II

 

10 listopada 1939 – początek grudnia 1939

 

Tak więc dziesiątego dnia od chwili wyjścia z Warszawy znalazłem się w Białymstoku. Dziesięć dni to niewiele, ale tamte, pełne przygód i przeżyć, wydają mi się do dzisiaj niezwykle długim okresem w moim życiu. Wryły mi się tak dobrze w pamięć, że nawet teraz, po czterdziestu przeszło latach – pisząc te wspomnienia – mogę z dużą dokładnością, dzień po dniu, odtworzyć przebieg owych wydarzeń.

W domu wuja Witi umyliśmy się, ogolili, przebrali w czyste ubrania (naszą „podróżną” odzież oddaliśmy do dezynsekcji), zjedliśmy wyśmienite śniadanie i poszliśmy spać do czystych, wygodnych, miękkich łóżek. Obudzono nas na kolację, potem znów do łóżek. I tak przez dwa czy trzy dni. Wreszcie przyszliśmy jako tako do siebie.

Wyszedłem do miasta w mundurze wojskowym wujka Witi (oczywiście bez dystynkcji), który brał udział w kampanii wrześniowej. Był piękny słoneczny dzień. Ulice czerwieniły się purpurą chorągwi, sztandarów, transparentów. Wszędzie plakaty i portrety. Wiele z tego pozostało po obchodach rocznicy rewolucji. Świadczyły o tym powypisywane daty: 1917-1939. Właściwie poza tymi datami na ogromnej większości transparentów czy plakatów nic przeczytać nie umiałem, nie znałem wtedy jeszcze cyrylicy. Tylko na bardzo nielicznych napisy były w języku polskim. Szokowała szczególnie ilość portretów Lenina i Stalina w gigantycznych przeważnie rozmiarach. Niektóre przedstawiały Stalina od stóp do głów, w bluzie i wysokich butach, z wpuszczonymi w nie spodniami. Plakaty były na ogół niezwykle prymitywne. Wiele z nich było poświęconych „oswobodzeniu Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy spod panowania pańskiej Polski”. Na jednych rysunkach zażywni krasnoarmiejcy obejmowali się z wynędzniałymi chłopami i robotnikami (chłopi przystrojeni byli niezmiennie w wyszywane kosoworotki, robotnicy nosili stroje przypominające ubiory proletariatu z czasów caratu), na innych można było zobaczyć uciekających w popłochu polskich „panów”, zarówno tych w cywilu (potworne gęby, wielkie brzuchy), jak i wojskowych (rogatywki obszyte generalskimi wężykami).

Odwiedziłem znajomą, której adres dała mi przed wyjazdem matka. Aż ręce załamała na mój widok. Rzeczywiście, byłem bardzo mizerny, a zbyt obszerny mundur potęgował to wrażenie.

– Gdyby matka zobaczyła pana w takim stanie, chyba umarłaby z żalu.

Poczęstowała mnie obiadem. Byłem stale głodny i nie dałem się prosić. Przepraszała, że obiad jest skromny, ale w Białymstoku krucho z jedzeniem. Zjadłem aż dwa pełne talerze kapuśniaku, a na drugie danie parę kromek chleba z powidłami i herbatą. Jadłem z takim apetytem, że moja gospodyni powtórnie załamała ręce:

– Boże, przecież pan jest głodny, gdyby to pańska matka widziała…

Tymczasem do mieszkania znajomej przyszło kilka osób. Z zainteresowaniem przysłuchiwałem się rozmowom. Dowiedziałem się, że polskie pieniądze idą na równi z sowieckimi, przy tym złoty za rubel, co jest kompletnym świństwem, gdyż rzeczywista wartość rubla jest znacznie niższa. Mówiono, że oficerowie i żołnierze Armii Czerwonej wykupują w sklepach wszelkiego rodzaju towary i to w niesamowitych wprost ilościach. Popyt jest dosłownie na wszystko. Niektórzy kupcy bardzo się nawet cieszą, bo pozbyli się rzeczy, na które już od dawna nie można było znaleźć klienta.

Ktoś opowiedział, że widział, jak jakiś komandir kupił kilkadziesiąt par pończoch. Na pytanie sprzedawcy, po co mu aż tyle, odrzekł, że są to upominki dla żony, krewnych i znajomych. Ktoś inny znowu był świadkiem, jak przed sklep z materiałami ubraniowymi zajechał wojskowy gazik, wysiadł z niego wysoki stopniem wojskowy i kupił całą belę materiału. Zapytany przez kupca, czy w rosyjskich sklepach tego nie ma, że kupuje aż tyle, odparł oburzony:

– Pomyślcie towarzyszu. Jeśli u was, w małej, zacofanej Polsce tyle jest wszystkiego, to ile musi być u nas, w kraju tak wielkim i bogatym. Po prostu biorę to na prezenty.

