XIII

 

druga połowa grudnia 1941 – 31 stycznia 1942

 

Zakwaterowano mnie w chacie kołchoźników. Byli to ludzie niesympatyczni, w niczym nie podobni do dobrych i życzliwych Łukinów, a i mój współlokator okazał się nieokrzesanym prostakiem. Pochodził z Polski, a mimo to nie nawiązała się między nami żadna cieplejsza nić.

Pierwszą naszą troską było urządzenie sobie legowiska, a więc zdobycie słomy. Gospodyni zaproponowała, byśmy przynieśli kilka snopów z pola kołchozowego.

– Stoją jeszcze z ziarnem. Tym, co wymłócimy, podzielimy się z wami, a słomę weźmiecie do spania. Tylko bądźcie ostrożni.

Poszliśmy tam dwa razy i przynieśliśmy po kilka snopów – nie przypuszczałem, że snopy z ziarnem są aż tak ciężkie. Gospodarze wymłócili je czymś podobnym do kijanki, którą się w Polsce międli len. Słoma była brązowa, a ziarno miało niemiły zapach, czemu trudno się dziwić – snopy spędziły na polu jesień i część zimy, i zostałyby zapewne do wiosny, gdyby nie my. Historia podobna do tej z ziemniakami w Usmaniu. To ziarno następnie suszono przez dobę i nazajutrz jakimś przedpotopowym, własnoręcznie zmajstrowanym młynkiem przerobiono na namiastkę kaszy. Z wydzielonej nam części ugotowaliśmy zupę i zjedliśmy ją z apetytem, choć śmierdziała stęchlizną. Wycieczkę po snopy powtórzyliśmy jeszcze ze dwa razy, potem nie było już co przynosić. Widocznie cały nasz batalion dożywiał się identycznie.

Rodzaj pracy był taki sam, jak w Usmaniu czy w Otrożce. Kopaliśmy rów przeciwczołgowy, przygotowywaliśmy pozycje artyleryjskie oraz gniazda karabinów maszynowych i robiliśmy wykopy pod ziemianki. Pracowaliśmy po dwanaście godzin na dobę, od szóstej do szóstej, także w niedzielę. Dowódca drużyny, chodząc od chaty do chaty, budził nas o piątej rano, gdy było jeszcze zupełnie ciemno, a mróz – jak to nad ranem – straszliwy; zresztą w dzień też nie było o wiele cieplej. Szliśmy do baraku przystosowanego na kuchnię. Tam dostawaliśmy – według listy ułożonej na dany dzień – po 80 deko chleba i po talerzu soczewicy. Nie, za miskę takiej soczewicy Ezaw nie sprzedałby swego pierworództwa Jakubowi. To był talerz rzadziutkiej wasser-zupki, talerz gorącej wody z paroma oczkami tłuszczu, w której naliczyć można było 3-4 ziarenka soczewicy i tyle mniej więcej okruchów makaronu. Jedyną zaletą tej zupy była jej temperatura. Drugi raz dawano taką samą lurę, niestety już nie gorącą, po powrocie z trasy. Ci, którzy pracowali na trasie bliżej kuchni, zdążali ją jeszcze zjeść ciepłą. Ale wracający później dostawali wystygłą, zimną. Za to chleb wypiekano tu wyjątkowo smaczny. Wielkie okrągłe bochny były z rana jeszcze ciepłe. Większość moich kolegów dzieliła sobie dzienną porcję na dwie części. Jedną spożywali z poranną zupką, drugą – z wieczorową. Byli nawet tacy, którzy potrafili podzielić chleb na trzy części. Tę trzecią jedli na trasie, przechowując chleb za pazuchą, żeby nie zamarzł. Ja zjadałem wszystko na raz rano. Nie miałem dość siły woli, aby zostawić choć kawałeczek na potem. Sprawa polegała zresztą nie tylko na sile woli. Prawie wszyscy żołnierze z nowego batalionu byli dopiero niedawno zmobilizowani. Nie zdążyli się jeszcze wygłodzić, wielu miało zapasy sucharów z domu, niektórzy nawet trochę słoniny. Poza tym mieli pieniądze i mogli czasem coś dokupić.

Praca była tu znacznie cięższa niż w Otrożce, mrozy nie do zniesienia. Pracować bez przerwy całe 12 godzin było niemożliwością, z drugiej strony przerwanie roboty choćby na krótki czas powodowało natychmiast marznięcie. Ratowaliśmy się skakaniem, biciem po dorożkarsku rękami o tułów czy bieganiem. Ziemia była przemarznięta bardzo głęboko. Do przebicia się przez jej górną warstwę kilofy i łomy okazały się niewystarczające. Trzeba było używać młotów i klinów. Młot był tak ciężki, że samo podniesienie go do uderzenia wymagało ode mnie wielkiego wysiłku. Dopiero po zdjęciu młotami jakiejś półmetrowej, a nieraz i głębszej warstwy można było puścić w ruch kilof czy łom. Łopatami – bez użycia innych narzędzi – pracowaliśmy dopiero na głębokości półtora lub dwóch metrów. Najgorzej było przy kopaniu pozycji artyleryjskich. Przygotowywało się je na wzgórzach, które choć niewysokie, były znacznie głębiej przemarznięte. Wiał na nich zwykle wiaterek. Niby lekki, ale przy takim mrozie dawał się bardzo we znaki.

 

Któregoś wieczora zapukał do naszej chaty mężczyzna w średnim wieku:

– Czy nie można u was kupić czegoś do jedzenia?

– A skądże – odparła gospodyni. – Dla siebie ledwie starcza.

– A może wiecie, gdzie mają coś do sprzedania?

– Nie wiem. Pytajcie po chatach. Może wam coś sprzedadzą, chociaż wątpię.

– Pozwolicie się ogrzać trochę?

– Proszę bardzo.

– A wy chyba jesteście ze strojbatu?

Okazało się, że był to główny inżynier budowy linii obronnej z przedsiębiorstwa cywilnego, które współpracowało z dowództwem budowy.

Rozmawiał z nami uprzejmie, a gdy dowiedział się, kim byłem w cywilu, rzekł:

– Nie zazdroszczę wam. My, inteligenci, szczególnie ciężko znosimy tego rodzaju warunki.

– Dlaczego więc prowadzi się roboty w czasie takich mrozów? Przecież tego już wytrzymać nie można. Czy nie należałoby przerwać na jakiś czas?

– Zwróciłem na to uwagę dowódcy – odparł inżynier. – Zatelefonował do Moskwy. Powiedzieli mu, że pracę można przerwać w dwóch przypadkach: podczas ostrzału artyleryjskiego i podczas wielkiej ulewy. O ostrzale nie ma mowy, jesteśmy daleko od frontu, o ulewie też. Dowódca tłumaczył, że boi się licznych odmrożeń i że straci w ten sposób ludzi do pracy. Pozwolili przerwać pracę, gdy temperatura spadnie poniżej -40°C, ale po uprzednim porozumieniu się z Moskwą.

