________________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
________________________________________________________________________

    Sroda, 18.03.1998          ISSN 1067-4020             nr 163
________________________________________________________________________

W numerze:

          Branley Zeichner - 1968... O roku ufff!
           Hugon Karwowski - Krolik
            Marian Brandys - Rozprawa z Jasienica

________________________________________________________________________

[Od red. W tych dniach przypada 30-ta rocznica wydarzen znanych jako
"Marzec 68", a jutro konkretnie przemowienia Gomulki w Sali Kongresowej,
w ktorym padaly takie wiekopomne sformulowania jak "Ni pies ni wydra,
cos na ksztalt swidra" (to pod adresem Adama Michnika i innych
"rewizjonistow"). Zlozylismy wiec dwa wspomnienia osobiste z tego
ponurego raczej okresu PRLu. Odgrzebalem tez stary wycinek z "Tygodnika
Powszechnego", ktory ilustruje nieco szersze aspekty tych wydarzen, a
mianowicie kampanie antyintelektualna, rozpetana przez Przewodnia Sile
Narodu, a w tym wypadku skoncentrowana na osobie znakomitego pisarza,
Pawla Jasienicy. Sam bylem wowczas jeszcze w liceum i mnie osobiscie te
wydarzenia nie dotknely, ale sledzilem je uwaznie, probujac zrozumiec o
co chodzi. Zreszta, do dzis nie wiadomo, o co dokladnie w tym
paroksyzmie szalenstwa chodzilo: kto chcial wladzy czyim kosztem, kto
prowokowal kogo, jesli w ogole. Wiadomo za to, na kim sie to skupilo,
kogo zamykano w wiezieniach, kogo relegowano ze studiow i wysylano
do zasadniczej sluzby wojskowej, kogo wreszcie zmuszano do opuszczenia
kraju, w ktorym sie urodzil. J.K_ek.]

________________________________________________________________________

[Artykul ukazal sie uprzednio w nieco innej wersji na liscie "Papirus"]

Branley Zeichner 


                      1968...  O ROKU UFFF!
                      =====================


Bylem wtedy studentem na III roku matematyki na Uniwersytecie
Wroclawskim im. Boleslawa Bieruta. Podkreslam, ze bylem studentem, bo na
nauke za duzo czasu nie mialem. III rok byl bardzo trudnym dla mnie i
mnie-podobnych. "Wojsko" na III roku bylo w piatki, co dla aktywnych
gorolazow bylo wystepkiem przeciw naturze i jawnym pogwalceniem praw
czlowieka.  Ale coz, byly to czasy jeszcze przed konferencja w
Helsinkach i nie bardzo wiedzielismy gdzie sie skarzyc. Zamiast sie
skarzyc, po prostu wyjezdzalismy juz w czwartek po poludniu w gory,
tworzac sobie dlugi weekend.

Po kilku takich nieumundurowanych piatkach jasnym bylo, ze tego roku nie
zalicze i zaczalem powaznie planowac urlop dziekanski. Na zajecia powoli
przestalem chodzic, robilem rozne fuchy, jak mycie okien, porzadkowanie
magazynow, wrzucanie wegla. W domu juz nie mieszkalem, krecilem sie po
'pokojach' -- bylem sobie panem. Co tylko zarobilem, szlo na kino,
ksiazki i na gory. W koncu semestru, zamiast szykowac sie do sesji,
podalem prosbe o 'dziekanski'. Nie bardzo sie zgadzali (przez "wojsko"),
podalem jeszcze raz i czekalem na spotkanie z dziekanem. W miedzyczasie,
chyba w koncu stycznia, doszla do mnie petycja w sprawie Dziadow.
Kolega, byly harcerz z Mokasynow, z Zielonej Gory (to byl taki elitarny
szczep, troche przypominajacy walterowcow, tyle ze ich nie rozwiazali)
dostal to od kumpla studiujacego w Warszawie. Poniewaz mialem czas i
wielu kolegow, pokrecilem sie po akademikach i zebralem dosyc duzo
podpisow. Przekazalem te petycje z powrotem i o sprawie zapomnialem...

W Dzien Kobiet (piatek, o ile pamietam) juz bylem w gorach. Wrocilem do
cywilizacji i uslyszalem, ze cos sie w Warszawie dzialo. Zajety bylem
roznymi sprawami (bylem w kierownictwie Rajdu Marzanny, taka studencka
impreza turystyczna), zostalo nam okolo miesiaca do imprezy i trzeba
bylo sie spieszyc. Jako ten swobodny czlowiek to ja sie tym zajmowalem.
Tymczasem i we Wroclawiu zaczelo sie gotowac. Petycje popierajace
studentow Warszawy, komitety studenckie. Ciekawe czasy...

Dokladnie nie pamietam, ale chyba 12 marcza wieczorem poszlismy z
kolega, tez "rajdowcem", na zupke do studenckiej stolowki. Tam
znalezlismy maszynopis z 'dziadowska' ballada, jedna z wielu jakie
pozniej spiewano. Spodobala sie nam ona. Bylismy akurat przed zebraniem
kierownictwa rajdu, w biurach ZSP, na tzw. 'wiezy' ('z' z kropka). Byla
tam maszyna do pisania i postanowilismy przepisac kilka (6, bo wiecej
kalki nie znalezlismy) kopii ballady, dla kolegow.

Poniewaz bylismy bardzo madrzy i panowala atmosfera studenckiej
solidarnosci, to bez namyslu dalem jedna z odbitek koledze z KU ZMS.
Zabral ja na posiedzenie KU w sasiednim pokoju. My zeszlismy na wiec
matematykow, tam rozdalismy reszte kopii ballady, jedna zostawilem
sobie. Po wiecu wrocilismy z reszta aktywu turystycznego na zebranie w
sprawach rajdu. Byla nas czworka 'turystow' i jeszcze jeden kolega,
chemik, ktory czekal na nas, bo mieszkalismy w tej samej okolicy i nie
chcialo mu sie samemu isc do domu. Juz zbieralismy sie do odejscia, gdy
do pokoju wpadlo dwoch czlonkow KU partii. Zaczeli sie nas dopytywac,
rozgladac, przegladali papiery, spisali nasze nazwiska i poszli. My tez.

Nastepnego dnia w poludnie zaczal sie na wroclawskich uczelniach strajk
okupacyjny. Mimo, ze rodzice twierdzili, ze nie mam tam czego szukac, to
jako dorosly i wolny czlowiek oczywiscie tam poszedlem. Nie udzielalem
sie, bo juz jasne bylo, ze syjonisci sa winni, ale byc tam, bylem.

Piekne czasy 'bycia razem'. Budynek Uniwerku otoczony milicja, to samo
na innych uczelniach. Mimo kordonow, lacznicy kreca sie, przynosza
wiadomosci. Z zakladow pracy - Pafawagu, Elwro przynosza nam zywnosc,
pieniadze i slowa poparcia. Chodzily pogloski o poparciu elewow obu
wroclawskich Szkol Oficerskich. Czulismy sie wspaniale.

Rektorzy wroclawscy nie zgodzili sie na zaproszenie milicji na uczelnie,
wielu pracownikow naukowych bylo z nami, szczegolnie z wydzialow
scislych.

Drugiego dnia strajku szukalismy oczywiscie, co "prasa klamie" o
strajku. Nic nie bylo. Za to byl duzy artykul o wykryciu na
Uniwersytecie grupy wichrzycieli, syjonistow, bananowej mlodziezy itp.

To bylo wlasnie nasze zebranie turystyczne sprzed dwoch dni. Ta
publikacja tylko jeszcze bardziej wzburzyla mlodziez na uczelniach.

Ale strajk skonczyl sie nastepnego dnia, w wyniku porozumienia rektorow
z KW partii. Milicja odstapila od oblezenia, obiecano powolac komisje do
zbadania "wypadkow" i zadan studentow, a strajkujacy opuszcza budynki.

Wrocilem do domu rodzicow, aby ich uspokoic. Tam znalazlem wezwanie na
swiadka do Komendy Woj. MO. Szukano mnie w domu juz kilka razy...

Przebralem sie w czysta odziez, szczotki do zebow nie wzialem ze soba.
Powiedzialem czesc rodzicom i poszedlem. Komenda MO byla prawie
naprzeciw domu. Przy wejsciu stalo dwoch milicjantow w kaskach.
Pokazalem wezwanie i legitymacje studencka. Jeden z nich wskazal mi po
ojcowsku, palka kierunek. Mialem gruba skorzana kurtke, dlatego za
bardzo sie nie wzruszylem.

