przez puszczanie wody. Uspokoić, że nie ma niebezpieczeństwa,
bo sprawdza co chwilę w kuchennym kranie czy woda nie jest za gorąca i w
razie potrzeby wyłączy dopływ gazu. Lecz pamięć podsunęła mu wspomnienie
odgłosów jakiejś pijatyki na dole i niespodziewanie dla samego siebie
powiedział spokojnym tonem:
No to co, przecież jeszcze nie ma dziesiątej.
Zaszokowany sąsiad postał chwilę, obrócił się machinalnie i bez słowa zszedł
na dół. Bernard zamknął drzwi. Nie miał serca uspakajać Alka. Niech się raz
wywrzeszczy. Gdy dwa lata temu był u niego w internacie oglądnął tam
z potrzeby ubikacje i umywalnie. O podejściu do sedesu strach było myśleć,
a umywalki obrastały brudem, włosami i resztkami rozlazłego mydła.
Normalka powiedział Alek w Domu Dziecka nie jest lepiej.
Wyszedł wreszcie ubrany w kąpielowy płaszcz Bernarda, czerwony i ze
sterczącymi mokrymi włosami.
W raju. Mówię ci, Benek, byłem w raju. Czy to moje łóżko nie zmieściło by
się w łazience? Ja chcę tam mieszkać.
W porządku, zaraz cię tam przeniesiemy, ale tymczasem zjemy tutaj kolację.
Rozrabiał cały czas, śpiewał jedząc, zagłuszał radio i zasmarował serwetę
masłem i jajkiem. Bernard zawsze lubiał spokój i ład, ale temu wariatowi
pozwolił by na wszystko.
Siedzieli nad stołem upstrzonym okruchami jedzenia i gadali, nie chciało
im się wstawać. Alek gorączkowo rozpędzał rozmowę, zapiewał z uniesienia
i nieprawdopodobnymi skojarzeniami przerzucał ją na nowe tereny; Bernard
zwalniaj ją, dobrodusznie przycinał chłopcu broniąc się przed nastrojem
dzikiego entuzjazmu, którym Alek rozsadzał pokój. Nagle chłopiec powiedział
nieoczekiwanie:
Ja wiem, że jestem trochę kopnięty, ale jak ja mam się nie cieszyć?
Powiedz, Benek, czy to trzeba leczyć?
Bernard z uśmiechem pokręcił głową.
Stanowczo nie. Tak czy inaczej lekarz przyjdzie do ciebie sam.
Lekarz? Jaki lekarz?
Czas! Po prostu czas. Od nieg człowiek kurczy się w sobie, nie chce mu
się i koniec. Jest zdrów.
Nie wierzę stary. Jak Boga kocham, nie wierzę. Ja jestem nieskurczalny.
No, te dwa centymetry dziennie najwyżej, ale rano wracają z powrotem do
mnie.
Niech ci będzie. Po co mam cię straszyć, jeśli sam w to nie wierzę
dotychczas. No dobra, dość tego na dzisiaj; trzeba będzie pójść spać, co?
To gdzie rozkładamy twoje łóżko?
Ale po co mi łóżko! Mnie aż roznosi, nie potrzebuję snu.
Nie bój się, zaśniesz jak niemowlę.
Nie, protestuję! Ja nie zasnę! Ja jestem niesypialny. Pójdę się kąpać,
mogę się kąpać całą noc.
Ni z tego ni z owego chłopak oklapł, zacisnął szczęki i zaczął gwałtownie
mrugać powiekami. Bernard nie wiedział czy wyszło na wierzch zmęczenie
całodzienną podróżą czy też stężona radość skraplała się łzami. Zduszonym
głosem Alek powiedział:
Czemu całe cholerne życie byłem bez takiej łazienki? Przecież ja bym
lubiał tak kąpać się od oseska, od samej maleńkiej maleńkości!
Milczeli nie patrząc na siebie. Bernard sięgnął po papierosa. Głos Alka
zabrzmiał matowo:
Daj i mi. Benek. Czasami pociągałem sobie w internacie. Tam wszyscy palą.
W radio skończył się tęskny blues z klarnetowym solo i po chwili ciszy
buchnęła zagrana w szalonym tempie Honeysuckle Rose. Alek podniósł
błyszczące oczy.
Nie martw się, Benek. Ja to załatwię. Jak skończę studia, będę budował
łazienki, wszędzie łazienki. Na dachach, w lesie, na ulicach. Zrobię taki
plan złazienkowania kraju, że na ten przeciętny polski łeb wypadnie jeden
zawahał się i siedem dziesiątych łazienki. Czy to wystarczy?
Na początek chyba tak Bernard walczył z drapaniem w gardle. Ale
obiecaj mi, Aleksandrze, że nie zapomnisz o suszarkach do włosów.
W zimie to absolutna konieczność.
Ależ oczywiście podskoczył Alek. Jak można by było bez suszarek?
Przysięgam ci, że nigdy nie zapomnę o suszarkach, nigdy! obiecywał
z przejęciem. Jego ostatnie słowa długo odbijały się od gołych ścian
pokoju, nim podły rozpłaszczone na podłogę.