– A jaka jest temperatura?

– Poniżej czterdziestu nie spadła ani razu. Najzimniej bywa rano, o wschodzie słońca, około -35°C, nieraz -30°C. W dzień jest trochę cieplej, zwykle -30°, -25° stopni mrozu.

– No to będziemy czekali na -40°.

– Życzę wam tego – powiedział inżynier i ruszył na dalsze poszukiwania jedzenia.

W czasie mego pobytu w Łysej Górze temperatura poniżej -40° nie spadła niestety nigdy, choć słupek w termometrze dość często przybliżał się do tej magicznej, tak bardzo upragnionej kreseczki na skali.

Tej zimy wydarzył się na trasie tragiczny wypadek. Dwaj żołnierze znajdowali się w głębokim i dosyć wąskim dole, kopiąc w nim łopatami i wyrzucając ziemię na powierzchnię. W tym samym czasie na górze, blisko otworu wbito dwa kliny i walono w nie młotami, aby w ten sposób przebić się przez górną warstwę ziemi i zacząć poszerzanie dołu. W pewnym momencie pękła zamarznięta ściana i runęła, przygniatając nieszczęśników. Wyciągnięto ich ze zmiażdżonymi klatkami piersiowymi. Obaj zmarli. Nie zauważyłem, żeby ta tragedia wywarła jakieś wrażenie na naczalstwie czy kolegach zmarłych. Chyba wtedy po raz pierwszy usłyszałem pocieszające niczewo, ludiej u nas mnogo.

*

W miarę trwania robót posuwaliśmy się stale naprzód, aż oddaliliśmy się od naszych kwater tak bardzo, że na samo dojście do pracy trzeba było około godziny. Wobec tego zmieniono nam zakwaterowanie, ku radości jednych gospodarzy i niezadowoleniu innych. Jeśli przedtem mieszkałem z moim kolegą u ludzi niesympatycznych, to teraz trafiliśmy do wręcz antypatycznych. Małżeństwo jeszcze zupełnie młode, pracowało w jakimś biurze czy urzędzie. Do nas się na ogół nie odzywali, a jeśli już mieli coś do powiedzenia, to głosem wyrażającym niezmiennie złość, a nawet nienawiść. Mieli o wszystko pretensje, a najbardziej o to, że u nich mieszkamy, tak jakbyśmy to my byli temu winni. Nie pozwalali nawet na umycie się w kuchni, a jak tu myć się na dworze przy prawie czterdziestostopniowym mrozie? Jedyna rzecz, na jaką się zgodzili, to żebyśmy po ich kolacji mogli wypić przy stole naszą codzienną porcję wrzątku.

Na trasie było coraz trudniej, temperatura nawet w dzień trzymała się niżej 30°C. Nie pomagało blade, zamglone słońce. Najgorzej było wieczorem, gdy wracaliśmy. Zaczynał wtedy zwykle wiać leciutki, ale wyjątkowo dokuczliwy, jadowity wiaterek. Wpełzał pod szynel, nieznośnie mroził palce u nóg i u rąk, szyję, co sprawiało dokuczliwy ból. Miałem uczucie, jakby mi ściskano kręgi szyjne rozpalonym żelazem. Stosunkowo cieplej było mi w piersi i plecy.

Na trasie spotykałem dość często Sybiraka, który mi w Otrożce zrobił łapcie. Schudł, zmizerniał, oddech zamarzał mu na oszronionej brodzie, z której miejscami wisiały sople. Przypominał mi świętego Mikołaja (przepraszam, Dziadka Mroza). Nawet jemu było ciężko, a cóż dopiero kilku przedstawicielom południowoazjatyckich republik sowieckich, którzy byli w naszym strojbacie. Marzli straszliwie i byli praktycznie niezdolni do pracy. Ich rosyjscy i ukraińscy koledzy wyśmiewali ich na każdym kroku, zarzucając lenistwo i symulację. W ogóle tu, w strojbacie, zobaczyłem na własne oczy, jak wygląda tak reklamowana w prasie, radiu, literaturze i innych rodzajach sztuki przyjaźń między narodami Związku Radzieckiego. Antysemityzm, pogarda dla Azjatów, wrogość tych ostatnich wobec Słowian były czymś nagminnym. Nawet Rosjanie i Ukraińcy darli ze sobą koty, obrzucając się obraźliwymi wyzwiskami w rodzaju chochły i kacapy.

Aby nam jeszcze bardziej obrzydzić życie, wprowadzono bardzo ostrą kontrolę obecności. Codziennie wychodziła na trasę dziewczyna, która spisywała, ile osób z drużyny pracuje w danym momencie i tylko na tylu drużyna otrzymywała nazajutrz chleb. Obligowało to dowódcę do odmawiania chleba tym, których w chwili kontroli na trasie nie było. A przychodziła ta panna o różnych porach, nieraz i dwa razy dziennie. Któregoś dnia i ja zostałem bez chleba. Musiałem pójść na stronę, czyli po prostu w pole. Gdy zacząłem zapinać spodnie, dłonie odmówiły mi posłuszeństwa, zgrabiały. Spojrzałem na nie i przeraziłem się: końce palców były zupełnie białe. Zacząłem je rozcierać, chuchać, ale wtedy poczułem, że mróz dobrał mi się przez rozpięte spodnie do innych części ciała. Włożyłem rękawice, ale w nich nie mogłem się zapiąć, bo miały tylko jeden palec. Przytrzymałem więc tylko spodnie a gdy znów zdjąłem rękawice, wszystko powtórzyło się od początku. Jedynym wyjściem było pobiec do najbliższej chaty, podtrzymując spodnie i tam się zapiąć. Tak też zrobiłem, chociaż trzeba było przebiec duży kawał drogi. W chacie ogrzałem się, a syn gospodarzy, dzieciak jeszcze, ale już pracujący na stacji maszynowo-traktorowej, napchał mi do kieszeni ziemniaków, ile tylko wlazło. Nim wróciłem na trasę, pojawiła się w naszym plutonie diewuszka-kontrolor. Byłem nieobecny na „chlebowej” liście, więc praca nazajutrz była jeszcze gorszą męką niż zwykle. Za to wieczorem urządziliśmy sobie z moim współlokatorem labę. Ugotowaliśmy moje ziemniaki i otręby, które udało mu się kupić. Najedliśmy się do syta.

 

Pewnego dnia obudziłem się z bólem głowy. Łamało w kościach, miałem dreszcze. Zameldowałem o tym dowódcy. Powiedział, że nie ma prawa mnie zwolnić. Muszę pójść do sanczasti (sanitarnaja czast', tzn. oddział sanitarny, w danym przypadku przy dowództwie budowy linii obronnej Tambowa).

– Ale kiedy mam tam pójść?

– Zwolnię was wcześniej.