Po kilku minutach oczekiwania zjawil sie facet, cywil i zabral mnie ze
soba. Wedrowalismy przez dlugie korytarze, az weszlismy do jakiegos
pokoju. Facet wyszedl i wrocil po pol godzinie. Przedstawil sie jako
porucznik K., oswiadczyl mi ze jestem swiadkiem i musze mowic prawde.
Nie przejalem sie, bo nie mialem nic do ukrycia. Tak przynajmniej
myslalem. Pytal sie o zebranie opisane w gazecie. Wyjasnilem, ze to
komitet organizacyjny rajdu studenckiego, wyjasnilem co to rajd, jakie
funkcje pelnia uczestnicy zebrania i myslalem, ze skonczylismy. Wtedy K.
wyciagnal kopie ballady. Studiowalem matematyke, nie prawo i nie
wiedzialem, jaka jest roznica miedzy swiadkiem, a podejrzanym.

Poza tym nie uwazalem, ze mam cos do ukrycia. Ballada byla jedna z
lagodniejszych, slyszalem w czasie strajku rzeczy o wiele ostrzejsze.
Wyjasnilem, ze ja znalazlem, ze przepisalem z kolega (widzial to ten
dzialacz ZMS, ktory dostal ode mnie odbitke) i nie pamietalem, komu
oddalem reszte kopii. Po kilku godzinach przekomarzania sie por. K.
oswiadczyl, ze poniewaz nie pomagam mu dojsc do prawdy, zostawia mnie do
wyjasnienia w areszcie. Odprowadzil mnie do podziemi i tam przekazal
dyzurnemu.

Oproznilem kieszenie, oddalem sznurowki, rewizja i do celi. Male
pomieszczenie z malym okienkiem pod sufitem. 2/3 celi to drewniane
podium. Na tym sie spi w nocy. Bylo tam cieplo i jeden koc mi
wystarczyl. Po tym jak spalem w gorach na kamieniach, brak materaca nie
przeszkadzal mi zasnac. Po jakims czasie otworzyly sie drzwi i
wprowadzono kogos w srednim wieku. On tylko powiedzial dobry wieczor i
poszedl spac. Zrozumialem ze byl w tej celi przede mna...

Rano o 8.00 przyniesiono nam sniadanie. Moj nowy znajomy wyjasnil
mi, ze taka pozna pobudke zawdzieczamy niedzieli, normalnie wstaje
sie o 6.00. Dowiedzialem sie, ze moga mnie tak trzymac do 48
godzin, a pozniej musze dostac rozkaz aresztu potwierdzony przez
prokuratora. Tak, ze za jakies 40 godzin pojde do domu.

Jednego nie wzialem pod uwage. Moje imie, nazwisko, imiona rodzicow,
mama pracujaca jako nauczycielka w zydowskiej szkole, tato z partyjna
renta, wszystko to bardzo pasowalo do stereotypu wichrzyciela w 1968 r.
Dlatego tez stalo sie jak w starym zydowskim dowcipie:

	Znasz Joska?
    Jakiego Joska?
    Tego co mieszka naprzeciw wiezienia?
    Aaah, tego Joska! A co z nim?
    A nic. On teraz mieszka naprzeciwko swojego domu...

I budynek Komendy Woj. i areszt sledczy w budynku Sadow staly po drugiej
strony fosy, naprzeciwko mieszkania rodzicow na Wlodkowica...

W poludnie znowu sledztwo. Dalej szukamy brakujacych odbitek. Por. K.
dziwi sie, jakim swedem dochrapalem sie piatki z polskiego na maturze.
Przeciez moj polski jest do niczego. On by mnie na matematyke nie
przyjal, ze wzgledu na polszczyzne podania na studia (podanie zreszta
podyktowano nam wszystkim w liceum). Na takich przekomarzaniach czas
mijal nam milo i szybko. O 2 nad ranem wrocilem do celi. Rano pobudka
byla rzeczywiscie o szostej. Po sniadaniu wolno tylko siedziec, dyzurny
dba, zebysmy nie spali. W poludnie znow sledztwo. Po kilku godzinach
wracam do celi. Zostalo juz nieduzo.

5 minut po uplynieciu ustawowych 48 godzin, wywoluja mnie z celi. W
biurze czeka na mnie mily facet. Przedstawia sie jako dyzurny
prokurator, wyjasnia mi ze przestaje byc swiadkiem, a staje sie
podejrzanym, wiezniem sledczym na 30 dni. Objasnia mi moje prawa i
obowiazki. O adwokacie mowy nie ma. Zreszta nie uwazalem, ze jest
potrzebny.

Jeszcze dwa dni odsiedzialem w tej celi. Podczas spotkan ze sledczym
zrozumialem, ze i reszta naszej szajki wichrzycieli byla przesluchiwana.
Ale nowych pytan nie bylo. Tylko grozby por. K., ze on juz wie wszystko,
bo inni sa madrzejsi ode mnie...

Po dwoch dniach wywolano mnie z celi. Oddano mi wszystko z depozytu i
przekazano por. K. i jeszcze jednemu smutnemu panu. Ten pan wyciagnal z
kieszeni pistolet, zarepetowal go i ostrzegl mnie, ze w razie proby
ucieczki bedzie strzelal bez ostrzezenia. Nie wiem dlaczego, ale nie
przejalem sie. Na wszelki wypadek nie uciekalem :-).  Na wszelki wypadek
bylem tez bez sznurowek...

Wyszlismy z budynku. Na zewnatrz byl ladny wiosenny dzien. Przeszlismy,
nie spieszac sie ok. 100 metrow do budynku Sadow. Tam znow zatrzasnely
sie za mna ciezkie drzwi aresztu sledczego.

Po rewizji wprowadzono mnie do przestronnej i slonecznej celi. Trzy
lozka, pojedynka i pietrowka, muszla, nie jakis kibel, zlew, stol i trzy
krzesla. Wolne bylo tylko to gorne lozko i z przyjemnoscia je zajalem.
Moi wspoltowarzysze byli ode mnie starsi, gdzies powyzej trzydziestki.
Jeden z nich, recydywista, byl kierowca z zawodu i siedzial za rozne
kradzieze . Drugi byl zaopatrzeniowcem i poniewaz mial na liczniku ponad
100 000 zl, czekalo go co najmniej 8 lat. Obaj byli spokojni,
uporzadkowani, lubili opowiadac, tak ze czas mijal. Od czasu do czasu
wolano kogos na sledztwo, pol godziny spaceru, raz na tydzien fryzjer
przynosil ploteczki. Ten fryzjer szczegolnie mi sie spodobal, bo nigdy
za goleniem sie nie przepadalem. A tu nie musialem sie skrobac samemu.
Za paczke Sportow robil to delikatnie i nawet dezynfekowal brzytwe
(Aidsa jeszcze wtedy nie wymyslili).

Idac na jedno ze sledztw zauwazylem, ze na innym pietrze siedzi moj
kumpel, ten, z ktorym znalezlismy ulotke.

Po miesiacu oczywiscie areszt zostal przedluzony. Mniej wiecej wtedy
sledztwo zrobilo sie ciekawsze. Por. K. dowiedzial sie gdzies o petycji
"Dziadowskiej". Ja w miedzyczasie oczywiscie zapomnialem, skad ja mialem
i komu oddalem. Dlatego po kilku dniach mialem "ucieche". Przyniosl mi
on album ze zdjeciami warszawskich aresztowanych.

Koniecznie chcial, zebym wskazal znajomych. A ja nie moglem nic pomoc.
Znalem tam tylko jednego, ale juz bylem doswiadczonym wiezniem i kolegi
z kolonii letniej w Gdansku-Przerobce tez nie poznalem.

1 czerwca, w Dzien Dziecka, dowiedzialem sie z gazety, ze sledztwo
zostalo zakonczone i akt oskarzenia przeciw nam dwom zostal przekazany
do sadu. Oskarzono nas z 22$ mkk (maly kodeks karny, uchwalony w latach
stalinowskich do walki z "reakcja") -- rozpowszechnianie wiadomosci
mogacych zaklocic spokoj publiczny. Kara minimalna -- 3 lata.

Po kilku dniach zjawil sie prokurator i dal mi do przeczytania ten akt
oskarzenia. Paragraf zostal zmieniony na zwykly kodeks karny,
rozpowszechnianie falszywych wiadomosci, kara do 2 lat. Ucieszylem sie
ta zmiana. W mojej balladzie nie bylo zadnej falszywej wiadomosci.
Wszystko bylo potwierdzone w przemowieniu z 19 marca. Teraz sad bedzie
musial nas uniewinnic...

