______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________
 
    Piatek, 2.12.1994          ISSN 1067-4020             nr 113
_______________________________________________________________________
 
W numerze:

     Tadeusz K. Gierymski - Hipoteza Fermata
     Lucjan Feldman, 
       Jurek Karczmarczuk - WWW: Magiczna Pajeczyna
         Jacek Fedorowicz - Dwudzieste urodziny
      Krzysztof Jaglowski - Biznes w Polsce, czy to jest mozliwe
           Jurek Krzystek - Na czym polega doskonalosc?
_______________________________________________________________________

Dokladnie tego samego dnia, w ktorym obwiescilismy uruchomienie serwera 
WWW, komputer, na ktorym zainstalowany jest ten serwer, musial zostac 
na cztery dni wylaczony z powodu przerwy w doplywie pradu. Jesli ktos 
sie zniechecil, prosimy o ponowna probe, adres: 
http://k-vector.chem.washington.edu. Niewiele tam dotad jest poza 
numerami archiwalnymi, ale mozna na przyklad czegos sie dowiedziec o 
trzech (na razie) sposrod redaktorow <>. Czym zas jest WWW, 
objasnia artykul w niniejszym numerze. J.K_ek

_______________________________________________________________________

Tadeusz K. Gierymski (tkgierymski@stthomas.edu)

                       HIPOTEZA FERMATA
                       ================

"I have found a very great number of exceedingly beautiful
theorems." P. Fermat


Twierdzi sie, ze Francja byla centrum matematyki w polowie 
siedemnastego wieku, a wielu historykow uwaza Fermata za  najwiekszego
matematyka tego okresu. Jedno z jego stwierdzen, tak zwane "Ostatnie
Twierdzenie Fermata", nie bylo rozwiazane przez trzysta lat, ale zdaje
sie, ze lada dzien uslyszymy potwierdzenie sukcesu wieloletniej pracy
nad dowodem, o ktorym juz od roku donosi nawet prasa popularna.  

Pierre de Fermat (1601-1665) urodzil sie w Beaumont-de-Lomagne; ojciec  
byl handlarzem skora i radca miasta, matka pochodzila z rodziny 
prawniczej. Studiowal prawo w Tuluzie, gdzie pracowal jako prawnik i 
radca. Ozenil sie z kuzynka matki, Luiza de Long, ktora obdarzyla go 
trojka synow i para corek. Mial szerokie zainteresowania, znal jezyki i 
literature, byl oczytanym humanista, pasjonowaly go nauki scisle, a
zwlaszcza matematyka. Wczesnie zajal sie np. odbudowa traktatu 
Apoloniusza z pozostalych szczatkow i aluzji. W rezultacie swych badan
Fermat sformulowal rozne podstawowe twierdzenia geometrii analitycznej.
Niezaleznie od Kartezjusza stworzyl tzw. geometrie  kartezjanska, to
jest wprowadzil system wspolrzednych w przestrzeni trojwymiarowej.
Kartezjusz zrobil to w dwuwymiarowej.

Pod wrazeniem osiagniec Fermata w rozwiazywaniu zadan na maksima i
minima, do ktorych stosowal swoje pionier-skie metody rozniczek i calek,
Laplace nazwal go "prawdziwym tworca rachunku rozniczkowego", a Pascal
napisal do niego:


     <> 


Harold M. Edwards stwierdza, ze choc dzis imie Fermata prawie ze  
utozsamia sie z Teoria Liczb, jego wklad w te dziedzine byl tak 
rewolucyjny, tak zaawansowany, "przedwczesny", ze slabo byl nawet za 
jego zycia zrozumiany i wtedy slawa jego opierala sie na osiagnieciach w
innych dziedzinach matematyki. Edwards podkresla dwa zadziwiajace fakty
o Fermacie. <>: nie byl z "zawodu" matematykiem, a prawnikiem.
<>: za wyjatkiem anonimowego dodatku do ksiazki kolegi, nic w
matematyce za zycia nie opublikowal, choc czesto radzono mu, by to
uczynil. Jego slawa rosla na podstawie korespondencji i rekopisow
udostepnianych innym matematykom. 

Choc nie istnialy wtedy jeszcze profesjonalne organizacje matematyczne 
-- pisze Boyer w swej historii -- byly juz, choc luzno zorganizowane, 
zrzeszenia naukowe jak np. Accademia dei Lincei, do ktorej nalezal 
Galileusz, Accademia del Cimento we Wloszech, i Invisible College w 
Anglii. A we Francji przede wszystkim byl niestrudzony korespondent i 
przyjaciel Kartezjusza, Fermata i innych matematykow tego okresu, Marin
Mersenne. Descartes, Desargues, Gassendi, Pascal, Fermat i inni 
wymieniali listy z nim, a on z nimi i z innymi naukowymi <>
swiata.  Mozna by go prawie ze nazwac siedemnastowiecznym odpowiednikiem
dzisiejszego list-servera na Internecie. Z tej grupy powstala w 1666 r.
edyktem  Ludwika XIV Academie Royale des Sciences; w Anglii byla podobna
francuskiej grupa zbierajaca sie w Gresham College w Londynie, ktorej 
<> byl John Wallis, od 1649 profesor matematyki w
Oxfordzie. Z tej grupy przywilejem Karola II w 1662 r. powstalo Royal
Society of London for the Promotion of Natural Knowledge. W 1700 r.
Leibniz zostal pierwszym prezydentem Berlinskiej Akademii Nauk. 

W Polsce podobnymi osrodkami ruchu naukowego empirycznego i 
eksperymentalnego byly dwory krolewskie Wladyslawa IV i Jana 
Kazimierza, gdzie skupiali sie uczeni wloscy i francuscy. Jacques
Bernoulli zapisal w swych notatkach z podrozy po Polsce i po innych
krajach w r. 1698, ze zawiazalo sie w Warszawie jakies stowarzyszenie
naukowe, ktore wkrotce zaniklo. Byly rozne proby zorganizowania
polskiego zycia intelektualnego pod auspicjami arystokracji, biskupow i
naukowcow; powstawaly towarzystwa, projektowano akademie. Wszystkim
znane jest powstanie w r. 1800 Towarzystwa Przyjaciol Nauk w Warszawie,
umieszczonego najpierw przy  Kanoniach na Starym Miescie, w budynku
ofiarowanym Towarzystwu przez Staszica, a potem w Palacu Staszica na
Nowym Swiecie. 

Dwory, towarzystwa, akademie. Ciekawe jak podrzedna role w rozwoju
matematyki odgrywaly wtedy uniwersytety. Leibniz, Kartezjusz, Fermat, 
Pascal, Huygens nigdy nie uczyli na uniwersytecie; Kepler i Galileusz 
bardzo krotko; w Cambridge w latach 1600-1630 nie bylo matematykow.
Wallis wprawdzie tam pozniej uczyl sie matematyki, ale, jak pisze Morris
Kline, wiecej sie sam nauczyl, niz z wykladow. Wrocmy jednak do glownego 
tematu.

Fermat sformulowal wiele twierdzen o liczbach calkowitych.  
O jednym napisal na marginesie ksiazki Bechata, ze ma nan wspanialy 
dowod, zbyt dlugi by go na waskim marginesie tej ksiazki podac:

    cujus rei demonstrationem mirabilem sane detexi. Hanc marginis
    exiquitas non caperet.

Chodzi o twierdzenie, ze gdy n jest liczba calkowita wieksza od 2, to
nie istnieja liczby calkowite, dodatnie x, y i z spelniajace
rownanie:

                   n    n    n
                  x  + y  = z


Do tej pory nikomu nie udalo sie tego twierdzenia udowodnic, choc nie 
brakowalo kandydatow do zaszczytu i do pozniejszych pienieznych nagrod.
Dwa razy, w 1816 i 1850 roku, Academie des Sciences de Paris ofiarowala
zloty medal i 3000 frankow za prawidlowe rozwiazanie. Jednym z sedziow w
1816 r. byl Cauchy, ktory pozniej wspomnial, ze przyszlo jedenascie
rekopisow, a choc zaden nie mial wlasciwego ogolnego dowodu, jeden
zawieral rozwiazanie dla n=4. Ten przypadek juz sam Fermat udowodnil.