Razem ze mną poszedł mój współlokator. Też się źle czuł. Do sanczasti było 6 kilometrów. Szło się drogą, potem przez las, potem ludzie poradzili iść na przełaj przez pola. Zabłądziliśmy, ale wreszcie doszliśmy. Było tam pełno żołnierzy. Zmierzono nam temperaturę. Ja miałem 38°, mój kolega – 37°. Dano mi zwolnienie na jeden dzień, jemu nie.

– Tylko na jeden dzień? A co mam dalej robić?

– Jutro znowu przyjść do nas.

– Na litość boską, przecież to jest tam i z powrotem dwanaście kilometrów. Zamiast się wyleżeć w cieple mam marznąć? To jest leczenie?

– Jak chcecie. Ale więcej niż na jeden dzień zwolnienia nie dajemy.

Późnym wieczorem wróciliśmy do domu. Lepiej już przejść się do nich, niż tyrać cały dzień na trasie – myślałem sobie. Miałem nadzieję, że to grypa, że będę miał dłuższy czas gorączkę i w ten sposób odpocznę od łopaty i kilofa. Nazajutrz obudziłem się całkowicie zdrowy. Pech cholerny! W normalnych warunkach tego rodzaju choroby wlokły się u mnie zwykle dość długo. Czułem wyraźnie, że nie mam temperatury. Poszedłem jednak do sanczasti w nadziei, że może po drodze mi się pogorszy. Gdzie tam! Trzydzieści sześć i sześć. Jutro znowu do roboty.

 

Jak już wspominałem, w Biełgorodzie dowiedzieliśmy się o układzie polsko-radzieckim i wynikającym z niego planie utworzenia w przyszłości armii polskiej w ZSRR. Była to jedyna wzmianka prasowa o tej sprawie, która do mnie dotarła. Jeszcze w Otrożce poruszyłem kiedyś w rozmowie z Lolkiem kwestię ewentualnego zgłoszenia się do wojska polskiego. Niestety, nikt z naszych kolegów z Polski ani nikt z naszych zwierzchników nic o takim wojsku nie słyszał. Teraz znów wróciłem do tej sprawy. Lolek odniósł się do niej z entuzjazmem. Zaczęliśmy prowadzić rozmowy na ten temat z innymi żołnierzami pochodzącymi z Polski. Robiliśmy to cichaczem, obawiając się nieżyczliwego stosunku do naszych poczynań ze strony dowództwa. Nie spotkaliśmy się ze zrozumieniem ze strony osób, do których zwróciliśmy się. Co prawda każdy mówił, że owszem, że chętnie, że należałoby, że byłoby nam tam lepiej, ale… I tu padały argumenty przeciw: właściwie nic o tym wojsku nie wiemy, nie wiadomo nawet, czy już się tworzy; gdzie jest to wojsko, jak się do niego dostać, a co powie na to nasze naczalstwo, a czy nie będzie nieprzyjemności? Ludzie byli bardzo zmęczeni, także psychicznie, działał wyraźnie strach, brakło już siły woli na jakieś bardziej zdecydowane działanie. Zostaliśmy z Lolkiem sami i każdy z nas (oddzielnie, w wojsku nie wolno pisać zbiorowych podań, potem dowiedziałem się, że w ZSRR nawet w cywilu tego robić nie wolno!) napisał podanie o przeniesienie go do wojska polskiego. Przekazaliśmy to drogą służbową do dowódcy batalionu i czekaliśmy z niecierpliwością na odpowiedź.

Jakoś nie nadchodziła, a nasze życie płynęło według opisanego już schematu. Przyzwyczaiłem się już do kilofa, nieźle dłubałem ziemię łomem, jakoś tam machałem łopatą. Tylko z młotem mi nie wychodziło. Więcej niż jakieś trzy razy pod rząd nie potrafiłem nim uderzyć, a i skutek tego był znikomy. Do młota trzeba było mieć dużo siły. W mojej drużynie było sporo mężczyzn pracujących w cywilu fizycznie i im szło to całkiem dobrze. Może gdybym się normalnie odżywiał, stopniowy trening przyniósłby skutek, ale przy takiej głodówce było to wykluczone. Nie biłem więc młotem, ale i bez tego praca była dla mnie ciężka.

Któregoś dnia pojawił się w drużynie dowódca plutonu, młodszy lejtnant. Oficerowie rzadko wychodzili na trasę, woleli się wygrzewać w chatach, zwalając całą pracę na dowódców drużyn. Od czasu do czasu musieli jednak przynajmniej się pokazać. Przyszedł więc nasz lejtnancik i zaczął się przypatrywać pracy.

– A czegóż to ten krasnoarmiejec nie bije młotem? – spytał po pewnym czasie, wskazując na mnie.

– E, to taki inteligent do chrzanu tarcia, a nie do młota – odpowiedział dowódca drużyny.

– Co to znaczy nie do młota? – ryknął dowódca plutonu. – Ja go nauczę, jak się młotem bije.

I zgodnie z metodyką nauczania w wojsku, z początku sam pokazał, jak się to robi – nawet mu dość dobrze poszło, choć daleko mu było do umiejętności choćby mego współlokatora – a potem dał mi do rąk młot i kazał nim tłuc w klin.

Drużyna przerwała pracę, czekając z ciekawością na dalszy ciąg przedstawienia. Uderzyłem, jak mogłem najlepiej, raz, drugi, trzeci. Przy czwartym uderzeniu poczułem, że mi się nogi uginają i że to nie ja biję młotem, lecz raczej on ciągnie mnie w dół, a przy piątym zachwiałem się i runąłem tak nieszczęśliwie, że uderzyłem czołem o klin, rozcinając sobie łuk brwiowy i zalewając się krwią. Młodszy lejtnant przeraził się bardziej ode mnie i rozkazał dowódcy drużyny, żeby mnie nigdy więcej do młota nie dopuszczał.

Kilka dni po tym wydarzeniu przy porannym wydawaniu chleba zauważyłem, że dowódca drużyny wręczył mi bardzo małą porcję.

– To ma być osiemdziesiąt deko? – spytałem.

– Odtąd będziecie dostawali pięćdziesiąt.

– Dlaczego?

– Bo nie bijecie młotem.

– A gdzie to jest napisane, że jak się nie bije młotem, to się dostaje mniej chleba?

– To jest ustny rozkaz dowództwa.

– A co się robi z tym chlebem, co zostaje z porcji?

– Dzieli się między tych, którzy pracują młotem.

To było zwykłe, ordynarne kłamstwo. Żadnego takiego rozkazu nie było, a mołotobojcy nie dostali ani o gram chleba więcej. Te trzydzieści deko przywłaszczał sobie mój komandir drużyny. Nie chciałem jednak wdawać się w dochodzenie prawdy, czekałem odpowiedzi na podanie o przeniesienie do wojska polskiego i to było teraz dla mnie najważniejsze. A jej wciąż nie było.

