XI

 

koniec września 1941 – początek listopada 1941

 

Tym razem podróż nie trwała długo. Do starych plag – brudu, wszy, nędznego wyżywienia – dołączyły się nowe: ciągłe pragnienie po strasznie słonych śledziach, jedynym naszym pożywieniu prócz chleba, i przejmujący chłód, zwłaszcza nocą. Pragnienie gasiliśmy na stacjach, popijając chciwie kipiatok, z chronieniem się przed zimnem było gorzej. Wyciągnąłem z mego „plecaka” zimowe palto, kupione u „Celiba” za Żelazną Bramą, gdy byłem uczniem siódmej klasy gimnazjum. Nosiłem je przez cztery przedwojenne i dwie wojenne zimy (w Wierzchowie je przenicowałem), było więc w stanie bardziej niż opłakanym. Ale moim sowieckim towarzyszom broni podobało się, zwłaszcza jego podszewka. Podchodzili do mnie w wagonie, aby je oglądać.

– Popatrz, jakie płaszcze w tej Polsce mieli.

– A podszewka! Przecież to czysty jedwab.

 

Wysiedliśmy na jakiejś niedużej stacji. Przemaszerowaliśmy czwórkami przez posiołek i doszliśmy do obozu wojskowego położonego w rzadkim, młodym lesie. Nie było żadnych zabudowań, wszystko mieściło się bądź w pałatkach, to jest wojskowych, brezentowych namiotach, bądź w szałasach zrobionych z gałęzi. Było też kilka ziemianek.

Z krótkiego przemówienia witającego nas komandira dowiedzieliśmy się, że znajdujemy się w rezerwowym pułku piechoty, gdzie przejdziemy przyspieszone przeszkolenie.

Nakarmiono nas prawdziwym obiadem – zupą, chlebem i kaszą, umundurowano (oprócz obuwia, którego nie było) i pierwszego dnia to było wszystko. Nazajutrz nie musiała nas budzić pobudka. Już gdzieś od czwartej nikt nie spał z racji chłodu panującego w namiotach. Zaczęliśmy biegać, skakać, tupać nogami, a potem – śladem żołnierzy, którzy służyli tu dłużej – rozpaliliśmy ogniska. Od razu zrobiło się cieplej. W obozie tym panowały niekonwencjonalne zwyczaje: żadnej pobudki, żadnej porannej gimnastyki, żadnej zbiórki. Od razu śniadanie i na zajęcia.

Wydano nam karabiny i wokół nich zogniskowało się nasze szkolenie: budowa karabinu, działanie karabinu, celowanie z karabinu, czyszczenie karabinu, musztra z karabinem, walka wręcz z użyciem karabinu. Dowiedziałem się, że russkaja wintowka obrazca 1895 drob 30 goda jest w ogóle najlepszym karabinem w historii ludzkości i że russkij sztyk nie ma sobie równego. To „obrazca 1895/30 goda” oznaczało, że owa wintowka była skonstruowana w 1895 i w 1930 zmodernizowana. Ponieważ z przysposobienia wojskowego, odbytego w Polsce, znałem już karabin Mauser, trudno mi było uwierzyć, że „sławnaja russkaja triochliniejka” jest rzeczywiście najlepszą bronią tego rodzaju na świecie. Dowództwo radzieckie też w to nie wierzyło i wprowadziło w tym czasie, zresztą na krótko, do uzbrojenia karabin SWT (samozariadnaja wintowka Tokariewa), dziesięciostrzałowy półautomat. Karabin ten zupełnie nie zdał egzaminu w warunkach bojowych i bardzo szybko go wycofano. Niemiecka armia używała w tym czasie już niemal wyłącznie automatów. W Armii Czerwonej zaczęły się dopiero pojawiać znane później dobrze „pepesze”, czyli pistolet-pulemiot Szpagina.

Zajęcia szły mi dobrze, nawet bardzo dobrze. Starałem się, jak mogłem, a oprócz tego miałem przecież za sobą dwa lata przysposobienia wojskowego. Byłem zadowolony z bardziej unormowanego trybu życia, z tego, że regularnie jadłem. Wkrótce zacząłem nawiązywać znajomości. Z tego okresu najlepiej zapamiętałem pewnego maturzystę roku 1941. Pochodził z inteligenckiej rodziny. Był słaby fizycznie i ledwie dawał sobie radę z trudami żołnierskiego życia. Szczególnie ciężko szła mu walka wręcz. Przy długim wypadzie nie potrafił utrzymać karabinu, nie lepiej wychodził mu „cios kolbą w jajca”.

– Co ze mnie za żołnierz? – skarżył mi się kiedyś. – Czy jestem przeciwnikiem dla silnego, świetnie wyszkolonego Fryca? Rozprawi się ze mną jak z kurczęciem.

 

Moje szczęście nie trwało długo. Któregoś dnia po śniadaniu ogłoszono zbiórkę. Przyczytano sporo nazwisk, w tym i moje, kazano oddać karabiny, a następnie zwrócono nasze worki.

Staliśmy w dwuszeregu, nie rozumiejąc, co to wszystko ma znaczyć. Spostrzegłem, że znaczną większość spośród nas stanowili Polacy i Rumuni, choć tych było mniej. Rdzenni obywatele radzieccy w oddziale byli na ogół ludźmi od nas starszymi. Stało się jasne, że mamy opuścić pułk. Nim padł rozkaz szagom marsz, ktoś zapytał:

– Dokąd idziemy?

– Do szkoły – padła odpowiedź. – Dowództwo pułku uznało, że jesteście ludźmi gramotnymi (tu słowo „gramotnyj” było użyte – jak to w języku rosyjskim w takich przypadkach bywa – w sensie „wykształcony, na poziomie”). Posyłamy was do szkoły wojskowej.

Pomaszerowaliśmy. Nie tak jak z Sum do Achtyrki, ale czwórkami, z dowódcami, jednym słowem – jak należy. Szliśmy cały dzień, a pod wieczór dotarliśmy do niedużego posiołka, gdzie zakwaterowano nas w kilku klasach miejscowej szkoły, bynajmniej nie wojskowej: tu mieliśmy przenocować, ot, tak po prostu na podłodze.

– No i powiedzieli prawdę – zauważył ktoś ironicznie. – Jesteśmy w szkole.