Sad nas nie uniewinnil. Ze wzgledu na szkodliwosc tresci sedzia nie
zgodzil sie na odczytanie ballady i dyskutowanie na temat zawartych w
niej wiadomosci. Nasz adwokat, oplacony przez nasze rodziny, tez bal sie
podjac taka linie obrony. Po dwudniowej sprawie dostalismy po 10
miesiecy. Ale przynajmniej na sali sadowej widzielismy, ze mamy duzo
prawdziwych przyjaciol.

A glownymi poszkodowanymi byli nasi rodzice. To oni nie spali po nocach.
Ojciec mojego "wspolnika" zostal zwolniony z pracy. Moja matka miala
dyscyplinarke, dostala nagane za zle wychowanie syna i podala sie do
dymisji z pracy. Ojcu odebrano pensje dla zasluzonych. Nasi Rodzice byli
Prawdziwymi Bohaterami w tej calej historii.

Czas mijal. Adwokat odwolywal sie od wyroku. Kiedy nasza sprawa dojdzie
do apelacji -- nie wiedzielismy. Zaczely sie wakacje. Mimo zakonczenia
sprawy zostalismy na statusie wiezniow sledczych. Nie dano nam
wieziennej odziezy, moglismy dostawac i wysylac listy bez ograniczenia
adresatow, oczywiscie po zatwierdzeniu przez cenzure. Ale tez spacery
byly tylko polgodzinne (wiezien karny mial prawo do godziny), wizyty
rodziny tylko raz na miesiac (karni -- co dwa tygodnie), ograniczenie
gazet i oczywiscie caly czas na celi.

W nocy 20 sierpnia 68 slyszelismy ciagly szum przelatujacych nad miastem
ciezkich samolotow. Rano przez glosnik dowiedzielismy sie o bratniej
pomocy udzielonej Czechoslowacji. Nie moglem sie doczekac gazet.
Odykrylem ciekawa rzecz. Na temat tych wydarzen najbardziej prawdomowna
byla "Prawda" (te gazete dawali bez ograniczen, razem z "Trybuna Ludu").
Po jakims czasie spotkalem w wiezieniu na Kleczkowskiej zolnierzy,
ktorych skazano za odmowe wykonania rozkazow w Czechoslowacji.

Siedzenie na celi bywa uciazliwe. Szczegolnie latem, gdy dostaje sie
widokowki z wakacji. Bardzo szybko dostaje sie choroby nazywanej
'kurwica wiezienna'. Zewnetrznym objawem jest szybkie chodzenie od
sciany do sciany. Cztery kroki w jedna strone, ostry zwrot, cztery kroki
z powrotem. Samotnie, czesto parami. Ten krok wyroznia bylych wiezniow
na wolnosci. Widzialem to tez w Izraelu.

Poprosilem o wyjscie do pracy. Po kilku odmowach postanowilem walczyc o
swoje prawa wieznia karnego :-). Oglosilem glodowke i zadzialalo. Po
dwoch dniach wezwal mnie naczelnik i obiecal pozytywne zalatwienie
sprawy.

W pierwszej polowie wrzesnia wywolano mnie z celi, razem z rzeczami. Noc
spedzilem z cala grupa w przejsciowce. Wszyscy probowali zgadnac dokad
jedziemy. Wedlug skladu grupy wszystko bylo mozliwe. Byli tam i z
lekkimi wyrokami i tez z dozywociem, malolaty i zgredy. Rano oddali nam
nasze rzeczy (dostalem swoja zimowa odziez z marca), ale bez sznurowek,
pasow, scyzorykow. Przeszlismy dokladna rewizje, bo kazdy wiezien powoli
dorabia sie roznych nielegalnych rzeczy, jak zaostrzone lyzki,
improwizowane grzalki, zapalniczki itp..

I do 'suki', specjalnie przystosownej do przewozu wiezniow "nyski".
Konwojujacy nas klawisze nie chca nic powiedziec o kierunku jazdy. Okien
w naszej czesci "nyski" oczywiscie nie ma, ale powoli zgadujemy, ze
jedziemy na zachod, w kierunku Legnicy. Bywalcy szybko zgaduja pierwsza
stacje -- Wilkow, oboz pracy kolo Zlotoryi. Lekki rezym, dla tych z
krotkimi wyrokami, lub po odbyciu wiekszosci kary. Nastepna stacja
bedzie Wolow, wiezienie centralne. Gdzie ja wpadne?

Mam szczescie. Wysiadam w Wilkowie. Po szesciu miesiacach na
celi to jak sanatorium... Albo kolonia letnia... Sloneczny dzien,
trawnik z klombami, drzewa... Wiezniowie kreca sie po calym
terenie bez eskorty...

Znow rewizja, prysznic i po raz pierwszy dostaje wiezienne ubranie i
buty. Jeden z funkcyjnych wiezniow odprowadza nas do przejsciowej sali.
Sala w baraku, nikt nie zamyka drzwi na klucz, moge wyjsc kiedy chce na
zewnatrz, jest swietlica z pingpongiem i telewizja, biblioteka...  Jest
tez pogorszenie warunkow. Skonczyl sie 'room service'... Na posilki
trzeba sie pofatygowac do stolowki...

Nastepnego dnia mam rozmowe z 'wychowawca'. To takie skrzyzowanie
politruka z 'socjalnym'. Pyta sie, czy juz zaluje swoich grzechow. Ja,
jak kazdy doswiadczony recydywista odpowiadam, ze ja, tego, tak
niewinnie, nie wiem za co mnie tu trzymaja, nic zlego nie zrobilem.
Wychowawca obiecuje, ze jeszcze ze mna porozmawia i ma nadzieje ze do
konca wyroku zrozumie. To taka aluzja, bo za miesiac nalezy mi sie
skrocenie kary za dobre zachowanie. Poniewaz juz co nieco nauczylem sie,
to nawet nie podalem prosby. (Moj wspolnik zostal do konca na celi we
Wroclawiu i podal prosbe o skrot. Zwolnil sie na Sylwestra, dwa tygodnie
przed koncem, i te dwa tygodnie wisialy mu nad glowa przez kilka lat).

Po dwoch dniach 'aklimatyzacji' dostalem przydzial do pracy. Kopalnia
miedzi "Konrad", druga szychta (zmiana). Strasznie bylem ciekawy jak tam
bedzie. Kiedys, w ogolniaku bylem na wycieczce w kopalni wegla, z
Walbrzycha przeciez jestem, ale mimo wszystko czekalo mnie cos nowego.
Zabralem swoje manele i przenioslem sie do odpowiedniego baraku. Od razu
zauwazylem, ze to niezla fucha.

Pobudka codziennie o 8.00 rano, potem sniadanie, o godzinie 12 obiad, o
13.00 wyjazd do pracy. Powrot okolo polnocy, kolacja i spac. W
odroznieniu od innych brygad gornicy, jako czolowka klasy robotniczej,
dostawali codziennie mieso na obiad (reszta tylko raz w tygodniu) i 40%
wyplaty kopalnianej (inni tylko 25%) na prywatne konto. Ale najwieksza
frajda to bylo otarcie sie o wolnosc. Po rewizji i liczeniu wychodzilo
sie przez brame obozu (oboz byl otoczony podwojnym ogrodzeniem -- wysoki
drewniany parkan i plot z kolczastego drutu, wieze straznicze z ckm-ami,
normalny standard), wsiadalo do normalnego autokaru, z przezroczystymi
oknami i prawie godzine jechalismy przez wolny swiat. Na kopalni przy
wejsciu do szatni zostawialismy tez klawiszy i do wyjscia po skonczeniu
szychty bylismy na rownych prawach z 'normalnymi cywilami'.

W szatni kazdy mial swoj hak na ubranie i buty. Po przebraniu sie w
robocze ubranie, w gumiaki, w kask z lampka, zjechalem winda 500 metrow
pod ziemie. Jak zauwazylem, byla tam stala temperatura ponad 20 C, co w
zwiazku z nadchodzaca zima bylo bardzo istotne. Praca nie byla tez za
ciezka. Bylem tzw. konwojentem. Jezdzilem kolejka po kopalni i bylem
odpowiedzialny za podlaczanie i odlaczanie wagonikow. Praca wesola,
chociaz czasami niebezpieczna, jesli sie nie uwazalo i na czas nie
wyciagnelo reki, czy glowy spomiedzy wozkow. Tak mijalo 7 godzin. Po
wyjezdzie na wierzch goracy prysznic, szklanka mleka jak w sanatorium i
autokarem do 'domu'. Troche szkoda mi bylo traconych programow TV, ale
pewnie pamietacie, ze filmy byly powtarzane tez rano. Z czasem tez
moglismy nad ranem ogladac olimpiade w Meksyku. Krotko mowiac kolonia
letnia, tylko ten plot byl wyzszy. Po szesciu miesiacach na celi, to na
pewno byla zmiana na lepsze.