No i tak szedł handel tą białostocką manufakturą, najgorszą ponoć w Polsce, podziwianą jako rarytas przez przybyszów ze wschodu.

Wśród gości był także młody człowiek, który właśnie wybierał się do Warszawy. Wprawił mnie w podziw opowiadając, że stale kursuje między Warszawą i Białymstokiem, nie bojąc się zupełnie przekraczania granicy. Dla mnie granica stała się symbolem czegoś makabrycznego, co przez wiele jeszcze lat nękało mnie w koszmarnych snach. On zaś zrobił sobie z tego procederu źródło zarobku i to wcale niezłego, jak twierdził. Do Warszawy woził listy od uchodźców stamtąd, do Białegostoku zegarki, które sprzedawał za dobrą cenę sowieckim wojskowym. Zaproponował mi napisanie listu do rodziców. Nie miałem prawie pieniędzy, więc podziękowałem. Zrozumiał i rozwiał moje skrupuły uwagą, że rodzice mu zapłacą. Napisałem więc. List, jak się dowiedziałem, dotarł do miejsca przeznaczenia sześć dni po odwiedzinach w naszym domu dryblasa z Gdyni.

Wieczorem Witek odbył ze mną bardzo przykrą dla nas obu rozmowę. Jego wujek prosił, abym opuścił mieszkanie. Nie miał osobiście nic przeciwko mnie, nie sprawiało mu również szczególnych trudności utrzymanie mnie przez kilka dni. Chodziło jednak o to, że w jego mieszkaniu jeden pokój zajmował, na podstawie przydziału wydanego przez sowiet miejski, pułkownik NKWD (Narodnyj komissariat wnutriennych dieł – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych). Otóż nowe władze odnosiły się bardzo nieufnie do bieżeńców, czyli uciekinierów; w owym okresie na terenach, o których tu mowa, słowo to określało jednoznacznie uchodźców z niemieckiej strefy okupacyjnej. Wujek więc bał się, że może mieć nieprzyjemności. Odpowiedziałem, że wyjadę natychmiast po otrzymaniu ubrania z dezynsekcji, ale Witek odparł, że pozwolono mi zostać tylko na tę noc.

Nazajutrz podziękowałem za gościnę, zapowiedziałem, że będę przychodził dowiadywać się, czy wróciło już z pralni ubranie i poszedłem do moich znajomych, aby prosić o przenocowanie mnie przez kilka dni. I nagle, na ulicy, w obcym mieście widzę idącego naprzeciw mnie brata stryjecznego, Zygmunta! Opowiedzieliśmy sobie o przygodach wrześniowych i powrześniowych. Zygmunt wybierał się za jakiś tydzień do Warszawy. Została tam jego żona Marysia, która była w zaawansowanej ciąży. Ponieważ wynajmował w Białymstoku pokój, wziął mnie do siebie na kilka dni. Spaliśmy na jednym łóżku, ale nawet to w owym czasie było luksusem.

Spędziłem w Białymstoku jeszcze dwa dni. Odebrałem odzież, pożegnałem się ze znajomymi i szczególnie ciepło z Zygmuntem, który dotarł do Warszawy. Odwiedził moich rodziców – było to już po otrzymaniu przez nich mojego listu z Białegostoku i opowiedział o moich przygodach. Wkrótce został ojcem. Przeżył całą okupację w Warszawie.

*

Podróżowało się koleją w owe czasy w sposób wręcz niezwykły. Tłok był niemiłosierny. Pociągi kursowały właściwie bez żadnego rozkładu jazdy. Wlokły się niesamowicie. Na stacjach stały całymi godzinami, zatrzymywały się także w szczerym polu. Biletów kolejowych nie było. Wystarczyło zaopatrzyć się w jakiś świstek w radzie miejskiej czy wojewódzkiej zezwalający na wyjazd do miejscowości, którą się wskazywało, ale i tego nikt nie sprawdzał. Ja w ogóle nie poszedłem po żaden dokument – byłem bieżeńcem.

Z Białegostoku do Lwowa jechałem chyba ze dwie doby. Mimo wszystkiego, co dotąd przeżyłem i mimo okropnych warunków jazdy byłem w dobrym nastroju. Wierzyłem, że będę studiował.

Na dworcu w Białymstoku spotkałem Zosię, studentkę Uniwersytetu Warszawskiego. Znałem ją jeszcze z czasów szkolnych ze wspólnej pracy w nielegalnej organizacji lewicowej – Rewolucyjnym Związku Niezamożnej Młodzieży Szkolnej (w skrócie RZNMS). Zosia jechała do Lwowa w tym samym celu, co i ja. Była praktyczna i rezolutna. To dzięki niej po przyjeździe wiedziałem od razu, dokąd należy się zgłosić, aby otrzymać zakwaterowanie w domu akademickim.