Jeszcze dzień czy dwa marszu i osiągnęliśmy wyznaczony cel. Nie, to nie była żadna szkoła wojskowa, to był strojbat, czyli stroitielnyj batalion – batalion budowlany. Strojbaty były formacjami wojskowymi, przeznaczonymi do wykonywania ciężkich robót o charakterze obronnym – głównie ziemnych, takich jak kopanie rowów przeciwczołgowych, pozycji artyleryjskich, ziemianek, budowanie bunkrów itp. Służyły w nich głównie dwie kategorie ludzi: zdolni do służby wojskowej, ale nie liniowej ze względu na wiek lub stan zdrowia oraz niebłagonadiożnyje, którym nie powierzano broni i bano się posłać na front, widząc w nich potencjalnych zdrajców. Stąd właśnie tak duża liczba osób pochodzących z terenów przyłączonych do ZSRR wśród „posłanych do szkoły”. Również w batalionie, do którego nas wcielono, było ich bardzo wielu.

Strojbaty można częściowo porównać z łagrami. Oczywiście częściowo. W łagrach siedzieli skazańcy pozbawieni wolności, żyli za drutami, pilnowani przez wochrę (woorużonnaja ochrana łagieriej – uzbrojona straż obozowa), szykanowani, dręczeni i nikła była dla wielu nadzieja wyjścia stamtąd kiedykolwiek. My w strojbatach byliśmy ludźmi wolnymi, ba – żołnierzami. Podobieństwa sprowadzały się do głodowego wyżywienia, identycznego w batalionach budowlanych i w obozach, nędznego umundurowania oraz katorżniczej pracy. Do tego wszystkiego dochodził brak stałego zakwaterowania, brud, wszy, choroby. Miałem się o tym przekonać w czasie swej około czteromiesięcznej służby w tych formacjach.

O łagrach napisano już wiele, a znakomity Archipelag Gułag Sołżenicyna stał się prawdziwą encyklopedią życia i śmierci w radzieckich obozach pracy. O strojbatach nie napisano chyba nic, a szkoda. Chociaż trudno się temu dziwić. To był zaledwie margines w ogólnym systemie pracy przymusowej w „kraju zwycięskiego socjalizmu”.

 

Służbę w nowej jednostce zaczyna żołnierz, między innymi, od zawierania znajomości. Ja szukałem ich głównie wśród ludzi pochodzących z Polski. Jak już wspomniałem, było ich w batalionie wielu. Byli to zarówno bieżeńcy zza Buga z roku 1939, jak i mieszkańcy naszych kresów wschodnich: Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie, nawet jeden Tatar spod Wilna. Wielu z nich pamiętam bardzo dobrze, a kilku chciałbym tu wspomnieć.

Lolek K., z którym los związał mnie potem szczególnie blisko, pochodził z Grodna. Był to silny i zaradny robotnik. Przed wojną grywał w jakimś podrzędnym klubie w piłkę nożną. Janiszewski (czy Januszewski), wysoki, przystojny blondyn, bezlitosny krytyk sowieckich porządków, przed wojną miał poglądy lewicowe, a nawet – jak sam mówił – proradzieckie. Srulek, którego polszczyzna była tożsama ze „szmoncesami” z warszawskich teatrów rewiowych. Jego przyjaciel cierpiący na przepuklinę, mimo której nie chciano go zwolnić, choć praca w strojbacie była dla niego prawdziwą męką. Rosjanie wołali na niego gryża, co znaczy właśnie przepuklina. Ktoś kiedyś źle to usłyszał, przerobił na Griszę i tak zostało. Malutki i zwinny Rajski. Chudy i blady, z ledwie zaleczoną gruźlicą przedwojenny komunista z Wilna, którego nazwiska ani imienia nie pamiętam. Przesiedział wiele lat w więzieniach. Był człowiekiem o wysokich walorach moralnych i etycznych. Nadal wierzył w swoją ideę. Moroz, młody chłopak, pochodzący z ukraińskiej wsi pod Lwowem. Jednak osobą numer jeden wśród tych, do których się zbliżyłem, był Michajłowski, Białorusin z Białorusi sowieckiej. Wspaniały człowiek. Już sam jego wygląd budził sympatię i szacunek. Wysoki, brodaty brunet, z czarnymi, mądrymi oczami, patrzącymi uważnie i przenikliwie, ale zarazem życzliwie; powściągliwy w wypowiedziach, mówił spokojnie i cicho, potrafił zawsze doradzić, a kiedy trzeba – pocieszyć. Miał wśród nas ogromny autorytet.

– Michajłowski jest mądry, dobry i piękny – powiedział mi kiedyś Lolek.

Kilka słów o naszym naczalstwie. Wspomnę tu tylko tych przełożonych, z którymi mieliśmy bezpośrednią styczność. Sierżant: cham i brutal o tępej, zwierzęcej gębie, chytry i chciwy; sam zawsze syty, o nas nie dbał zupełnie. Politruk: kokieteryjny loczek, wystający spod furażerki, cwaniak, kłamczuch i demagog, bezwzględny, a nawet brutalny wobec żołnierzy.

 

Po całodziennym marszu nocowaliśmy we wsi, zakwaterowani po kilku w chatach. Podarły mi się ostatnie skarpetki i zrobiłem sobie onuce z koszuli, którą miałem w worku. Były do niczego i boleśnie obtarłem sobie stopy, zwłaszcza prawą. Otrzymaliśmy tak mizerne porcje żywności, że musieliśmy sobie dokupić jedzenia. Złożyliśmy się na ziemniaki i mleko. Było tego niewiele, ale pokrzepiliśmy się nieco.

Po dwóch następnych dniach marszu przyszliśmy do wsi, gdzie spotkaliśmy inny strojbat. Pierwszą ujrzaną w nim osobą był student Wolnej Wszechnicy w Warszawie, którego poznałem w Ostrogu. Wyglądał strasznie. Zawsze był chudy, ale teraz robił wrażenie kościotrupa. Wydawał się jeszcze wyższy, z ogromnymi ustami, wydłużonym nosem, z którego wciąż kapało. Ogarnęło mnie przerażenie, tym bardziej, że wyobraziłem sobie, jak ja muszę wyglądać. Nawet się nie ucieszył ze spotkania. Kompletnie zobojętniały, wciąż mówił o jedzeniu. Był posiadaczem ogromnego kotiołka i odpowiednio dużych rozmiarów drewnianej łyżki.

