III

 

grudzień 1939 – marzec 1940

 

Rysiek i Mila mieszkali razem z teściami w wynajętym mieszkaniu, stanowiącym połowę maleńkiego, skromnego domku. Ulica położona była dość blisko Styru, rzeki, nad którą leży Łuck. Nazwa ulicy doskonale odpowiadała jej położeniu i trudnościom, jakie nastręczało jej odnalezienie – Zaułek Mylny. Gdy Sowieci przemianowali nazwy ulic, Zaułek Mylny nazwali po prostu Mylnyj Piereułok, co brzmi co prawda podobnie jak przedtem, ale znaczy Zaułek Mydlany.

Ojciec Mili, inżynier w młynie, był niewysokim mężczyzną z dużą brodą i pięknymi natchnionymi oczami proroka. Na nazwisko miał Dobczak, ale powiedział mi, że naprawdę nazywał się Dubczak, co po rosyjsku oznacza młody dąb, natomiast po polsku brzmi fatalnie. Mówił świetnie po rosyjsku, biegle acz z kresowym akcentem po polsku, znał też ukraiński. Był rusofilem, ale na rzeczywistość sowiecką patrzył z mieszanymi uczuciami. Jego matka i liczna rodzina mieszkała w Stalino, głównym mieście Zagłębia Donieckiego; za czasów carskich była to mała osada górnicza Juzewka. Obecnie nazywa się Donieck (zmiana została dokonana po XX Zjeździe KPZR w ramach walki z kultem Stalina).

Matka Mili była równie biegła w językach słowiańskich jak jej mąż, ale po polsku mówiła lepiej, bez akcentu. Grała na pianinie, a w życiu hołdowała ideałom i obyczajom mieszczańskim. Oprócz Mili mieli jeszcze jedno dziecko, syna Izydora, zdrobniale nazywanego Iziem. Pani Dobczakowa, która uwielbiała Puszkina, powiedziała mi kiedyś, że jej marzeniem było mieć córkę Ludmiłę i syna Rusłana. Oczywiście na cześć poematu Rusłan i Ludmiła. Niestety odmówiono nadania dziecku imienia Rusłan, takiego bowiem w Polsce nie było. W ZSRR nie miałaby z tym trudności. Tam nadawano takie imiona, jak Rewolucja, Demokracja, Konstytucja, Kim (Kommunisticzeskij Internacjonał Mołodioży) Ninel (czytane odwrotnie Lenin), Władlen (od Władimir Lenin), Marlen (Marks-Lenin), Marat, Oktiabrina (Oktiabrskaja riewolucija), Aurora. Potem przyszła moda na imiona z dziedziny fizyki, na przykład Elektron, Eniergia. Jedna z córek z pierwszego małżeństwa marszałka Żukowa nazywa się Era.

Do domowników zaliczała się także Domka (zdrobniałe od Domna), służąca, osoba leciwa, stara panna, Ukrainka. Polskiego prawie nie znała, z gospodarzami porozumiewała się po ukraińsku. Była niepiśmienna. Mieszkał z nami jeszcze Samek, znajomy Mili, Ryśka i mój z Warszawy, uchodźca. Ukończył w Warszawie średnią szkołę zawodową i pracował w Łucku w tzw. Riembazie (skrót od Riemontnaja baza), gdzie naprawiano samochody.

Mila i Rysiek pracowali w przedsiębiorstwie, które się nazywało Odcinek Budownictwa Wojskowego 136; ona jako księgowa, on jako magazynier. Izio uczył się jeszcze w szkole.

Moje przybycie do Łucka – pierwsza połowa grudnia, dokładnej daty nie pamiętam – zbiegło się w czasie z ważnym wydarzeniem politycznym w życiu ZSRR. Rozpoczęła się wojna z Finlandią. Przygotowania propagandowe do niej zaczęto wcześniej. Jeszcze we Lwowie widziałem w „Czerwonym Sztandarze” karykaturę: granica radziecko-fińska, a zza niej ohydny, karłowaty żołdak fiński grozi ogromnemu wzrostem, silnemu, o szlachetnej twarzy żołnierzowi radzieckiemu. Coś tam do niego jeszcze mówi, ale już nie pamiętam co. W każdym razie były to z pewnością jakieś pogróżki i przechwałki – jakbyśmy dziś powiedzieli – z pozycji siły.

Kampania fińska była jedną wielką kompromitacją Armii Czerwonej. Przy ogromnej przewadze sił Rosjanie nie potrafili w ciągu całej zimy dać sobie rady z maleńką Finlandią. Wygrali, rzecz jasna, ale dopiero gdzieś w marcu, gdy Finlandia nie była już w stanie kontynuować dalszej walki. Jeśli porównać wielkość terytoriów tych krajów, ich ludność – ZSRR liczył wówczas (bez terenów dołączonych) około 180 milionów mieszkańców, Finlandia tylko 3 miliony – potencjał przemysłowy, stosunek sił na froncie (według książki J.F.C. Fullera Druga wojna światowa 1939 – 1945 w walkach brało udział 100 dywizji przeciwko trzem i jednej brygadzie, a przewaga w czołgach i samolotach była jeszcze bardziej rażąca), to stanie się jasne, że zwycięstwo ZSRR było faktycznie jego całkowitą porażką. Zrozumiano to na Kremlu, zrozumiało to dowództwo Armii Czerwonej i od wiosny 1940 roku rozpoczęto gorączkowe działania mające na celu całkowitą reorganizację sił zbrojnych. Kilka słów o tym będę miał jeszcze okazję napisać dalej.

W tej wojnie ZSRR chodziło o przesunięcie granicy na Przesmyku Karelskim dalej od Leningradu i o uzyskanie pewnych terenów fińskich pod bazy wojskowe. Udało się to w końcu osiągnąć, ale za cenę kolosalnych strat ludzkich i materialnych. Finowie bronili się zaciekle, w czym pomocne im były doskonałe fortyfikacje, tworzące tzw. linię Mannerheima (od nazwiska fińskiego marszałka). Armia Czerwona okazała się całkowicie nie przygotowana do prowadzenia współczesnej wojny. To, czego się potem dowiedziałem od uczestników tej kampanii, świadczyło o straszliwym bałaganie i braku dyscypliny wśród wojska, o fatalnej organizacji, o źle działającej łączności, o przestarzałych metodach prowadzenia walki i niekompetencji dowódców, od najniższego do najwyższego szczebla.

Ciekawe, że w znanej książce autobiograficznej marszałka Żukowa, w której opisane są wszystkie ważniejsze wydarzenia dotyczące historii radzieckich sił zbrojnych, o samej wojnie z Finlandią nie ma słowa. Są jedynie wiadomości pośrednie. Pisze Żukow, że w marcu 1940 odbyło się posiedzenie Biura Politycznego KC WKP(b), na którym rozpatrzono wyniki wojny z Finlandią. Doszło do ostrej dyskusji, podczas której poddano krytyce system przygotowania i wychowania wojska. Na tej samej stronie czytamy, że biorąc pod uwagę wyniki „konfliktu” sowiecko-fińskiego i toczącej się wojny światowej, postawiono przed wojskiem zadanie uczenia się nowoczesnych metod walki.

Oficjalne komunikaty o sytuacji na froncie fińskim pojawiały się codziennie. Były suche i lakoniczne, zawsze pod tym samym tytułem: „Komunikat Leningradzkiego Okręgu Wojskowego”. Miało to stwarzać wrażenie, że nie jest to właściwie wojna, lecz lokalny konflikt, w którym zaangażowane są siły jednego okręgu wojskowego. W istocie ten „lokalny konflikt” rozwiązywała cała niemal armia Związku Radzieckiego. Z rozmów prowadzonych już w okresie wojny niemiecko-sowieckiej i później, dowiedziałem się, że radzieckie straty w ludziach były ogromne, że obok masy zabitych były krocie rannych i poodmrażanych. Słyszałem, że w wielu rodzinach opłakiwano bliskich, którzy nie wrócili. Sam stykałem się potem z takimi rodzinami. Uczestnicy tej wojny opowiadali niejednokrotnie, na ogół w cztery oczy, o cierpieniach, jakich doznali, o nieudolności dowódców, dezorganizacji frontu, zaplecza i transportu. Mówili o złym planowaniu uderzeń, o przeprowadzaniu ich bez uprzedniego zwiadu, o atakowaniu fortyfikacji niedostatecznymi siłami bądź bez odpowiedniego przygotowania czy wsparcia ogniowego. Ataki prowadzono prawie zawsze frontalnie, nie uwzględniano niemal uderzeń z flanki lub manewrów oskrzydlających. Nieszczęścia dopełniały straszliwe mrozy.

Jeden z moich późniejszych dowódców, starszy lejtnant Arutiunow, ranny podczas wojny z Finlandią, opowiadał mi, że rzucono kiedyś do ataku przez zamarznięte jezioro, o ile pamiętam Suanta Jarve, pułk piechoty. Nie przeprowadzono przedtem żadnego rozpoznania. A na drugim brzegu jeziora były bunkry i potężne gniazda karabinów maszynowych, z których otwarto do atakujących wściekły ogień. Padli na lód. Finowie zaświecili mocne reflektory i przy każdej próbie jakiegokolwiek ruchu strzelali. Mróz był straszny. Nocą pułk wymarzł. Dowódcę zdegradowano ze stopnia podpułkownika do majora.

