Narzucono nam statut uniwersytecki. Postanowienia tego statutu były sprzeczne z ustawą. Kilkunastu z nas, z inicjatywy śp. prof. Negrusza zajęło się statutem; znaleźliśmy w nim kilkadziesiąt sprzeczności z ustawą i zaskarżyliśmy statut do Trybunału Administracyjnego, gdzie wygraliśmy sprawę. Potem przyszła sprawa brzeska (* we wrześniu 1930 roku), czyli uwięzienie posłów w twierdzy w Brześciu nad Bugiem, gdzie posłów tych bito, maltretowano i morzono głodem. Wielu z nas (i ja między nimi) podpisało protest brzeski. Doprowadziło to ministerstwo do białej gorączki, więc postanowiono opracować inną ustawę o szkołach akademickich, umożliwiającą kasowanie katedr wbrew woli fakultetów.
Najgorsze w tym było to, że autorytet profesorów w społeczeństwie był już zachwiany. Profesorowie, którzy obok pensji mieli znaczne dochody z egzaminów i z wykładów zleconych, nie zawsze usprawiedliwiali swój dobrobyt pracą naukową. Wielu z nich uprawiało ordynarną agitację polityczną, bądź to pisząc artykuły do prasy codziennej, bądź też organizując różne mafie polityczne, bądź też w końcu opanowując administrację zakładów i wydziałów, tak jakby to były prywatne folwarki. Skandaliczne sprawy kryły się, niestety, w murach szkół akademickich. Profesorowie mianowali swoje kochanki asystentkami (lub przeciwnie czynili asystentki kochankami), zabierali sobie wykłady zlecone, ten często jedyny środek do życia docentów. Opuszczali następnie wiele godzin, nie mogąc podołać tylu obowiązkom, po cichu podsycali anarchistyczne zapędy studentów, zwłaszcza z odłamu narodowo-radykalnego, a z katedr robili bastiony, z których mogli bezkarnie atakować znienawidzony sanacyjny rząd. Łamali obłudnie ręce nad zagrożoną wolnością akademicką, gdyż wiedzieli, że studenci i niemała część dorosłych, uważają autonomię akademicką za ustawę, która nie pozwala interweniować policji, gdy młodzież bije Żydów pałkami, zrywa wykłady i urządza co parę dni strajki. I tu właśnie kryło się niebezpieczeństwo z dołu. Młodzież demonstrująca przeciw Jędrzejewiczowi, sanacyjnemu ministrowi oświaty, rząd sanacyjny bojący się uderzyć tę młodzież, ale dający do zrozumienia społeczeństwu, że awantury są organizowane przez profesorów, w końcu ci profesorowie, powołujący się na święte przywileje autonomii i biadający nad losem nauki polskiej, która będzie zagrożona, jeżeli się zamknie do kryminału zbira zrzucającego koleżanki ze schodów tak przebiegał atak koncentryczny uniemożliwiający nam spokojne i konsekwentne wykorzystanie świetnych możliwości, jakie dawała nam praca kilkunastu zdolnych i pracowitych ludzi.
Wat: [...] On biedował bardzo i w związku z tym biedowaniem a spotykaliśmy się codziennie widziałem jak się komunizuje. Trzeba powiedzieć, że przeszedł już pewne ewolucje przedtem, bo niewiele zostało z tego arcysnoba z monoklem i z tym lokiem na czole, grasejującego i otoczonego panienkami, jakim się przedstawiał w Warszawie i w Krakowie. We Lwowie zbliżył się do jakiejś komunizującej grupy teatralnej, i już był przerobiony, i już znać w nim było tzw. zakałkę, jakieś ślady tej fermentacji ideowej. Przynajmniej kiedy ja z nim rozmawiałem w Paryżu. Ale tego jeszcze nikt nie zanotował jego komunizm stał się już taki absolutny właśnie w związku z Palę Paryż, z tą awanturą o Palę Paryż, kiedy władze francuskie go wydaliły za to i zrobił się krzyk. A Palę Paryż przy mnie powstał, z jego nieznajomości języka francuskiego. To dokładnie było tak, że Jasieński kiedyś wrócił do domu, ja tam u nich byłem na obiedzie, i z niesłychaną pasją i wściekłością mówił, że w księgarni widział na wystawie nową książkę Moranda Je brule Moscou. I wściekał się, i chodził wielkimi krokami po mieszkaniu, i przeklinał, i nie mógł się uspokoić, że Moskwa, którą on już właśnie Ten łajdak, faszysta
Miłosz: A on nie rozumiał, że bruler znaczy też co innego, szybko przejechać?
Wat: I w trzy, cztery dni później on mi opowiada fabułę powieści, którą chce napisać, Je brule Paris. Tak czasem powstają wielkie dzieła literatury. Wygnano go z Francji za Je brule Paris w 1929 roku.
[Z Konwickim] Czasem oczywiście rozmawiamy o tym, co się dzieje. Krew nas zalewa na to, co się dzieje w polityce, ale nie zajmujemy się polityką jako taką, tylko charakterologią polityków jeden wygląda na troglodytę, inny na psychopatę, tego trzeba wysłać do lekarza, i stąd się biorą oczywiście określone konsekwencje, bo przecież nie może małpa wymyślić poematu. Przytoczę taki obrazek obyczajowy, który moim zdaniem dobrze ilustruje to, co się teraz dzieje w polskiej polityce. W jednym z teatrów na próbie Kalina Jędrusik zapaliła papierosa. Na scenie nie wolno palić papierosów. Zbliżył się strażak i powiedział: Proszę zgasić papierosa, bo tu nie wolno palić. A Kalina jak Kalina z wdziękiem odparła: Odpierdol się strażaku. I on strasznie się zamyślił, poszedł za kulisy i tam trwał jakiś czas. Potem nabrał powietrza, wrócił na scenę, ale tam już nie było Kaliny, tylko Basia Rylska. On jednak tego nie zauważył, bo oczy zaszły mu bielmem z wściekłości, i krzyknął do Rylskiej: Ja też potrafię przeklinać, ty kurwo stara!. Kompletnie zdumiona Basia pobiegła do Edwarda Dziewońskiego, który był reżyserem spektaklu, i powiedziała mu, że strażak zwariował, bo ją zwyzywał bez żadnego powodu. Dziewoński strasznie się zezłościł, poszedł do strażaka i powiedział: A pan jest chuj!. Przy czym strażak był inny. Więc tak wygląda życie polityczne w naszym kraju. Typowa komedia pomyłek, qui pro quo. Przepraszam za te wulgaryzmy, ale inaczej tej historii nie da się opowiedzieć.