– Najważniejszy jest kotiołok – mówił – no i łyżka. Kotiołok musi być duży, bo co zrobisz, gdy ci więcej dadzą? Gdzie to podziejesz? Łyżka też musi być duża, bo jak dadzą na dwóch, to jeśli masz łyżkę mniejszą niż twój partner, mniej zjesz. A jak masz większą, zjesz więcej. Bez dużej łyżki i kotiołka czeka cię śmierć głodowa.

Oba nasze bataliony dostały obiad z tej samej kuchni. Student rzucił się łapczywie na jedzenie. Od czasu do czasu rozglądał się lękliwie dokoła, jakby się bał, że ktoś mu odbierze resztę zupy. Kapało mu z nosa wprost do kotiołka. Wyglądał, jak wygłodniały drapieżny ptak, rzucający się na zdobycz.

– Kto to jest? – spytał mnie ktoś z naszych.

– Student z Warszawy.

Usłyszeli to w jego batalionie i od razu przylgnęło do niego „student”. Zrozumiałem, że jest tam ofiarą i pośmiewiskiem żołnierzy. Żal mi się go zrobiło, chociaż sam byłem w niewiele lepszej formie.

 

Znów jazda eszelonem. Kawał chleba i jeden śledź na dobę. Tępy ból w boku i wszy. Ale – cieplej. Mamy w wagonie „burżujkę” – żelazny piecyk z rurą wychodzącą na zewnątrz. Kopci to, trochę czadzi, ale grzeje. Zresztą nie wszędzie, stąd nieustająca walka o miejsce bliżej piecyka.

Często przystajemy, a wówczas proszą o wpuszczenie do pociągu cywile. Lepsze to, niż jazda na otwartych platformach. Ale sierżant nie pozwala im wsiadać. Zabronione. Tym razem zrobił wyjątek dla młodej, tęgiej, niewysokiej, typowej wiejskiej dziewczyny. Proponuje jej wygodne miejsce koło siebie, zachowuje się jak prawdziwy dżentelmen. Gdy obudziliśmy się rano, nie było jej już w wagonie. Wysiadła gdzieś po drodze. Na podłodze obok miejsca sierżanta zostały tylko jej majtki. Widocznie spieszyła się bardzo lub była roztargniona.

 

Nasza dziwna wędrówka na przemian koleją i pieszo przypominała mi bezhołowie na trasie Sumy – Achtyrka. Pewnego dnia w połowie października znaleźliśmy się w jakimś kołchozie. Pogoda poprawiła się, było nawet dość ciepło.

– Zbiórka! Baczność! Spocznij!

Politruk wygłosił do nas takie mniej więcej przemówienie:

– Towarzysze żołnierze! Jesteśmy zakwaterowani chwilowo w kołchozie. Przewodniczący zwrócił się do nas z prośbą o pomoc w wykopkach buraka pastewnego. My, Armia Czerwona, walczymy na froncie o wolność naszej wielkiej ojczyzny. Ale czy wykopki buraka pastewnego nie są walką? Są. A więc nasz batalion podejmie tę walkę. W ten sposób będziemy walczyli podwójnie, najpierw tu na zapleczu, a potem tam, na froncie. A dla kogo będziemy się trudzili? Komu przypadną owoce waszej pracy? Armii Czerwonej. A więc pracujemy także dla siebie. I jeszcze wam jedno powiem. Za tę pracę kołchoz daje nam ziemniaki. Pieczone w ogniu ziemniaki. Do pracy, towarzysze. I do widzenia przy smacznych, gorących ziemniakach.

Każdy dostał do roboty po trzy długie rzędy buraków. Nie wykopywało się ich, lecz wyrywało z ziemi. Praca była dość ciężka. Sierżanci poganiali nas ustawicznie. Z przykrością stwierdziłem, że większość kolegów prześcignęła mnie, choć starałem się, jak mogłem. Pocieszałem się jednak tym, że było także wielu gorszych ode mnie. Inteligenci w wojsku są szczególnie narażeni na drwiny, ale też i szczególnie na nie wrażliwi.

Skończyliśmy. Zmęczeni, oczekiwaliśmy na pieczone ziemniaki. Każdy pododdział batalionu ze swoim sierżantem. Już niosą. Wiadra, a nad wiadrami unosi się para. Łykamy ślinkę. Ale co to? Jedno wiadro na pododdział? Przecież nie starczy po ziemniaku na ryło. Sierżant wybiera sobie kilka dorodnych bulw i – widząc, że nie będzie w stanie reszty podzielić tak, aby wszystkim przypadło choć po ziemniaku – pozostawia wiadro na łasce losu. Rzucamy się na nie. Dzieją się dantejskie sceny. Tylko najsilniejsi i najbezwzględniejsi wychodzą z tej walki zwycięsko.

– To podłość – krzyczy wileński komunista. – To prowokowanie ludzi. Jak można było rzucić taki ochłap ludziom, którzy się ciężko napracowali, którym obiecano kolację?

– Co za rozmówki? Czego buntujecie? – pyta sierżant wstając i wycierając dłonią usta.

– A wy, towarzyszu sierżancie – zwraca się do niego wilnianin – powinniście byli jakoś te kartofle rozdzielić, a nie puszczać sprawy na żywioł, żeby się ludzie o nędzny kęsek zabijali.

– Ty mnie sukinsynu uczyć będziesz, co ja powinienem? Ot, co ja powinienem!

I wyrżnął z całej siły wilnianina pięścią w jego cherlawą, suchotniczą pierś. Wilniuk runął na ziemię, a nasi ziomkowie, zamiast mu pomóc lub choćby wyrazić oburzenie czy współczucie, zaczęli z niego drwić:

– Komunizmu ci się zachciało? Masz komunizm. Teraz widzisz, jak on wygląda.

Podszedłem do leżącego. Miał łzy w oczach. Zrobiło mi się go żal. Zacząłem go pocieszać:

– Niech pan nie zwraca na nich uwagi. O wartości idei nie może świadczyć zachowanie jakiegoś chama. Wszędzie są różni ludzie.

Spojrzał na mnie z wdzięcznością i uścisnął mi rękę.