Ta niewielka wojna spowodowała zaostrzenie się trudności aprowizacyjnych w ZSRR. Przedtem też było z tym źle, ale teraz zrobiło się jeszcze gorzej. W Łucku – jak i gdzie indziej – brakowało nawet tak podstawowych artykułów, jak pieczywo i cukier. Rosjanie tłumaczyli nam: no cóż, prowadzimy wojnę. Przed wojną wszystko u nas było (i mnogo, mnogo …).

To, że wojna z maleńką Finlandią toczyła się tak długo, propaganda objaśniała pomocą, jakiej udzielał Finom burżuazyjny Zachód, przede wszystkim francuscy i angielscy imperialiści – Niemiec w to nie wliczano, Niemcy były sojusznikiem ZSRR. Miała tam być ponoć dostarczana najnowsza wielka technika, walczyły jakoby po stronie Finów oddziały wojsk z krajów zachodnich. Finlandia była nazywana przyczółkiem imperializmu w walce ze Związkiem Radzieckim.

Z wojny fińskiej wyciągnęły wnioski także Niemcy. Wnioski błędne. Między innymi na podstawie jej przebiegu Hitler uznał ZSRR za kraj słaby i niezdolny do przeciwstawienia się agresji. Wydawało mu się, że potrafi złamać Rosję krótkim, potężnym uderzeniem. Ale tu Blitzkrieg zawiódł i nie mogło być inaczej.

Pod koniec Wielkiej Wojny Narodowej zahartowana w walkach i mająca już duże doświadczenie Armia Czerwona łatwo dała sobie radę z linią Mannerheima i wyparciem Niemców z tego odcinka frontu. Tym razem trwało to około tygodnia.

Po wojnie, w 1949 roku byłem na Przesmyku Karelskim i widziałem resztki linii Mannerheima. To były potężne, świetnie zaprojektowane, zbudowane i wyposażone fortyfikacje.

I jeszcze jedna, już bardzo odległa w czasie dygresja, dotycząca wojny fińskiej. W latach siedemdziesiątych oprowadzałem po Wrocławiu gościa moich znajomych. Była to wyjątkowo urocza mieszkanka Leningradu, świetny architekt i historyk sztuki. Inteligentka całą gębą, córka znanego uczonego. Była mądra i miała bardzo trzeźwy pogląd na sytuację w swoim kraju. Rozmawialiśmy szczerze. W pewnym momencie zapytałem, co wie o wojnie z Finlandią zimą 1939 – 1940. Odrzekła, że bardzo niewiele, tyle, ile uczyła się w szkole. A uczyła się, że jesienią 1939 roku na ZSRR napadły Japonia i Finlandia! Była mi wdzięczna za dość obszerne oświetlenie tego fragmentu historii jej ojczyzny.

*

Po wszystkim, co przeżyłem, dom Dobczaków stał się dla mnie prawdziwą oazą spokoju, ba, nawet szczęśliwości. Byłem znów czysty, spałem na łóżku z normalną pościelą, regularnie jadałem – a apetyt miałem wilczy, nie wisiała nade mną zmora niepewności jutra. Planowaliśmy, że jak tylko przyjdę jako tako do siebie, zacznę pracować. Nie znając rosyjskiego nie mogłem mieć nadziei na otrzymanie jakiejś ciekawszej pracy, zawodu żadnego nie miałem. Mogłem liczyć jedynie na pracę niewykwalifikowanego robotnika. W języku rosyjskim nazywa się to czornoraboczyj (w Warszawie o takich nieraz mówiono „Antek-podaj-wapno”). Zacząłem uczyć się rosyjskiego, w czym pomagał mi Izio.

Dość szybko wróciłem do formy, odprężyłem się, odzyskałem pogodę ducha. I wtedy właśnie zachorowałem. Czy była to jakaś bardzo silna grypa, czy też ogólna reakcja organizmu na wszystko co przeżyłem, nie wiem. Miałem bardzo wysoką temperaturę, spadek sił, czułem się fatalnie. Ale wkrótce wszystko przeszło i po krótkim okresie rekonwalescencji wróciłem całkowicie do zdrowia.

Gdzieś pod koniec mojej choroby Rysiek i Mila zaprosili do domu koleżankę z pracy, Rosjankę. Bardzo nam się chciało pogadać w atmosferze domowej z kimś „z tamtych”. Pani Dobczakowa upiekła z tej okazji sernik. Nasz gość okazał się dosyć młodą, miłą dziewczyną, rozmowną, a nawet gadatliwą. Zewnętrznie nie prezentowała się najlepiej: średniego wzrostu, mocno zbudowana, tęga, z bardzo pospolitą twarzą, krótko po męsku ostrzyżonymi włosami. No i fatalnie ubrana. Powiedzieliśmy jej, że bardzo interesuje nas życie w Związku Radzieckim i zaczęliśmy zadawać pytania. Odpowiadała szybko, pewnie, z dużą swadą. Z jej ust lał się miód i sypały same superlatywy. Zdania wypowiadane od siebie przeplatała często cytatami z Lenina. Na przykład, gdy dowiedziała się, że nie pracuję, rzekła: Lenin powiedział, że „kto nie pracuje, ten nie je”. Zrobiło mi się głupio, tym bardziej, że żarłem wtedy za dwóch. Wreszcie mama Mili podała herbatę z sernikiem. Rosjanka podziękowała i powiedziała, że nie jest głodna. Pani Dobczakowa zachęcała ją do spróbowania choćby sernika, ale nie odniosło to skutku. Ku naszemu zdziwieniu i poniekąd żalowi odmówiła także wypicia herbaty.

Po jej odejściu zaczęliśmy oplotkowywać gościa. Ogólnie rzecz biorąc, wywarła jednak na nas miłe wrażenie. Podobała się jej bezpośredniość, byliśmy też wprost zaskoczeni jej wyrobieniem politycznym i znajomością pism Lenina. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że miała wykutych na pamięć kilka cytatów, które deklamowała przy każdej nadarzającej się sposobności. Zrozumieliśmy to dopiero później, gdy poznaliśmy więcej przedstawicieli gatunku homo sovieticus. Nawet to, że nie chciała niczego wziąć do ust tłumaczyliśmy na jej korzyść: delikatna, liczy się z trudnościami aprowizacji. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że inni Sowieci zapraszani w gości też odmawiają spożycia czegokolwiek. Nie potrafiliśmy domyślić się powodu. Zrozumiałem wszystko dopiero parę lat później, służąc w Armii Czerwonej, w 636 pułku artylerii przeciwlotniczej razem z jefrejtorem Gilowem. Był to Sybirak, bardzo silny fizycznie, dobry żołnierz, w wojsku od 1938 roku. W 1939 służył w oddziałach, które zajmowały Zachodnią Ukrainę. Kiedyś opowiadał nam podczas pogotowia operacyjnego, gdy siedzieliśmy na działach:

– Nie macie pojęcia, jaki to wredny naród, ci Polacy. Bywało tak, że pójdzie nasz żołnierz do ich fryzjera. Jeśli pójdzie sam, to już nie wróci. Podrzynali gardło brzytwą. Chodziliśmy potem co najmniej we dwóch. A bywało i tak, że zaproszą kogoś z nas, wojskowego czy cywila, do domu. Mili to niby, grzeczni. Herbatką częstują, ciasteczkiem, i wódki dadzą. A wszystko to zatrute. Ilu naszych przez to zginęło! Jak szliśmy do nich w gości, nic nie jedliśmy.

Kto by wtedy u Dobczaków przypuszczał, o co posądzała nas miła koleżanka Ryśka i Mili!

 

Od czasu do czasu chodziłem z Ryśkami i Dobczakami do lokalu „Nadria”. Dziwiła nas trochę ta nazwa, ale komentowaliśmy sobie to z Ryśkiem tak: Warszawa miała „Adrię”, Łuck chciał mieć „Nadrię”. Szliśmy zwykle w godzinach przedwieczornych na herbatę z ciastkiem. Ludzi bywało sporo. Orkiestra rzępoliła kawałki z operetek i tzw. muzykę salonową, czego nie znosiłem i do dziś nie znoszę. Ludzie przychodzili, wychodzili, ukłony, spojrzenia, ploteczki. Atmosfera, której też nie lubię.

Ale któregoś dnia spotkałem tam ku mej wielkiej radości Sewka Stockhammera, z którym łaziłem trochę po Tatrach. Dzieliło nas zaledwie kilka miesięcy od wpólnego pobytu na obozie studenckim w Zakopanem. Sewek był studentem prawa na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego w Warszawie, ale prawdziwą jego pasją była muzyka. Miał świetny słuch i fenomenalną pamięć muzyczną. Umiał bezbłędnie zanucić od początku do końca każdą symfonię Beethovena, a także utwory wielu innych kompozytorów. Był w Łucku bieżeńcem, razem z rodzicami i bratem. Wspominaliśmy z nim zakopiańskie czasy, tak niedawne, a tak już dalekie. Przypomnieliśmy sobie, że każdy z nas miał na naszym obozie odczyt dla kolegów. Sewek mówił o humorze w muzyce, ja – o podwójnej naturze promieniowania.