W 1908 r. Paul Wolfskel umozliwil ustanowienie nagrody w sumie 100 
tysiecy marek przez Koumlnigliche Gesellschaft der Wissenschaften w 
Getyndze za pierwszy kompletny dowod twierdzenia. Ze wzgledu na 
inflacje nagroda ta zostala zmiejszona do 7600 DM w r. 1958. F.
Schlichting tak pisal o tej nagrodzie w 1974 r., w liscie prywatnym do 
Paulo Ribenboima:


    nie mozna obliczyc ile przyszlo "rozwiazan" ... w samym
    pierwszym roku bylo ich 621 ... sama korespondencja ma jakies trzy
    metry wysokosci. ... co przychodzi sortowane jest od razu na: 1.
    zupelne bzdury i 2. material wygladajacy na matematyke. Ten
    przedstawiany jest do oceny wydzialowi matematyki ... odpowiadamy na
    przynajmniej trzy, cztery listy miesiecznie ... ciekawe i dziwne
    dostajemy rzeczy ... jeden konkurent przyslal nam polowe dowodu,
    obiecujac reszte gdy mu przyslemy 1000 DM ... inny ofiarowal mi 10
    procent zyskow z publikacji i z wywiadow z radiem i TV jesli go teraz
    popre ... i grozil, ze wysle swoj dowod do rosyjskiego wydzialu
    matematyki pozbawiajac nas chwaly odkrycia go ...


Dr Schlichting podaje, ze prawie wszystkie "rozwiazania" byly na bardzo
elementarnym poziomie, ze zdradzaly zle "przetrawione" pojecia Teorii 
Liczb, w niektorych lekarze widzieli symptomy schizofrenii. Sami 
konkurenci wydawali sie miec wyksztalcenie techniczne; po slabej, 
nieudanej karierze szukali slawy w ten sposob. Choc Wolksfehl w swym 
testamencie domagal sie corocznego oglaszania nagrody w glownych 
czasopismach matematycznych, te odmowily przyjecia ogloszenia juz po 
pierwszym roku, bo ich redakcje zalewane byly listami i niepoczytalnymi 
rekopisami. 

Sam Gauss wydawal sie pomniejszac osiagniecia Fermata w wyzszej 
arytmetyce przypisujac je latwym indukcjom ze szczegolnych wypadkow; 
podkreslal, natomiast, osiagniecia Eulera w ich udowodnianiu. "David
Hilbert," -- tak poinformowal mnie Wlodek Holsztynski --  "powiedzial,
ze prawdopodobnie moglby udowodnic hipoteze Fermata, ale nie chce
zarznac kury, ktora znosi zlote jaja (chodzilo o procenty z nagrody
wplywajace do kasy uniwersyteckiej)." I rzeczywiscie procenty byly
dostepne na cele Akademii: Klein, Hilbert i Minkowski zaprosili 
Poincarego w 1910 r. by wyglosil w Getyndze szesc wykladow, placac za 
wizyte z tego wlasnie funduszu. 
  
Wydaje sie, ze zaszczyt udowodnienia tego twierdzenia przypadnie 
angielskiemu matematykowi z uniwersytetu w Princeton, USA. Dr Andrew
Wiles zelektryzowal matematykow w czerwcu 1993 r. swym przedstawieniem
dowodu polegajacego na polaczeniu osiagniec rozwazan o krzywych
eliptycznych z tym slawnym twierdzeniem; istnienie takiego zwiazku znane
juz bylo innym matematykom, ale szczegoly i dowody to wlasnie wklad
Wilesa. Matematycy, ktorzy wysluchali jego trzech wykladow na
konferencji w angielskim Cambridge University, orzekli, ze chociaz
drobiazgowe sprawdzenie dowodu dra Wilesa bedzie mozliwe dopiero po jego
opublikowaniu i moze wykazac jakies subtelne bledy w rozumowaniu, dowod
wydaje sie byc dobry i musi byc potraktowany jak najpowazniej. Wiles
pracowal nad swym dowodem przez siedem lat.

Dr Barry Mazur, redaktor <>, ktoremu Wiles 
przedstawil swoj dwustustronicowy rekopis, przekazal go do sprawdzenia 
szesciu recenzentom. Ci znalezli w dowodzie pewne usterki; Wiles od razu
naprawil wszystkie oprocz jednej.  

Dr Wiles stwierdzil, ze wkrotce usunie i ten mankament zapowiadajac, ze
w lutym 1994 r. oglosi wyniki w swych wykladach w Princeton. Dr Kenneth
Ribet, ktorego osiagniecia sa nieodzowne dla dowodu,  wyrazil opinie, ze
Wiles wydawal sie isc wlasciwa droga. Usterka w dowodzie okazala sie
powazniejsza niz sie wydawalo; usuniecie jej zajelo wiecej czasu i
wymagalo zmiany w "strategii" dowodu.  

25 pazdziernika 1994 r. Wiles zawiadomil przez elektroniczna poczte 
komputerowa blisko dwudziestu matematykow, ze wyslal im zwykla poczta
"niespodzianke". Kazdy z nich otrzymal paczke zawierajaca dwa 
opracowania, a mianowicie dowod Wilesa ostatniego twierdzenia Fermata i
usuniecie wspomnianego powyzej mankamentu. Dokonal tego wspolpracujac
ze swym bylym uczniem, Richardem Lawrence Taylorem, zaproszonym na
jeden semestr z angielskiego Cambridge do Princeton.

Dowod opieral sie na wynikach Kennetha Ribeta, matematyka  uniwersytetu
kalifornijskiego w Berkeley, ktory wykazal, ze z falszywosci twierdzenia
Fermata wynikaloby istnienie pewnych krzywych eliptycznych, a te nie
moga istniec, jesli przypuszczenie Taniyamy-Shimury jest prawdziwe.
Wiles udowodnil to przypuszczenie, ale recenzenci mieli zastrzezenia,
jak juz wspomnialem powyzej, co do metody otrzymania pewnej liczby. Tym
razem Wiles i Taylor poszli inna droga, bezposrednio ja udowadniajac.

Jesli w ich dowodach nie ma bledu, to nie tylko prawdziwe jest ostatnie 
twierdzenie Fermata jako specjalny przypadek wspomnianego 
przypuszczenia, ale


   large classes of thorny problems would fit into a pattern that could
   make their analysis simpler and their behavior more transparent


powiedzial jeden z matematykow, dr Knapp.

I wlasnie w tym lezalaby waznosc tego pozornie prostego twierdzenia.
Bell pisze, ze pewne twierdzenia arytmetyki sa doniosle, a inne, choc 
rownie trudne do udowodnienia, uwazane sa za mniej wazne. Zalezy  to,
pisze Bell, od uzytecznosci twierdzenia w innych dzialach matematyki, 
czy pobudza nowe badania i od jego, chocby pod pewnym wzgledem, 
uniwersalnosci. 

<> podawal, ze czterech matematykow juz dokladnie 
sprawdzilo te dowody kilka tygodni temu i nie znalazlo w nich bledu, a 
poniewaz dr Wiles wyslal je jeszcze do wielu innych matematykow,
to jesli w dowodzie sa jakies usterki, powinny one zostac szybko 
wykryte.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

 Opracowane na podstawie ksiazek: E. T. Bella, C. B. Boyera,
H. M. Edwardsa, M. Kline'a, M. S. Mahoneya i P. Ribenboima, oraz
artykulow w <>.

_________________________________________________________________________

Lucjan Feldman, Jurek Karczmarczuk (LF: ianf@eleet.mimuw.edu.pl)


                   WWW: MAGICZNA PAJECZYNA
                   =======================

Nikomu, kto interesuje sie komputerowymi metodami komunikacji
nie mogl umknac uwadze szum, jaki od pewnego czasu rozlega sie w
Internetowym swiatku wokol pojecia "WWW" (lub "W3"), co jest skrotem
nazwy serwisu <>. <> to siec albo, bardziej w tym
wypadku adekwatnie, pajeczyna. Ewidentnie czyjas proba omotania calego
swiata jakas -- potencjalnie wraza -- "pajeczyna".

Wuwuwu definicja krotka: czarna magia. 

Definicja ciut dluzsza: <>, czyli system publikowania i dystrybucji tekstow, rysunkow i
fotografii (statycznych i animowanych), sekwencji dzwiekow, i innych
zbiorow danych. Calosc tworzy globalny i latwo dostepny <>
(czy, ogolniej, hiperdokument) czyli, z grubsza, "tekst" nieliniowy.
Samo to pojecie nie jest takie znowu grozne: w zasadzie kazda gazeta
zawierajaca X artykulow z przeniesieniami i odnosnikami do innych stron
jest przykladem hipertekstu. Roznica miedzy zwykla gazeta, a
skomputeryzowanym hipertekstem uwidoczni sie dopiero, gdy klikniemy
mysza w taki odnosnik, a gazeta nam sie sama otworzy na tej innej
stronie, albo sama sprowadzi archiwalny numer, do ktorego byl ten
odnosnik, zaspiewa glosem Barbary Hendricks i pokaze animowane wygibasy
Michaela Jacksona. 
 