 

I znów – który to już raz? – eszelon i nędzny suchy prowiant. Nakradliśmy w kołchozie czerwonych i cukrowych buraków i surowymi dożywialiśmy się. Było to wstrętne i dziwnie palące w gardle jedzenie. Zaczęliśmy więc je przypiekać na „burżujce”. Jakoś zabijaliśmy w ten sposób głód. Dotarliśmy do Woroneża, dużego miasta okręgowego. Nocowaliśmy w hali fabrycznej. Przez całą noc wyły motory. To w zakładach lotniczych im. Woroszyłowa wypróbowywano silniki do samolotów.

Z rana duża kolumna samochodów ciężarowych zawiozła nas do miasta Usmań. Rozlokowano nas za miastem, w posiołku, który oficjalnie nazywał się Usmań II, a mieszkańcy zwali go Usmaniem Sobaczym. Nazwa ta dobrze odpowiadała rzeczywistości. Mieliśmy budować tu fragment linii obronnej wokół Woroneża.

*

Usmań Sobaczy był nędzną wioską. Jego oś stanowiła szosa wybrukowana kocimi łbami, idąca od Woroneża poprzez właściwy Usmań. Większość ludności pracowała w miejscowym kołchozie, część młodych mężczyzn dojeżdżała do Woroneża; większość z nich była zatrudniona we wspomnianych już zakładach lotniczych.

Wieś robiła przygnębiające wrażenie, podobnie zresztą jak miasto Usmań – jeśli można je nazwać miastem. Krótko można by to określić dwoma słowami: szarzyzna i nędza. Aż trudno było uwierzyć, że ludzie mogą żyć w takiej biedzie, w takich marnych, latami nie remontowanych chatach. A przecież był to okręg woroneski, znany ze świetnej gleby, z czarnoziemu. Cztery okręgi: kurski, orłowski, tambowski i woroneski stanowiły przedtem jeden wielki okręg. Nazywał się on centralnym czarnoziemnym okręgiem (CCzO). Był jednak za duży i przy kolejnej deglomeracji podzielono go na wymienione cztery. CCzO obok Ukrainy i Kubania był jednym z głównych dostarczycieli zboża w Związku Radzieckim. Opinia ta stała w pełnej sprzeczności z tym, co widziało się w Usmaniu. Losy zaniosły mnie później do okręgu tambowskiego. Tam było chyba jeszcze gorzej.

Wspomniałem wyżej o deglomeracji. W ciągu mego siedemnastoletniego pobytu w ZSRR zauważyłem, że dzieje tego kraju to między innymi historia kolejno po sobie następujących aglomeracji i deglomeracji (ukrupnienij i razkrupnienij). Jeśli się aglomeruje, to wszystko: okręgi, rejony, wsie, kołchozy, sowchozy, ministerstwa, departamenty, zakłady itd. Jeśli zaś się deglomeruje, to także wszystko. Biada temu, kto w okresie aglomeracji chciałby coś zdeglomerować, tak jak niech się strzeże ten, kto w czasie deglomeracji chciałby coś zaglomerować. Tak to już jest. Do CCzO nie wrócono już nigdy. To było rzeczywiście coś zbyt ogromnego.

 

Batalion nasz zakwaterowano w chatach kołchoźników. Wraz ze wspomnianym już Griszą i pewnym dryblasem z Besarabii zostaliśmy przydzieleni do chaty znajdującej się bardzo blisko szosy. Nasz gospodarz nazywał się Łukin. On i jego żona robili wrażenie staruszków, choć sądząc z wieku ich dzieci nie mogli być naprawdę tak wiekowi. Najstarszy ich syn miał nie więcej niż lat 20, młodszy – około 18. Mieli jeszcze dwie córki: mniej więcej dwunastolatkę i najmłodszą, chyba dziesięcioletnią. Chłopcy pracowali w zakładach lotniczych, dziewczynki uczyły się w szkole podstawowej. Łukin był średniego wzrostu, miał siwą brodę i większość czasu spędzał w domu koło pieca. Skarżył się na dolegliwości nogi. Był niezaradny i leniwy, bardzo się bał naczalstwa. Przyjemnie się z nim gadało. Był rozmowny, wspominał wiele faktów ze swego życia, chętnie opowiadał o pracy i stosunkach w kołchozie. Łukina była małą, chudą kobietą, z pomarszczoną twarzą, zniszczoną trudami niełatwego życia. Wyglądała na kobietę dobrze po sześćdziesiątce. Łukinowi na oko można było dać lat 60. Dom ich przedstawiał kompletną ruinę. Bieda wyłaziła z każdego kąta, ale nie było w nim brudno. Na oknach wisiały jakieś firaneczki, w każdej izbie – w kącie – ikona. Łukina była bardzo pobożna i często modliła się lub żegnała. Ikony w ich chacie nie były wyjątkami. Widziałem je w prawie wszystkich wiejskich domach na Ukrainie i w Rosji. To, co mówił nam w Wierzchowie Lewczenko, że w ZSRR nie ma nigdzie ikon, okazało się kłamstwem.

Z zainteresowaniem przypatrywałem się życiu moich gospodarzy. Prace w polu już się w zasadzie zakończyły i głównym zajęciem Łukina było teraz bieganie do zarządu kołchozu i wykłócanie się o należne pieniądze i produkty. Robił to z dużą niechęcią i pod wyraźną presją żony.

– Cóż ty, stary czorcie, siedzisz przy tym piecu i siedzisz? Do kołchozu byś poszedł, o produkty się upomniał. Same do chaty nie przyjdą.

– Ech ty, matka. Durna ty, durna. Co z tego, że pójdę. Dadzą mi coś, myślisz? Tylko przewodniczącego rozzłoszczę. A jak się rozzłości, kląć zacznie i nigdy nic już nie da.

– A popatrz na sąsiadów. Jak to do zarządu biegają, jak się do przewodniczącego i brygadzisty mizdrzą. A ty tylko dupę grzejesz i nogę masujesz.

– Ech matka, matka. Głupia ty i ciemna baba. Co z biegania mego wyjdzie? Przewodniczący powiedział, że wydawać nie będzie, póki ziemniaków nie wykopiemy. A kto wykopie? Młodzi w wojsku, a starzy sami rady nie dadzą.

– Lenie wy śmierdzące. Przyzwyczailiście się, że wszystko za was baby robią. Dość tego. Żadna z nas kopać nie pójdzie. Niech przepadną, przeklęte.