Mniej więcej w tym czasie przybyła do Łucka niemiecka komisja, która miała tu organizować repatriację niemieckich kolonistów z Wołynia do Rzeszy. W jej składzie było chyba z dziesięciu mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy w mundurach oficerów Wehrmachtu, a dodatkowo jeszcze z czerwonymi opaskami ze swastyką na rękawach. Oddano do ich dyspozycji bardzo ładny pałacyk. Zajrzałem tam kiedyś przez okno. Na ścianie ogromny portret Führera, obok rozpięte wielkie czerwone płótno z czarną swastyką w białym kole. Pod ścianą stojak z chorągwią, oczywiście też czerwoną i też ze swastyką na białym tle. Wkrótce zaczęli się tu zgłaszać koloniści niemieccy zgodnie z porozumieniem niemiecko-sowieckim. Ale przychodzili także Polacy, a nawet Żydzi bieżeńcy, którzy chcieli wyjechać na tereny okupowane przez Niemców.

Członkowie tej komisji jadali obiady w „Nadrii”. Postawiono dla nich w końcu sali oddzielny stół. Wchodzili gęsiego, idąc marszowym krokiem, po czym okrążali stół i jednocześnie, jak na komendę, siadali. Wstawali także wszyscy jednocześnie i znów krokiem marszowym, gęsiego wychodzili. Tak było przez jakiś czas, aż tu któregoś dnia, gdy jedli obiad, ktoś na sali krzyknął:

– Kindermörder!

Niemcy podnieśli się i demonstracyjnie wyszli z sali. Po kilku dniach, gdy tak szli gęsiego, ktoś siedzący przy stoliku podstawił pierwszemu idącemu nogę. Oficer upadł, następny wpadł na leżącego, inni stanęli. Następnie wszyscy wykonali przepisowe „w tył zwrot” i wyszli z sali.

Nie chcąc dopuścić do podobnych incydentów władze zarządziły, że od godziny 13 do 14 nikt oprócz członków komisji nie ma prawa wejścia do „Nadrii”. Śmiesznie to wyglądało, gdy w wielkiej sali jadło obiad kilkanaście osób siedzących za jednym stołem gdzieś pod ścianą.

Któregoś dnia, kiedy przechodziłem tamtędy właśnie o tej porze, zobaczyłem młodego człowieka, który podszedł do oszklonych drzwi i przykleił na nich niewielką kartkę, wyglądającą jak naklejka zeszytu. Zaraz też zjawił się obok niego jakiś mężczyzna i wziął go ze sobą do bramy. Podszedłem do oszklonych drzwi. Na kartce było napisane: Ludziom wstęp wzbroniony. Spodobał mi się ten dowcip, ale zaraz pomyślałem, że zapewne ten, który wepchnął jego autora do bramy, jest agentem NKWD, i chłopak będzie miał chyba większe przykrości niż „austriaccy monarchiści” we Lwowie. Jednak po kilku minutach młody człowiek wyszedł na ulicę i to sam. Podszedłem do niego i zapytałem, co zaszło w bramie. – Nic szczególnego – odpowiedział. – To był sowiecki tajniak. Nie umiał czytać po polsku, więc zapytał, co przykleiłem na drzwiach „Nadrii”. Z początku chciałem skłamać i coś tam wymyślić, ale doszedłem do wniosku, że może przecież sprawdzić. Powiedziałem więc całą prawdę, i że napisałem to po to, by zapobiec wchodzeniu ludzi do restauracji, a tym samym przykrym incydentom, które już kilkakrotnie miały miejsce. Bardzo mnie za to pochwalił i pozwolił odejść.

Mój rozmówca okazał się także bieżeńcem, warszawianinem. Nazywał się Blaszko. Świat jest mały. To w sklepie jego ojca kupiłem narciarkę, w której 1 listopada wyruszyłem w drogę. Zaprosiłem go do nas, tj. do gościnnego domu Dobczaków. Przyszedł. Był w trudnej sytuacji, nie mógł znaleźć pracy. Zgłosił się na wyjazd w głąb ZSRR. Znał rosyjski, co prawda bardzo słabo, ale sądził, że to wystarczy i jakoś się urządzi. Był dobrej myśli. Wkrótce przyszedł pożegnać się i wyjechał.

*

Nauka rosyjskiego szła mi jako tako. Trochę już sylabizowałem, zaczynałem rozumieć, co się do mnie mówi, ale sam nawet prostego zdania nie potrafiłem sklecić. A już zupełnie do niczego była moja wymowa i te udarienija, które nie wiedziałem gdzie stawiać. Pan Dobczak krzyczał wciąż na mnie, Ryśka i Samka, że rozmawiamy między sobą po polsku i przez to nigdy nie nauczymy się rosyjskiego.

– Wsio wriemia na etom waszem panskom jazykie – mawiał.

Tłumaczyliśmy mu, że język polski nie jest żadnym „pańskim” językiem, że jest językiem narodu polskiego. Nie chciał o tym słyszeć. Wydaje mi się, że to uprzedzenie wyniósł jeszcze z czasów carskich.

W ogóle ze słowem „pan” mieliśmy stale kłopoty. Rosjanie nie rozumieli, że jest to specyficzna forma językowa, że na przykład zwracanie się do kogoś per „pan” oznacza to samo, co po rosyjsku per „wy”. Uważali to za przejaw zacofania i umiłowania burżuazyjno-ziemiańskiej tradycji. Co więcej, kojarzyło im się to słowo z epitetem „polskije pany”.

Pamiętam, jak kiedyś pani Dobczakowa przyszła z kolejki w sklepie dla pracowników Odcinka Budownictwa Wojskowego. Opowiadała, że Rosjanki stojące w kolejce pomstowały, że tak dużo jest w niej Polek. Potem zaczęły wyśmiewać formę „pan”.

– U nich daże tufel pan – powiedziała jedna. – Pan tufel. Całe to językowe nieporozumienie, a może taki rosyjski dowcip, wzięło się oczywiście z tego, że „tufel” to nasz „pantofel”.

W 1941 roku, na początku wojny radziecko-niemieckiej, jechaliśmy – grupka kilku Polaków – w wagonie pociągu ewakuacyjnego. Mówiliśmy do siebie oczywiście po polsku, „pan” i „pani” padało więc w rozmowie. Wywołało to prawdziwe oburzenie większości pasażerów – Rosjan i Ukraińców.

– Wsio zabyt' nie mogut, czto oni pany.

– Ja żyła w Zdołbunowie – opowiadała jedna Sowietka – tak tam był odin storoż. Biednyj czełowiek. Tak i k niemu goworili „pan”. Da kakoj on tam pan? On wied' raboczyj czełowiek!

Głównym moim zajęciem w owe dni, poza uczeniem się rosyjskiego oczywiście, było stanie w kolejkach. Bardzo trudno było o chleb. Trzeba było nie tylko anielskiej cierpliwości, aby zdobyć smakowitą buchtę, czyli najpopularniejszą formę pieczywa w Łucku, ale i wiele sprytu, którego mi niestety brakowało. Spryt polegał mianowicie na umiejętności przewidzenia, do którego sklepu „rzucą” pieczywo, a także – jeśli przywieziono mało – wkręcenia się do kolejki gdzieś z przodu, gdzie się nie stało. Tego ostatniego nie nauczyłem się nigdy i nie chciałem się nauczyć. Nic też dziwnego, że często wracałem do domu z pustymi rękami. Spotykało się to zazwyczaj z dużą dezaprobatą pani Dobczakowej, czemu trudno się dziwić.

Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że trudności aprowizacyjne, najdotkliwsze właśnie, jeśli chodzi o chleb, pojawiały się wszędzie, gdzie wkraczała Armia Czerwona. Dowiedziałem się o tym po wojnie, pracując jako nauczyciel we wsi Nikołajewka, w okręgu odeskim. Bywał tam od czasu do czasu u rodziny pewien lotnik, a właściwie politruk w wojskach lotniczych, miły, towarzyski, inteligentny, oczytany człowiek. Odwiedzał mnie lub zapraszał do siebie, oczywiście nigdy bez pół litra. Mieliśmy sobie zawsze wiele do powiedzenia. Kiedyś podzielił się ze mną swoimi wrażeniami z krajów, w których był podczas wojny.

– Zaciekawił mnie pewien fakt – mówił. – Oswobadzałem Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś. Potem kraje nadbałtyckie i Besarabię. Wojowałem w wielu krajach podczas Wojny Narodowej. Dokądkolwiek wchodziliśmy, chleba było w bród. Po kilku tygodniach znikał. Nie rozumiem tego. Studiowałem ekonomię polityczną, znam nieźle materializm dialektyczny i historyczny, a tego faktu nie mogę zrozumieć. Czyżby ten rosyjski Iwan tyle chleba zjadał?