I znowu nasze miejsce pracy oddaliło się bardzo od miejsca zakwaterowania. Tym razem nie przeniesiono nas na nowe mieszkania, chociaż kopaliśmy już spory kawał drogi za Łysą Górą. Kończyliśmy naszą część rowu i nazajutrz mieliśmy zacząć niedaleko od tego miejsca wykopy pod pozycję dział i pod ziemiankę.

– Słuchajcie – zwrócił się do mnie mój „drużynowy”. – Jeśli oczyścicie ze śniegu całe pole naszych jutrzejszych robót, dostaniecie jutro osiemdziesiąt deko chleba.

Ta perspektywa była dla mnie nie lada dopingiem. Z całą energią wziąłem się do roboty. U góry śnieg był jak puch i nie czuło się go na łopacie, ale i tak odwalać go było niełatwo. Potem był już bardziej zwarty, potem zbity, a oczyszczenie ziemi z resztek śniegu wymagało sporego wysiłku. Pracowałem bez przerwy, starając się zakończyć do wieczora wyznaczoną mi normę. Już zaczęło się ściemniać. Na zachodzie zapaliły się czerwone zorze, powiał lekki, palący mrozem wiaterek.

– Koniec roboty. Brać narzędzia i na zbiórkę – rzucił rozkaz komandir.

Miałem do zakończenia już bardzo niewiele. Nie rzuciłem więc łopaty.

– A ty co się tam grzebiesz?

– Już kończę.

– Nie będziemy na ciebie czekali.

– Idźcie, dogonię was.

– Jeszcze zabłądzisz.

Ruszyli. Pracowałem jeszcze jakieś dziesięć minut, wszystko skończyłem i dumny z siebie, i zadowolony z czekającej mnie jutro osiemdziesiątki wróciłem do chaty. Jakaż była moja wściekłość, gdy nazajutrz z rana komandir wręczył mi znowu pięćdziesiąt deko.

– Dlaczego tylko pięćdziesiąt?

– Nie bijesz młotem.

– Ale wykonałem wyznaczoną mi normę, miałem za to dostać pełną porcję.

– Sam widziałeś, że miałem najlepsze chęci, ale naczalstwo nie pozwala.

Czerwona mgła przesłoniła mi wzrok, zagryzłem wargi, a ręka zacisnęła się z pasją na kilofie. Wiele mnie kosztowało, żeby nie trzasnąć tego drania. To już nie głód, lecz poczucie ciężkiej krzywdy i bezsilności wobec draństwa przepełniło mnie całego. Zostać tak podle oszukanym! Tyle się napracować, uwierzyć człowiekowi, który obiecywał coś, co mi się należało, wiedząc z góry, że tego nie dotrzyma. Ja harowałem jak koń, pracowałem już po fajrancie, a ta swołocz będzie żarła moje trzydzieści deko chleba!

Ta kropla przepełniła puchar goryczy. Sucho, głosem urzędowym zapytałem „drużynowego”, co z odpowiedzią na moje podanie.

– A skąd mam to wiedzieć? Jestem małym człowiekiem, podanie oddałem i poszło wyżej drogą służbową.

Wieczorem naradziłem się z Lolkiem. Na drugi dzień z rana wzięliśmy nasz chleb, wypiliśmy „znakomitą” czeczewicę i każdy z nas powiedział swemu komandirowi, że nie wychodzi do pracy, bo nie dostał odpowiedzi na podanie. Nazajutrz nie dostaliśmy chleba, posililiśmy się zupą i znowu nie wyszliśmy na trasę. Wieczorem wezwano nas obu do samego dowódcy batalionu.

– Co wy, do roboty nie chodzicie?

– Towarzyszu kapitanie. Złożyliśmy podanie o przeniesienie do wojska polskiego. Mamy do tego prawo. Jesteśmy Polakami, do 1 września 1939 roku byliśmy obywatelami polskimi.

– Nic o takim wojsku nie słyszałem. Nie ma żadnego rozkazu o przenoszeniu Polaków do jakiegoś innego wojska.

– Ale my słyszeliśmy. Jest w tej sprawie porozumienie między towarzyszem Stalinem a naszym premierem, generałem Sikorskim.

– Porozumienie, mówicie?

– Tak, porozumienie. Tworzy się w ZSRR wojsko polskie.

– Nic o tym nie wiem. Idźcie do pracy i nie zawracajcie mi głowy. Jak będzie rozkaz kierować Polaków do polskiego wojska, to was skieruję, a tak nic nie mogę zrobić. Jest takich jak wy w batalionie wielu; mam was wszystkich wypuścić? I tak mi ludzi brak.

– To my znowu nie pójdziemy na trasę.

– Zwariowaliście? Kto to widział, żeby dowódca batalionu przekazywał swoich żołnierzy do obcej armii?

– No to skierujcie nas tam, gdzie takie sprawy się załatwia.

– Czort z wami. Pisarz! Napisać mi zaraz skierowanie dla tych żołnierzy do komendantury w Tambowie. Niech tam z nimi gadają. Wszystko jedno, przyślą ich tu z powrotem, a wtedy ja im pokażę ruski miesiąc. Leniuchy podłe.

– Dziękujemy, towarzyszu kapitanie.

– Dziękujemy, dziękujemy. Diabły przeklęte. Pisarz! Każcie im wydać chleb za dzisiaj i za jutro. Powiedzcie, że to mój rozkaz. A wy wynoście mi się z jednostki jeszcze przed pobudką. Żeby waszej nogi tu nie było.

– Towarzyszu kapitanie. Tu na skierowaniu nie napisano, że sprawa dotyczy przeniesienia do wojska polskiego.

– Bo nie mogę czegoś takiego napisać. Idioci. Sami powiecie w komendanturze, o co chodzi. I jeszcze raz przypominam, żeby was tu do rana nie było. Jasne?

– Jasne.

Było zupełnie jasne, że kapitan bał się, żeby nasz przykład nie podziałał na innych.

*

Spotkaliśmy się przed piątą. Powietrze było jak kryształ, niebo usiane gwiazdami, mróz okrutny. Poszliśmy przez wieś, aby jak najszybciej oddalić się – zgodnie z życzeniem kapitana – od miejsca zakwaterowania batalionu.

– Miałem dziwny sen – zaczął Lolek. – Śniła mi się ogromna, czarna lokomotywa. Wiesz, taka ogromna, jakaś straszna. Niby nic złego, a sen był koszmarny.

Poprzez niedbale zasłonięte okna jednej z chat (obowiązku zaciemnienia przestrzegano tu niezbyt rygorystycznie) dostrzegliśmy, że w izbie się świeci. Weszliśmy się ogrzać. Gospodarze, dziad i baba, siedzieli przy stole, popijając herbatę. Nie byli sami. Mieli gości, pomyśleć – o tej porze! Razem z nimi pili herbatę dwaj starzy chłopi z sąsiedniego domku. Zaraz też zaczęli nas wypytywać: skąd, dokąd, po co, dlaczego itd. Rozmowa zeszła na trudności życia. Poprosiliśmy o wrzątek.