I tak dalej, i tak dalej. Wreszcie Łukin podnosił się ociężale z ławki lub schodził z pieca i szedł do zarządu. Na ogół niczego nie przynosił, ale nieraz udawało mu się dostać trochę pszenicy lub jakichś warzyw. Czasami kupował coś niecoś w sklepie spółdzielczym, częściej jednak robiła to Łukina. Pszenicę trzeba było jeszcze zemleć. Mełli zupełnie jak za króla Ćwieczka – na środku kuchni ustawiano specjalnie w tym celu przysposobione urządzenie, zwane stupą, czyli duży pień z wyżłobioną pośrodku głęboką dziurą. W tę dziurę wsypywano ziarno, po czym ciężkim żelaznym łomem uderzano jak tłuczkiem w moździerzu. Następnie odsiewano na sicie mąkę od plew. Była to bardzo ciężka praca, a wykonywała ją głównie gospodyni. Dziwiliśmy się, skąd w tym małym, chudym ciele brało się tyle siły i pomagaliśmy jej w tej robocie.

Łukinowie odżywiali się bardzo skromnie. Trudno powiedzieć, żeby głodowali, ale syci nie byli nigdy. Spożywali dwa posiłki dziennie. Z rana mizerne śniadanko, wieczorem obiad, który był jednocześnie kolacją. Córkom dawali – jeśli było co – drugie śniadanie do szkoły. Synowie posilali się w czasie przerw w stołówce fabrycznej. Obiad gospodarzy składał się zwykle z dużej porcji zupy, ziemniaków, rzadziej kaszy i pieczonej w piecu dyni. Zupa była prawie zawsze ta sama – szczi, to znaczy kapuśniak, ale nieraz tylko kartoflanka lub krupnik. Drugie danie jedli nie zawsze, dynię – zawsze. Najważniejszy był jednak chleb. I chleba właśnie często brakowało. Zjadali wówczas bardzo dużo dyni, ale nie mogło im to zastąpić pieczywa. Gdy mieli chleb, zostawało nieraz trochę dyni i wtedy częstowali nią nas, wiecznie głodujących. Nie pamiętam, żeby w okresie całego naszego pobytu w Usmaniu Łukinowie choć raz jedli mięso.

Synowie Łukinów byli wykwalifikowanymi robotnikami. Ukończyli szkołę zawodową, tzw. FZO (fabriczno-zawodskoje obuczenije). Jako zatrudnieni w zakładach zbrojeniowych mieli tymczasowe zwolnienie z wojska. Byli to dobrzy, mili chłopcy, niezwykle jednak prymitywni. Dziewczynki blade, chude i mizerne nie były zdolne, ale nad wyraz pilne. Pomagałem im czasem w arytmetyce, która szła im szczególnie ciężko. Lekcje odrabiały zwykle do późnego wieczora. Często zadawano im na pamięć wiersze. Leżałem kiedyś na mojej słomie i nie mogłem zasnąć (wszy, ból nóg), aż tu słyszę:

Bielejet parus odinokij w tumanie moria gołubom

Czto iszczet on w kraju dalokom, czto brosił on w stranie rodnoj?

To jedna z dziewczynek wkuwa wiersz Lermontowa.

Na pieczalnyje polany swiet pieczalnyj ljot ona…

To w innym końcu kuchni druga wkuwa Puszkina. I znów pierwsza:

A on miateżnyj iszczet buri, kak budto w burie był pokoj…

… wypjem z goria, gdie że krużka?

wtóruje druga. Słuchałem urzeczony pięknem tych wierszy i nauczyłem się ich szybciej od sióstr.

W sobotę starzy chodzili do bani – jak nazywa się po rosyjsku łaźnię, a w niedzielę matka myła córki w szafliku. Potem siadały na ławie koło pieca i po kolei każda z dziewczynek kładła głowę na kolanach matki, a ta iskała im wszy. Następnie sama kładła głowę na kolanach którejś z córek i pociechy odwzajemniały się matce.

Pewnego razu gospodyni udało się kupić w sklepie krochmal – po rosyjsku krochmał, ale wszyscy Łukinowie mówili „trochmał”. W tym samym mniej więcej czasie synowie przywieźli z Woroneża denaturat (jak mówili „denatur”). Postanowiono urządzić ucztę. Zebrała się cała rodzina. Zaproszono dwóch kolegów synów. Gospodyni usmażyła z krochmalu bliny. Denaturat pito niewielkimi porcjami ze szklanki, popijając wodą z kwarty i zakąszając blinami. Humory ucztujących stały się szampańskie. Któryś z chłopców opowiedział dowcip i ten jeden dowcip powtarzano potem cały wieczór dziesiątki razy. „Rozpisano” go nawet na osoby i zrobiono z niego coś w rodzaju skeczu. Bohaterem dowcipu był chochoł. Chochłami nazywa się pogardliwie w Rosji Ukraińców. Rosjanie bardzo lubią dowcipy o Ukraińcach, bawi ich przede wszystkim język. Wymyślają też różne słowa ukraińskie, które w rzeczywistości nie istnieją (tak jak my czeskie). Dowcip, o którym tu piszę, opowiadano w języku, który był mieszaniną ukraińskiego z rosyjskim i brzmiał tak:

Wchodzi do piwiarni chochoł:

– Pywo je?

– Je.

– Naływaj.

Nalali mu.

– Skilky stoit'?

– Rubl dwadcat'.

– Wyływaj.

Poziom dowcipu nie wymaga komentarzy.

 

Praca nasza polegała na kopaniu szerokiego i głębokiego rowu przeciwczołgowego. Pierwszy raz w tego rodzaju robotach brałem udział w Warszawie 7 września 1939 roku w Forcie Bema na Powązkach. Ale tam kopałem tylko jeden dzień, ziemia była lekka, piaszczysta, nakarmiono nas świetną grochówką z kuchni polowej oddziału, który tam stacjonował. Tu pracowaliśmy dzień w dzień po dwanaście godzin bez przerwy. Z wierzchu czarnoziem, a pod nim ciężka glina. Póki rów był płytki, wyrzucanie ziemi było łatwe. Stopniowo jednak stawało się coraz cięższe. Zwłaszcza, gdy zaczęło padać. Padało potem stale i było coraz zimniej. Lało się na nas z nieba, staliśmy po kostki w lodowatej wodzie, która napełniała rów. Glina lepiła się do łopaty. Kopać i wyrzucać ziemię było już niemal ponad siły, zwłaszcza pod koniec dnia. Karmiono nas nędznie i do tego nieregularnie. Bywały dni, gdy dostawaliśmy tylko zupę. Wracaliśmy do domu w opłakanym stanie. Odzież i obuwie trzeba było suszyć. Buty rano były zwykle jeszcze mokre.