 

Któregoś dnia Mila powiedziała mi, że rozszerza się front prac budowlanych i że potrzeba wielu robotników niewykwalifikowanych. Udałem się do Zarządu Odcinka Budownictwa Wojskowego 136. Był to kolosalny urząd, prawdziwe królestwo biurokracji. Aby być przyjętym na stanowisko czornoraboczego musiałem rozmawiać z samym kierownikiem działu kadr, towarzyszem Babenką. Czekało się na przyjęcie przez niego w długiej kolejce. Dostanie się w ciągu jednego dnia było niemożliwe. Babenko ciągle dreptał truchtem w przeróżnych sprawach po gmachu, a także i poza gmach. Najczęściej na narady. Naczalstwa było w Zarządzie istne mrowie. Biegali tam i z powrotem, aż się w głowie kręciło. W znacznej większości byli to wojskowi, często wysokiego stopnia. Co chwilę słyszało się słowo „sowieszczanije” – narada. Tu narada, tam narada.

Po kilku dniach Babenko mnie przyjął. Wygłosiłem kilka zdań wykutych na pamięć. Dalej poszło jednak gorzej. Choć rozumiałem na ogół, co do mnie mówił, odpowiedzieć po rosyjsku nie umiałem. Mówiłem więc po polsku, wstawiając tu i ówdzie słowa rosyjskie. Zdziwiło go, że nie znam rosyjskiego, ale machnął na to ręką i stwierdził, że na czornoraboczego się nadaję. Przydzielono mnie do pracy przy budowie koszar, tam gdzie magazynierem był Rysiek.

Zaczęły się dni ciężkiej roboty na budowie. Prawdziwą męką było dla mnie pchanie załadowanych ciężkich taczek, ale jeszcze straszniejszą torturą było dźwiganie wespół z drugim robotnikiem noszy składających się z dwóch drągów połączonych kilkoma deskami, zwanych nosiłkami, na których układano nam zwykle dużą porcję cegieł lub wapno w jakimś naczyniu. Przy taczkach byłem sam sobie panem i mogłem od czasu do czasu przystawać, żeby odsapnąć. Nosiłki taszczyliśmy we dwójkę, partnerzy byli znacznie silniejsi ode mnie, zaprawieni w robocie i niechętnie zgadzali się na krótkie przerwy połączone ze stawianiem nosiłek na ziemi. Jak zwykle w takich przypadkach moja sytuacja jako inteligenta była szczególnie przykra. Robotnicy wyładowywali na mnie swoje antyinteligenckie kompleksy, podejrzewali, że symuluję itd. Szczególnie dawał mi się we znaki mój majster Borkowski.

– Tu nie Polska, gdzieś sobie piórkiem po papierze skrobał – powiedział mi kiedyś – tu nie trzeba inteligentów, to jest państwo robotnicze. Tu trzeba pracować.

Jakoś więc pracowałem, chociaż było mi bardzo trudno. A do tego dokuczał mróz. Zimy na Wołyniu były w ogóle ostrzejsze niż w Warszawie, a zima 1939/40 była szczególnie ostra i długa. Niszczyła mi się odzież (żadnej ochronnej nam nie dawano), zwłaszcza cierpiało moje palto.

Sylwestra spędziliśmy w domu, niczego nie urządzaliśmy. Ot, zwykła kolacja i sernik, specjalność pani domu. Rysiek, Samek i ja myśleliśmy ze smutkiem o naszych bliskich w Warszawie. Nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości, poczta między nami nie funkcjonowała. Był to mój pierwszy w życiu Sylwester poza Warszawą. Mimo woli wracałem myślą do zeszłorocznego, do kilku poprzednich. Mieliśmy butelkę wina i posprzeczaliśmy się, którą godzinę uznać za dwunastą: tę według obowiązującego czasu moskiewskiego, czy środkowoeuropejskiego. Ja byłem za tym drugim wariantem, ale Rysiek, który był śpiochem, obstawał przy czasie moskiewskim i jego zdanie zwyciężyło.

Tak zakończył się brzemienny w wydarzenia historyczne rok 1939 i zaczął 1940. Co miał przynieść ze sobą? Przyszłość świata, nasza przyszłość przedstawiały się nam niejasno, w barwach zbliżonych raczej do czerni. Wiązaliśmy jakieś nadzieje z niechybną rozgrywką na froncie zachodnim. Nikt z nas wtedy nie mógł przewidzieć, jaki przyjmie obrót. Nikomu w ten wieczór sylwestrowy nawet przez myśl nie przeszło, że wielka nasza nadzieja – Francja – będzie rozgromiona w przeciągu kilku tygodni. Chyba nie przewidywali tego nawet wybitni mężowie stanu, a cóż dopiero my, mali szarzy zjadacze bucht, wznoszący o dwunastej w nocy według czasu moskiewskiego, gdzieś w Zaułku Mylnym, toast za zwycięstwo naszych sojuszników.

*

Stopniowo zacząłem się przyzwyczajać do pracy fizycznej, choć nadal nie szła mi lekko. Mrozy w styczniu były jeszcze dokuczliwsze. Coraz częściej wraz z innymi robotnikami zaglądałem do kotłowni, aby się pogrzać. Wyganiał nas stamtąd majster lub technik. Klęliśmy i wracaliśmy pracować.

Przyszła pierwsza wypłata. Postawiłem, jak się należy, pół litra majstrowi. Zebraliśmy się na krótko w kotłowni. Inni też przyszli z wódką. Był i Rysiek. Piło się z jednej szklanki. Pijący nalewał następnemu, do którego pił. Do mnie pił pierwszy w tym łańcuszku, wykwalifikowany robotnik Olejnik. Palnął przy tym wcale ładną mówkę. Że to jest ważna chwila w moim życiu, od której staję się robotnikiem, członkiem wielkiej rodziny ludu pracującego. Nalał mi, nie żałując, chyba dobrze ponad pół szklanki. Robotnicy z ciekawością patrzyli, co teraz będzie. Nie byłem abstynentem, ale nigdy jeszcze nie wypiłem tak wielkiej porcji za jednym zamachem. Nawet wody nie umiałem pić duszkiem. Zrozumiałem jednak, że w tej sytuacji nie mogę zawieść „ludu pracującego”. No i wypiłem do dna, a potem zakąsiłem kromką chleba. Rozległ się szmer uznania: nie wstydzę się wypić z robotnikami i umiem wypić. Ja wypiłem oczywiście do mego majstra, niezgorzej mu nalewając.

Od tej chwili wzrósł znacznie mój autorytet wśród braci robotniczej i mimo że nadal nie mogłem im dorównać w sile i sprawności, zaczęli mnie traktować jak równego sobie. Wkrótce zostałem przyjęty do związku zawodowego, a po pewnym czasie Borkowski zaproponował mi, abym wstąpił na kursy stolarskie. Podziękowałem za wyróżnienie, ale wyznałem że wciąż jeszcze marzę o kontynuowaniu studiów.

 

Któregoś wieczora odwiedził nas wspólny znajomy z Warszawy mieszkający niedaleko Łucka. Miał już wszystkiego dość i postanowił wracać do Warszawy. Prosiliśmy go, aby odwiedził naszych rodziców i oddał od nas ukłony oraz opowiedział o naszej sytuacji i życiu. Wiedzieliśmy, jakie to jest dla nich ważne. Z listów, które potem otrzymaliśmy z Warszawy, dowiedzieliśmy się, że dotarł tam i spełnił naszą prośbę.

Po jego odejściu długo nie mogłem zasnąć. Wciąż myślałem o rodzicach, o domu, o Warszawie. W nocy obudził mnie dziwny dźwięk. Coś jak kanonada artyleryjska. Potężna kanonada artyleryjska. Znałem dobrze tę muzykę z czasu oblężenia Warszawy. Co to może być? Chyba wojna! Wojna sowiecko-niemiecka! Co za szczęście; może już wkrótce będę w domu? Po pewnym czasie kanonada ucichła. Z rana zapytałem pana Dobczaka, co to za strzelanina była w nocy. Odpowiedział, że wiatr targał źle przybitą blachą na dachu. Tylko tyle.

Niespodzianie pewnego dnia w sklepach przestano przyjmować złote polskie. Nie uprzedzono o tym ludności, nie było żadnej wymiany pieniędzy. Część poborów, a nieraz i całość, otrzymywaliśmy w złotych. Ogarnęło nas oburzenie na tego rodzaju bezprawie. Jak tak można? Uderzeni zostali wszyscy; jedni stracili duży majątek, innym trudno było przeżyć do najbliższej wypłaty. Było w tym jeszcze coś, co nas przerażało: potworne lekceważenie wszelkich norm prawnych, moralnych i etycznych. Zaczęliśmy sobie – jeszcze niejasno, może podświadomie – zdawać sprawę z tego, że w tym kraju, w tym systemie wszystko jest możliwe. Ciekawe, że żyjąc w naszym maleńkim światku: budowa – Rembaza – młyn – Zaułek Mylny, nie wiedzieliśmy nic o trwających już aresztowaniach i deportacjach. Uświadomiliśmy to sobie dopiero na wiosnę.