– A może by wam kapuśniaczku gorącego na talerz? Tylko chleba nie mamy.

Chleb mieliśmy sami. Gospodyni nalała nam po misce kapuśniaku, który po naszej soczewicy wydał się nam najlepszą zupą, jaką w ogóle jedliśmy w życiu. Przesiedzieliśmy w gościnnej chacie chyba ze dwie godziny i wyruszyliśmy dalej w drogę. Zgodnie z radą gospodarza doszliśmy do torów kolejowych i poszliśmy wzdłuż nich w kierunku Tambowa.

Szliśmy już bardzo długo, grzęznąc miejscami w śniegu. Po drodze żadnej wioski, żadnych zabudowań, tylko śnieg, skrzący się w słońcu, oślepiający śnieg. Zobaczyliśmy przed sobą w dali most.

– O cholera, most – powiedział Lolek.

– No to co?

– Nie wiesz? U bolszewików mosty kolejowe są pilnowane. Nie wolno przez nie przechodzić.

– Dziwisz się? Przecież to wojna, możliwa jest dywersja.

– W czasie pokoju to samo. To się u nich nazywa czujność.

– No to przejdziemy po lodzie.

– A jak zaczną do nas strzelać? – zapytał Lolek, który mimo wielkiej zaradności życiowej, a może właśnie dzięki niej, we wszystkim węszył niebezpieczeństwo.

– Daj spokój, z jakiej racji?

W tej chwili usłyszeliśmy za sobą sapanie parowozu, stukot kół i nim obejrzeliśmy się, minęła nas wielka, czarna lokomotywa z węglarką, bez wagonów. Przejechała jeszcze jakieś sto-dwieście metrów i zatrzymała się. Maszynista machał do nas ręką.

– On nas chce zabrać – krzyknął Lolek. – Biegiem!

– Puściliśmy się pędem naprzód i wkrótce zrównaliśmy się z lokomotywą.

– Wy do Tambowa riebiata? – zapytał nas maszynista, chłopak który miał nie więcej niż dwadzieścia lat.

– Do Tambowa.

– No to siadajcie, podwiozę. Na czorta wam na piechotę w taki mróz zasuwać?

– Dziękujemy.

I oto jesteśmy w parowozie. Ja pierwszy i jak dotąd ostatni raz w życiu. To robi wrażenie. Ogromna machina, wielkie, zionące ogniem palenisko. Uwijał się przy nim palacz, z wyglądu nastolatek.

– Tacy młodzi i już maszyniści?

– Starzy na front poszli.

Było nam ciepło, nie musieliśmy drałować dalej na piechotę, legalnie przejechaliśmy przez most (chyba niezupełnie, bo maszynista kazał nam się schować, ale to już wynikało raczej z nielegalności naszej jazdy parowozem).

– I jak tu nie wierzyć w sny? – spytał Lolek. – Śniła mi się lokomotywa, mówiłem ci. Chyba ta lokomotywa to nasze przeznaczenie. Ona nas wywiezie z tego paskudztwa, ona nas zawiezie do wojska polskiego, zobaczysz.

– Oby!

Na dworcu w Tambowie zatrzymał nas patrol. Pokazaliśmy im skierowanie do komendantury.

– No to świetnie się składa. I tak byśmy was tam odprowadzili. Jesteście nieprzepisowo ubrani, brudni i nie ogoleni.

Dyżurny w komendanturze potraktował nas z początku jako zatrzymanych, ale zobaczywczy nasze skierowania, zdziwił się i mruknął pod nosem, że nic z tego nie rozumie. Zaprowadził nas do swego zwierzchnika. Był to kapitan, już niemłody, niskiego wzrostu, szpakowaty. Wysokie czoło, włosy zaczesane do tyłu, inteligentna twarz, mądrze patrzące oczy. Poczułem do niego sympatię, gdyż przypominał mi mego nauczyciela literatury polskiej i wicedyrektora gimnazjum Reya, profesora Kazimierza Kosińskiego.

– Nie rozumiem tego. Kierują was do komendantury, nie pisząc dlaczego. Gdybyście coś przeskrobali, napisaliby to przecież. O co chodzi?

– Towarzyszu kapitanie. Sprawa jest bardzo nietypowa. Jako Polacy i obywatele polscy do września 1939 roku, złożyliśmy podanie o przeniesienie do wojska polskiego. Dowódca batalionu nie mógł tego sam rozstrzygnąć i przysłał nas tutaj. Nie napisał nic na skierowaniu, mieliśmy to sami objaśnić.

– Rzeczywiście, sprawa jest nietypowa. A czy macie jakieś dokumenty potwierdzające wasze przedwojenne obywatelstwo?

– Mamy. Możemy pokazać.

Pokazaliśmy. Kapitan przejrzał je bardzo pobieżnie i spytał:

– A dlaczego nie chcecie służyć w Armii Czerwonej?

– Niemcy hitlerowskie okupują naszą ojczyznę – odpowiedział Lolek. – Chcemy walczyć o jej wolność w naszym wojsku.

– A czy to nie wszystko jedno, w jakim wojsku walczy się przeciwko wspólnemu wrogowi?

– Właśnie, walczy się – odpowiedziałem. – Ale my wcale nie walczymy.

– A co robicie?

– Kopiemy ziemię.

– A czy to nie jest walka? Czy nie przygotowujecie w ten sposób obrony? Czy nie bierzecie na siebie części trudu tego żołnierza, który jutro może zajmie pozycje przez was przygotowane? A czy robotnik pracujący na zapleczu nie walczy? Cały naród walczy, każdy na swoim posterunku.

Przypomniałem sobie, że prawie to samo mówił mi w Liskach Biełow. Trudno było nie zgodzić się z tymi zupełnie rozsądnymi wywodami naszego rozmówcy, wróciłem więc do poprzedniej argumentacji:

– To co mówicie, jest słuszne. My jednak chcielibyśmy walczyć w naszym wojsku.

– No cóż, macie do tego prawo. Tylko że komendantura nie ma prawa was tam skierować. To nie leży w naszej gestii.

– Cóż więc mamy robić?

– Zostaniecie odprowadzeni na pieriesylnyj punkt. Mówię „odprowadzeni”, bo sami tam nie dojdziecie, chociaż to jest niedaleko stąd. Wyglądacie tak, że każdy patrol odprowadzi was z powrotem do komendantury. Dam wam odpowiednie skierowanie. Stamtąd odprawią was do wojska polskiego.

Na tym skierowaniu też nie było ani słowa o wojsku polskim. Zwróciliśmy na to uwagę kapitanowi, a on odpowiedział mniej więcej tak samo, jak dowódca batalionu w Łysej Górze. Jednym słowem, mieliśmy sami powiedzieć naczelnikowi lub komisarzowi owego punktu, do którego nas posyłano, o co chodzi.