Moje otarte w marszu nogi zaczęły ropieć. Na prawej utworzyła się dość przykra rana. Zaczęły też te moje kończyny puchnąć i okropnie boleć nocami. Rany piekły, a nogi od stóp gdzieś aż powyżej kostek nieznośnie łamały. Nie mieliśmy żadnej pomocy lekarskiej.

Aż tu któregoś dnia moje wspaniałe ongiś buty, buty, w których przemierzyłem Tatry, w których wyszedłem z Warszawy, które tak dobrze zreperował mi w Wierzchowie Leontij Marczuk, które niosły mnie od Sum do Achtyrki i z powrotem, te buty odmówiły mi dalszego służenia. Powiedziały non possumus i jeden z nich zostawił w rowie przeciwczołogowym podeszwę, drugi – doszczętnie się rozpadł. Nie byłem pierwszy, któremu to się zdarzyło, toteż wiedziałem, co w takim przypadku należy zrobić. Pokazałem dowódcy drużyny, co się stało i poszedłem do chaty.

Moja sytuacja uległa całkowitej zmianie, i na gorsze i na lepsze. Na gorsze, bo byłem unieruchomiony, na lepsze, bo nie musiałem aż do otrzymania nowych butów chodzić do pracy. Siedziałem więc odtąd w kuchni Łukinów, ciesząc się, że jestem w cieple, że nie muszę tyrać po dwanaście godzin dziennie, że przeszła mi żółtaczka. Z drugiej strony nie dawała mi spokoju myśl, co się ze mną stanie w razie wymarszu batalionu. Zwłaszcza, jeśli to będzie nagła ewakuacja spowodowana przerwaniem frontu lub obawą okrążenia. Wolałem nie myśleć o tym, zresztą front był jeszcze daleko.

Jedzenie przynosił mi Grisza, na dwór wychodziłem w czuniach gospodarza i jakoś się żyło tak dwa, może trzy dni. Po trzech dniach Grisza wrócił bosy! Zdarzyło mu się to, co mnie. A więc już we dwóch siedzieliśmy w kuchni. Jedzenie nosił nam teraz trzeci z nas. Niedługo. Bo oto i jego buty wysiadły. Tak więc zostaliśmy teraz wszyscy uwięzieni w chacie Łukinów. Odbiło się to od razu na naszych żołądkach. Jeśli dotąd otrzymywaliśmy jakąś nędzną strawę, to teraz komandir drużyny coraz częściej o nas zapominał, chociaż o naszym istnieniu przypominali mu nieustannie Srulek i Janiszewski. Bywały więc dni, że w ogóle nie dostawaliśmy jedzenia, najczęściej zaś dostawaliśmy go znacznie mniej, niż się nam należało. Uczciwość naszego dowódcy, jak i innych była nie najlepszej próby. Prawdę mówiąc, kradli, ile się dało.

Czasu mieliśmy teraz dużo. Spędzaliśmy go na wyczekiwaniu na jedzenie, na wspominaniu starych, dobrych czasów, na niekończących się rozmowach o sytuacji wojennej. Często przychodzili do nas Janiszewski, Srulek, czasami Rajski, Lolek. Toczyły się wówczas burzliwe dyskusje. Mołdawianin, który mieszkał z nami, nie brał w nich udziału. Był ciemny jak tabaka w rogu. Mimo że nasz rówieśnik, nie umiał ani pisać, ani czytać nawet w swoim ojczystym rumuńskim. W ogóle większość jego ziomków (z terenów zabranych Rumunii w 1940 roku), z którymi zetknąłem się w tym czasie, była analfabetami.

Pamiętam mniej więcej przebieg jednej z takich rozmów, dość typowej dla naszych poglądów.

Janiszewski: Wojna jest przegrana. Niemcy zajęli duży i ważny obszar Sowietów i wciąż posuwają się naprzód. U nas panuje bałagan, chaos i anarchia. Nie ma co żreć, nie ma co włożyć na grzbiet. Armia jest źle wyposażona, brak nowoczesnej techniki, metody walki są przestarzałe, nie ma odpowiedniej kadry dowódczej.

Ja: Jest bardzo źle, ale wojna jeszcze nie jest przegrana. Nie doszło do ostatecznej bitwy, która miałaby decydujące znaczenie. Idzie zima, wiadomo, co to jest rosyjska zima. Widzę pewną analogię między tą wojną a kampanią 1812 roku. Może się tak samo skończyć. Notabene zaczęło się dokładnie tego samego dnia – 22 czerwca.

Janiszewski: Z tego, że się zaczęło tego samego dnia, nic nie wynika. To takie pocieszanie się. Takie po prostu gadanie.

Grisza: Janiszewski ma rację. O jakiej analogii można tu w ogóle mówić? Wtedy jeździli końmi i na koniach, dziś samochodami i na czołgach. A lotnictwo to pies? Rosja przegrała tę wojnę politycznie jeszcze w 1939 roku, gdy dała się wymanewrować Hitlerowi. Stalin to żaden polityk. Churchill, Hitler i Roosevelt to są politycy.

Ja: Co do paktu Ribentrop-Mołotow – zgoda. To był fatalny błąd Stalina, który postawił Rosję w trudnej sytuacji, ale nie wynika stąd nieuchronność jej klęski.

Srulek: Ja wciąż mam nadzieję, że wszystko się jeszcze zmieni na lepsze, ale cholernie się boję. Od dwóch lat Niemcy odnoszą same sukcesy. Wszystkie przepowiednie Hitlera się spełniają. To jest jakiś diabeł. Wyznacza kalendarz, zapowiada defiladę na taki to dzień i zawsze się sprawdza. Mówią, że tym razem zapowiedział paradę wojskową w Moskwie na 7 listopada, w rocznicę rewolucji październikowej.

Ja: Do tej daty nie zostało już tak wiele czasu. Pożyjemy, zobaczymy, jak mówią Rosjanie.