 

Z pracą szło mi jako tako, z rosyjskim coraz lepiej, zacząłem już czytać gazety. Życie prowadziliśmy dość monotonne, w dzień robota, wieczorem bywaliśmy zwykle bardzo zmęczeni i rzadko wychodziliśmy z domu. Ale byliśmy kilka razy w kinie. Z tych czasów pamiętam dwa filmy: Stieńka Riazin, o znanym przywódcy buntu chłopskiego w XVII wieku w Rosji, straconym w Moskwie i Wielikoje zariewo (Wielka łuna) o rewolucji październikowej. W tym ostatnim obok postaci zmyślonych występowali także Lenin i Stalin, grani przez dobrze ucharakteryzowanych aktorów. Film ociekał kultem wodzów i zawierał wiele nieprawdziwych zdarzeń, wypaczających zupełnie historię. Niektóre z nich już wtedy rzuciły mi się w oczy, w inne – słabo znając dzieje rewolucji w Rosji – bezkrytycznie wierzyłem.

Szeroko reklamowano film Wielikij grażdanin, co znaczy po polsku wielki obywatel. I znów śmiesznostka językowa. Plakaty anonsujące obraz drukowano w dwóch językach. Na tych po polsku, podobnie jak i na programach film nazywał się Wielki hrażdanin. Nigdy go nie widziałem, wiem natomiast, że był poświęcony Kirowowi, zabitemu skrytobójczo 1 grudnia 1934 roku w Leningradzie. Oficjalna wersja zabójstwa – oparta na śledztwie prowadzonym według znanych metod i na sfingowanym procesie – głosiła, że zbrodni dokonała kontrrewolucyjna grupa antysowiecka, skupiająca się wokół znanego, a wówczas znajdującego się już w niełasce, przywódcy bolszewickiego Zinowjewa. W rzeczywistości – jak wiemy dzisiaj – była to potworna prowokacja dokonana na polecenie Stalina, który chciał pozbyć się rywala; na XVII zjeździe partii Kirow był kontrkandydatem Stalina na stanowisko generalnego sekretarza WKP(b). Zabójstwo to stało się także sygnałem i bezpośrednim powodem rozpętania fali terroru politycznego o niespotykanych rozmiarach, który swoje apogeum osiągnął w 1937 roku.

Prawdziwą ucztę duchową mieli w tym czasie melomani. Do Łucka przyjeżdżali jeden po drugim wybitni wirtuozi, przede wszystkim pianiści. Byli wśród nich także laureaci konkursów chopinowskich Jakow Zak i Roza Tamarkina. Chodziłem na te koncerty i spotykałem tam zawsze Sewka. O bilety nie było łatwo, na widowni był stale komplet.

Dwa razy byłem w teatrze. Raz na sztuce wielkiego ukraińskiego poety i malarza Tarasa Szewczenki Beztałanna, drugi raz na komedii znanego żydowskiego pisarza Szaloma Alejchema, której tytułu nie pamiętam. Pierwsza była grana po ukraińsku i ku memu zdziwieniu coś niecoś rozumiałem, natomiast siedziałem jak na tureckim kazaniu na drugiej, wystawianej w języku jidysz przez Teatr Żydowski z Dniepropietrowska.

Któregoś dnia wszyscy pracownicy naszej budowy dostali bilety na film dokumentalny o nowej konstytucji. Poszedłem i ja. Film był bardzo długi i zawierał całe przemówienie Stalina na VIII Zjeździe Rad w listopadzie 1936 roku, poświęcone projektowi naszej konstytucji. Na ekranie przez dwie bite godziny widzieliśmy prawie bez przerwy Stalina. Jeśli chwilami znikał, to tylko dlatego, że obiektyw kierowano na salę obrad, bądź pokazywano jakieś sceny związane z danym fragmentem przemówienia. Josif Wissarionowicz był bez wątpienia najgorszym mówcą, jakiego spośród znanych osobistości kiedykolwiek przedtem czy potem słyszałem. Mówił, a właściwie czytał monotonnie, bez żadnych emocji, nie modulując głosu, nie podkreślając niczego mimiką. Jeżeli zawieszał głos, to w zupełnie nieodpowiednich momentach. Robiło to wszystko niezwykłe wprost wrażenie. Co pewien czas zmieniano mu butelkę, z której coś popijał. Myślałem, że jako Gruzin pije wino. Potem dowiedziałem się, że to wyśmienita woda mineralna z Kaukazu, nie pamiętam tylko czy borżomi, czy też narzan. Nie znałem wtedy jeszcze na tyle rosyjskiego, aby ocenić jego okropną wręcz, gruzińską wymowę lub stawianie w zupełnie niewłaściwych miejscach akcentów logicznych. Wszystkich nas zaskoczyło, że po skończonym przemówieniu, gdy cała sala zaczęła bić brawo, Stalin też bił brawo. Potem, biorąc udział w licznych zebraniach i wiecach, zrozumiałem, że jest to pewien rytuał: mówca bije brawo wraz ze słuchaczami. Nie wiem, czy poszło to od Stalina, czy też było praktykowane już wcześniej.

*

W tym czasie nad Ryśkiem zaczęły gromadzić się chmury. Ktoś doniósł, gdzie należało, że jego ojciec Ludwik Geyer miał przed wojną niewielką, ale dobrze prosperującą fabryczkę pasty do obuwia. Rysiek nie ujawnił tego w życiorysie. Wezwano go na bardzo przykrą rozmowę. Był podwójnie winny: miał ojca kapitalistę i nie ujawnił tego. Groziło mu wyrzucenie z pracy. Był zrozpaczony. Mógł wylecieć z posady z opinią, która uniemożliwiłaby mu w ogóle zatrudnienie. Mogła przez niego wylecieć Mila. Nie dawało mu spokoju poczucie doznanej krzywdy. Przecież był członkiem RZNMS-u, a tu masz tobie! Co robić? Postanowiliśmy wziąć zwolnienie z pracy na parę dni i pojechać do Lwowa dla uzyskania poparcia „aktywistów”, o których działalności opowiedziałem moim gospodarzom już przedtem.

Na kolei panował nadal bałagan, nie mniejszy chyba niż w czasie mojej podróży z Białegostoku do Lwowa, chociaż od tamtej pory minęły już ze trzy miesiące. Pociągi były nieludzko zatłoczone, spóźniały się, wlokły jak żółwie. Na dworcu w Łucku Ryśka ukarano mandatem za palenie w poczekalni dworcowej. Był wściekły, nigdzie nie było napisane, że palenie wzbronione. Powiedziano mu, że jest to tak oczywiste, że pisać tego nie trzeba.

Do Lwowa przybyliśmy wczesnym rankiem. Był bardzo silny mróz. Udaliśmy się do domu akademickiego przy Kopernika. Zaszły tam duże zmiany. Znikli bieżeńcy nie przyjęci na uniwersytet. Niektórzy z nich zwerbowali się do pracy w głębi ZSRR, inni – tych była znaczna większość – rozjechali się po małych miasteczkach. Spotkałem któregoś z „aktywistów”. Opowiedziałem, o co chodzi. Prosiłem o poparcie dla Ryśka. Spojrzał na mnie jak na wariata. Nie ma już żadnych aktywistów, nie ma żadnych nieformalnych czy półformalnych zgrupowań. Na komunistów polskich prowadzona jest systematyczna nagonka. Lepiej w ogóle nie przyznawać się do swojej przedwojennej lewicowej działalności. Byliśmy wstrząśnięci. Nie było powodów nie wierzyć mu, ale z drugiej strony trudno było uwierzyć. Potem byliśmy na uniwerku i tam powiedziano nam mniej więcej to samo.

Właśnie podczas tego pobytu dowiedziałem się o niedawnym aresztowaniu Władysława Broniewskiego. Przypominam sobie wrażenie, jakie ta wieść na mnie wywarła. Mówiono, że wsadzono go za to, że w knajpie po pijanemu wzniósł toast za zwycięstwo Polski i klęskę Niemiec. Naprawdę było zupełnie inaczej. Była to zaplanowana i perfidnie przeprowadzona akcja, w której wyniku Broniewski i kilka innych znanych osobistości znalazło się za kratkami, a potem w łagrze. Prawdą jest jedynie to, że ta prowokacja była przeprowadzona w restauracji i że Broniewski, który lubił zaglądać do kielicha, był, jak i inni współbiesiadnicy, mocno na bańce. Opisał to dokładnie Wat we wspomnianej przeze mnie książce (był jednym z aresztowanych wraz z Broniewskim).

Od jednego z warszawskich kolegów dowiedziałem się, że we Lwowie mieszka znajoma moich rodziców, która wyszła z Warszawy na przełomie grudnia i stycznia. Dostałem jej adres. Po południu wybraliśmy się z wizytą. Szliśmy przez Lwów rozglądając się ciekawie dookoła. Oczywiście transparenty, slogany, plakaty, portrety. Do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ale spostrzegało się i zjawiska odmienne od widzianych w Łucku. Znacznie żywiej funkcjonowała prywatna inicjatywa. Dużo niewielkich sklepów z galanterią, odzieżą. Sklepiki z żywnością, nawet nieźle zaopatrzone. Jednym słowem NEP, jak określaliśmy to zgodnie ze znaną nam terminologią.

Po ulicach maszerowały liczne kolumny wojskowe. To nie była specyfika Lwowa. To samo widziało się w Białymstoku, w Łucku i zapewne wszędzie. Żołnierze śpiewali. Piosenki oczywiście te same co w Łucku, a chyba i w całym Związku Radzieckim: Szyroka strana moja rodnaja, Moskwa moja, Katiusza, Tri tankista, Jesli zawtra wojna.