World-Wide Web powstal w 1990 r. w CERNie, Centre Europeen de Recherche
Nucleaire obok Genewy, najwiekszym europejskim akademickim osrodku
badawczym fizyki wysokich energii. W samej naturze tej dziedziny lezy
potrzeba wymiany olbrzymich ilosci danych: pomiarow, rysunkow, wykresow,
danych technicznych, artykulow pisanych zbiorowo, bibliografii,
programow komputerowych, itp. Zapewnic sprawny przeplyw informacji
miedzy setkami ludzi tak, by kazdy dostal swoja dole, ale nie zostal
zasypany na smierc informacja bezuzyteczna, nie jest sprawa latwa.

Aczkolwiek istnialy i nadal istnieja rozmaite metody wymiany i
upowszechnienia tych danych, wiekszosc z nich jest miedzy soba
niespojna, wymagajaca wpierw "masazu", konwersji, przetlumaczenia z
jednego systemu kodowania na drugi, zanim moze stac sie dostepna poza
oryginalnym kontekstem. To z kolei zwykle zabiera duzo czasu, a jest
samo w sobie zrodlem potencjalnych bledow, zwlaszcza, gdy konwersje
przeprowadza sie recznie. 
 
Pracujacy w CERNie angielski informatyk Tim Berners-Lee postanowil temu
zaradzic. W 1980 roku, nie majac zadnego jeszcze pojecia o istnieniu
konceptu tekstu nieliniowego jako takiego, napisal pierwszy wlasny
system hipertekstowy. W dziesiec lat pozniej zafascynowany, jak spora
liczba informatykow, konceptem globalnego hipertekstu "Xanadu" Teda
Nelsona (to temat-rzeka sam w sobie), zdecydowal sie nie czekac na
pojawienie sie (lub nie) czegos tak teoretycznie dobrze przemyslanego
jak ten projekt, i zrealizowac cos, co przynajmniej w samych swych
zalozeniach daloby uzytkownikom podobne korzysci: latwy, szybki i
jednolity dostep do calej masy danych -- obecnie juz nie tylko naukowych
-- przy jednoczesnej mozliwosci prostego publikowania wlasnych
dokumentow, zbiorow, prac do powszechnego sieciowego wgladu. 
 
Symbolicznie rzecz biorac WWW jest pierwsza udana proba zintegrowania i
ujednolicenia procesow dystrybucji i prezentacji danych za pomoca
jednego nadrzednego protokolu. Technicznie mamy zas do czynienia z
systemem, gdzie kazdy podlaczony do Internetu komputer jest potencjalnym
zrodlem danych: wystarczy tylko udostepnic lokalne zbiory danych do
wgladu, a w szczegolnych wypadkach zainstalowac program typu "serwer
HTTP" do podawania ich w specyficzny sposob, i tyle. Od tego momentu
w zasadzie kazdy uzytkownik WWW, czyli kazda jednostka podlaczona do
Internetu, ma mozliwosc dostepu do tych zbiorow za pomoca dowolnego,
jednego z wielu istniejacych *klientow* WWW. O klientach za chwile.
Kluczem jest na razie termin *wspolny protokol*. Dzieki niemu mozemy
czytac dodatek krakowski <> z kazdego podlaczonego do
sieci komputera na swiecie, i jednym kiwnieciem palca powinnismy dla
odmiany moc uruchomic jakas animowana symulacje komputerowa.
 
Dodatek <> redaguje nasz znajomy Andrzej Gorbiel, animacje
produkuja jacys matematycy z Indiany. Wyrazna korzyscia wspolnego
protokolu jest obnizenie progu, ulatwienie *publikacji materialow*
kazdemu autorowi: od momentu udostepnienia prac w WWW autor moze w
zasadzie o nich "zapomniec". Kazdy uzytkownik generuje koncowa postac
dokumentu u siebie, jest wiec potencjalnie swym wlasnym "wydawnictwem",
aczkolwiek, jak na razie, z trudnoscia tylko odplatnym. Sama bowiem
podstawa WWW zaklada powszechny i otwarty dostep dla kazdego
uzytkownika. Pomijajac jednak same kwestie otwartej architektury WWW,
nikt nie liczyl sie jednak z tak gwaltownym tempem wzrostu tego serwisu,
jaki w krotkim czasie stal sie faktem. 
 
Od chwili wprowadzenia WWW w 1991 roku, wpierw w obwodach CERNu i SLACu
(Stanford Linear Accelerator Center), do polowy 1993 roku WWW poczal
rozwijac sie w zawrotnym tempie. Podlaczano do niego coraz to nowe
serwery -- zrodla informacji (nie tylko dla fizykow), rosla liczba
regularnych uzytkownikow, ilosci transakcji, wielkosci przesylanych
dokumentow itp. Niewatpliwie jednym z powodow tej popularnosci bylo
istnienie bezplatnego programu WWW <> dla komputera
NeXTStep. 
 
Program ten, napisany zreszta tez przez Tima B-L, umozliwia w nadzwyczaj
bezbolesny sposob publikowanie tekstow w formie hiperdokumentu, m.in.
przez stwarzanie logicznych laczy pomiedzy fizycznie niespojnymi
czesciami kazdego zbioru danych. Oprocz tego od samego zarania WWW
istnialy tez <> ("klienty" a nie "klienci", zeby moc
odroznic je od tych ostatnich), umozliwiajace tylko zdalne czytanie
opublikowanych danych, lokalna adnotacje (archiwizowanych gdzie indziej)
tekstow, jak rowniez administracje adresami "cudzych" dokumentow
zebranych przez samego uzytownika (tzw. "gorace listy") itp. 
 
Rozwoj byl oszalamiajacy takze dzieki niewielkim wymaganiom. Od poczatku
system WWW pomyslany byl w zasadzie jako kanal przekazu danych scisle
tekstowych, tj. do korzystania z niego wystarczyl byle jaki terminal. 
Jezyk HTML (Hypertext Markup Language), uzywany w WWW do kodowania i
uszlachetniania struktury tekstow, nie przewidywal manipulacji plikami
innego typu, jak kodowany cyfrowo dzwiek, czy filmy. Ale w momencie, gdy
WWW stawal sie coraz bardziej nieodzownym zrodlem informacji dla
naukowcow uzywajacych go na co dzien, rozszerzenie bylo tylko kwestia
czasu, bo technologia sprzetowa poszla naprzod blyskawicznie. Tak sie
tez stalo: na wiosne 1993 r. NCSA (National Center for Supercomputing
Applications), wielki osrodek badawczy w stanie Illinois, USA,
opublikowal i udostepnil pierwszego uniwersalnego, graficznego klienta
WWW zwanego <>.  
 
Od tego czasu tempo uzywania systemu WWW stalo sie czyms w dziejach
telekomunikacji komputerowej bezprecedensowym: przez kilka dobrych
miesiecy 1993, az po dzien dzisiejszy, zanotowano wzrost rzedu 300%
miesiecznie (dane dotyczace sieci "kregoslupowych" US National Science
Foundation). Mozaika dostepna jest za darmo na wszystkich szeregowych
komputerach na swiecie. Na stacjach SUN, na PC-tach (pod Windows), na
MacIntoshach, itp. Tragikomiczna choroba zinformatyzowanego swiata zwana
syndromem ASCII dotknela i WWW; dosc dlugo trwalo, zanim wspaniale
graficzne terminale zaczely wyswietlac litery w jezykach bogatszych niz
angielski, np. po polsku, ale to juz mamy za soba, choc nie wszedzie.
Wiodacym dystrybutorem miedzynarodowej wersji Mozaiki stali sie chwilowo
Japonczycy.
 
Na czym, z punktu widzenia szeregowego konsumenta Wuwuwu polega wielkosc
tego systemu? W skrocie mamy tu do czynienia z wyjatkowo dobrze
zintegrowanym mechanizmem dostepu i <> wsrod czesto
strukturalnie niejednolitych zbiorow danych.  
 
Wyobrazmy sobie cos tak logicznie prostego jak spis ksiazek stojacych na
polce. Kazda ksiazka okreslona jest przez pewna liczbe danych typu
tytul, autor, wydawca, rok wydania, liczba stron itp., ktore w sumie
stanowia jedna unikalna pozycje w tym spisie. Poniewaz sa to Wasze
wlasne ksiazki, wiec nie macie najmniejszych problemow z rozeznaniem sie
w tym dokumencie. Ale teraz przyjmujemy, ze mamy 100 takich spisow, o
podobnej objetosci, ale robionych przez stu innych bibliomaniakow, a
wiec o zupelnie innym podziale niz Wasza.  
 