Skierowano mnie na nocleg do bursy przy ulicy Kopernika 26. O ile pamiętam, był to budynek poklasztorny. Zastałem tam niesamowity bałagan. Nikt niczego nie wiedział, żadnej recepcji, nikogo, kto by odpowiadał za cokolwiek lub mógł udzielić informacji. Usłyszałem dźwięki pianina i poszedłem w tym kierunku. Za chwilę znalazłem się w świetlicy i nim oczy przyzwyczaiły się do światła, usłyszałem głośne:

– Rany boskie, szpion-pijanica przyjechał!

Okrążyli mnie koledzy i znajomi z Warszawy. Pytaniom nie było końca. Sprowadzili Mietka, który – jak i inni bieżeńcy, kandydujący na studia uniwersyteckie – mieszkał przy Kopernika. Podzielił ze mną łóżko, a raczej przedpotopowe łoże, czyli ramę przytrzymującą deski pokryte słomą. W tym samym pokoju na drugim takim łóżku spał kandydat na studia muzykologiczne wraz ze swoją dziewczyną. Czekał na decyzję w sprawie przyjęcia, a tymczasem zarabiał przewożeniem listów ze Lwowa do Warszawy i z powrotem. Jak widać, był to dość popularny zawód wśród naszych rodaków.

To, co opowiedział mi tego wieczoru Mietek, było mało pocieszające. Bieżeńców nie przyjmowano na ogół na studia. On sam złożył papiery na wydział prawa i czekał odpowiedzi. Uważano powszechnie, że do papierów dobrze było dołączyć poparcie co najmniej dwóch tzw. aktywistów, czyli członków półformalnej grupy studentów warszawskich, przedwojennych komunistów. Wyrażali oni swoje poparcie podpisem na życiorysie petenta, potwierdzając jego działalność komunistyczną lub antyfaszystowską. Okazało się jednak, że wielu osobom mającym takie poparcie też odmówiono. Mimo to Mietek twierdził, że powinienem był się postarać o podpisy, potwierdzające moją przynależność do RZNMS.

 

Już dwukrotnie wspomniałem o RZNMS-ie, organizacji, której byłem w latach 1934 – 1937 członkiem i działaczem. Warto poświęcić jej tu choć kilka słów. Przynależność do niej wpłynęła w poważnym stopniu na formowanie się moich poglądów politycznych w pewnym okresie życia. A więc Rewolucyjny Związek Niezamożnej Młodzieży Szkolnej był organizacją uczniów szkół średnich w Warszawie. Miał charakter jednolitofrontowy, zgodnie z taktyką przyjętą przez Komintern w tamtych latach. Był inspirowany przez Komunistyczny Związek Młodzieży Polski za pośrednictwem niektórych swoich przywódców, którzy byli jednocześnie członkami KZMP.

Do RZNMS-u wstąpiłem wczesną wiosną 1934 roku. Wkrótce udało mi się zorganizować koło w Gimnazjum im. Mikołaja Reya, w którym się uczyłem. Zostałem jego sekretarzem.

Wiosną 1937, już po maturze, skierowano mnie na kursy dla przyszłych aktywistów Życia, komunistycznej organizacji studentów uczelni warszawskich. Jednak aktywistą Życia nie zostałem, w ogóle do niego nie wstąpiłem. Procesy moskiewskie, wiadomości o tym, co się działo wówczas w ZSRR, zachwiały moją wiarę w komunizm i mocno poderwały zaufanie do Związku Radzieckiego. Stało się tak, mimo iż w zasadzie nie mogłem uwierzyć we wszystko to, co u nas na ten temat pisano. Po wielu latach dowiedziałem się, że była to tylko nieznaczna część potwornej prawdy. Nim jednak do tego doszło, stałem się na pewien czas raz jeszcze zwolennikiem idei, w którą w 1937 roku zwątpiłem. Było to wynikiem mego udziału w wojnie w szeregach Armii Czerwonej i jej zwycięstwa nad hitleryzmem.

Drugą przyczyną niewstąpienia do Życia był wzrost zainteresowań naukowych związany z rozpoczęciem studiów na uniwersytecie. Wstąpiłem na fizykę, zamierzając poświęcić się fizyce teoretycznej. Na pierwszych latach dominowały przedmioty matematyczne, które całkowicie mnie zaabsorbowały. Wszystko inne zaczęło mi się wydawać mało ważne.