 

„Pieriesylnyj punkt” – nie mieliśmy z Lolkiem pojęcia, co to jest; ba nawet nie rozumieliśmy znaczenia słowa pieriesylnyj. Na polski można to przetłumaczyć jako punkt przesyłkowy. Sens jego działalności stał się dla nas jasny – choć nie we wszystkich niuansach – po zakwaterowaniu nas tam.

Duży dom – jak widać było z usytuowania znajdujących się w nim pomieszczeń – przystosowany do nowej roli z jakiegoś urzędu. Na dole mieściły się kancelarie i wielka sala przerobiona na sypialnię. Wzdłuż ścian i przez jej środek ciągnęły się nary. Na pierwszym piętrze były stołówka i sala klubowa. Wszędzie panował tłok i gwar. Na schodach i w korytarzach kręciło się mnóstwo ludzi – wszystko wojskowi – na ogół obszarpanych i wyglądających na nędzarzy. Obaj z Lolkiem pasowaliśmy świetnie do tego towarzystwa.

Do naczelnika lub komisarza, o których mówił kapitan, nie dopuszczono nas. Za wysokie progi. Byli bądź co bądź najwyższą władzą na punkcie przesyłkowym. W jednej z kancelarii wypełniono nam ankiety. Nazwisko, imię, etc., etc. i wreszcie jednostka, w której dotąd służył, czy był w niewoli niemieckiej, w okrążeniu, na terenie okupowanym przez wroga. Ja byłem: w 1939 roku spędziłem miesiąc pod okupacją niemiecką w Warszawie, Lolek nie był. Powiedzieliśmy ankietującej nas osobie, o co nam chodzi. Proszę bardzo. Piszcie podania do armii polskiej. Od tego właśnie jest punkt przesyłkowy, żeby ludzi przesyłać z jednostki do jednostki. Napisaliśmy.

Miejsca wolnego na narach nie było. Ludzie spali na nich tak gęsto, że nocą nie mogli się przewracać z boku na bok. Położyliśmy się – jak wielu innych – na podłodze, mając za posłanie i nakrycie nasze szynele. Jednak „ruch ludności” na punkcie był duży (owo „przesyłanie”) i po kilku dniach i dla nas znalazło się miejsce na narach. Z rozmów z nowymi kolegami zorientowaliśmy się, jaki jest skład mieszkańców „pieriesylnego”. Byli to w znacznej większości wojskowi, którzy wyszli z okrążenia bądź uciekli z niewoli, lub zostali z niej oswobodzeni podczas zimowej kontrofensywy wojsk radzieckich. Sporo także – choć znacznie mniej niż wymienionych – było spadochroniarzy, jak nazywano tu ludzi służących w wojskach powietrzno-desantowych. Wśród tych ostatnich byli tylko ci, których w czasie przeciwnatarcia zrzucono za linią frontu. Od razu po nawiązaniu kontaktu wysyłano ich na zaplecze i kierowano na punkty przesyłkowe. Pozostali byli ludźmi przekazywanymi do innych jednostek, wracający ze szpitali, bądź kierowanymi tam. Byli także tacy, którzy zgubili w czasie przemarszu lub przejazdu swój pułk. No i my dwaj z Lolkiem, zupełnie nietypowi.

W korytarzu wisiał oleodruk, odbitka obrazu malarza rosyjskiego, przedstawiająca ponury budynek otoczony częstokołem. Na wrotach carski orzeł. Zima, konwój prowadzi jakichś ludzi. U dołu podpis: „Pieriesylnyj punkt”. Pytamy przechodzącego żołnierza o sens tego obrazu, czy to jest pierwowzór tego, w czym jesteśmy? Ale skąd! Na obrazie jest pieriesylnyj dla katorżników, nasz zaś dla żołnierzy. Nie minęły i dwa tygodnie, gdy przekonaliśmy się, jak nikła była różnica między nimi.

Przyszła pora drugiego posiłku (w punkcie karmiono dwa razy dziennie). Chleb wydawano według listy, zupę – bez żadnej kontroli (potem wprowadzono talony). Ustawiła się ogromna kolejka po smaczną grochówkę. Starzy mieszkańcy punktu uświadomili nas, że można i drugi raz podejść po zupę, w takiej masie nikt nie pozna. Zrobiliśmy tak z Lolkiem, zmieniając nieco wygląd – raz podeszliśmy bez czapek, a raz w czapkach. Udało się.

Pod wieczór poszliśmy do sali klubowej na odczyt o sytuacji na froncie. W pewnym momencie ktoś wszedł i coś szepnął siedzącemu w ostatnim rzędzie człowiekowi. Za chwilę przez salę przeszedł szmer i ludzie masowo zaczęli ją opuszczać. Co się stało? Otóż do kiosku przywieziono pasztetówkę. Mieliśmy z Lolkiem parę rubli, pobiegliśmy więc też do kolejki. Pasztetówka była całkowicie zmarznięta. Nie dawała się krajać, sprzedawca po prostu ją łamał. Nie sprawiało mu to większych trudności, gdyż średnica owego rarytasu wynosiła jakieś półtora centymetra. Kupiliśmy ileś tam tego i pobiegliśmy do sypialni jeść. Zrobiliśmy niewybaczalne głupstwo, zjadając pokaźną ilość tego świństwa, lodowatego i twardego jak kamień. Zęby można było na tym połamać, nie mówiąc już o tym, że bolały z zimna. Po takiej głodówce, jaką przeszliśmy, nie mogło to nam ujść na sucho. Jeszcze tej samej nocy złapała nas straszna biegunka. Lolek przyszedł do siebie już po kilku dniach, ja chorowałem przez kilka tygodni i zupełnie bezmyślne leczenie, jakie zastosował sanitariusz w punkcie (dawał mi na wstrzymanie, zamiast z początku dać na przeczyszczenie), nic mi oczywiście nie pomogło. „Biegałem” nieraz po dwadzieścia parę razy na dobę, co strasznie osłabiało, pozbawiało mnie apetytu i powodowało stałe pragnienie. Obok wszy, wrzodów, odmrożeń i ropnych ran była to jeszcze jedna plaga, jaką musiałem znosić. Gdyby nie te dolegliwości, życie na pieriesylnym byłoby całkiem znośne: ciepło, jakie takie wyżywienie, a wieczorami w klubie kino, występy aktorów, prelekcje na tematy polityczne. Żyć nie umierać.

W kinie pokazywano nam przeważnie kroniki wojenne i krótkometrażowe agitki. Typowa kronika: natarcie wojsk radzieckich; oswobodzona wieś lub miasteczko; spalone chaty, powieszeni ludzie; mieszkańcy witają oswobodzicieli; łzy, objęcia, pocałunki; wśród witających popi (skąd się wzięli?); jeńcy niemieccy, brudni, zawszeni, owinięci w ręczniki, firanki itp., poodmrażani; wojsko idzie dalej na zachód, pożegnania, machanie rękami i chusteczkami, znak krzyża, nieraz błogosławieństwo ikoną.