Teraz podnosimy poprzeczke: wszystkie te spisy publikujemy
elektronicznie na Internecie, w jednym, kilku czy nawet setce miejsc
(siedzib/serwerow). Mimo ujednoliconego dostepu, zbior nasz nie stanowi
jednak jeszcze jednej calosci. No wiec juz nam wszystko jedno, dokladamy
do niego spis animowanych symulacji komputerowych, oraz wiekopomnych
inicjatyw typu <>, tudziez jakies kolekcje przepisow
kulinarnych i spisy wszystkich jezykow programowania na swiecie, ktorych
kompilatory dostepne sa publicznie.

Mimo niejednorodnosci, niewatpliwie jest w naszym super-spisie wiele
pozycji, ktore naleza do tych samych kategorii,  wiec winny byc
sklasyfikowane nadrzednie jako takie. Ale ewentualne logiczne zlacza
pomiedzy, czy odnosniki wewnatrz calego zbioru sa jak na razie, tylko w
sferze domyslu. Zeby staly sie rzeczywistymi, musi ktos je wpierw
stworzyc! I ludzie to tworza, zapisuja odnosniki wg. standardow HTML,
uzywajac standardowego zapisu adresow sieciowych (protokol URL:
<>), a reszte robi automatyka. Ktos czyta
wszystkie te Wasze spisy i produkuje swoj wlasny, zawierajacy np. tylko
ksiazki kucharskie.

Uruchamiasz Mozaike i o ile tego nie zmieniles (zreszta powinienes!),
Mozaika sciaga stroniczke-reklamowke z Illinois. Jest tam kilka
podkreslonych zdan. Jedno z nich zgrubsza dotyczy "spisu glownych
archiwow Internetu", drugie "wszystko co chcesz wiedziec o Mozaice i
inych klientach WWW", trzecie "co to jest NCSA", itp., szczegoly
niewazne. Wybierasz mysza jedno z tych zdan i po kilku sekundach
dostajesz ten spis, gdzie sa inne podkreslone zdania. Jeszcze pare
etapow, a dowiadujesz sie gdzie sa te symulacje komputerowe, po
nastepnych kilku wiesz gdzie szukac elektronicznych gazet ksiegowanych w
ISSN (<> tez tam sa), jeszcze troche, a dowiesz sie ile
powlok elektronowych mialby pierwiastek Termionolium, gdyby taki
pierwiastek w ogole istnial, i ile bylo ziaren lwichwostu w tej kupce w
Dolinie Wzduchow Szedziwych, o ktorej pisal Lem w opowiadaniu o Zboju
Gebonie. Tylko, ze Lemowi wydawalo sie, ze zarty sobie stroi, a to samo
zycie!! Niektorym zdarza sie spedzac kilkanascie godzin bez przerwy nad
Mozaika, do fizycznego wyczerpania. Studenci w instytucji, w ktorej
pracuje jeden z nas (JK) po wysluchaniu seminarium o Mozaice,
nastepnego dnia zablokowali wszystkie lacza; wszystkie terminale
pokazywaly Mozaike. A gdy sie okazalo, ze jeden z doktorantow dla
eksperymentu uruchomil serwer udostepniajacy kilkadziesiat fotografii
golych panienek, to ...

Pajeczyna rosnie z kazdym dniem. Informacja jest powielana, spisow
roznosci jest wiele, nie wszystkie aktualne. Kazdy uzytkownik ma takie
same prawo tworzyc i publikowac wlasne katalogi do cudzych danych, jak
autorzy/wydawcy tych ostatnich. Tworzy sie wiec spisy spisow i
miedzynarodowe konferencje specjalistow od porzadkowania i miauczenia,
ze balagan. Poczatkowy standard HTML okazuje sie slaby; istnieje juz
HTML+, i juz wiadomo, ze to nie wystarczy np. do czytelnego formatowania
wzorow matematycznych; HTML mial dzialac na byle terminalu. Mozaika
wykrywa, ze dokument, ktory zainteresowal czytelnika jest filmem w
standardzie MPG i sama uruchamia odpowiedni wyswietlacz (o ile
uzytkownik nim dysponuje), ale pojawiaja sie juz nowe standardy. Wiec
klient staje sie programowalny, mysli sie juz o tym, zeby sciagany
dokument zawieral wszystkie odnosniki do programow, ktore pozwalaja go
ogladac i ewentualnie ulatwil ich sprowadzenie.

W chwili dzisiejszej juz prawie kazdy, niezaleznie od wyksztalcenia i
ilorazu inteligencji wie, ze swiatowe banki informacji sa naprawde
potezne. Ale na ogol nie umie z nich skorzystac. WWW niszczy i te
poprzeczke. Juz niedlugo ruch w Cyberprzestrzeni przekroczy aktualna
wytrzymalosc fizyczna i finansowa sieci i ich zarzadcow.

Wzrasta wiec szybko procent uslug platnych. Niektorzy sie ciesza, inni
mniej. Co innego tez wzrasta: poniewaz w natloku informacyjnym, w
konkurencji roznych zrodel wygrywaja silniejsi, widac wiec juz eskalacje
podobna do tej w telewizji: serwisy informacyjne pelne gwaltu i wlazace
z kopytami do domeny prywatnej czlowieka. Pornografia dostepna dzieciom
w domu, za jednym kliknieciem myszy. Nachalne reklamy. Dopiszcie tu co
chcecie. Jeszcze raz, podobnie jak z telewizja, okaze sie, ze
informacyjna wolnosc, to jest w 15 procentach wolnosc wypowiedzi
prasowej, wszystkim nam droga, ale w 85 proc. bedzie to wolnosc
wlascicieli zrodel informacji do manipulowania nami. Na razie WWW i
otwartosc Internetu raczej demokracji sluzy, niz przeszkadza, ale
wahadlo zwalnia i trudno powiedziec, kiedy zmieni zwrot. To sa strachy
jednego z autorow (JK), drugi sie nie zgadza, LF uwaza, ze pajeczyna
hiperdokumentowa przeciwnie, pozwala lepiej filtrowac ten balagan,
tworzyc znacznie bardziej racjonalnie zlozone bazy danych.

Moze sa jakies pytania z sali?

________________________________________________________________________

<>, 24.02.1994. Znalazl Zbyszek Pasek

Jacek Fedorowicz

                        DWUDZIESTE URODZINY
                        ===================


Pozwole sobie odnotowac pewien jubileusz. Oto w 1994 roku
mija dwadziescia lat od chwili pierwszej emisji programu radiowego pod
tytulem <>. Oczywiscie nie smialbym
zajmowac panstwu czasu wspominaniem jakiejs audycji radiowej, ktora
istniala zaledwie siedem lat i od trzynastu juz nie istnieje, ale ten
akurat program stal sie swego czasu wydarzeniem kulturalnym, znakiem
wywolawczym pokolenia, zjawiskiem socjologicznym nieledwie i czyms z
pewnoscia wazniejszym w zyciu ladnych kilku milionow Polakow, niz --
teoretycznie -- mogl sie stac skromny, godzinny program radiowy,
nadawany raz na tydzien w niedziele i powtarzany w poniedzialek.

Wspomnienia o <> bliskie sa szczegolnie tysiacom
emigrantow, ktorzy osiedlili sie w USA w latach osiemdziesiatych.
Nagrania z <<60 minut na godzine>> przypominaly im ostatnie mile chwile,
jakie spedzili w kraju, moment narodzin Solidarnosci i pierwsze piecset
dni tego wspanialego ruchu spolecznego, ktory mial po latach doprowadzic
do upadku komunizmu i do odzyskania niepodleglosci. Jesli nawet nie
wszyscy emigranci lat osiemdziesiatych w tym ruchu uczestniczyli, to z
pewnoscia wiekszosc z nich byla zwiazana z nim emocjonalnie. Kibicowala,
lub co najmniej byla mu zyczliwa, a nasz magazyn od pamietnych
porozumien w Stoczni Gdanskiej az do grudnia 1981 r. jednoznacznie dawal
do zrozumienia (wprost mowic nie mogl), ze w konflikcie
wladza-spoleczenstwo opowiada sie zdecydowanie po stronie Solidarnosci
bedacej tego spoleczenstwa rzecznikiem.