 

Następnego dnia udałem się na Uniwersytet Lwowski i złożyłem podanie o przyjęcie na studia. Otrzymałem poparcie dwóch aktywistów. Jednym z nich był Rysiek Perl, z którym współpracowałem w RZNMS-ie, bratanek Feliksa Perla, współzałożyciela i wybitnego działacza PPS, ojciec Jana Lityńskiego, działacza KSS KOR i Solidarności oraz redaktora nielegalnego „Robotnika”. Drugim był późniejszy – w czasach powojennych – długoletni dyrektor jednego z departamentów Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, Franciszek Bielecki, ojciec działacza opozycji demokratycznej w PRL Czesława Bieleckiego, znanego także pod nazwiskiem Maciej Poleski.

Dowiedziałem się, że w domu studenckim Politechniki Lwowskiej mieszka mój brat stryjeczny Józiek. Rzeczywiście. Mieszkał w eleganckim pokoju: przyjęto go na studia bez żadnego poparcia ze strony aktywistów. W tym samym akademiku spotkałem moich kolegów od Reya – Włodka i Julka. Też zostali przyjęci. Doszliśmy do wniosku, że te tzw. poparcia nie pomagają, niektórzy twierdzili nawet, że szkodzą i – zdaje się – mieli rację. Nieufność przybyszów ze wschodu do polskiej lewicy, a zwłaszcza komunistów, była wręcz chorobliwa. Warto tu przypomnieć, że Komintern (czytaj Stalin) w roku 1938 rozwiązał, pod zupełnie szaleńczymi zarzutami, komunistyczne partie Polski, Zachodniej Ukrainy, Zachodniej Białorusi oraz wszystkie ich przybudówki, nadbudówki i agendy. Komuniści stali się potem jednymi z pierwszych ofiar deportacji, aresztowań i innych represji dokonywanych przez władzę radziecką na tych terenach.

 

Zaczęły się dni nerwowego oczekiwania – przyjmą czy nie przyjmą. Codziennie chodziliśmy na uniwerek dowiadywać się, ale odpowiedzi wciąż nie było. Za to pieniędzy ubywało. Żyliśmy bardzo oszczędnie, rzadko bywaliśmy syci. Mietek nie został przyjęty. Odmówiono wielu innym kandydatom, między innymi zaprzyjaźnionemu ze mną studentowi trzeciego roku matematyki z Warszawy Joachimowi Steinkellerowi, bardzo zdolnemu człowiekowi. Był niepocieszony. Spotkałem go któregoś dnia i mówię:

– Jest ogłoszenie, że przyjmują do technikum.

– Po cholerę mi technikum?

– Dają obszczeżycie – użyłem rosyjskiego słowa oznaczającego bursę, wymawiając je po polsku.

– Obszczeżycie? – spytał Jasiek – Ja osram życie! Oczywiście takie życie.

Niemal codziennie odbywały się zebrania mieszkańców naszego akademika, na których wytykano nam, że jest brudno, że nie ma porządku, że z tym jest źle, że tamto nie tak. Ale to, że nie ma pościeli, że śpimy w łóżkach po dwóch i na słomie, że żrą nas wszy jakoś nikogo z władz nie obchodziło. Jedno z takich zebrań poświęcono zdarzeniu sensacyjnemu: nocą ktoś zdjął portret Woroszyłowa wiszący na korytarzu i powiesił go w klozecie. Skandal, dyskusja, upomnienia i groźby. Wróg nie śpi, wróg czuwa.

Tym zebraniom przewodniczył zwyke niejaki Horodyski, czołowy aktywista studencki owych czasów. Lwowianie mówili, że przed wojną należał do nielegalnej, skrajnie prawicowej organizacji nacjonalistów ukraińskich. Umiał się świetnie ustawić po „oswobodzeniu”. Długo się jeszcze szarogęsił, potem jego kariera zbladła. Sądzę, że po przyjściu Niemców mógł znowu wypłynąć.

Przeszło jeszcze kilka dni i wreszcie dowiedziałem się, że i ja nie zostałem przyjęty na studia. Obok mego znalazłem na liście odrzuconych wiele znajomych nazwisk.

Sytuacja moja i Mietka stawała się wręcz tragiczna. Pieniądze się kończyły, szła zima. Na giełdzie pracy nie było dla nas niczego. Mieliśmy mało rzeczy. W każdej chwili mogli wyrzucić nas z domu studenckiego jako niestudiujących. Postanowiliśmy zgłosić się do pracy w kopalniach Donbasu, czyli Zagłębia Donieckiego. Plakaty obiecywały wysokie zarobki, „obszczeżycie” (tu w sensie hotelu robotniczego), stołówkę, zdobycie wysokich kwalifikacji zawodowych górnika, jednym słowem – złote góry.