Jadac do Wilkowa zywilem rozne obawy. Poki bylem w zamknietych celach,
mialem do czynienia z wiezniami tzw. 'gospodarczymi' czy innymi troche
bardziej cywilizowanymi. W celi bylo nas tez tylko dwoch -- trzech. Nie
wiedzialem, jak to bedzie miedzy "urkami". Mimo wszystko jestem Zydem, i
to nie kulturysta. Slyszalem tez juz wczesniej, jak to czasami odnosza
sie do nowicjuszy. Tak wiec pierwszy raz na ogolna sale wszedlem z
dusza na ramieniu.

Grupowy pokazal mi wolne lozko. Przedstawilem sie sasiadom, oni mnie.
Wlozylem rzeczy do szafki. Inni 'kolonisci', ciekawi wiadomosci ze
swiata, zaczeli wypytywac, skad, ile, za co. Ale glownym pytaniem bylo,
co mowia we Wroclawiu (w wiezieniu oczywiscie) o amnestii. 1969 rok byl
rokiem 25-lecia PRL-u i wszyscy mieli nadzieje. Przyznam sie, ze na
wolnosci ten temat w ogole przez mysl mi nie przeszedl, ale za murem
jest to glowny nurt rozmow. Jako 'polityczny' (oficjalnie nie bylo w
PRL-u takiego statusu) nie musialem przestrzegac wszystkich niuansow
urkowskiej grypsery (jezyka zlodziejskiego, wymyslonego zreszta przez
Zydow, z dintojra, mojra, i jarusami z hebrajskiego). Po kilku dniach
ktos mnie zagadnal, czy przypadkiem nie jestem  Zydem. Zrobil to przy
innych, z usmieszkiem czekajac na zaprzeczenie. Oczywiscie rozczarowalem
go, wiedzac, ze z moja geba nie ma co udawac 'aryjczyka'. I na tym sie
skonczylo. Raz tylko, dwa miesiace pozniej, jakis nowoprzybyly wiezien
probowal mnie przegnac z obrzedu picia herbaty, mowiac: "Czego ten Zydek
tu szuka?". Nie zdazylem zareagowac, gdy glowny 'urka' wypedzil go z
kregu, a inni go zakrzyczeli, ze ja to niby Zyd, ale lepszy Polak od
niego, bo przeciw ruskim walczylem. Tak, tam w wiezieniu, nas,
marcowych, widzieli jako bojownikow o wolnosc nasza i wasza :-).

Poniewaz jeszcze sie nie urodzil taki sk...syn, co by mogl zatrzymac
czas, dziesiec miesiecy tez minelo. Zegnajac sie ze mna "wychowawca" dal
mi 'przyjacielska' rade: "Macie obywatelu taki piekny kraj, po co wam tu
w Polsce siedziec". Odrzeklem, ze mnie i w Karkonoszach sie podoba i
wyszedlem za brame. Czekala tam na mnie matka i jak male dziecko zabrala
do domu.

Po drodze opowiedziala mi nowosci z ostatnich 10 miesiecy, te, ktorych
nie odwazyla sie opowiedziec na widzeniach, czy listownie. Podsumowala,
mowiac, ze jak najszybciej powinienem wyjechac. Nie bardzo mi sie to
widzialo. Uznalem, ze przesadza. To, ze na studia nie moge wrocic, nie
przeszkadzalo. Myslalem znalezc sobie prace jako przewodnik gorski, lub
prowadzic jakies dalekie schronisko...

W nastepnych dniach zaczalem spotykac kolegow, starych, jak i nowych.
Pojawilo sie troche takich, ktorych przedtem znalem tylko z widzenia, a
teraz demonstracyjnie przysiadali sie do mojego stolika w Kwancie (taka
kawiarenka mat-fiz-chemu w Rynku). Mialem w planie odrobic zaleglosci
kinowe, jak i znalezc prace. Z wiezienia wyszedlem z pewna sumka, ale
siedzialem tylko 10 miesiecy, a nie dziesiec lat, tak ze duzo tego nie
bylo.

Szybko wykrylem jeszcze jeden problem. Moi rodzice sie zmienili. Bali
sie za kazdym razem, gdy wychodzilem z domu. Wieczorami w ogole nie
wolno mi sie bylo spoznic o minute. Zastawalem moja mame blada jak
sciana...

Ja tez sie zmienilem. Rok wczesniej takimi drobiazgami sie nie
przejmowalem. Bylem pelnoletnim i nikt mi nie bedzie uczyc. Ja mam
wlasne zycie. Teraz zrozumialem, ze za moje chojractwo rodzice zaplacili
wysoka cene. Nie moglem sobie pozwolic na to. Nawet w gory bali sie mnie
puscic...

Po dwoch-trzech tygodniach wezwano mnie na milicje. Moj stary znajomy,
por. K. przypomnial sobie o mnie. Pogadalismy sobie o tym i owym, o
moich planach na przyszlosc, o moich mozliwosciach. M. in. obywatel
porucznik tez przypomnial mi, ze po tym jak juz jako syjonista
odsiedzialem, to jako syjonista moge wyjechac. Przypomnial mi, ze
siostra jest przed matura, i pewnie bedzie jej baaaardzo trudno dostac
sie na studia. Jego argumenty byly takie same jak mojej mamy. Jakby sie
zgadali.

Ale nadal bylo mi ciezko sie zdecydowac. Wyjezdzajac zdradzilbym
moich przyjaciol, kolegow, ktorzy mnie tak dobrze przyjeli.

W drugiej polowie lutego, miesiac po wyjsciu, podalem o wyjazd.

Zeby nie byc darmozjadem, zapisalem sie w urzedzie zatrudnienia, ale
wiedzialem, ze nie bede pracowac. Mialem rozne dorywcze prace, na lewo
przez spoldzielnie studencka, zapisywane na kolegow. Ale trzeba byc
uzytecznym obywatelem. Zaczalem chodzic od jednego zakladu do drugiego.
Byly instytucje, ktore mnie sie nie spodobaly, w innych nie bylo dla
mnie miejsca. Ale zauwazylem ciekawa rzecz. Wypelniajac podania,
wszedzie wyjasnialem 'kadrowym', ze ja akurat wyszedlem z wiezienia, i
siedzialem za 'marzec'. I w wielu wypadkach stosunek do mnie sie
zmienial. Nagle bylo dla mnie miejsce. A ja akurat chcialem osiagnac
odwrotny skutek.

Z poczatkiem kwietnia dostalem odpowiedz. Mialem wyjechac do 15 maja.
Zaczelo sie zbieranie papierkow. Uczelnia, urzedy podatkowe, rada
narodowa, ambasada holenderska, itp... Zaczalem sie zegnac z tymi,
ktorzy zostaja. Niektorzy rozumieli, inni mniej. To byly te najciezsze
dni. Rodzice tez na razie zostawali, az siostra zda mature w czerwcu.

Wyjezdzalem 10 maja, niedziela, dzien wyborow do Sejmu. Od poludnia
zaczeli sie zjawiac harcerze, aby przypomniec mi, ze jeszcze nie
spelnilem obywatelskiego obowiazku. Z duma pokazywalem moj dokument
podrozy, w ktorym pisalo, ze to juz nie moj obowiazek...

Wieczorem na dworcu zegnalem sie z przyjaciolmi. Moj 'wspolnik'
odprowadzil mnie az do Katowic, a mama do granicy. Przejscie granicy
przeszlo bez problemow. Po kilku godzinach w Bratyslawie czeski
pogranicznik ogladajac moj nie-paszport, rzucil, ze jade mordowac
arabskie dzieci. Nie moglem sobie odmowic tej przyjemnosci i
odpyskowalem, ze przynajmniej nie przyjde z bratnia pomoca...

Jeszcze w Polsce postanowilem, ze pojade do Izraela. Takie juz
glupie wychowanie polskie, ze czlowiek musi miec ojczyzne. Jesli
juz nie Polska, to najbardziej ojczyzna wydawal sie Izrael.

15 maja 1969 wyladowalem w Lod, w Izraelu.


Bralek

________________________________________________________________________

[Artykul ukazal sie uprzednio w nieco innej wersji na liscie "ExLibris"]


Hugon Karwowski 


                              KROLIK
                              ======


Trudno mi uwierzyc, ze to juz 30 lat minelo od Marca i dziwie sie tym
bardziej, ze mimo postepujacej sklerozy  wciaz pamietam rozne drobne
wydarzenia z tamtego okresu, a to zebrania ZMS-u na Mat-Fiz UW, a to
'Dziady', a to jak Irenka Lasota wskoczyla na lawke na wiecu na UW, a to
jak bili na schodach, a to wyjazdy na prowincjonalne uczelnie, zeby i
tam siac zamet.