Nasza znajoma ucieszyła się ogromnie ze spotkania. Opowiedziała mi też wiele o rodzicach, przyjaciołach, o Warszawie pod okupacją niemiecką. Na początku drugiej dekady listopada 1939 roku odwiedził moich rodziców ów Pomorzanin, z którym siedziałem najpierw w areszcie sowieckim, potem niemieckim. Powiedział, że Niemcy mnie rozstrzelali. Matka zemdlała, ojciec był tego bliski. Zwiastuna złej wieści nakarmiono, dano mu odpocząć i wyposażono na drogę w jedzenie i trochę rzeczy. Rodzice opłakiwali mnie przez sześć dni i sześć nocy, aż do przyjścia „kuriera” z moim listem z Białegostoku. Rozpacz zamieniła się w radość i szczęście. Potem przyszedł mój kuzyn Zygmunt i opowiedział im dokładnie wszystko, co mi się przydarzyło.

Dowiedziałem się, że rodzicom wiedzie się bardzo źle. Ojciec nie pracuje. Wynajęli prawie wszystkie pokoje naszego mieszkania. Przywiozła mi trochę rzeczy z domu. Wiele tego wziąć ze sobą nie mogła. Przekazała mi też dwa niewielkie liściki od rodziców. Smutna to była rozmowa, smutne rozstanie. Tej pani nie spotkałem już nigdy więcej, ale korespondowaliśmy aż do samego wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej.

Tego dnia nie odchodził już żaden pociąg do Łucka. Postanowiliśmy jechać nazajutrz rano. Moja znajoma dała nam adres swoich przyjaciół z Warszawy, którzy wynajmowali we Lwowie dwa pokoje, gdzie moglibyśmy według niej przenocować. Udaliśmy się tam. Przyjaciółmi byli dwaj młodzi ludzie, bardzo mili i życzliwi. Nie chcieli się jednak zgodzić na nasz nocleg, bo bali się, że ich gospodarze będą na to krzywo patrzeć. Wyszliśmy więc jak niepyszni, ale po chwili widocznie ruszyło ich sumienie, bo wybiegli za nami i zaprosili na noc. Mieliśmy spać na podłodze. Uprzedzili, że w mieszkaniu się nie pali i będzie nam bardzo zimno (we Lwowie były duże trudności z nabyciem opału). Oni spali w drugim pokoju i od przenikliwego chłodu ratowała ich ciepła kołdra. Zmarzliśmy okrutnie. Dosłownie trzęsło nas przez całą noc.

Rankiem udaliśmy się na dworzec, gdzie miał miejsce prawdziwy szturm na podstawiony pociąg. Mnie udało się dostać do wagonu, ale nim wsiadł Rysiek, konduktorka zamknęła drzwi i powiedziała, że więcej pasażerów nie wpuści. Rysiek nie mógł więc wsiąść, a ja wysiąść, by zostać z nim. Przyjechał do Łucka dzień po mnie.

Odtąd żył w strachu, że kierownictwo budowy wyciągnie wnioski z jego zatajonego pochodzenia klasowego, ale nic takiego się nie zdarzyło i sprawa jakoś przyschła.

 

Któregoś dnia otrzymałem list od Mietka. Zwerbował się do pracy w Krasnodarskim Kraju. Mieszkał w Stanicy Krymskiej i pracował jako ślusarz w spółdzielni „Metallist”. Wkrótce potem dostałem telegram z Wilna (Wilno należało wtedy do niepodległej jeszcze Litwy, w której stacjonowały garnizony sowieckie) od wujostwa. Podali swój adres, wiadomość, że rodzice są zdrowi i prosili o telegraficzną odpowiedź. Było to dla mnie pośrednim potwierdzeniem tego, że nasz znajomy, o którym wspomniałem, odwiedził moich rodziców. Odpowiedziałem im natychmiast.

Z Warszawą nadal nie mieliśmy żadnej łączności pocztowej, w tym czasie wciąż jeszcze nie wolno było pisać listów czy też telegrafować z jednej strefy okupacyjnej do drugiej.

*

Nie pamiętam, kiedy nastąpiło formalne włączenie Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi do Związku Radzieckiego. Oficjalnie nazywało się to „dobrowolnym przyłączeniem się” na prośbę Zgromadzeń, które zebrały się we Lwowie i Białymstoku i które do Rady Najwyższej ZSRR skierowały listy z prośbą w tej sprawie. Rada Najwyższa prośby te oczywiście spełniła. Być może, że było to jeszcze przed moim przekroczeniem granicy, być może, że wkrótce potem lub w czasie moich przygód na granicy i dlatego fakt ten uszedł mojej uwagi. W każdym razie byliśmy przyłączeni i wobec tego powinniśmy byli wybrać naszych przedstawicieli do obu izb Rady Najwyższej ZSRR i do Rady Najwyższej Ukraińskiej SRR (na Białorusi Zachodniej odpowiednio – do Białoruskiej SRR). Takie wybory przeprowadzono na początku 1940 roku (do rad miejscowych – w 1941).

Wybory poprzedziły skrupulatnie przeprowadzone przygotowania zarówno natury administracyjnej, jak i propagandowo-politycznej. Pojawiły się rozporządzenia – w prasie i w postaci plakatów – o podziale na okręgi i dzielnice wyborcze. Zaczęto sporządzać listy wyborców. Najciekawsza jednak była strona propagandowa, dotycząca istoty politycznej wyborów. Prowadzono ją w prasie i radiu, a także poprzez broszury i odczyty w urzędach i przedsiębiorstwach, wreszcie w tzw. agitpunktach. Propaganda szła w dwóch kierunkach: wykazywano w niej z jednej strony niedemokratyczność wyborów w krajach kapitalistycznych, z drugiej zaś – pełną demokratyczność wyborów w Kraju Rad. Ta niedemokratyczność w krajach kapitalistycznych polegać miała na istnieniu ograniczeń rasowych, narodowościowych, związanych z płcią, a także wynikających z cenzusu majątkowego, wykształcenia, pochodzenia itd., itp. Natomiast w ZSRR każdy, kto ukończył 18 lat, bez względu na płeć, rasę, narodowość, wykształcenie etc. ma prawo głosu i może głosować, ale tylko raz (kapitaliści w niektórych krajach mają ponoć prawo do więcej niż jednego głosu). Głosować nie mogą jedynie ludzie chorzy umysłowo i pozbawieni praw publicznych przez sąd. Wszystkie te wielkie i święte prawa obywatelskie, prawa nienaruszalne i niepodważalne, gwarantuje konstytucja ZSRR, najdemokratyczniejsza w świecie konstytucja stalinowska, jak ją nazywano. Dlatego właśnie najważniejszą częścią przygotowania propagandowego ludności do wyborów było studiowanie ordynacji wyborczej i konstytucji.

Konstytucja rzeczywiście była bardzo piękna i demokratyczna. Wprowadzono ją 5 grudnia 1936 roku, a więc w okresie strasznego terroru, dosłownie w przededniu jego apogeum, które przypadło na rok 1937. Już sam ten fakt świadczył, ile ma ona wspólnego z realiami życia w ZSRR. Ale i niezależnie od tego można było łatwo zauważyć, że była to jedynie czcza deklaracja, daleka od rzeczywistości konstatacja tego, czym socjalizm być powinien. Ja sam mogłem o tym przekonać się już przy pierwszym zetknięciu z Sowietami. Przecież prosiłem o azyl, który według konstytucji mi się należał. A co z tego wyszło? Albo: konstytucja gwarantuje każdej republice radzieckiej prawo odłączenia się od Związku Radzieckiego. Oczywiście z punktu widzenia swoich interesów, władza centralna może to uważać za niepożądane i zwalczać metodami politycznymi. Ale nie wolno karać za głoszenie takich poglądów, bo prawo do ich realizacji jest zagwarantowane konstytucyjnie. Tymczasem karano za to surowymi wyrokami, skazującymi na lata przebywania w więzieniach i obozach. Takich przykładów można by podać mnóstwo, przeglądając punkt po punkcie konstytucję ZSRR.

Nie jest moim celem omawianie sowieckiej konstytucji, chciałbym tylko tych kilka słów jej poświęconych zakończyć pewnym dość charakterystycznym epizodem, który opowiedziała mi moja i mojej rodziny serdeczna przyjaciółka Wanda. Wanda jest Polką. W 1933 roku jej ojciec został wraz z wieloma Polakami na Ukrainie aresztowany i uwięziony w obozie. Jego rodzina – żona z dziećmi, a wraz z nimi dzieci ich uwięzionych krewnych – zaczęła od tego czasu prowadzić iście cygański tryb życia, przenosząc się z miejsca na miejsce, aby zawsze być w pobliżu obozu, w którym znajdował się ojciec Wandy. W 1937 roku siedział w łagrze na Prorwie (wyspa na Morzu Kaspijskim). 4 grudnia, w przeddzień rocznicy wprowadzenia konstytucji, Wanda – wówczas jeszcze dziewczynka – przechodziła obok głównych wrót obozowych. Właśnie wieszano transparent; Stalinowska Konstytucja jest najdemokratyczniejsza na świecie. Zawieszaniu przyglądał się sam naczelnik obozu. W pewnym momencie rzekł: – I niech mi ktoś powie, że nie jest najdemokratyczniejsza, a posadzę i z obozu nigdy nie wyjdzie!