Znów odwiedziłem mego kuzyna Józka, a potem „reyaka” Julka. Był chory, gorączkował. W trakcie rozmowy wspominaliśmy stare reyowskie czasy. Powiedział mi, że był w Łucku i tam spotkał Ryśka Geyera, mojego przyjaciela. Ożenił się od razu po ukończeniu gimnazjum z Ludmiłą, która uczyła się w Warszawie, lecz mieszkała stale na Wołyniu, z początku w Ołyce, potem w Łucku. Rysiek wyszedł w październiku z Warszawy, oczywiście do Łucka. Julek dał mi adres Geyerów i radził wysłać do nich telegram. Perswadował, że w kopalni nie dam rady, że to piekielna praca, wymagająca dużej siły fizycznej, przy tym bardzo niebezpieczna. Nie radził także wyjeżdżać w głąb kraju, o którym właściwie niczego nie wiem. Jego rady wydały mi się słuszne. I były słuszne. Z czasem poznałem prawdę o donbaskim „raju”. Wyprzedzając fakty dodam, że latem 1940 roku dowiedziałem się, że Julka deportowano – używając jego słów – w głąb kraju, o którym nic nie wiedział. Sądzę, że dowiedział się wiele. Ale przetrzymał to jakoś. Dziś jest na Zachodzie.

 

W naszym akademiku na Kopernika znów wybuchła sensacja. Jaśka Steinkellera i kolegów, z którymi mieszkał w pokoju, wzięło NKWD. Wieczorem wrócili. A oto, co się stało: Jasiek i jego koledzy – wszystko warszawianie, też nie przyjęci na studia – powiesili dla żartu na drzwiach swego pokoju kartkę z elegancko wykaligrafowanym napisem: Klub austriackich monarchistów. Z rana, tzn. gdzieś około godziny dwunastej, gdy zwlekali się z łóżek, stawali na baczność i śpiewali uroczyście hymn austriacki z czasów ck monarchii. Wieczorem, przed snem, to samo. Od czasu do czasu urządzali też zebrania klubu, na których bawili się znakomicie. Oczywiście długo to trwać nie mogło. Chyba ktoś doniósł i naszych monarchistów wzięto, dokąd należy.    T a m    z nimi nie żartowano, bo    t a m    żartów nie rozumieją. Sprawę potraktowano jak najpoważniej: restauracja monarchii, oderwanie Ukrainy Zachodniej i przyłączenie jej do Austrii (której notabene wówczas nie było). Ledwie się wykręcili.

Zdarzenie to bardzo nas ubawiło. Nie mogliśmy pojąć, jak władza może odnieść się tak poważnie do tak niepoważnej, wręcz śmiesznej sprawy. Zdumiewał brak poczucia humoru. Niczego wtedy jeszcze nie rozumieliśmy. Gdy po pewnym czasie wróciłem myślą do tej historii, dziwiłem się czemuś innemu: jak to mogło się stać, że „austriackim monarchistom” uszło wtedy na sucho? Przecież zwykli obywatele radzieccy, tzn. ci z tamtej strony byłej granicy, zapłaciliby za coś takiego wieloletnim pobytem w łagrach. Widocznie nieco łagodniej potraktowano tu nowo upieczonych „ludzi radzieckich”, jeszcze niedostatecznie uświadomionych.

*

Do Ryśka nie zatelegrafowałem, bo cóż można zmieścić w depeszy, nie mówiąc już o tym, że ma ona zwykle charakter alarmistyczny. Napisałem natomiast list, w którym przedstawiłem moją sytuację. Zaczęły się dni oczekiwania na odpowiedź, urozmaicone wędrówkami na giełdę pracy i zwiedzanie miasta.