Janiszewski: Co tu jest do zobaczenia? Człowieku, Niemcy wzięli już Możajsk. Przecież to prawie Moskwa. Są na Krymie, doszli do Sewastopola. Sowiecka flota czarnomorska została pozbawiona baz. Szwaby zbliżają się do Rostowa. Do Rostowa! Ocknij się bałwanie i myśl, co robić.

Takie to były te nasze rozmowy w owe dni.

 

Na przełomie października i listopada zaczęły się niespodziewanie nocne przymrozki, a wkrótce potem mrozy. Nie topniało nawet w dzień. Zima przyszła w tym roku znacznie wcześniej niż zwykle. Dla nas, a zwłaszcza dla kopiących rowy (nazywało się to oficjalnie „pracujących na trasie”) stwarzało to nowe trudności. Pocieszaliśmy się, że dla Niemców oznacza to coś jeszcze gorszego. Modliliśmy się o surową, mroźną zimę. Widzieliśmy w niej ratunek dla Rosji.

– Oj będzie w tym roku zima, jakiej dawno nie było – mówiła Łukina. – Żal mi was chłopcy. Ubrania ciepłego nie macie, butów żadnych. Jeść wam dają tyle, żeby z głodu nie umrzeć. Źle z wami, bardzo źle. A już najgorzej z Borysem. Nogi ma chore. Nie przeżyjesz ty Boria naszej ruskiej zimy, nie przyżyjesz. Matka na ciebie czeka, ojciec czeka, a ciebie gdzieś tam pochowają i nawet rodzice twoi nie dowiedzą się gdzie. Otarła oczy i niespodziewanie zaśpiewała:

Oj umru ja umru
Pochoroniat mienia
I nikto nie uznajet
Gdie mogiłka moja.
I nikto nie uznajet
I nikto nie pridiot
Tolko rannieju wiesnoju
sołowiej zapajot.
Była to piosenka z radzieckiego filmu Putiowka w żyzń. Pokazywano go w Polsce w roku 1933 czy 34 pod tytułem Bezdomni. Zrobił furorę.

Z trasy dochodziły do nas niepokojące wieści. Ziemia szybko marzła, łopaty nie brały już górnych warstw, trzeba było puścić w ruch kilofy i łomy. Jeśli przedtem dokuczał deszcz, to teraz mróz. Jeszcze kilku żołnierzy zostało bez butów. O nowym obuwiu nie było nic słychać. Któregoś dnia przybiegł do nas Srulek. Przybiegł boso, tyle że nogi miał owiązane szmatami. Jego buty też nie wytrzymały.

Nastąpiły zmiany wśród dowódców. Część sierżantów posłano na front, wśród nich naszego. Ich miejsce zajęli Niemcy, obywatele sowieccy. Wycofano ich z frontu i z jednostek tyłowych i skierowano do strojbatów. Potem i ze strojbatów zniknęli. Zapewne podzielili los swoich rodaków, Niemców Nadwołżańskich. Ich autonomiczną republikę zlikwidowano, a mieszkańców wywieziono do obozów pracy przymusowej bądź deportowano do Azji. Mówiono, że dowództwo sowieckie wysadziło w tej republice desant powietrzny enkawudzistów przebranych za wojsko niemieckie i że ludność entuzjastycznie ten desant powitała. Nie wiem, ile w tym było prawdy.

Od chwili pojawienia się Niemców w batalionie poprawiło się wyżywienie. Byli znacznie uczciwsi od poprzednich komandirów. Ale za to wprowadzili ostrą dyscyplinę pracy. Żołnierze mówili, że woleli już gorzej jeść, ale lżej pracować. Zaraz też zorganizowali odwiedziny w łaźni. Niestety, my bosi nie mogliśmy z tego skorzystać.

Któregoś dnia zjawili się u nas w chacie.

– Dlaczego nie pracujecie?

Odpowiedzieliśmy im, co się stało z naszym obuwiem. Pokiwali ze zrozumieniem głowami. Było ich trzech: Adler, Appel i Rotenberg. Adler pochodził z Kaukazu, z chutoru zamieszkanego przez kolonistów niemieckich. Był dużym, brzydkim brunetem. Appel i Rotenberg byli Niemcami znad Wołgi. Przystojni, szczupli, wysocy blondyni, typowi Niemcy. Między sobą rozmawiali wyłącznie po niemiecku, ale nierzadko używali rosyjskich słów z niemieckimi końcówkami. Kiedyś słyszałem, jak jeden z nich powiedział:

– Heute werden wir das Brot poluczajen.

 

Pewnego dnia wszedł do naszej chaty politruk, ten z loczkiem.

– Gdzie gospodarz? – spytał, nadając swemu głosowi groźne brzmienie.

Łukin zsunął się z pieca i stanął niemal na baczność. Wielki jest szacunek prostego Rosjanina dla naczalstwa.

– Ja jestem gospodarzem.

– A ja gospodynią. Czego wam trzeba?

– Są u was zakwaterowani żołnierze?

– Są – odrzekła Łukina. – Trzej, to ci chłopcy.

– Dlaczego nie jesteście na trasie? – ryknął politruk.

– Butów nie mamy.

– A może je chowacie?

– Nie, towarzyszu politruku. Rozwaliły się.

Pokazywaliśmy dowódcy drużyny. Zapisał nas.

– A możeście je naumyślnie popsuli, co? Takie małe samookaleczenie.

– Co wy! Dajcie buty, pójdziemy pracować.

– Gdybyście byli prawdziwymi patriotami, poszlibyście bez butów.

– Na mróz?

– Nogi szmatami owinąć i pracować. Tak trzeba postępować, a nie w chacie siedzieć. Nieźle wam tu. Ciepło i gospodyni pewnie was karmi, co?

– Towarzyszu komandirze! Karmić ich? Sami nie mamy – złapała się za głowę Łukina.

– Słuchajcie gospodyni. Ani kawałka chleba, ani łyżki zupy tym nierobom. A ja rozkażę, żeby im nie dawali jedzenia. Zobaczycie, jak pobiegną na trasę.

Spisał nasze nazwiska, miejsce zakwaterowania i poszedł. Jeszcze do tego trzasnął drzwiami.

– Co teraz zrobimy?