Kiedy w roku 1974 Marcinowi Wolskiemu przy pomocy wymyslnych pochlebstw
udalo sie przekonac mnie do udzialu w nowej audycji radiowej -- nie
przypuszczalem, ze zaczynam jedna z najmilszych w zyciu przygod
artystycznych, a jednoczesnie, ze ten nowo powstajacy magazyn stanie sie
najpopularniejsza audycja w calej historii powojennego radia. Tak
przynajmniej wynikalo z badan odnosnej komorki Radiokomitetu,
ogloszonych w 1981 roku, w ktore oczywiscie natychmiast chetnie
uwierzylem, ale pozniejsze obserwacje wlasne wydawaly sie potwierdzac
werdykt badaczy opinii publicznej. Do dzis zdarza mi sie spotykac ludzi,
ktorzy na moj widok nagle cos sobie przypominaja i mowia: "A wie pan jak
sie dowiedzialem o stanie wojennym? Nie moglem zlapac <>
trzynastego w niedziele o dziesiatej". Slyszalem to setki razy...

Poczatki magazynu nie zapowiadaly jakiejs wielkiej popularnosci.
Zaczynalismy z Wolskim, majac wsparcie autorskie w Janie Kaczmarku
(tylko nas trzech bylo w magazynie od samego poczatku do samego konca),
Krzysztofie Maternie, ktory dosc szybko odszedl, Arcie Buchwaldzie (tak,
tym amerykanskim), ktorego felietony czytal Wienczyslaw Glinski, i
Szymonie Kobylinskim, ktory prezentowal (w radiu!) swoje rysunki, czyli
po prostu je opowiadal. Potem doszedl mlodziutki aktor Andrzej Zaorski,
ktorego osobiscie "odkrylem" jako niezwykle zdolnego autora, zaraz po
nim zadebiutowalo dziecko, jakim byl wtedy (dla mnie) student Krzysztof
Jaroszynski, potem doszla reszta wroclawskiego "Studia 202" z
niezapomniana "Mloda Lekarka", czyli Ewa Szumanska na czele. 

Magazyn dosc szybko zdobyl sluchaczy bardzo zywa forma, wysokim
"stezeniem" tresci -- u nas bylo zawsze zawrotne tempo i niewiele
"pustych" miejsc, bardzo atrakcyjnym wykonaniem, a przede wszystkim --
chyba -- starannym i uporczywym odchodzeniem od konwencji i kanonow
obowiazujacych w owczesnej rozrywce. Przelamalismy na przyklad podzial
na aktorow i autorow. Wtedy obowiazywal zwyczaj, ze autorzy pisali, a
aktorzy wykonywali te teksty. Pozornie nie moze byc lepszego ukladu. U
nas lwia czesc magazynu wykonywali przed mikrofonem sami autorzy. Przed
nami robili to juz koledzy z <>, ale chyba dopiero u nas autorzy
nagrywali osobiscie prawie caly magazyn, co znakomicie wplywalo na
ksztalt artystyczny programu i odroznialo go od innych audycji. Autor
przed mikrofonem wytwarzal atmosfere jakiejs wiekszej prawdy, poprzez
chropowatosc wykonania dodawal autentyzmu kreowanym postaciom i stawal
sie bardziej wiarygodny od "wynajetego" aktora. Podobne zjawisko
notujemy we wspolczesnej telewizji, gdzie obdarzeni nienaganna dykcja i
aparycja lektorzy juz dawno zostali zastapieni przez dziennikarzy.

Gwaltowny wzrost popularnosci nastapil w okresie Solidarnosci, ktora --
jak wspomnialem -- poparli wszyscy autorzy magazynu. Wspomnienie tamtych
lat, kiedy to prawie kazda polska rodzina dysponujaca zakresem fal
ultrakrotkich nastawiala radio na <> w niedziele o
dziesiatej, a ksieza (wielu znajomych ksiezy mi to opowiadalo) robili
wszystko, zeby msze o dziesiatej odprawial kolega, wspomnienie tamtych
emocji "co im sie dzisiaj uda powiedziec w audycji?" nasuwalo wielu
dawnym sluchaczom inne pytanie, z ktorym tez sie czesto spotykalem, a
mianowicie pytanie o mozliwosc wznowienia magazynu dzis, w Polsce
niepodleglej. W pytaniu tym czaila sie tesknota za przezywaniem
podobnych emocji, radosci, satysfakcji, jak w latach 1980-81.

Powrot do tamtej temperatury odbioru jest oczywiscie niemozliwy. Fenomen
oszalamiajacej popularnosci magazynu jest nie do powtorzenia. My,
autorzy tego sukcesu, jestesmy skazani na to, ze w konkurencji radiowej
pomrzemy jako niepobici rekordzisci. Nikt juz nas nie pokona; nie
dlatego, ze tacy bylismy zdolni, choc owszem, powiem bezwstydnie, ze
bylismy, ale dlatego, ze nasz magazyn byl dziecieciem czasow
nienormalnych, ktore sie nie powtorza. W czasach peerelu wszelka sztuka,
ale szczegolnie satyryczno-kabaretowa, byla obarczona dodatkowymi
obowiazkami: byla glownym wyrazicielem opinii publicznej i w jakims
sensie zastepowala nawet zycie polityczne. Byla wiec nadnaturalnie
wazna. Ktos, kto decydowal sie na uprawianie sztuki niezyczliwie
komentujacej otaczajaca rzeczywistosc, pozyskiwal sobie natychmiast
olbrzymie zainteresowanie odbiorcow, dla ktorych mozliwosc odreagowania
stresow powodowanych przez chory system bywala nierzadko najpilniej
poszukiwanym na rynku artykulem. Artysci i intelektualisci starali sie
odpowiadac na to zamowienie, dzialalo wiele roznych kabaretow, wychodzil
<>, od 1976 roku dzialal niecenzurowany ruch
wydawniczy, ale poniewaz program trzeci Polskiego Radia docieral do
znacznie wiekszego tlumu odbiorcow, podlegajac jednoczesnie chyba
najlagodniejszej w massmediach cenzurze, wlasnie <<60 minut na godzine>>
stalo sie z czasem dla wielu odbiorcow jedyna stale i latwo dostepna,
niezawodna, bezpieczna, a przy tym atrakcyjna porcja "antysocjalizmu".
Mysle, ze w duzej mierze dzieki temu magazyn stal sie tak powszechnie
lubiany i masowo sluchany. Trzeba tez pamietac, ze samo radio tez mialo
zupelnie inna pozycje w swiecie mediow; swymi najlepszymi audycjami
potrafilo wygrywac z telewizja, a dzialo sie tak dlatego, ze telewizji
nigdy by nie pozwolono na programy w takim stopniu odchylajace sie od
oficjalnej propagandy. Do tego doliczmy ogolnosocjalistyczny niedobor
wszystkiego i ogromny popyt na wszystko, z satyra, rozrywka i
publicystyka wlacznie.

Dzis rzadzi wreszcie rynek konsumenta w prawie wszystkich dziedzinach,
zycie polityczne kwitnie, a opinia jest tak nieskrepowana, ze czasem az
przykro sluchac. W tloku najprzerozniejszych propozycji niezwykle trudno
przebic sie do odbiorcy i sklonic go do wysluchania, obejrzenia lub
przeczytania czegokolwiek. I tak oczywiscie byc powinno. W tym tloku
ktos co chwila wychodzi na czolo, ale nigdy nie zdobywa akceptacji tak
powszechnej, bo w normalnym kraju nie moze. Popularnosc zadnego
przedsiewziecia artystycznego nie stala sie jeszcze zjawiskiem
socjologicznym w takim stopniu, w jakim spotkalo to magazyn <<60/h>> i
chyba sie juz nie stanie, bo nie mozna sobie wyobrazic w demokratycznym
kraju idei tak powszechnej i jednoczesnie tak tepionej srodkami
policyjnymi, jak owczesny ogolnonarodowy sprzeciw wobec tzw. socjalizmu
i tesknota za niepodlegloscia, a bez tego nie ma mowy o sukcesie
porownywalnym do naszego.

Jednym slowem: znow wyszlo na to, ze wszystko co dobre w moim zyciu,
zawdzieczam peerelowi. Ale mimo wszystko zycze wszystkim dawnym
sluchaczom, tak w kraju jak i za granica, aby juz nigdy nie wrocily
okolicznosci, ktore wspoltworzyly sukces <>.