W całej tej propagandzie i agitacji przedwyborczej zasadniczą rolę odgrywało pojęcie bloku bolszewików i bezpartyjnych. Użyłem tu świadomie słowa „pojęcie”, bo twór ten jako obiekt realny nigdy nie istniał i w swej istocie jest czymś całkowicie bezsensownym. W hasłach przedwyborczych, w sloganach w prasie i na wiecach termin ten powtarzał się bez końca. A więc blok bolszewików i bezpartyjnych, stalinowski blok bolszewików i bezpartyjnych, niezwyciężony blok bolszewików i bezpartyjnych itd. Przy sposobności warto zaznaczyć, że słowo „bolszewik”, które u nas ma charakter pejoratywny, w ZSRR używane jest w sensie jak najbardziej pozytywnym. Termin ten pojawił się w 1903 roku na II Zjeździe Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji, gdy wewnątrz niej utworzyły się dwie frakcje – bolszewików (większościowców) i mienszewików (mniejszościowców). Po ukonstytuowaniu się bolszewików w oddzielną partię, w jej nazwie (w ciągu lat zmieniającej się) zawsze pojawiało się w nawiasach słowo „bolszewików”. W tym okresie, gdy ja przybyłem do Związku Radzieckiego, partia nazywała się WKP(b), tzn. Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików). Dopiero na XIX Zjeździe w roku 1952 słowo „bolszewików” wypadło, gdy nazwę zmieniono na Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego. Odtąd blok, o którym pisałem wyżej, zaczął się nazywać „blokiem komunistów i bezpartyjnych”.

Ale wróćmy do bloku w okresie poprzedzającym wybory, o których tu mowa. Jego istota wydawała mi się wówczas zupełnie niezrozumiała. Kto z kim ten blok utworzył? Kiedy? Kto reprezentuje w nim bolszewików, kto bezpartyjnych? A w ogóle, co to za blok, który obejmuje wszystkich? No bo albo się jest tym bolszewikiem, albo bezpartyjnym. Zbyt słabo znałem wtedy rzeczywistość radziecką, a na dobrą sprawę w ogóle jej jeszcze nie znałem, aby móc zrozumieć fakt istnienia czegoś, co nie istnieje. To nie był nawet nasz Front Jedności Narodu, bo chociaż był kompletną lipą, to jednak formalnie istniał, miał jakieś agendy, miał swego przewodniczącego, zbierały się jego naczelne organy. Wszystko to co prawda zawsze z okazji kolejnych wyborów, ale jednak… A tam, w ZSRR, nawet i tej fasadowości nie podtrzymywali. Jest blok na papierze? Jest. Są kandydaci niezwyciężonego stalinowskiego bloku bolszewików i bezpartyjnych? Są, No i dobrze.

Gdy już piszę o tych sprawach, to warto od razu dodać, że wszelkie takie organizacje, jak np. istniejące w czasie II wojny światowej w ZSRR Antyfaszystowski Komitet Kobiet Radzieckich, Antyfaszystowski Komitet Słowiański, Żydowski Komitet Antyfaszystowski, i inne tego rodzaju komitety, były fasadowymi, kadłubowymi ciałami, składającymi się z przewodniczącego i może jeszcze kilku członków zarządu. Antyfaszystowski Komitet Słowiański to był generał Gundorow, Żydowski Komitet Antyfaszystowski to był znany aktor Michoels (zamordowany potem przez sowiecką bezpiekę).

Potem przyszedł okres zgłaszania kandydatów. I tu nowa niespodzianka. W każdym okręgu na każde miejsce kandyduje jedna osoba, do tego rekomendowana odgórnie. Co to więc za wybory? Spośród kogo tu wybierać? Jak kiedyś ktoś powiedział – rajskie wybory – bo tak Adam wybierał sobie żonę w raju.

Po zatwierdzeniu kandydatów nastąpił okres agitacji. Jeździł więc taki kandydat, spotykał się ze swoimi wyborcami, opowiadał życiorys itp. Tam, gdzie nie przyjeżdżał kandydat, przychodził jego mąż zaufania. Agitował, opowiadał życiorys kandydata, chwalił go. Potem występowali zawczasu przygotowani mówcy, znowu chwalili, agitowali itd. Chyba nie warto dłużej się nad tym zatrzymywać, nasze wybory były nie lepsze, tylko może nieco bardziej dbano o kamuflaż, o pozory.

Przyszedł wreszcie dzień wyborów. Od rana agitatorzy biegali po domach, w wyborczych lokalach dzielnicowych grały orkiestry. Nastrój odświętny. Sklepy dobrze zaopatrzone, w bufetach jest co zjeść. Częściej by robić takie wybory!

Wyniki: frekwencja ponad 99%; spośród tych, co głosowali, na blok bolszewików i bezpartyjnych swe głosy oddało 99 i jeszcze coś tam po przecinku procent. Zwycięstwo, wielkie zwycięstwo bloku! Niech żyje zwycięski blok bolszewików i bezpartyjnych, niech żyje wielki Związek Radziecki, który podał bratnią rękę narodom Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, niech żyje wielka partia bolszewików, partia Lenina-Stalina, niech żyje wielki wódz narodów, nasz ukochany ojciec, nauczyciel i przyjaciel Josif Wissarionowicz Stalin! Hurra!

*

Skończyła się budowa koszar, rozpoczęta jeszcze przed wojną, za czasów Polski. Przerzucono nas na inny plac budowy. Tam trzeba było zaczynać od początku, od stanu zerowego, a więc od kopania dołów pod fundamenty. Robota piekielna. Ziemia jeszcze nie odmarzła, ale z wierzchu, gdy nieco przygrzało lub spadło trochę deszczu, tworzyło się błocko. Przeważały jednak dni chłodne, z temperaturą poniżej zera i silnymi wiatrami. Nie było gdzie się ogrzać, bo niczego jeszcze nie zbudowano oprócz klozetu na dwa miejsca. Kompletnie nie dawałem sobie rady. Borkowski triumfował – trzeba się było uczyć stolarki.

Aż tu któregoś wieczora przybiegł Sewek z dobrą nowiną. W Łucku otwierają instytut nauczycielski przygotowujący nauczycieli dla klas V – VII. Okres nauczania dwuletni. Dają stypendium i obszczeżytije, internat. Wśród specjalności jest i fizyka, coś dla mnie. Sewek postanawia studiować filologię rosyjską.

W ciągu paru dni zwolniłem się z pracy. W instytucie mamy złożyć podania, życiorys i dokument potwierdzający odpowiednie wykształcenie, najlepiej maturę. Miałem zdawać wstępny pisemny egzamin z rosyjskiego (dyktando) i ustnie fizykę, Sewek – pisemny i ustny rosyjski. Podali dzień zebrania informacyjnego dla kandydatów, prosili o przybycie i możliwe szybkie dostarczenie żądanych dokumentów.

Zaczynamy z Sewkiem wkuwać rosyjski, szczególną uwagę zwracając na dyktando. Robimy fatalne błędy, ale postępy są widoczne niemal z dnia na dzień. Fizyki się nie uczę; po dwóch latach uniwerku umiem o wiele więcej, niż to, co będzie wymagane na egzaminie.

Zebranie informacyjne prowadził dyrektor instytutu nauczycielskiego, sekundował mu jego zastępca. Dyrektor był ślepy na jedno oko, nosił opaskę i wyglądał jak pirat. Zła, chytra twarz, spode łba patrzące to jedno oko, przeszywające niemal na wylot badawczym spojrzeniem. Ubrany był niedbale w jakąś gimnastiorkę przepasaną pasem wojskowym (cywile radzieccy bardzo lubili się stroić na modłę wojskową), bryczesy, wysokie buty, na głowie cyklistówka z podniesionym daszkiem, którą zdjął dopiero, gdy zaczął mówić. Zastępca przyodziany bardzo oryginalnie: duże wysokie buty, na nich kalosze, zwykłe spodnie wpuszczone w te buty, trzyćwierciowe palto, którego nie zdjął, a do tego wszystkiego na głowie kapelusz! Prawdziwy kapelusz – nabyty jak widać w Łucku – pasujący do reszty stroju jak krowie pasuje siodło.

Dyrektor udzielił dość wyczerpujących informacji i zachęcał do studiów. Mówiąc o wydziale fizmat (fiziko-matiematiczeskim) powiedział, że będzie na nim wykładana matematyka wyższa i fizyka wyższa. Pierwszy z tych terminów rzeczywiście istnieje i był wtedy używany (dziś raczej nie), drugi natomiast był jawnie wytworem fantazji dyrektora.