Z agitek pamiętam dobrze tylko dwie. Poczta. Przed okienkiem stoi długa kolejka. Wbiega dziwnie ubrany człowiek. Przepycha się na czoło kolejki. Ludzie protestują. Ale jest już pierwszy i nadaje telegram błyskawiczny: „Berlin. Adolf Hitler. Winszuję. Ja też zacząłem 22 czerwca. Napoleon”. Odwraca się twarzą do nas. Aktor rzeczywiście dobrze ucharakteryzowany na Napoleona, oczywiście w nakryciu głowy „z epoki”.

Druga krótkometrażówka. Małe miasteczko. Noc. Z nieba opada spadochron. To niemiecki dywersant czy szpieg. Gra go aktor, który we wszystkich filmach zawsze grywał szpiegów i wrogów ludu. Wchodzi do mieszkania, gdzie jest tylko staruszka i dwunastoletni chłopak. Radość powitania, łzy staruszki, która – jak można domyślić się z kontekstu – wychowała skoczka. To nadwołżański Niemiec, który już dawno nie widział się ze swoją piastunką. A gdzie bracia? Wyjechali przed kilkoma laty do Rzeszy (tak jakby z ZSRR można było w owe lata dokądkolwiek wyjeżdżać). On nie wyjechał, jest patriotą sowieckim. Wkrótce jednak babcia i wnuk domyślają się, z kim mają do czynienia. Następują mrożące krew w żyłach sceny, ale wszystko dobrze się kończy, NKWD aresztuje szpiega, który ma tylko jedną prośbę, żeby w gazetach nie napisali, że jego, niemieckiego oficera, zdemaskowali i ujęli sklerotyczna starucha i głupi smarkacz.

 

Przeżycia ostatnich siedmiu miesięcy, stałe niedojadanie i wycieńczenie organizmu, wszy, wrzody i osłabiająca mnie biegunka, wszystko to wpłynęło na mój stan psychiczny. Wpadłem w jakąś apatię, odrętwienie. Godzinami leżałem na narach nic nie robiąc i wpatrując się w sufit. Nie myślałem wówczas na ogół o niczym konkretnym, wspominałem jedynie przeszłość, Warszawę, rodziców, dzieciństwo. Wszystko to jakoś snuło mi się w wyobraźni, nierealne, wyidealizowane, o wiele piękniejsze niż było w rzeczywistości. Miewałem trudności z powzięciem decyzji, jakikolwiek akt woli wymagał ode mnie wysiłku. Zamiast działać konkretnie, wszystko analizowałem, rozważając wszelkie możliwe „za” i „przeciw”. Nawet wykonując najprostszą czynność, wymagającą odruchów mechanicznych, stale myślałem, co robię i co robić dalej. Dawało to ten skutek, że wszystko robiłem bardzo powoli, jak w filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Na przykład sznurowanie butów trwało z dziesięć minut. Wściekało to Lolka, który nie rozumiał mego stanu. Ja sam natomiast dobrze zdawałem sobie z niego sprawę i nawet wymyśliłem leczenie, które dało potem dobre skutki: po powzięciu jakiejkolwiek sensownej decyzji natychmiast ją realizować, nie wdając się w rozważania z samym sobą, czy to zrobić, jak to zrobić itp.

Ten stan psychiczny nie wpływał zupełnie na intelektualną stronę mojej osobowości. Nadal interesowałem się wydarzeniami na froncie, analizowałem powstałą sytuację, starałem się przewidzieć przyszłość.

Tymczasem zaszły u nas dostrzegalne zmiany. Stopniowo zostali tu prawie wyłącznie ci, którzy byli w niewoli niemieckiej lub okrążeniu oraz spadochroniarze. Innych starano się szybko pozbyć. Wyglądało to tak, jakby ludzi na pieriesylnym przepuszczano przez sączek. Ten sączek zatrzymywał tylko wojennoplennych, okrużeńców i paraszutistów. Innych przepuszczał. Było nas razem około dwustu. Pewnego dnia podzielono nas na dwie grupy i każdą poprowadzono do łaźni. Nareszcie. Szliśmy czwórkami. Był piękny poranek. Nocą spadł śnieg, ociepliło się, było wszystkiego jakieś -20°C.

Bania była stara i brudna. Śmierdziało w niej tym specyficznym zapachem chyba wszystkich łaźni, w jakich się kąpałem. W priedbanniku rozebraliśmy się „do rosołu” i oddaliśmy rzeczy do dezynsekcji (prosty lud w Rosji nazywa to woszobojką). Mieliśmy je otrzymać z drugiej strony sali kąpielowej, po wykąpaniu się. Dano nam po mikroskopijnym kawałeczku ohydnie śmierdzącego mydła. Weszliśmy do sali. Ciepło, mglisto od pary, woda tryska z pryszniców. Każdy zaopatrzył się w malutki blaszany tazik (miskę). Zaczęliśmy regulować wodę, co okazało się wcale niełatwe. Raz leciał wrzątek, to znów zupełnie zimny strumień. Wreszcie udało się. Nacieramy się mydłem. Jest do niczego: nie pieni się, piecze skórę. Nie daj Bóg, jak kropla mydlin dostanie się do oka – wściec się można z bólu. No, ale jesteśmy już namydleni, pora zmywać z siebie pianę. W tej chwili przestała ciec woda. W najgorszym momencie. Nie ma jak zmyć z siebie tej przeklętej palącej mazi. Co do cholery, kiedy będzie ta woda? Wrzeszczymy na całe gardło, ale to nic nie pomaga. Chyba nas nawet nikt nie słyszał. Robi się nam zimno. Oszaleć można! Na szczęście raptem coś zasyczało i z pryszniców polała się woda, lodowato zimna. Za chwilę przestała ciec, potem coś parsknęło i lunął wrzątek. W końcu jednak wymyliśmy się i przeszliśmy do salki z drugiej strony, rozgrzani, parujący, mokrzy, zadowoleni.

A tu nowa niespodzianka: pojedyncze okna, w jednym wybite szyby. Na ścianach pokaźna warstwa szronu, temperatura chyba około zera. Naszych ubrań nie ma, jesteśmy nadzy, bucha z nas para, zaczynamy marznąć, zamarzać. Wydajemy z siebie nieludzki wrzask. Zbijamy się w jedną żywą kulę, ci co są na zewnątrz, sinieją. Zaczyna się szaleńcza kotłowanina, bo każdy chce do środka.

– Banszczyk, banszczyk – krzyczymy.

Wreszcie zjawia się banszczyk. Miły staruszek.

– Gdzie nasze ubrania, job twoju mat'?

– Jak to gdzie? W woszobojce.

– To oddaj je nam, sukinsynu. Zamarzniemy tu na śmierć.