Lwowa przed wojną nie znałem. Wywarł na mnie duże wrażenie. Piękne miasto. Późna, ale pogodna jesień dodawała mu jeszcze uroku. Lwów zafascynował mnie mimo bardzo trudnej sytuacji, w której się znajdowałem i która raczej nie sprzyjała tego rodzaju emocjom. Niestety place i ulice były zeszpecone porozwieszanymi niemal wszędzie transparentami, flagami i plakatami. Zupełnie jak w Białymstoku, tyle tylko że znikły już slogany związane z rocznicą rewolucji. Część plakatów była identyczna z tymi, które już widziałem w Białymstoku. Widocznie te w językach rosyjskim i polskim były przygotowane centralnie. Większość jednak – w Białymstoku w języku białoruskim, we Lwowie ukraińskim – była wytworem własnej propagandy obu republik. Przypominam sobie taki plakat: na dole napis „Jan i pan”. Wyżej rysunek: chudy, ale muskularny Jan, o twarzy szlachetnej i jakże pełnej gniewu, ściska w kułak potężną pięść, kierując ją w stronę tłustego, obrzydliwego pana. Pan ucieka w popłochu. Ucieka, bo w głębi plakatu widać już pojawiającego się krasnoarmiejca wyzwalającego Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś. Był też plakat dwuczęściowy: w lewej części zgięty wpół chłop pracuje na stojącego obok pana. Chłop jest wychudzony i twarz jego pała nienawiścią klasową, pan jest brzuchaty, a jego wstrętna gęba wyraża patologiczną chciwość. W prawej części pan w popłochu ucieka, a chłop obejmuje się i całuje z krasnoarmiejcem, który go wyzwolił. Jeśli porównać to, co tu napisałem o plakatach lwowskich z opisem tych z Białegostoku, to łatwo zauważyć, że właściwie różnicy nie ma żadnej. Inny był tylko plakat przedstawiający konkretną osobę – marszałka Woroszyłowa trzymającego przytkniętą do oczu lornetę polową, przez którą obserwował wyzwalanie Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Na lewej ręce miał potężnych rozmiarów zegarek (potem dowiedziałem się, że ta „cebula” to zegarek marki ZIM – Zakłady im. Mołotowa). Zaraz też powstał dowcip, chyba pierwszy na tematy sowieckie, jaki usłyszałem: skąd wiadomo, że marszałek Woroszyłow brał udział w zajęciu Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi? Z plakatu, bo ma na ręku zegarek.

No i te portrety! We Lwowie wydały mi się jeszcze większe niż w Białymstoku. Było ich kilka typów, w danym typie niczym się między sobą nie różniących. Potem dopiero dowiedziałem się, że wszystkie wywieszane portrety muszą być wiernymi kopiami pewnych zatwierdzonych wzorców. Innych wieszać nie wolno. Pewien rzemieślnik we Lwowie, chcąc widocznie przypodobać się władzom, umieścił na wystawie portret Stalina, zamówiony ponoć u artysty-malarza. Mimo że wizerunek był podobno udany, kazano go natychmiast zdjąć.

Wśród przechodniów można było bezbłędnie rozpoznać przybyszów ze wschodu. Mam na myśli oczywiście cywilów. Ubrani byli okropnie. Mężczyźni nosili w większości cyklistówki z daszkami sterczącymi do góry. Czapek w pomieszczeniach nie zdejmowali. Na nogach wysokie buty, często z cholewkami nie ze skóry, lecz jakiegoś tworzywa; z czasem dowiedziałem się, że są to tzw. kirzowyje sapogi. Tandetne, strasznie skrojone palta. Jeszcze bardziej raziły ubiory kobiet. Chodziły w długich salopach i chustkach na głowach, przeważnie też w wysokich butach.

O umundurowaniu żołnierzy pisałem już co nie co, ale dotyczyło to pograniczników, a tu miało się do czynienia po prostu z żołnierzami, ubranymi jeszcze gorzej. Szynele oczywiście postrzępione. Szeregowi nosili owijacze, przeważnie czarne. Podoficerowie – buty z kirzowymi cholewami, czasem też owijacze. Byli na ogół niscy, z ziemistymi twarzami i często krzywymi nogami. Może właśnie dlatego chodzili brzydkim, kaczym chodem. Robili przygnębiające wrażenie. Mimo woli porównywałem dwie wrogie armie, które wkroczyły do Polski; niestety, to porównanie wypadło bardzo na niekorzyść Rosjan. Mówię niestety, gdyż zdawałem sobie już wtedy sprawę, że musi chyba dojść do starcia między tymi dwiema potęgami i życzyłem – jak i przytłaczająca większość Polaków – Niemcom klęski.

 

Odpowiedź od Ryśka nie nadchodziła. Miałem mu to za złe. Przez tyle lat przyjaźniliśmy się, łączyło nas tylu wspólnych znajomych, byliśmy razem w RZNMS-ie, a teraz nawet nie raczy odpowiedzieć. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak długo idą listy. Poczta, podobnie jak koleje, uległa całkowitej dezorganizacji.

Groźba wyjazdu do Zagłębia Donieckiego stawała się coraz realniejsza. Tymczasem jednak pilnie odwiedzałem giełdę pracy. Bezskutecznie. W ogóle o pracę było trudno, o jakąś mniej więcej znośną jeszcze trudniej, a dla uchodźców sprawy te komplikowały się dodatkowo. Za to można tam było dowiedzieć się mnóstwa ciekawych rzeczy. Tego na przykład, że Sowieci – tak we Lwowie nazywano przybyszów ze wschodu – wykupują wszystko. A więc to samo, co w Białymstoku. Szczególnym powodzeniem, jak już pisałem, cieszyły się zegarki. Ale i inne towary nie leżały długo na półkach. Zaczęły się już pewne trudności aprowizacyjne. Opowiadano też, że w operze pojawiają się komandirzy z żonami ubranymi w nocne koszule, kupione w lwowskich sklepach. Nie mogłem w to z początku uwierzyć, ale wkrótce powtórzyło mi to wiele poważnych osób, którym można było ufać. Gdy do tego jeszcze porównałem codzienne stroje komandirsz z koszulami, które można było wtedy we Lwowie jeszcze kupić, uwierzyłem.