Jego Magnificencja Pan Rektor "skreslil mnie z listy studentow" po
ostatnim wiecu na UW okolo 20 marca. Pamietam rozmowy z Panami
Dziekanami i waznymi profesorami, kiedy usilowalem dostac sie z powrotem
na studia i, jak mi sie wtedy wydawalo, potrzebowalem ich rekomendacji.
Taki bylem naiwny, ze nie zdawalem sobie calkiem wtedy sprawy z tego,
czego oni sie tak boja. Bardzo sie dziwilem, ze jak to moze byc, ze tu
mnie za niewinnosc wyrzucili ze studiow, a on, taki wybitny naukowiec,
czlonek Rady, laureat etc. nie chce kiwnac palcem. Myslalem sobie, ze
moze to dlatego, ze bylem kiepskim studentem, a moze dlatego, ze bylem
(wtedy juz eks-) czlonkiem ZMS-u.

Wspominam z lezka w oku kilku moich kolegow z sluzby zasadniczej w
Kompanii Odkazania, w ktorej sluzylem w Biskupcu Reszelskim od kwietnia
68. Pamietam tez zajecia polityczne na wiosne i latem 68, na ktorych
przygotowywano nas psychicznie do inwazji na Czechoslowacje.

Jako ze moja jednostka specjalizowala sie, jak sama nazwa wskazuje, w
polewaniu sikawkami skazonych bronia chemiczna albo jadrowa czolgow i
zolnierzy, nikt nas nie potrzebowal w akcji anty-dubczekowskiej, chyba
ze do rozpedzania tlumu. Wojskowi propagandzisci niemniej wyzywali sie
codziennie na bardzo z tego obrotu sprawy zadowolonym wojsku. Kazdy, kto
sluzyl, wie, ze zajecia polityczne sa znacznie lepsze, niz bieganie po
polu w masce gazowej i rozwijanie i zwijanie setek metrow wezy z sikawka
na koncu. Na tych zajeciach wiazano sprytnie jedna gruba, a
patriotyczna, nicia imperializm, syjonizm, Hupke i Czaje. Straszono nas,
ze Ziemie Odzyskane sa w niebezpieczenstwie i nie brakowalo tez
nacjonalizmu w stylu "juz my tym Pepikom pokazemy". Robilismy tez
gazetki scienne o trzech rodzajach imperializmu i o klasie robotniczej,
przodujacej sile narodu i jej sojuszu z ZSRR na czele. Na dowod spisku
niemiecko-zydowskiego porucznik dawal do zrozumienia, ze ten Marks, no
to wiecie sami. Pamietam tez szeroko reklamowane wsrod wojska spotkanie
z sierzantem pochodzacym z wioski na bialostocczyznie, ktora jakoby
spalil w 47 niejaki Jasienica.

Nie mialem jako odkazacz w sumie najgorzej, szczegolnie jak juz ustaly
bojki, codzienna sluzba w kuchni i pytania, jakie jest moje prawdziwe
nazwisko. Bylo mi relatywnie dobrze, bo gralem niezle w brydza, a na
takich bylo w Biskupcu duze zapotrzebowanie wsrod starszych stopniem.
Czasem nawet udawalo mi sie uniknac wartowania, bo porucznicy
potrzebowali czwartego. Mialem tez z brydza i od Babci dosyc pieniedzy
na bimber i na papierosy, a juz nigdy potem nie bylem w takiej swietnej
formie fizycznej. Oprocz snu w ramach rozrywek jezdzilismy na
przepustke, przepraszam za wyrazenie, na dupy do Reszla. W Biskupcu
zadna sie z zolnierzem ze sluzby zasadniczej nie chciala zadawac --
wolaly tych ze szkolki podoficerskiej. Wspominam tez bardzo cieplo
odwiedziny przyjaciol z Warszawy. Przebieralem sie w zamknietym na trzy
spusty pokoju hotelowym w cywilne ciuchy i siedzielismy do poznej nocy
dyskutujac przyszlosc socjalizmow -- tego czeskiego z ludzka twarza i
tego naszego bez.

Wyszedlem z wojska w koncu lipca 68, bo dzieki nieustannym wysilkom
mojej rodziny i protekcji wysoko postawionego znajomego mojego Dziadka z
partyzantki (ktos komus uratowal zycie w 43. ryzykujac swoje przez kilka
miesiecy) przyjeli mnie z powrotem na UW i Jaruzelski pozwolil mi sie
przeniesc sie z Biskupca do Studium Wojskowego UW. Nie na dlugo zreszta,
bo we wrzesniu, jak juz zakonczylem turnus poprawkowy na w/w Studium i
zdalem zalegly egzamin z mechaniki kwantowej, wyrzucili mnie powtornie,
tym razem na dwa lata. To zas za sprawa tego samego ubeka, ktory
donosil na mnie w marcu, a ktory chyba w miedzyczasie awansowal.
Zamieszany tez byl w to prawa reka rektora UW Rybickiego od spraw
polityczno-narodowosciowych, niejaki plk. Makowski, obaj rzadkie szuje.
Byly partyzant, chociaz wciaz czlonek KC, bal sie tym razem wychylic --
bylo po inwazji i sytuacja polityczna juz sie zmienila na gorsza.
Wspomniany ubek zreszta sie w 89 roku uwlaszczyl i zasiada w waznej
spolce. Ale to juz zupelnie inna historia.

Wielu moich znajomych wyjezdzalo wtedy na emigracje. Tez chcialem
wyjechac, ale nie podpadalem rasowo pod ustawe. Jedynym wyjsciem bylo
malzenstwo z osoba uprawniona i pewna urocza mloda dama zaofiarowala
sie, ze mi pomoze. Plan byl taki, ze wezmiemy fikcyjny slub, wyjedziemy
razem, a potem zobaczymy, co bedzie dalej. Glownym  problemem bylo to,
ze nie mialem jeszcze 21 lat i musialem miec zezwolenie z sadu na
malzenstwo. Sad byl sklonny wydac takie tylko wtedy, kiedy panna byla w
ciazy. Na to nie bylo czasu, znalezlismy wiec ciezarna kolezanke, ktora
chetnie nasikala do butelki. Zanioslem te cenna butelke do przychodni
kolo Mostu Poniatowskiego. Krolik po tygodniu, owszem, potwierdzil
ciaze, ale sad wtedy zazadal badania przez ginekologa, UB zaczelo weszyc
i plan sie rozpadl. Wyemigrowalem ponad dziesiec lat pozniej.

Nie mam watpliwosci, ze te kilkanascie miesiecy uksztaltowalo na reszte
zycia moje poglady polityczne i nie tylko. Powinienem byc moze byc
rezymowi za to wdzieczny, ze zrobili ze mnie czlowieka. Tu moja Zona by
sie rozchichotala, wiec juz to marudzenie koncze

Hugon

________________________________________________________________________

"Tygodnik Powszechny" 43/1993

Marian Brandys


                        ROZPRAWA Z JASIENICA
                        ====================


Ze wszystkich dedykacji, ktorymi Pawel Jasienica opatrywal darowane mi
ksiazki, dwie sa szczegolnie mile. W ksiazce "Polska Jagiellonow" autor
napisal: "Swiadectwo autorskiej pasji do historii w najlepsze rece --
Marianowi Brandysowi". I druga -- z ksiazki o Annie Jagiellonce
"Ostatnia z rodu": "Gdybysmy wiek caly do wspolki z Panem po historii
Polski grasowali, nie damy rady, nie wyczerpiemy tematu -- za duzo
grubego zwierza. Szczesliwych lowow Panie Marianie!"

Czas bezposrednio poprzedzajacy darowanie mi tych dwoch dedykacji byl
dla Jasienicy okresem gwaltownych wzlotow i rownie gwaltownych upadkow.
W roku 1963 -- wydana po dlugich korowodach z cenzura i partyjnymi
historykami, ksiazka "Polska Jagiellonow" uznana zostala przez
ogolnokrajowy plebiscyt czytelniczy za najlepsza ksiazke roku. Ale juz w
kilka miesiecy pozniej autor wyroznionego dziela znalazl sie w spisie
najsurowszych zakazow cenzuralnych, jako sygnatariusz znienawidzonego
przez wladze PRL "Listu trzydziestu czterech" -- pierwszego
zorganizowanego protestu intelektualistow w obronie zagrozonej kultury
polskiej. Odtad w PRL nie wolno juz bylo nie tylko wydawac ksiazek
Jasienicy, lecz nawet wymieniac w druku jego nazwiska.