________________________________________________________________________

Ponizszy tekst jest przedrukiem z prasy polonijnej, z
wychodzacego w Detroit <> i zostal nam dostarczony
przez naszego Czytelnika, p. Adama Pawlikiewicza, maszy
(pawlik%utm301@utmc.utc.com). Jest to pewne znamienne spojrzenie
na Polske, oczami amerykanskiego biznesmena, ktory chce w Polsce
rozwijac swoja dzialalnosc. Autor tego artykulu jest wlascicielem firmy,
ktora zajmuje sie m.in. sprzedaza technologii i biznesow (autor nie
informuje jakich) do Polski. Artykul zasluguje na komentarz. Moj
dodalem na koncu, ale *bardzo* wdzieczni bylibysmy Czytelnikom za jakas
reakcje. J. K_uk.


Krzysztof Jaglowski


                  BIZNES W POLSCE, CZY TO MOZLIWE
                  ===============================


Pisze te slowa w chwili, kiedy wiekszosc samolotow kursujacych miedzy
Polska a USA jest wypelniona po brzegi. Wielu, bardzo wielu z nas
emigrantow, dzieki loterii wizowej zostalo wreszcie posiadaczami
zielonych kart. Ogromna jest tez liczba rodakow, ktorzy brali udzial w
loterii z terenu Polski. Niejednego kandydata na emigranta spotkalo
"szczescie" otrzymania wizy emigracyjnej. Co wiec gna nas, Polakow, w
obie strony?  Nadzieja? Ci z nas, ktorzy przeszli juz przez amerykanskie
dachy, domki, <> itp., chca nie tylko odwiedzic rodzine, ale
jada tez sprawdzic, co sie tam rzeczywiscie zmienilo. Czy to prawda co
opowiadaja ludzie? Czy rzeczywiscie nasz wybor zostania tutaj jest
sluszny? Jak duza wartosc maja zarobione tutaj dolary?  A moze warto
wrocic do ojczyzny i zaczac zyc normalnie bez tej ciaglej tymczasowosci?
Natomiast z tamtej strony, wielu z naszych znajomych, a nawet czlonkow
rodziny gna mit. Mit wielkiej szansy oraz wspomniana nadzieja. Ludzie
mlodzi, starzy, z dziecmi lub bez, z dorobkiem i bez niego, rzucaja
wszystko i laduja na lotnisku w Nowym Jorku, Newarku, Chicago z
nadzieja, ze jednak te dolary wisza na drzewach, a ci, co starali sie
temu zaprzeczac, to tylko nieudacznicy i pesymisci.  Natomiast tak
naprawde, co ich tu czeka, przekonuja sie wkrotce. Czy jednak
rzeczywiscie powinnismy kursowac w obie strony, w taki sposob? 

Dzieki mojej firmie, w ciagu ostatnich 12 miesiecy bylem w Polsce 5
razy, mniej wiecej co kwartal. Przede wszystkim zaskakiwaly mnie ciagle
zmiany, mimo tak niewielkich odstepow czasowych. Z dnia na dzien
powstaja coraz piekniejsze sklepy. Po ulicach jezdza coraz lepsze
samochody, dziala gielda papierow wartosciowych, powstaja super
eleganckie budynki biurowe i bankowe, otwierane sa restauracje z
najprzerozniejszymi kuchniami, lacznie z chinskimi prowadzonymi zapewne
przez Chinczykow z Nowego Jorku. Gdybysmy pewnego dnia wyladowali w
srodku Warszawy lub innego duzego miasta w Polsce, pewnie trudno byloby
sie tak od razu zorientowac, gdzie jestesmy. Tak wyglada dzisiejsza
Polska na zewnatrz. Natomiast jest mi szalenie przykro doniesc, ze poza
ta zewnetrzna otoczka nic sie tam wiecej nie zmienilo. Wszyscy, nie
wylaczajac rzadu i politykow, zajmuja sie rzeczami najmniej komukolwiek
potrzebnymi, przepuszczajac przez palce wlasne zycie i stan panstwa.
Niestety, musielismy czekac az do upadku komunizmu, aby miec rzad
robotniczo-chlopski! Czy nie jest to zart historii?.  

Skloceni politycy zajeci sa wzajemnym podgryzaniem, a w wolnych chwilach
uchwalaja przepisy, ktore niszcza to, co sie jeszcze jakos krecilo w
ramach zdrowego rozsadku. W chwilach, kiedy trzeba podreperowac budzet,
uchwala sie podatki na wszystko, od wszystkich, lacznie z emerytami,
ktorzy beda niedlugo podatkowani od dlugosci zycia. Niestety, zycie jest
nieublagane i na atak odpowiada sie kontratakiem. Co zrobilby rozsadny
czlowiek, kiedy jego wspanialy rzad uchwala stawki celne o nastepujacej
charakterystyce: 15 proc. clo + 6 proc. podatek graniczny! + od
uzyskanej sumy 22 proc. VAT, co daje ponad 50 proc. minimalnego cla,
jakie trzeba placic za towary sprowadzone z zagranicy. Odpowiedzi jest
kilka. Przecietny handlowiec za wszelka cene staralby sie omijac clo,
tworzac panstwo bezprawia, lub zaprzestac importowac, co zahamuje rozwoj
kraju, a z braku konkurencji dalej bedziemy otrzymywali bezwartosciowy
towar w opakowaniu z gazety. Moglibysmy tez mocno ograniczyc sie do
sprowadzania najpodlejszego gatunkowo i najtanszego towaru z Bliskiego
lub Dalekiego Wschodu. 

Co robi wlasciciel prywatnego przedsiebiorstwa, ktory chce dac prace
ludziom jej potrzebujacym? Zostaje zaatakowany podatkiem 49 proc. na
ZUS oraz 20 proc. podatkiem dochodowym. Oznacza to, ze jesli ktos
pobiera pensje w wysokosci 4 mln zl, to faktycznie pracodawce kosztuje
on 10 mln zl. Mieszkajac w USA ponad 10 lat, oczekiwalem z wielkim
optymizmem na zmiany w kraju, ktore pozwola wszystkim zyc normalnie. 
Mialem wielka nadzieje, ze nowa rzeczywistosc oduczy nas slynnego
polskiego kombinowania. Niestety, zycie przynioslo rozwiazania zupelnie
odwrotne. Podczas mojego pobytu w Polsce w marcu br., moja firma
Creative Trading Co. przenosila swoje male przedstawicielstwo do nowego
okazalego budynku, w ktorym znajduje sie czesc serwisowa, biurowa i
magazynowa. W zwiazku z rozszerzeniem naszej dzialalnosci w Polsce,
potrzebowalismy zatrudnic 6 nowych pracownikow (sekretarke, ksiegowa, i
4 pracownikow fizycznych do przyuczenia).  

Juz na pokladzie samolotu Delta otrzymalem swieza <>, w
ktorej znalazlem obszerny dzial ogloszeniowy. Ku mojemu zaskoczeniu na
6 bitych stronach byly ogloszenia przeroznych firm poszukujacych
pracownikow. Zakres zawodow zdumiewajacy: od dyrektorow, sekretarek,
sprzedawcow, poprzez pielegniarki, ksiegowe, magazynierow do kierowcow i
zwyklych pracownikow fizycznych. Nie powiem, abym nie byl zaskoczony ta
lektura, poniewaz wiesc niesie o ogromnym bezrobociu w Polsce, a tu
nagle wybieraj pracowniku, co chcesz. Nastepnie przeczytalem kilka
kolejnych artykulow o bezrobotnych mlodych i starych, o umierajacych z
glodu, o zebrakach, zlodziejach zmuszonych krasc na chleb itp.  Wtedy
wiedzialem juz, ze czeka mnie wiele niespodzianek. No i faktycznie sie
zaczelo. Na przygotowane wczesniej ogloszenie zaczeli zglaszac sie
kandydaci. Na stanowisko sekretarki 16 osob, ksiegowej: 1, pracownikow
fizycznych: 4. Wsrod sekretarek/asystentek tylko dwie panie mialy
mgliste pojecie o komputerze, a wiekszosc ich umiejetnosci biurowych
ograniczala sie do obslugi faksu (co oznacza nacisniecie zielonego
guzika). Natomiast pracownicy fizyczni, w wielu wypadkach zionacy
alkoholem i odwiedzajacy lazienke pewnie tylko w okolicach swiat, zadali
na start nie mniej niz 6 mln zl do reki, nie intresujac sie w ogole
oferowanym im zajeciem. Bedac optymista z natury, myslalem, ze to tylko
chwilowe niepowodzenie. Ponowilismy wiec ogloszenia w dziennikach
warszawskich i zglosilismy oferty do roznych prywatnych i panstwowych
biur posrednictwa pracy.  Kilka dni pozniej, odpowiadajac na zlozone
oferty okolo godz. 10 rano, uslyszalem wrzask w sluchawce:  "Panie, nie
wiesz, ktora godzina?" No coz, bez komentarza.