Nie byłem na tych ziemiach w czasie wkroczenia Armii Czerwonej. O okolicznościach jej wejścia mogłem sądzić jedynie na podstawie tego, co mi opowiadano. Wszyscy, z którymi o tym rozmawiałem w Białymstoku, w pociągu czy we Lwowie mówili, że weszły kolosalne ilości wojsk pancernych. Źle natomiast wyrażali się o jakości czołgów, które ciągle się psuły, stale je naprawiano i remontowano. W związku z tym kursował taki dowcip: ile osób liczy załoga sowieckiego czołgu? Sto. Trzech znajduje się w czołgu, dziewięćdziesięciu siedmiu go pcha.

Szybko zorientowaliśmy się że w Związku Radzieckim panuje dotkliwy brak towarów przemysłowych i żywności. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z jego rozmiarów. Jednak Sowieci pytani czy mają u siebie dane produkty, czy jest u nich to lub owo, odpowiadali niezmiennie i z dumą: jest', mnogo. Stało się to powodem licznych dowcipów. Oto kilka z nich. Pewien Żyd pyta krasnoarmiejca:

– Cures u was jest? (Cures to po żydowsku bieda, nieszczęście).

– Jest', mnogo – pada odpowiedź.

Inny dowcip tego typu.

– Cytryny u was są? – pyta ktoś krasnoarmiejca.

– Mnogo, a teraz będzie jeszcze więcej, w Moskwie fabrykę zbudowano.

Lub taki:

– Czekolada u was jest?

– Jest', mnogo.

– A ile kosztuje kilogram?

– Kiedy ostatni raz jadłem, kosztował 20 rubli.

– A kiedy ostatni raz jedliście?

– W 1934 roku.

Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, że ta krążąca po Lwowie i innych miastach naszych byłych ziem wschodnich fala dowcipów stanowi część o wiele szerszego zjawiska, zjawiska dowcipu politycznego, bardzo rozpowszechnionego – zwłaszcza wśród inteligencji – w Związku Radzieckim. Jest to widocznie charakterystyczne we wszystkich krajach, gdzie nie ma swobody politycznej, gdzie cenzura dławi wolne słowo. Znaliśmy je dobrze w PRL, znają je obywatele innych krajów naszego obozu. W ZSRR za dowcipy polityczne karano w czasach stalinowskich niezwykle surowo wieloletnim pozbawieniem wolności, z odsiadką w łagrach. Traktowano je jako „szeptaną propagandę”. Opowiadających dowcipy i skazanych za ich opowiadanie nazywano anekdotczykami.

 

Wiele miejsca poświęciłem wrażeniom, jakie wywarło na mnie zetknięcie z nową rzeczywistością i z tymi, co przyszli ze wschodu. Warto by teraz zapoznać się, choć w dość ograniczonym zakresie, z wrażeniem, jakie odnieśli oni. Kontaktów z nimi wówczas prawie nie mieliśmy. Przeniosę się więc w czasie o jakieś 15-16 lat później i opowiem, czego się o tym dowiedziałem.

Mieszkałem wtedy w Pierwomajsku, mieście leżącym na północ od Odessy i na południe od Kijowa. Jednym z redaktorów gazety rejonowej „Prybuźkyj komunar” był tam Mark Siemionowicz F., człowiek mądry i inteligentny. Przed wojną radziecko-niemiecką pracował w Moskwie, w redakcji jednej z gazet centralnych. Do roku 1953 moje kontakty z nim ograniczały się do turniejów szachowych bądź do gry towarzyskiej. W czasie odwilży, po śmierci Stalina zaczęliśmy rozmawiać o sprawach na temat których dawniej nikt z nas nie puściłby pary z gęby. Mark Siemionowicz opowiedział mi kiedyś o wrażeniach, jakie przywieźli z Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi w 1939 roku jego koledzy po piórze. Oto prawie dosłowna jego opowieść: „W 1939 roku pracowałem w Moskwie, w jednej z tamtejszych gazet na dość wysokim stanowisku. Po zajęciu Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi przez nasze wojska (nazywano to oswobodzeniem Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi lub niekiedy wojną z pańską Polską) zaczęto wysyłać na te tereny niektórych moskiewskich dziennikarzy. Mieli opisać to, co widzieli, a prawdę mówiąc to, co powinni byli zobaczyć. Oczywiście każdy z nas aż palił się, aby tam pojechać, ale delegowani byli tylko bardzo nieliczni, absolutnie pewni. Pojechało kilku i z naszej redakcji. Gdy wrócili, pokazali nam niektóre z zakupionych tam rzeczy, a były to takie przedmioty, których myśmy chyba od czasów rewolucji nie widzieli. Zaraz też powiedziałem mojej żonie: «Oswobodziliśmy te ziemie od dobrego jedzenia i dobrego ubrania».