W tym czasie spotykalismy sie z panem Pawlem parokrotnie, w kawiarenkach
"Czytelnika" badz PIW-u, jak zawsze przypadkowo i jak zawsze na krotko.
Spotkania te roznily sie od spotkan wczesniejszych, kiedy to Jasienica
odslanial przede mna ogrom swej wiedzy o sredniowiecznej Polsce. Autor
"Polski Jagiellonow" nie mial juz czasu ani ochoty na wprowadzanie mnie
w tajemnice dworu Wladyslawa Jagielly, czy napedzanie mi pod ostrzal
"grubego zwierza" z glebi litewskich borow. Byl calkowicie pochloniety
historia najnowsza, tworzaca sie na naszych oczach i klebiaca sie wokol
nas. Coraz czesciej slyszalo sie jego nazwisko w polaczeniu z roznymi
akcjami wolnosciowymi w srodowiskach kulturalnych. Nowa rola --
bojownika o wolnosc slowa i szanowania przez wladze praw obywatelskich
-- najwyrazniej mu odpowiadala. Byl niezwykle ozywiony i bilo od niego
dobre samopoczucie. Wiedzial, ze pomimo ograniczen cenzuralnych,
mlodziez studencka -- a na tych czytelnikach najbardziej mu zalezalo --
przekazuje sobie z rak do rak zniszczone od wielokrotnego czytania
egzemplarze jego niewznawianych ksiazek -- dopatrujac sie w tych
historycznych esejach najbardziej miarodajnej i godnej zaufania oceny --
nie tylko przeszlosci Polski, ale takze jej terazniejszosci. Z bogatej
korespondencji, ktora w tym czasie otrzymywal z roznych stron kraju,
mial prawo wnosic, ze jego autorytet w spoleczenstwie stale sie
umacnial. Pomimo zaobsorbowania wspolczesnoscia lubowal sie w analogii
historycznej, co znajdowalo odbicie w jego wygladzie. W okraglej
karakulowej czapce, zsunietej z fantazja na prawe ucho, zywo przypominal
powstancow styczniowych z obrazow Grottgera i Gierymskich.

                               * * *

A pozniej przyszedl rok 1968 z owym, fatalnycm w skutkach dla Jasienicy,
zebraniem nadzwyczajnym warszawkiego oddzialu Zwiazku Literatow
Polskich. Dnia 29 lutego 1968 warszawscy literaci, korzystajac ze swych
uprawnien statutowych, skrzykneli sie w trybie nadzwyczajnym, aby
zaprotestowac przeciwko zdjeciu przez cenzure ze sceny Teatru Narodowego
w Warszawie mickiewiczowskich "Dziadow" w inscenizacji i rezyserii
Kazimierza Dejmka. Protest warszawskich literatow byl jakby dalszym
ciagiem "Listu trzydziestu czterech" -- tyle, ze bardziej konkretnym i o
znacznie rozleglejszym polu oddzialywania.

Przedstawienia narodowego arcydziela rozgrywaly sie w atmosferze
sensacji politycznej. Publicznosc zywiolowo oklaskiwala kazdy
antyrosyjski akcent dochodzacy ze sceny i w zaden sposob nie dawala sie
przekonac, ze Mickiewicz w "Dziadach" wystepowal przeciwko caratowi, a
nie przeciwko bratniemu Zwiazkowi Radzieckiemu.

Wkrotce po oficjalnej premierze w obecnosci najwyzszych wladz partyjnych
i rzadowych, roznioslo sie po kraju, ze pierwszy sekretarz partii
Wladyslaw Gomulka, lubujacy sie w ryzykownych porownaniach, mial
oswiadczyc na noworocznym spotkaniu z dzialaczami kultury, ze "Dziady"
wbijaja noz w plecy przyjazni polsko-radzieckiej. Mogl Adam Mickiewicz z
wyzyn Wawelu smiac sie do woli z tego absurdalnego sformulowania, ale
wspolczesnym smiertelnikom nie bardzo bylo do smiechu.

Kronikarze tamtych czasow sadza, ze gdyby premiera dejmkowskich
"Dziadow" odbyla sie kilka badz kilkanascie lat wczesniej, to obeszlo by
sie bez politycznego halasu i nic by sie nie dzialo, tak jak nic sie nie
dzialo z powodu innych wczesniejszych inscenizacji "Dziadow". Ale na
przelomie lat 1967/68 za wiele juz bylo nagromadzonych latwo zapalnych
materialow, aby wybuchu dalo sie uniknac.

W ciagu minionego dziesieciolecia kierownictwo panstwa wbrew wlasnym
obietnicom i nadziejom spoleczenstwa, konsekwentnie odchodzilo od
zdobyczy "Polskiego Pazdziernika". Zaostrzala sie cenzura gazet i
ksiazek, zwiekszala zaleznosc od Zwiazku Radzieckiego. W rzadzacej
partii toczyla sie walka o wladze. Dobijala sie o nia prezna frakcja
policyjna, poslugujaca sie jako glownym narzedziem walki skrajnym
szowinizmem i prowokacja.

W tych warunkach zdjecie ze sceny "Dziadow" musialo byc w spoleczenstwie
odebrane jako kolejny zamach na najswietsze narodowe wartosci. Natomiast
frakcja policyjna rzadzacej partii dostrzegla w awanturze o "Dziady"
wyborny pretekst do ostatecznego rozgromienia liberalnej opozycji.

Poniewaz organizatorzy protestu liczyli na duza frekwencje, zebranie
literatow odbywalo sie nie w "Domu Literatury" na Krakowkim
Przedmiesciu, lecz w sali konferencyjnej Stowarzyszenia ZAIKS na
Hipotecznej. Wypelniona po brzegi wielka sala ZAIKS-u sprawiala wrazenie
pola bitwy. Coraz smielsze przemowienia wybitnych ludzi piora
rozgrzewaly atmosfere do stanu wrzenia. Z zewnatrz co pewien czas
dochodzily alarmujace wiesci: przekazywano sobie ze zgroza, ze w biurze
cenzury na Mysiej jacys niewatpliwi prowokatorzy podrzucili bombe..., ze
samochody milicyjne okrazaja gmach ZAIKS-u..., za nadciagaja ciezarowki
z aktywem partyjnym, aby zrobic porzadek ze zbuntowanymi "pismakami"...

Jasienice odnalazlem nie od razu. Stal pod sciana w uroczystym czarnym
garniturze i w czarnym krawacie. Najwyrazniej szykowal sie do
wystapienia i widac bylo, ze jest zdenerwowany. Co chwila ocieral sobie
pot z czola duza biala chustka. On takze mnie dostrzegl. Pozdrowilismy
sie na odleglosc ruchem rak. Czy moglem wowczas przypuszczac, ze to moje
ostatnie spotkanie z Pawlem Jasienica?

                               * * *

W zapisach kronikarskich zebrania literatow w ZAIKS-ie na pierwszy plan
wysuwaja sie dwa przemowienia: Stefana Kisielewskiego i Pawla Jasienicy.
Kisiel po raz pierwszy wprowadzil do polskiej frazeologii politycznej
termin "dyktatura ciemniakow", odnoszac go do partyjno-rzadowych
dysponentow zycia kulturalnego w PRL. We wlasciwym mu felietonowym stylu
domagal sie, aby sprawe "Dziadow" rozpatrywano na szerszym tle dlawienia
calej kultury polskiej przez dyktature ciemniakow. "Byloby oczywiscie
rzecza smieszna -- slowa Kisielewskiego -- gdybysmy o sprawie "Dziadow"
mowili nie rzucajac jej na tlo szersze. Ja bym drastycznie mogl
powiedziec, ze jesli ktos przez dwadziescia dwa lata dostaje po gebie i
naraz w dwudziestym trzecim roku sie obrazil -- to jest cos dziwnego".

Pawel Jasienica w swoim przemowieniu zdjecie "Dziadow" powiazal z
mechanizmami rzadzenia bez zadnej kontroli spolecznej. Wiele ostrych
slow poswiecil prowokatorskiej akcji rozdawania i rozklejania na
uniwersytecie ulotek antysemickich. Wskazal na ich podobienstwo do
broszurek rozpowszechnianych w czasach rozbiorowych przez obce agentury
celem zohydzenia Polski w oczach cywilizowanego swiata. Dla pelnego
skompromitowania tej akcji, inspirowanej wedlug powszechnego mniemania
przez frakcje policyjna rzadzacej partii, odczytal charakterystyczne
fragmenty niektorych ulotek. Miedzy innymi do wiadomosci zebranych
przekazany zostal taki oto zgrabny wierszyk:

     "Wieszcz narodu zszedl na dziady
     Czy juz o tym wiecie,
     Gdy go Michnik i Szlajfery
     Okrzykuja w swiecie...
     Dalej bracia karabele
     Kazdy w dlonie chwyta
     Zyda za pejs i za morze
     Rada znakomita..."