– Nie martwcie się riebiata – pocieszyła nas Łukina. – Kołchoz kartofli nie wykopał. W polu zostały. Wkrótce zmarzną. Nam ich dla siebie kopać nie wolno, dla kołchozu nam nie warto, a i mało nas zostało. Oni, swołocze, wolą, żeby ziemniaki przepadły, niż żebyśmy my je dostali. Pójdziecie, nakopiecie sobie, ile się da i będzie co jeść.

– Ale jak pójść bez butów?

– Czuni wam dam. Jak się ściemni trochę, pójdziecie.

Grisza i ja włożyliśmy czuni synów, na Mołdawianina nie pasowały żadne, stopy miał ogromne. Owiązał więc je szmatami i poszliśmy w pole. Gospodyni dała nam szpadle, koszyk i worek. Ostrzegła, żeby być ostrożnym, bo dozorcy kołchozowi pilnują.

Ziemia była już zamarznięta, ale kopanie jakoś nam szło. Nabraliśmy tego dużo, także dla gospodarzy. A wieczorem jedliśmy pieczone w popiele ziemniaki. Niektóre były jeszcze całkiem dobre, inne miały mdławy, słodki smak – były zmarznięte. Ale też je zjedliśmy. Po raz pierwszy od nie wiem jakiego czasu najedliśmy się do syta.

Mołdawianin był chłopem i najbardziej z nas trzech oburzała go skandaliczna kołchozowa gospodarka.

– Popatrzcie tylko! Ogromne pole, ziemniaki wielkie, białe, piękne. I wszystko to ma przepaść. Wojna, ludzie głodują, a kopać dla siebie nie wolno. U chłopa by nigdy nie przepadło.

– Masz rację – odparłem. – A wiesz, dlaczego tak postępują? Żeby zmusić ludzi do pracy dla kołchozu. Jeśli pozwolą pracować dla siebie, nikt dla kołchozu niczego nie zrobi.

– Podczas wojny mogliby odstąpić od tych wariackich reguł – wtrącił Grisza. – Przecież ludziom grozi głód. Naród trzeba nakarmić.

Opowiadano mi później, że na przedpolach Leningradu zostały w ziemi wielkie ilości ziemniaków i warzyw. Chociaż władze wiedziały, że to przepadnie, zmarznie i że miastu grozi blokada i głód, nie pozwalały indywidualnie zbierać tych płodów.

Politruk spełnił swą groźbę. Przez dwa dni nie dostawaliśmy ani chleba, ani zupy. Dawaliśmy sobie jednak nieźle radę. Nazajutrz znowu poszliśmy na kartoflisko. Kręciło się tam jeszcze kilku naszych kolegów. Znowu nakopaliśmy ziemniaków i na obiad mieliśmy świetne puree. Co prawda bez żadnego tłuszczu, ale i tak smakowało. Gospodyni dała nam cebulkę, którą pokrajaliśmy na drobniutkie części i rozmieszali z ziemniakami, co dodało im pikanterii, no i witamin.

Potem, wskutek zapewne bałaganu, zapomniano o „blokadzie głodowej” nałożonej na nas, a chyba i na innych bosych. Niestety, skończyły się nasze wycieczki na kartoflisko. Złapano tam kilku naszych kolegów i wybuchła okropna awantura. Chłopców wsadzono do paki, a wszystkim zagrożono, że złapani na kopaniu ziemniaków będą traktowani jak maruderzy i oddawani pod sąd. Tak to sprzysięgły się przeciwko nam dwie siły – kołchoz i wojsko. Jednym i drugim zależało na tym, żeby nikt nie dożywiał się kosztem marznących w ziemi ziemniaków, aby głodem zmusić chłopów i żołnierzy do pracy.

 

Nadeszła rocznica rewolucji październikowej. W przeddzień Stalin wygłosił na uroczystej akademii w Moskwie długie przemówienie, z którym zapoznałem się znacznie później, już po wyjeździe z Usmania, a 7 listopada to on, a nie Hitler przyjmował paradę na placu Czerwonym. Tak więc zawiódł hitlerowski „rozkład jazdy” i pojawił się jakiś cień nadziei, że może coś się na froncie zmieni.

Tymczasem w naszym życiu nastąpiły duże zmiany. Ziemne prace obronne w okolicy Usmania dobiegły końca. Batalion wymaszerował. Mieli przejść spory kawał drogi pieszo. Nas, bosych, zostawiono. Miały nas potem przewieźć wozy. Wieś odetchnęła z ulgą. Nie jest rzeczą przyjemną gościć u siebie w chatach obcych, głodnych, brudnych, zawszonych ludzi, do tego kradnących, najczęściej jedzenie.

Tego dnia, gdy strojbat opuścił Usmań, najedliśmy się do syta. Po prostu źle obliczono, ilu nas zostało. Choć raz bałagan wyszedł nam na korzyść. Potem policzono nas dokładnie i wszystko wróciło do normy.

Po paru dniach zajechały kołchozowe furmanki. Kazano nam szybko przygotować się do drogi. Było dwanaście stopni mrozu. Miałem na sobie dość lekki szynel, ale za to pod nim mój warszawski płaszcz. Opuściłem „uszy” mojej furażerki, a że była cieniutka, napchałem pod nią trochę watoliny z mego palta. Owinąłem nogi wszystkimi koszulami, jakie miałem w worku.

Podróż była dość długa, a że nie mogłem – jak i inni moi towarzysze niedoli – schodzić z wozu, żeby się ogrzać chodzeniem, zmarzłem potężnie. Najbardziej w nogi.

Wreszcie dojechaliśmy do celu. Było nim malutkie miasteczko Otrożka, położone blisko Woroneża.

Wozy zatrzymały się przed dużym budynkiem szkoły nr 4. Tu kazano nam wysiąść. Gdy stanąłem na ziemi, zauważyłem z przerażeniem, że nie mam zupełnie czucia w nogach. To samo było jeszcze z kilkoma z nas.

– Nie ważcie się wchodzić do budynku – poradził ktoś doświadczony. – Stracicie nogi. Zdejmijcie te szmaty i biegajcie dokoła szkoły.

Tak też zrobiliśmy. Po prawie trzymiesięcznej kuracji głodowej byłem bardzo złym lekkoatletą. Ale wraz z innymi uparcie kłusowałem dokoła budynku, póki nie poczułem, że mam nogi i że jest mi w nie zupełnie ciepło. Wtedy dopiero wszedłem do środka.