Nie chcac zanudzac Panstwa swoimi problemami, dodam tylko, ze udalo sie
nam zatrudnic sekretarke/asystentke za 7 mln zl (netto), przy 45 proc.
umiejetnosci sekretarki amerykanskiej, ksiegowa (ktora od razu
zachorowala) oraz dwoch pracownikow fizycznych. Dodam, ze srednia
krajowa placa to okolo 4 mln zl. Jaki z tego wniosek?

Tlumy ludzi potrafia codziennie narzekac obarczajac za wszystko
wszystkich "to <> sa winni", nie wykazujac najmniejszego
zainteresowania w kierunku samoksztalcenia, a przede wszystkim
dostosowania sie do wymogow wspolczesnej cywilizacji i techniki.
Sekretarki, ksiegowe: absolwentki przeroznych kursow komputerowych i
handlowych, rozchwytywane sa przez pracodawcow jeszcze w szkolach. 
Natomiast czlowiek, nawet bez wyksztalcenia, ktory wyrazi chec normalnej
pracy i zachowa wymagana samodyscypline jest warty dzis na rynku pracy
olbrzymie pieniadze. Ludzie, ktorzy postanowili wziac ster swojego zycia
we wlasne rece i pootwierali biznesy, angazujac w to wszystkie swoje
sily, dzis pomalutku osiagaja coraz wieksze sukcesy. Spotkalem ludzi
prowadzacych sklepiki, warsztaty, czy tez duze przedsiebiorstwa
komputerowe, ktorzy zaczynaja prace o swicie, a koncza o zmroku, nie
ogladajac sie na zmeczenie.  Jest ich coraz wiecej i to oni zaczynaja
kupowac porzadne samochody, budowac eleganckie domy.  

To oni sa wytykani palcami przez wieksza czesc spoleczenstwa i ksiezy na
ambonach. "To ci zlodzieje biznesmenikrop  To ci ludzie zaprzataja
glowe robotniczo-chlopskiemu rzadowi, ktory chce dzielic rowno". Z
drugiej strony zanika jednak warstwa pseudobiznesmenow, ktorzy zrobili
wielkie pieniadze w okresie przejsciowym, czesto na jednorazowych
transakcjach, a ktorzy nie bardzo wiedza nawet, jak funkcjonowac w
normalnym swiecie biznesu. Pocieszajace jest tez to, ze moja firma,
sprzedajac do Polski patenty i technologie, potrafila w krotkim czasie
znalezc ponad 60 dealerow, wykonujacych uslugi przy uzywaniu
amerykanskich technologii i systemow marketingowych. Jestem dumny, ze
wiekszosc z nich osiagnela dochod przekraczajacy pieciokrotnie i wiecej
srednia krajowa.

Potwierdza to fakt, ze dzieki rzetelnej pracy i profesjonalnej wiedzy
mozna osiagnac sukces niezaleznie od tego, po ktorej stronie Atlantyku
sie zyje. Jednej zasady tylko nalezy przestrzegac: *Przestan narzekac,
wez sie do pracy*. Jesli inwestujesz, to nie inwestuj w banki, ktore
obiecuja wyzsze lub nizsze procenty, ale zainwestuj w siebie. Idz do
szkoly, naucz sie obslugi komputera (ktory jest dzisiejszym abecadlem),
skoncz kurs nowoczesnego marketingu itp. Dla kazdego chcacego zawsze
znajdzie sie pomocna dlon, ktora wczesniej czy pozniej pomoze osiagnac
sukces. Dzis masz do dyspozycji takie firmy jak nasza, ktora sprzedaje
juz gotowe pomysly i uczy podstaw prowadzenia biznesu, jutro moze sam
bedziesz w stanie sprzedac swoj pomysl innym. Pamietaj tylko Drogi
Rodaku, jedno: szczescie nie przychodzi do nikogo samo: trzeba wyjsc mu
naprzeciwkrop

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

Z prasy polonijnej korzystamy rzadko. Wydaje sie, ze tego typu
artykuly, dosc dla niej charakterystyczne, nie sa przeznaczone dla
naszego modelowego czytelnika. Takie spojrzenie drobnego biznesmena na
Polske jest jednak warte poznania i zastanowienia. Jest niewatpliwie 
krytyczne. Czy jest ono glebsze i pouczajace? Czy wynika to z troski o 
nas?

Nie sadze. Niepokoi mnie zdziwienie Autora, ze oferuje sie tysiace
posad, a tymczasem "jak wiesc niesie" panuje potworne bezrobocie.  Autor
*winien* wiedziec, ze tysiace publicznych ofert pracy to jest <> metoda operowania na rynku przy duzym popycie, pozwala wybierac.

Pan Jaglowski niewiele wie o Polsce, sadzi nawet, ze w chinskich
knajpach w Polsce sa "zapewne" Chinczycy z Nowego Jorku. Uwaza, ze *nic*
sie nie zmienilo; nawet jak przychodza nieumyci robotnicy starac sie o
prace, to ziona alkoholem. A sekretarce pan Jaglowski musi placic dwa
razy tyle niz przecietna placa, mimo tych 45 proc.(??) umiejetnosci. Z
checia poznalbym algorytm liczenia tych umiejetnosci.

Autor ma wrazenie, ze robi laske naszemu krajowi, bo placi sekretarce
pensje 200 dolarow miesiecznie. Ale jego uwaga o sredniej krajowej ma
sie nijak do przecietnej placy na <> stanowisku. 

Przekazalismy juz kilka roznych wrazen z Polski: weselszych, smutnych,
historycznych. Moze nudnych, ale szczerych. I powyzszy artykul tez jest
szczery i w swojej prawdzie prawdziwy. Bo w Polsce jest chaos i kazdy
widzi to co |chce| zobaczyc. Jak sie ma odpowiednie nastawienie, to
mozna zobaczyc i dziwy, np. archetypy sprzed 40 lat, ktorym sie wydaje,
ze w Ameryce dolary wisza na drzewach. 

Wiec: Drogi Rodaku, jesli sie wybierasz do Polski po to, by potem
udzielac pogardliwych rad w stylu "Drogi Rodaku, pracuj i ucz
siekrop", to jest to autoterapia i podbijanie sobie bebenka. Sam przed
soba usilujesz znalezc pseudoobiektywne uzasadnienie slusznosci swojego
emigranckiego wyboru. Bez sensu. Nikt nie jest Twoim sedzia. Jesli
niewiele wiesz o tej Polsce, w ktorej *naprawde* wiele sie zmienilo w
glebi, bo ogladasz wylacznie witryny, i myslisz tylko o swoim biznesku,
Twoja wolnosc, ale twierdzenie, ze spoleczenstwo w swej masie jest
przeciwko biznesmenom, ze ksieza z ambon ich niszcza, itp. jest
nieprawdziwe. Wystarczy porozmawiac z ludzmi (a nie z pogardzanym
petentem o prace), prase poczytac. Moze Ciebie nie lubia? A powinni? 

To Ty sie nie zmieniles przez te lata emigracji, a nie Polska. Jurek
K_uk.

------------------------------------------------------------------------

Rzadkosc na naszych lamach -- prawdziwa recenzja muzyczna. Tym
razem z recitalu fortepianowego Alicji de Larrocha, Carnegie Hall, Nowy
Jork, 2.11.1994

Jurek Krzystek


                      NA CZYM POLEGA DOSKONALOSC?
                      ===========================


Dobrze jest czasem opuscic zacisze domowe i swa kolekcje
kompaktow i posluchac muzyki na zywo. Istnieje bowiem ryzyko, ze
sluchajac plyt przyzwyczaimy sie do sztucznych standardow zarowno
wykonawczych, jak i technicznych.

Wybralem sie wiec onegdaj do szacownego Carnegie Hall, aby posluchac na
zywo pianistki uchodzacej juz za legende swoich czasow, zwlaszcza jesli
chodzi o wykonawstwo muzyki hiszpanskiej, Alicji de Larrocha. Jej
pozycja odpowiada mniej wiecej pozycji zajmowanej swego czasu przez
Witolda Malcuzynskiego jako interpretatora muzyki polskiej, zwlaszcza
Chopina, choc marka de Larrochy jako wykonawczyni repertuaru
uniwersalnego jest prawdopodobnie duzo wyzsza.