Po odczytaniu antysemickich ulotek, Jasienica -- ten Jasienica, ktorego
koledzy nazywali niekiedy "endekiem z Wilna" -- ze wstretem odsunal od
siebie prowokatorskie teksty i wykrzyknal: Hanba!

Poruszona sala odkrzyknela zgodnym chorem: Hanba!

Przemowienia Kisielewskiego i Jasienicy nie mogly pozostac bez
odpowiedzi ze strony tych, przeciwko ktorym byly skierowane.
"Ciemniakami" Kisielewskiego poczul sie podobno osobiscie dotkniety
pierwszy sekretarz partii Wladyslaw Gomulka. W "obcych agenturach"
Jasienicy dopatrzono sie obrazy Zwiazku Radzieckiego i zamachu na
"bratni sojusz".

W wypadku Kisielewskiego zastosowano odwet bezposredni -- najbardziej
prymitywny i brutalny -- po prostu po bandycku go pobito. "Dnia 11 marca
okolo godziny 10 (wieczorem) -- zdawal potem w sejmie sprawe z tego
wydarzenia przyjaciel i kolega sejmowy Kisielewskiego, Jerzy Zawieyski
-- zostal on (Kisielewski) pobity, ciezko pobity na schodach w
przyczajeniu przez grupe mezczyzn, nie wiadomo przez kogo. Te piesci,
ktore spadly na Kisielewskiego, spadly na przedstawicieli kultury
polskiej. Stalo sie tak po raz pierwszy w Polsce Ludowej." Ale
wiekszosc skorumpowanej izby sejmowej nie poddala sie krasomowczym zalom
Zawieyskiego. Na jego ostatnie slowa sala zareagowala glosnym szumem i
smiechem. Honor sejmu uratowal posel Konstanty Lubienski, ktory zerwal
sie ze swego fotela i zawolal "Plakac trzeba, nie smiac sie!".

W kilka dni po pobiciu Kisielewskiego zabrano sie do ukarania Pawla
Jasienicy za jego zuchwale aluzje do "obcych agentur". Tym razem odwet
byl jeszcze okrutniejszy, bo zmierzal do unicestwienia moralnego.

                                * * *

"Sad" na Jasienica odbyl sie 19 marca 1968 roku w Sali Kongresowej
Palacu Kultury i Nauki -- w ramach spotkania przywodcy rzadzacej partii
z warszawskim aktywem partyjnym. Jasienicy "wymierzano sprawiedliwosc"
inaczej niz Kisielewskiemu: nie "w przyczajeniu", nie na ciemnych
schodach, lecz otwarcie, w pelnym swietle, w obecnosci niejako tych
wszystkich, ktorzy przebieg rozprawy  mieli moznosc sledzic nie tylko w
Sali Kongresowej, ale takze w radiu i na ekranach telewizorow.

Jako glowny oskarzyciel pisarza wystapil sam Wladyslaw Gomulka.
Kompletem sadzacym stac sie mialo wielomilionowe audytorium
radiosluchaczy i telewidzow.

Jak to bywa w sadach, rozprawa zaczela sie od sprawdzenia personaliow
podsadnego. I tu nastapilo pierwsze uderzenie w Jasienice. Sekretarz
partii z nieukrywana satysfakcja poinformowal sluchaczy, radiosluchaczy
i telewidzow, ze Jasienica nie jest prawdziwym nazwiskiem niepokornego
pisarza, a jedynie jego pseudonimem literackim. W rzeczywistosci nazywa
sie Leon Lech Beynar.

Dla przyjaciol i znajomych Jasienicy tryumfalne wystapienie partyjnego
przywodcy nie byla zadna rewelacja. Na ogol wiedziano, ze Jasienica
drukuje swe utwory pod pseudonimem wyniesionym z partyzantki. Poniewaz
utwory byly poczytne, z czasem przyzwyczajono sie pseudonim uwazac za
nazwisko. Samo nazwisko bylo niewatpliwie pochodzenia tatarskiego, slady
tego pochodzenia zachowaly sie takze w rysach twarzy Jasienicy.

O ile rewelacja Gomulki nie zaskoczyla przyjaciol Jasienicy, to
osiagnela swoj cel u wszystkich, ktorzy znali go jedynie z mnozacych sie
owczesnie wokol niego szkalujacyh napasci. Przywodca rzadzacej partii
osiagnal to, o co mu chodzilo: czlowiek wystepujacy przeciwko wladzy
ludowej zostal ukazany jako podejrzany osobnik, ukrywajacy swe prawdziwe
nazwisko i to nazwisko o niepolskim brzmieniu. W dalszym przebiegu
rozprawy z Beynarem-Jasienica zwalila sie na niego lawina oskarzen w
zwiazku z jego -- wczesniejsza o lat dwadziescia -- dzialalnoscia
partyzancka w oddziale wilenskiego osrodka Armii Krajowej -- dowodzonym
przez legendarnego majora "Lupaszke".

Akcja byla wyraznie zorganizowana. Oskarzenia plynely przewaznie z
Bialostocczyzny -- glownego terenu dzialan "Lupaszki". Na kilka dni
przed zjazdem warszawskiego aktywu partyjnego mlodziez bialostocka
wystosowala list otwarty do kierownictwa partii, przedstawiajac w nim
zbrodnie "bandy Lupaszki" i zadajac usuniecia ze Zwiazku Literatow
Polskich wspoluczestnika tych zbrodni, Jasienicy. Wiekszosci mlodych
ludzi, ktorzy ten list uchwalili, nie bylo jeszcze na swiecie, kiedy
oddzialy majora "Lupaszki" staczaly swe partyzanckie boje. Nie mogli
zatem wiedziec, ze to, co okreslano jako "zbrodnie Lupaszki", bylo po
prostu przejawem najokrutniejszej z wojen -- wojny domowej, ze terror
stosowano po obydwoch stronach. Ze w wilenskiej brygadzie "Lupaszki"
walczyli ludzie, ktorym odebrano ojczyzne (bylo to juz po wcieleniu
Wilna do ZSRR) i wszystko co mieli najdrozszego, ktorzy nie mieli juz do
czego wracac, nie mieli nic, dlatego byli zdeterminowani na wszystko.

Swoje credo ideowe wyrazal major "Lupaszka" w rozlepianej na murach
odezwie do zolnierzy:


	"Rodacy, zolnierze! Nie jestesmy zadna banda, tak jak nas
	nazywaja zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny. My
	jestesmy z miast i wiosek polskich. Nie jeden z waszych
	ojcow, braci i kolegow jest z nami. My walczymy za
	swieta sprawe, za wolna, niezalezna, sprawiedliwa i
	prawdziwie demokratyczna Polske. Oficerowie i slugusy
	sowieccy uzywaja was do oblaw przeciwko nam, kaza wam
	strzelac do nas... Pamietaj zolnierzu, ze strzelajac do
	nas mozesz byc morderca ojca swego, brata, wzglednie
	najblizszego przyjaciela. Niech zyje wolnosc i
	braterstwo. Precz ze zdrajcami, ktorzy sprzedali kraj i
	narod polski sowietom.

	                   Dowodca Brygady Partyzanckiej

	                               Lupaszka major."

                              * * *

W bojach brygady "Lupaszki" Pawel Jasienica uczestniczyl pod swym
pierwszym pseudonimem "Nowina". Jako "Nowina" dosluzyl sie stopnia
kapitana i przez dluzszy czas pelnil funkcje adiutanta dowodcy brygady.
W jakich okolicznosciach zakonczyla sie jego dzialalnosc bojowa, a
jednoczesnie nastapila zmiana pseudonimu z "Nowina" na "Jasienica" --
opisuje dokladnie niestrudzony badacz dziejow wilenskiej brygady
partyzanckiej, Dariusz Fikus.

W czasie bojow partyzanckich w Siedleckiem postrzelony zostal w noge
kapitan "Nowina". Leczyl sie z tej rany we wsi Jasienica, czesciowo na
plebanii u proboszcza, a czesciowo pod oltarzem swietego Pawla. W
rezultacie nowy pseudonim sam sie zlozyl z nazwy wsi i imienia jej
patrona: Pawel Jasienica. Noga Jasienicy leczyla sie bardzo trudno, bo
postrzal pochodzil z kuli dum-dum i rana sie paskudzila, rozsiewajac
dokola przykry fetor. Dlatego tez mlody ministrant stale musial odkazac
powietrze. Pozniej sie okazalo, juz w pare tygodni po zakonczeniu
dzialan wojennych, ze mlody ministrant byl Zydem, przechowujacym sie w
kosciele jeszcze od wojny. Chlopiec odnalazl swa rodzine, jednym z jego
krewnych okazal sie rabin z Nowego Jorku, ktory z wdziecznosci za
ocalenie krewnego odbudowal kosciol w Jasienicy.