– Chętnie bym je wam oddał, ale termometr jeszcze stu stopni nie pokazuje.

– A ile?

– Dopiero sześćdziesiąt.

– A kiedy będzie sto?

– A kto go tam wie. Drwa mokre, źle się palą.

– Czyś ty zwariował? Będziemy czekali, żeby zamarznąć? Natychmiast dawaj nam ubrania, bo cię ukatrupimy, durniu!

– No dobrze już, dobrze. Na waszą odpowiedzialność. Wszy ani gnid taką temperaturą nie zabijesz.

Co to za rozkosz była znaleźć się w naszych ciepłych ubraniach. Nie tylko dla nas. Dla naszych pasożytów też. Wygłodniałe, pełne wigoru od miłego ciepła, jakiego im dostarczyła woszobojka, rzuciły się na nas, żywicieli, ze zdwojoną energią. Przekonałem się nie raz, że wszy nigdy tak nie dają się we znaki, jak po kąpieli i dezynsekcji.

A jednak w nieco lepszych humorach wracaliśmy na punkt przesyłkowy. Przez myśl nam nie przeszło, że ta wycieczka do łaźni była wstępem do wydarzenia, które niebawem miało całkowicie zmienić naszą sytuację.

 

31 stycznia 1942 roku. Pamiętny dzień w moim życiu. Gdy wstałem, było jeszcze prawie ciemno. Udałem się tam, dokąd zwykle się chodzi po wstaniu z łóżka. Instytucja ta znajdowała się w podwórzu. Ale co to? Przy bramie, przy wrotach z podwórza na ulicę, przy furtce, wszędzie stoją żołnierze z pistoletami maszynowymi. Czerwone wyłogi na kołnierzach świadczą o tym, że należą do wojsk NKWD. Kręci się kilku oficerów w czapkach z niebieskimi deklami i czerwonymi otokami. Enkawudyści. Co to ma znaczyć? Zbliżyłem się do furtki. Stojący przed nią żołnierz warknął:

– Kuda? Dawaj nazad!

Wróciłem do budynku, wyjrzałem przez okno. Na ulicy wszędzie żołnierze uzbrojeni w automaty. Ani chybi, nasz pieriesylnyj jest otoczony, mysz się z niego nie wymknie. Pobiegłem do sypialni, aby przekazać kolegom tę sensacyjną wiadomość. Ktoś zrobił to widocznie przede mną, bo nikt już nie spał, wszyscy spokojnie ubierali się, pakowali manatki, jakby wiedzieli, co ich czeka. Żadnej paniki, żadnego niepokoju.

Wszedł ktoś z kierownictwa punktu:

– Przygotować się do otprawki. Rzeczy brać ze sobą. Czekać na rozkaz zbiórki.

– A śniadanie? – zapytał ktoś z sali.

– Zjecie tam, dokąd was skierują.

Nikt jakoś nie spytał, dokąd nas kierują.

– Co to ma być? – pytamy naszych kolegów.

– A nic, biorą nas zapewne do obozu.

– Nie zapewne, a na pewno – poprawia ktoś.

– Za co?

– Jak to za co? Przecież tu są tylko tacy, którzy byli w niewoli, w okrążeniu lub za linią frontu.

– No to co z tego?

– Trzeba nas sprawdzić, może wśród nas jest wróg?

Przerażające. Nikomu z naszych współtowarzyszy nie wydało się rzeczą niezwykłą, wręcz monstrualną, że ludzi, którzy uciekli z niewoli, którzy wyszli z okrążenia lub którzy zrzuceni z nieba pomagali w przerwaniu frontu wroga, wsadza się do obozu. A może tak to oceniali, tylko bali się głośno powiedzieć?

Obóz – to słowo przestraszyło mnie nie na żarty. Nic o obozach sowieckich wtedy jeszcze nie wiedziałem. Raz tylko spotkałem – na ławce w parku w Biełgorodzie – człowieka, który w nich siedział. A w ogóle, z jakiej racji Lolek i ja mamy iść do obozu? My przecież mieliśmy być skierowani do polskiego wojska.

– Słuchaj Lolek, lecimy do komisarza punktu. Przecież nie możemy pójść do obozu.

– Do samego komisarza? Nie zechce z nami gadać.

– Zechce. Ty się nie odzywaj. Ja będę z nim mówił.

Biegniemy, pukamy do drzwi.

– Wejść.

– Towarzyszu komisarzu, pozwólcie się do was zwrócić.

– Zwracajcie się.

– My w bardzo ważnej sprawie. Tu może zajść tragiczna pomyłka…

– Jaka to tragiczna pomyłka może zajść? – przerywa mi komisarz, wpadając w mój ton. W głosie jego brzmi nutka rozbawienia.

– Cały punkt podobno kierują do obozu…

– Co w tym tragicznego? – przerywa znów komisarz.

– A to, że my nie byliśmy ani w niewoli, ani w okrążeniu. Nie jesteśmy także spadochroniarzami.

– Być może, ale nie potraficie tego udowodnić.

Rozdziawiłem dosłownie gębę. Rzeczywiście, jak ja to udowodnię? Nie znałem wtedy jeszcze dowcipu „udowodnij, że nie jesteś wielbłądem”, nie było wtedy jeszcze na świecie znakomitej sztuki Mrożka Vatzlav z krainą, w której kastrowano wielbłądy (tzn. kastrowano każdego, kto tam przybywał, a potem pytano, czy jest wielbłądem). Nie byłem prawnikiem, nie znałem podstawowego kanonu prawa, który każe oskarżonemu udowodnić winę, nie zaś żądać od niego dowodu niewinności, a jednak od razu poczułem, że coś tu jest nie tak.

– No dobrze, towarzyszu komisarzu. Ale w obozie ja przecież też nie potrafię tego udowodnić.

– W obozie są specjalne organy, które potrafią wszystko udowodnić. Sprawdzić i udowodnić.

– Być może. My jednak złożyliśmy podania do wojska polskiego.

– Teraz nie czas szukać waszych podań. W obozie możecie je złożyć ponownie.

Gdy wyszliśmy, Lolek pokładał się ze śmiechu.

– Tragiczna pomyłka, tragiczeskaja oszybka! Oj, nie mogę! Jaką minę miał komisarz, kiedy to usłyszał. Co ci strzeliło do łba z tą tragiczną pomyłką? Oj, nie mogę!

– Zbiórka! Wychodzić z rzeczami! Ustawiać się po czterech!

Otoczyli nas żołnierze. Prawie wszyscy z pepeszami, tylko kilku miało karabiny z bagnetami. Cholera, tam na froncie brak zupełnie automatów, po kilka przypada na kompanię, a tu niemal każdy z pistoletem maszynowym.

Coś tam gadają, jak zachowywać się podczas marszu. A potem donośne szagom marsz i ruszamy w drogę. Żegnaj pieriesylnyj. Bóg wie, co przed nami.