Larrocha wybrala nastepujacy repertuar: jedna polowe recitalu
poswiecila muzyce hiszpanskiej, zas pozostala -- muzyce uniwersalnej. W
pierwszej wiec czesci moglismy posluchac dwoch sonat Padre Antonio
Solera, oraz pieciu wybranych tancow hiszpanskich z cyklu <> Enrique Granadosa; w czesci drugiej -- <> op. 9
Roberta Schumanna.

Soler zyl w pierwszej polowie XVIII wieku. Osiagnal szczyt powodzenia
dla muzyka w Hiszpanii tej epoki -- zostal nadwornym kompozytorem w
Escorialu, rezydencji krolow Hiszpanii niedaleko Madrytu. Byl organista,
klawesynista, komponowal rowniez choralne utwory religijne. Jego sonaty
klawesynowe, grane dzis i na fortepianie, to krotkie utwory napisane pod
wyraznym wplywem Domenica Scarlattiego, u ktorego Soler uczyl sie 
kompozycji. Czesciowo wtorne, niekiedy jednak ciekawiace swymi 
podskornymi rytmami wywodzacymi sie z folkloru iberyjskiego.

W wypadku omawianego recitalu padly jednak one ofiara "rozgrzewki"
pianistki. Nadzwyczaj przejrzysta faktura pozwala dostrzec kazdy  blad
techniczny, pominiecie kazdej bez mala nutki. A chocby sie bylo nawet
najbardziej rutynowanym artysta koncertowym i chocby sie cwiczylo
godzinami przed samym koncertem, pierwszy utwor po wyjsciu na estrade w
dziewieciu przypadkach na dziesiec zdradza oznaki napiecia, nie
przypuszczam bowiem, aby w wypadku weteranki estrady koncertowej byla to
trema. Szkoda, ze programy koncertow sa nader czesto ustawiane
chronologicznie i wlasnie kompozytorzy klasycystyczni, jak Scarlatti,
Soler, Haydn czy nawet Mozart cierpia najbardziej z powodu tego
syndromu. U Strawinskiego, powiedzmy, pies z kulawa noga (poza
zawodowymi krytykami i muzykami) nie zauwazy braku paru nut w
kompozycji.

W kazdym razie u Granadosa juz tych problemow nie bylo. Pare slow o tym
kompozytorze: nalezy on do trojki najbardziej zasluzonych dla
popularyzacji muzyki hiszpanskiej w swiecie. Hiszpania bowiem,
inaczej niz wiele innych krajow europejskich, nie wydala swojego
odpowiednika Chopina, Dworzaka czy Griega w XIX wieku, w szczycie
romantyzmu w muzyce. Dopiero na przelomie wiekow XIX i XX pojawila sie
dwojka pianistow i kompozytorow, ktorzy mieli uniesmiertelnic folklor
muzyczny Iberii. Byli to Enrique Granados i Isaac Albeniz. Nieco pozniej
dolaczyl do nich trzeci, kto wie, czy nie najwiekszy, Manuel de Falla.

De Larrocha jest uznanym autorytetem w dziedzinie wykonawstwa muzyki tej
trojki. W tancach Granadosa prezentowanych w omawianym koncercie
zaznaczyl sie jednak problem interpretacyjny: jak grac te muzyke, zeby z
jednej strony nie byla to gra zimna, wyrachowana, a z drugiej -- nie
popasc w przesade ekspresji. Na plytach de Larrocha jawi sie byc
dokladnie posrodku. Sluchana na zywo w duzej sali koncertowej wydala sie
opowiedziec po stronie "chlodnej". Innymi slowy, brakowalo troche
hiszpanskiego zaru w jej wykonaniach, nawet w dwoch ostatnich tancach
Granadosa, obu w rytmie <>, szybkiego, pulsujacego tanca rodem
bodaj z Aragonii.

medno
Robert Schumann, niemal rowiesnik Chopina, to kulminacja romantyzmu w
niemieckiej (i nie tylko) literaturze fortepianowej. Byl przede
wszystkim mistrzem miniatur, z ktorych ukladal cale cykle. Jednym z nich
jest <> op. 9. Podtytul brzmi z francuska: <>. Sklada sie on z kilkunastu krotkich utworow o nader
fantazyjnych tytulach -- sa tam i postacie z Comedii dell'Arte jak
Arlekin i Pierrot, sa tez muzycy jak Paganini i Chopin. Wszyscy
przesuwaja sie niejako w pochodzie, jedna zjawa za druga. Wienczy dzielo
<>, czyli "Marsz
czlonkow Zwiazku Dawidowego przeciw Filistynom". Mial to byc w
zamierzeniu objaw buntu  kompozytora przeciw wspolczesnym mu filistynom,
z ktorymi cale zycie walczyl jak biblijny krol Dawid ("Zwiazek Dawidowy"
istnial tylko w bujnej wyobrazni Schumanna). Na czym polega ten bunt? Na
rytmie. Wyobrazcie sobie marsz na 3/4. Wypada raz na lewa noge, raz na
prawa i sprobujcie tak pomaszerowac [korektor dyzurny traca mnie tu w
lokiec i zwraca uwage, ze na 3/4 jest rowniez polonez. Owszem, ale
to jednak taniec, mimo ze chodzony, podczas gdy marsz tancem nie jest].


Wykonanie <> Schumanna po przerwie de Larrocha rozpoczela
paroma niefortunnymi akordami, co musialo zmrozic pianistke, bo dopiero
mniej wiecej od polowy cyklu nastapila cudowna przemiana i motylki w
miniaturze <> wywolywane jej palcami zaczely naprawde fruwac
gdzies nad estrada. Pozniej zas bylo juz coraz lepiej; szkoda ze do
konca koncertu pozostalo niezbyt wiele muzyki. "Marsz Zwiazku
Dawidowego" zabrzmial o dziwo jak prawdziwy marsz, niezaleznie od
koslawego rytmu, wrecz jak marsz tryumfalny i widzialo sie zgiete karki
filistynskie, po ktorych kroczy krol Dawid, albo i sam Schumann.

Na bis byly jeszcze dwa krotkie utwory hiszpanskie -- Granadosa i
Albeniza, co bez reszty juz zatarlo dosc przecietne wrazenia z poczatku
koncertu.

Dlaczego wiec uwazam, ze dobrze jest opuscic domowe pielesze i
zrezygnowac ze sluchania kompaktow? Chocby dlatego, zeby zdac sobie
sprawe, jak sztuczne i wysrubowane sa standardy na tych plytach i jak
bardzo nie odpowiadaja rzeczywistosci. 

Pewien profesjonalny muzyk "sprzedal" mi niedawno jedna z
tajemnic fachu, dotyczaca legendy pianistyki, Vladimira Horovitza, ktory
znany byl z fenomenalnej wrecz techniki i niezawodnosci. Dowodem byly
nagrania z publicznych koncertow, uwiecznione na plytach. Okazalo sie,
ze po kazdym takim nagrywanym koncercie Horovitz pojawial sie ukradkiem
w studio, zeby dograc ponownie fragmenty, w ktorych sie poprzednio
pomylil. Rezyserzy dzwieku odchodzili od zmyslow, aby dzwiek tych
dorobek zgadzal sie z oryginalnym nagraniem, i na ogol sie im to
udawalo. Publika, ani nawet krytycy, nic nie podejrzewali, zas sama
informacja o tej procedurze byla jedna z bardziej zazdrosnie 
strzezonych tajemnic Nowego Jorku i wyszla na swiatlo dzienne dopiero po
smierci artysty w 1989 roku.

Wszyscy artysci sa smiertelni, wszyscy maja lepsze i gorsze dni i
rzadko, albo nigdy nie sa bezbledni i doskonali. I nie na tym polega ich
wielkosc, albo jej brak. Tu licza sie raczej imponderabilia, pewna
trudna do zdefiniowania psychiczna zdolnosc przekazu, transferu
substancji muzycznej wprost do wnetrza sluchacza, wraz z wszelkimi
niedoskonalosciami. A tego plyta nigdy nie zapewni, dostarczajac
wykonanie (na ogol) nieskazitelne, ale jakze czesto sterylne.

________________________________________________________________________
 
Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu oraz:
                     spojrz@univ-caen.fr
Adresy redaktorow:   karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk)
                     krzystek@k-vector.chem.washington.edu (Jurek Krzystek)
Stale wspolpracuja:  bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz)
                     mickey@ruby.poz.edu.pl (Michal Babilas)
                     zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek)
                     
Copyright (C) by Jurek Krzystek (1994). Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.
 
Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu:
k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja
PostScriptowa "Spojrzen".

 ____________________________koniec numeru 113___________________________