Coz za zestawienie postaci -- tylko w Polsce mozliwe. Ciezko ranny
oficer partyzancki i proboszcz partyzantom sprzyjajacy; zydowski
chlopiec ukrywajacy sie za katolickim oltarzem, potomek tatarskich bejow
i rabin Nowego Jorku. Zwlaszcza ten rabin! Dobrze, ze oskarzyciele
Jasienicy tego szczegolu nie znali, inaczej nic juz by nie uchronilo
autora "Polski Jagiellonow" przed uznaniem go za agenta miedzynarodowego
syjonizmu.

Ale dajmy spokoj zartom, ktore wcale wowczas zartami nie byly. Powrocmy
do Sali Kongresowej w warszawskim Palacu Kultury, gdzie wazy sie
ostateczny wyrok na Pawla Jasienice. Wszystko jest dokladnie
przygotowane do generalnego ataku. Do uchwal wiecowych z bialostockich
wsi i miasteczek -- zadajacych usuniecia Jasienicy ze Zwiazku Literatow
Polskich i przykladnego ukarania go, przylaczyl sie w ostatniej chwili
przywodca Slaska Edward Gierek. Wymieniajac z nazwiska Kisielewskiego i
Jasienice grozi "pogruchotaniem kosci" tym wszystkim, ktorzy beda
probowali "zawracac nurt naszego zycia z obranej przez narod drogi".

Glos zabiera gospodarz zebrania Wladyslaw Gomulka. "Fakt, ze przywodca
rzadzacej partii w publicznym wystapieniu, transmitowanym przez radio i
telewizje, poswiecil tyle czasu atakom na pisarza -- szokowal"
-- odnotowuje historyk roku 1968 Jerzy Eisler. Widac bardzo musiala
zabolec gore partyjna wzmianka o obcych agentach.

Gomulka przypomnial, ze Pawel Jasienica naprawde nazywa sie Lech Beynar.
W dalszych wywodach imie Lech gubi sie niepostrzezenie, zapewne jako
zbyt slowianskie, a przez to oslabiajace obcosc osobnika porywajacego
sie na ludowa wladze.

Powtorzyl tez Gomulka wszystkie pretensje i skargi zwiazane z
partyzancka dzialalnoscia Jasienicy. Zostal on aresztowany w Krakowie w
lipcu 1948 roku. "W toku sledztwa -- brzmiala relacja Gomulka -- Beynar
przyznal sie, ze dzialal w bandzie Lupaszki i ze dopuscil sie
zarzucanych mu zbrodni."

I oto nastepuje kulminacyjna czesc przemowienia partyjnego przywodcy. Z
najwyzszej trybuny w kraju zostaje wystrzelony zatruty pocisk. "W dniu 3
maja 1949 roku sledztwo przeciwko Jasienicy-Beynarowi -- komunikuje
Gomulka z rosnaca satysfakcja (co widac na ekranie telewizora) --
zostalo umorzone *z powodow ktore mu sa znane...* Zostal on zwolniony z
wiezienia". I jeszcze kilka slow dla tym mocniejszego podkreslenia
wyjatkowej laskawosci wladz dla Jasienicy. "Nalezy dodac, ze Lupaszka i
wielu czlonkow jego bandy zostalo aresztowanych i skazanych przez sad na
kare smierci".

Sytuacja wyrezyserowana przez oskarzycieli Jasienicy byla perfidna.
Stwarzala pozory, ze zalamal sie w sledztwie i wydal kolegow, towarzyszy
walki. "Z bylego zolnierza AK -- pisze Eisler -- Gomulka w swoim
przemowieniu zrobil bandyte i zdrajce".

Sluchalem oskarzycielskiego przemowienia Gomulki z zamierajacym sercem.
Bo przeciez wiedzialem, ze gdzies tam, przed ktoryms z miliona
telewizorow siedzi wpatrzony w ekran on -- Pawel Jasienica -- tak jak go
zapamietalem z ostatniego naszego widzenia -- i duza biala chustka
ociera pot z czola.

                               * * *

Dzis wiemy juz, ze cale to pomowienie Jasienicy bylo zrecznie uknutym
klamstwem. Umorzenie sledztwa i zwolnienie z wiezienia dokonalo sie
niejako poza jego plecami. Uzyskal je od najwyzszych wladz partyjnych
bardzo wowczas potezny prezes PAX-u Boleslaw Piasecki. Liczyl zapewne na
to, ze pioro Jasienicy uda mu sie wykorzystac dla polityki PAX-owskiej.

Ale wowczas brzmialo to wszystko straszliwie przekonywujaco. Gomulka nie
utracil jeszcze calkowicie wiarygodnosci. Dla wielu ludzi, zwlaszcza z
prowincji, w ogole slabo wtajemniczonych w sprawy ogolne, szyderczo
porozumiewawczy usmiech przy slowach "z powodow, ktore mu sa znane" --
zrobil swoje. Moj kolega z redakcji "Swiata" Stanislaw Ostrowski,
czlowiek przyzwoity i sprawiedliwy, po wysluchaniu przemowienia Gomulki
powiedzial: "Teraz Jasienicy pozostaje juz tylko jedna droga -- strzelic
sobie w leb".

W swoisty sposob zareagowal na oskarzenie stawiane Jasienicy "krol
reportazu polskiego" Melchior Wankowicz. Byl przyjacielem Jasienicy, ale
poza tym byl czlowiekiem piekielnie ciekawym i o osobliwym poczuciu
humoru. W czasie wizyty u ciezko juz wowczas chorego przyjaciela w
pewnej chwili pochylil sie nad nim i mruzac figlarnie oko zapytal: "No,
teraz juz mozesz mowic: sypales, czy nie sypales?" Na Jasienicy zrobilo
to wrazenie przygnebiajace. Opowiadal przez telefon o tej wizycie swemu
najblizszemu przyjacielowi Wladyslawowi Bartoszewskiemu i plakal w
telefon najprawdziwszymi lzami. "Widzisz, to przylgnie juz do mnie na
zawsze. Nic mnie juz od tego nie uwolni."

Ostatnie wiadomosci o Jasienicy mialem od moich przyjaciol Kowalewskich.
Nie znali go osobiscie, ale mieszkali w tej samej okolicy i spotykali go
na wieczornych spacerach. "Robil wrazenie bardzo napietego i
niespokojnego, rozgladal sie na wszystkie strony" -- raportowal mi z
przejeciem Stas Kowalewski, a Zosia uzupelniala: "Twarz mu sie robila
coraz mniejsza. Pod koniec byla jak piastka". Nie mial juz w sobie nic z
powstanca styczniowego.

A przeciez w tym samym czasie, kiedy byl zewszad atakowany i opluwany,
przezywal wspanialy okres tworczy. Pisal wtedy jedna ze swoich
najlepszych ksiazek -- "Rozwazania o wojnie domowej". W opisie
francuskiej wojny domowej w Wandei przekazywal madrosc zdobyta w bojach
wilenskiej brygady AK.

Ostatni raz Kowalewscy widzieli Jasienice z wielkim bukietem czerwonych
roz, wreczonych mu zapewne na zakonspirowanym spotkaniu autorskim. Wiec
i takie rzeczy sie zdarzaly.

                                * * *

Pawel Jasienica zmarl w sierpniu 1970 roku. Pogrzeb jego stal sie wielka
demonstracja patriotyczna. Nad trumna przemawiali biskupi, uczeni i
slawni pisarze. Pojawil sie takze Melchior Wankowicz i rowniez chcial
przemawiac, ale przyjaciele zmarlego nie dopuscili do tego. Nie mogl
zrozumiec, czego od niego chca. Przeciez zadajac tamto pytanie w
najmniejszym stopniu nie mial zlych intencji. Jasienica byl smutny, wiec
chcial go rozweselic. To byl po prostu zart... Osobliwe zaiste poczucie
humoru mial "krol polskiego reportazu".

------------

Fragment ksiazki Mariana Brandysa "Jasienica i inni".

________________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen": spojrz@info.unicaen.fr

Archiwa: http://www.info.unicaen.fr/~spojrz

Adresy redaktorow: bielewcz@io.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz)
                   karczma@info.unicaen.fr (Jurek Karczmarczuk)
                   krzystek@magnet.fsu.edu (Jurek Krzystek)

Copyright (C) by J. Krzystek (1998). Kazde powielanie wymaga
zgody redakcji i autora danego tekstu.

_____________________________koniec numeru 163__________________________