Państwo Dobczakowie pomogli mi napisać po rosyjsku podanie, po czym wziąłem się do pisania życiorysu, oczywiście po polsku. Moi gospodarze wraz z Milą mieli potem dokonać przekładu. I tu od razu wynikł problem. Czy napisać całą prawdę o mojej RZNMS-owskiej przeszłości, czy też – biorąc pod uwagę doświadczenia naszego wypadu do Lwowa – przemilczeć to. Zdecydowałem się na prawdę. Przyczyn było kilka: wciąż nie wierzyłem do końca w to, co mi powiedziano we Lwowie; uważałem, że w mojej działalności nie było niczego nagannego, raczej na odwrót; brzydziłem się kłamstwem; wreszcie bałem się następstw tego, że będzie jeszcze gorzej, jeśli zatajona prawda zostanie w jakiś sposób ujawniona. Zaniosłem dokumenty, zamiast maturalnego oddałem świadectwo zdania egzaminu z geometrii analitycznej na II roku studiów.

Egzamin pisemny jakoś tam nam poszedł. Siedzieliśmy z Sewkiem koło siebie i zaglądali nawzajem do swych dyktand, kontrolując się w ten sposób.

Z fizyką poszło mi wspaniale. Nie umiałem co prawda odpowiadać po rosyjsku, ale mój egzaminator okazał się miejscowym nauczycielem Polakiem i przeszedł chętnie na polski. Zapytał na początku, jakie mam wykształcenie. Gdy dowiedział się, że jestem po drugim roku uniwersytetu, zaczął zwracać się do mnie per „kolego” i powiedział, że egzamin w ogóle nie ma sensu. Jednak zadał mi dwa pytania, raczej pro forma. Pamiętam je jeszcze. Pierwsze: ile wynosi przyspieszenie ziemskie, drugie – wyprowadzić wzór na soczewkę. Przy tym wyprowadzeniu przerwał mi gdzieś w połowie. Dostałem piątkę.

Z niepokojem oczekiwaliśmy wyników. Niemal codziennie odwiedzałem korytarz przed kancelarią. Wreszcie wywieszono listy. Na każdym wydziale były trzy: przyjęci, nieprzyjęci, na rozmowę do dyrektora. Pierwsza wpadła mi w oko filologia. Patrzę – Sewek przyjęty. Potem fizmat. Nie jestem przyjęty, czeka mnie rozmowa z dyrektorem. Ustawiam się w kolejce. Od wychodzących dowiaduję się, że rozmowa ma charakter wyjaśniający, dotyczy głównie życiorysu. Jedni wychodzą od „pirata” uśmiechnięci, inni – smutni. Nadchodzi moja kolej.

Wchodzę. Pyta mnie o nazwisko. Nie proponuje, abym usiadł, choć sam siedzi (do tego w czapce na głowie). Wyciąga mój życiorys, widać przestudiował go dokładnie, bo od razu zaczyna rozmowę z pełną znajomością rzeczy. Patrzy przy tym na mnie spode łba, świdrując mnie tym swoim jednym okiem. Odpowiadam na jego pytania dziwną mieszaniną polskiego z rosyjskim.

– Tak ty po co chcesz u nas studiować, masz przecież dwa lata Uniwersytetu Warszawskiego. Pracować się nie chce?

– Mam rzeczywiście dwa lata uniwersytetu, ale nie mam żadnego wykształcenia pedagogicznego. Oprócz tego nie znam prawie rosyjskiego i zupełnie ukraińskiego. W ciągu dwóch lat mógłbym zdobyć odpowiednią wiedzę i stać się pożytecznym nauczycielem.

– A może ci o co innego chodzi?

– Nie rozumiem. Nie wiem, co macie na myśli.

– To się zaraz dowiesz. Tu się wszystko wyjaśni.

Zaczął mi się jakoś szczególnie przypatrywać, a ja pomyślałem że tak się chyba czuje człowiek na przesłuchaniu. I to uczucie nie opuszczało mnie już do końca rozmowy.

– Byłeś członkiem organizacji biednej młodzieży szkolnej?

– Byłem.

– A czy byłeś biedny? Przecież twój ojciec był inżynierem.

– Nie, biedny nie byłem, ale nie byłem też bogaty.

– Aha, jeśli nie byłeś biedny, to jak mogłeś być członkiem organizacji biednej młodzieży?

– W tego rodzaju organizacjach nie muszą być sami biedni. W partiach komunistycznych też nie każdy jest robotnikiem i nie każdy jest biedny.

– Wasza organizacja była nielegalna?

– Tak.

– A ty w więzieniu siedziałeś?

– Nie.

– Ani razu?

– Ani razu.

– To z ciebie wielki konspirator.

– No nie, po prostu tak się złożyło.

– Władimir Iljicz Lenin był wielkim rewolucjonistą, wspaniałym konspiratorem i siedział w więzieniu. A ty nie, dziwne. A coś czytał z literatury politycznej?

– Marksa, Engelsa – tu wymieniłem kilka tytułów – Lenina …

– Co, Lenina w pańskiej Polsce? A skąd wziąłeś?

– Były wydane po polsku legalnie jego dzieła wybrane w sześciu tomach.

– Nie będziesz mi tu bajek opowiadał. W Polsce Lenina wydawali legalnie! Może powiesz jeszcze, że towarzysza Stalina czytałeś?

– Czytałem Marksizm i zagadnienia narodowościowe. Było wydane pod nazwiskiem Józef Wissarionowicz, chyba ze względów cenzuralnych.

– Kłamiesz jak pies, ale mów dalej, coś jeszcze czytał?

I tu popełniłem niewybaczalny błąd, chociaż gdybym go nie popełnił i tak by mi to nic nie pomogło.

– Czytałem Kautsky'ego.

– Aaa – ucieszył się „pirat” – renegata Kautsky'ego czytałeś. Nareszcie choć słowo prawdy. Patrzcie, on Kautsky'ego czytał!

Wiedziałem oczywiście, skąd się wziął przy nazwisku Kautsky'ego przydomek renegat. Towarzysz dyrektor nie mógł nie znać tytułu broszury Lenina Renegat Kaustky a II Międzynarodówka, być może nawet ją czytał, jeśli był historykiem. Ja – rzecz jasna – wiedziałem, jaki jest stosunek komunistów do Kautsky'ego, ale nie mogłem przypuszczać, że jest grzechem czytanie dzieł tego wybitnego marksisty, że w ZSRR jest on zakazany.

– No to powiedz – zaczął znowu mój rozmówca – kto was organizował?

– Nie rozumiem, sami organizowaliśmy się.

– Nie mogli przecież uczniowie sami się organizować. Ktoś musiał wami kierować.

– Oczywiście, Komunistyczny Związek Młodzieży Polski.

– A widzisz. A kto ten związek organizował?

– Komunistyczna Partia Polski.

– Rozwiązana.

– Tak, ale wtedy jeszcze nie była rozwiązana.

– A kto był sekretarzem generalnym partii?

– Leński.

– Leński, prowokator Leński. A więc ty byłeś członkiem organizacji kierowanej przez prowokatora. Jesteś uczniem prowokatora.

– Może Leński był prowokatorem, może i inni przywódcy też, ale przecież masy były uczciwe. Chyba nie może cała partia i związane z nią organizacje składać się z samych prowokatorów.

– Dosyć. Wszystko się wyjaśniło. Chcesz wiedzieć, kim jesteś? Jesteś uczniem prowokatora wychowanym na literaturze renegata. Tym jesteś.

Mój rozmówca zamilkł, a ja zadałem mu najgłupsze pytanie, jakie w tej sytuacji zadać mogłem:

– A jak z moim przyjęciem na studia, towarzyszu dyrektorze?

– Ty jeszcze pytasz jak? Zabieraj dokumenty i żegnaj.

Pożegnałem się i zabrałem dokumenty.

Dziś, po wielu latach, wspominam opisaną tu niemal dosłownie rozmowę ze śmiechem. Jest zawarty w niej niemały ładunek surrealistycznego humoru. Ale wtedy…

Wyszedłem na ulicę jak zbity pies. Dziesiątki myśli krzyżowały się w głowie. Z moich studiów, z widoków na akademik i stypendium nici. Czeka mnie znów kopanie dołów pod fundamenty. Uczeń prowokatora, wychowanek renegata! A cóż za sposób rozmowy. Co za wariacka logika. Jaka małpia złośliwość w każdym słowie. I ta potworna gęba ni to pirata, ni to szpicla. Ohyda, ohyda. Mają nas za nic. Traktują nas jak stworzenia niższego gatunku.

Bez celu włóczyłem się po ulicach, wciąż i wciąż wracając w myślach do szczegółów rozmowy. Co za upokorzenie. I to przez kogo! Półinteligenta, chama. Pomyśleć tylko, dyrektor instytutu nauczycielskiego. „Wysszaja fizika!” Bałwan.

W domu opowiedziałem wszystko. Pocieszano mnie na wszelkie sposoby. Ale wniosek był jeden: wykreślić z życiorysu RZNMS i wszelką politykę; nic takiego nigdy nie było; nie miało się żadnych przekonań politycznych.

 

Kończyła się zima. Pierwsza moja zima na obczyźnie. Czekaliśmy wiosny, ciepła, słońca. Czekaliśmy na wielkie wydarzenia na froncie zachodnim. Gdzieś na dnie serca tliła się nadzieja, że może już latem wrócę do domu, do Warszawy, do Polski. Coraz bardziej dręczyła tęsknota, coraz częściej śnił się kraj lat dziecięcych i coraz piękniejsze to były sny.