Rzeczy rzeczami, ale najciekawsze było to, co opowiadali, zresztą nie wszystkim, tylko wybranym, tym którym ufali: «Wy nie wiecie, jak się tam żyło przed wojną – zwierzał się jeden z nich. – Jak w raju. Polacy tylko jedli, pili i stroili się. Szedłem kiedyś ulicą a naprzeciw mnie kroczył jakiś pan w mundurze. Starszy, elegancki, wąsaty. Mundur – cudo, epolety, akselbanty, błyszczące mosiężne guziki. Jednym słowem – generał lub admirał. Pytam go, kim jest. Odpowiada, że strażakiem! Nie do wiary. Innym razem widziałem, jak maszerował przez ulicę oddział naszych żołnierzy. Jakaś staruszka wybiegła na jezdnię, dotknęła munduru krasnoarmiejca, skrzywiła się: co to za mundury, bawełna! Nasz komandir dobrze jej odpowiedział, że wasi żołnierze co prawda mieli mundury wełniane czy sukienne, ale za to czołgów nie mieliście; toteż nic dziwnego, że nie ma już Polski. My wolimy chodzić w bawełnie i mieć czołgi».

Inny dziennikarz opowiadał, że po wygłoszeniu odczytu na tematy polityczne (było to we Lwowie), został zaproszony do domu przez jednego ze swych słuchaczy. Był tym bardzo zdziwiony, bo w ZSRR takich rzeczy nie praktykowano, a już po 1937 roku nie tylko obcych, ale i znajomych unikano. Mieszkanie, do którego go zaproszono, było elegancko urządzone. Zajmowała je, ku zdumieniu gościa, tylko jedna rodzina. «U nas w takim mieszkałoby pięć» – zakonkludował.

Jeden z kolegów opowiedział mi, że podczas swych wojaży po Ukrainie Zachodniej przyjechał kiedyś do jakiegoś małego miasta. Patrzy, a tu prywatny sklep jubilerski pełen zegarków. Wszedł i zapytał, czy mógłby kupić zegarek. Właściciel odpowiedział, że oczywiście. Dziennikarz na to, czy mógłby nabyć dwa. Choćby dziesięć, usłyszał w odpowiedzi. Kupił dwa, ale mu się niezbyt podobały wskazówki. Uprzejmy właściciel, zadowolony, że towar idzie, zaproponował, by przyszedł za jakiś tydzień, dwa, aby mógł w tym czasie listownie zamówić w Szwajcarii i otrzymać inne wskazówki. Dziennikarz uśmiechnął się tylko i podziękował. On dobrze wiedział to, czego jeszcze nie rozumiał właściciel sklepu. Mianowicie że już nigdy nie sprowadzi ze Szwajcarii ani wskazówek, ani niczego innego.

Z tego, co mi opowiadali moi koledzy, zrozumiałem, że żyło się w Polsce dobrze, dostatnio, że było w tym życiu coś takiego, czego w naszym już nie ma i nie będzie”.

*

Po tej wycieczce w czasie i przestrzeni wróćmy do Lwowa. Z zazdrością patrzyłem na tych szczęśliwców, którzy dostali się na studia. Ciężko im było, żyli na ogół w biedzie – mam na myśli oczywiście przede wszystkim uchodźców – ale uczyli się. Chodzili na wykłady, ćwiczenia. Uczęszczali do laboratoriów. W szczególnie korzystnym położeniu byli matematycy. Lwów był bardzo silnym centrum matematycznym. Wykładali tu Banach, Steinhaus, Schauder, Auerbach, Kaczmarz, Mazur, Orlicz i inni znani uczeni. Szeregi ich zasilili uchodźcy z Warszawy: Saks, Knaster, Szpilrajn. Ćwiczenia prowadził m.in. nasz warszawski kolega Marian Wojdysławski, wybitnie utalentowany młody matematyk, który magisterium zrobił na trzecim roku studiów, mając już wówczas dorobek naukowy.

Podczas pobytu we Lwowie odwiedziłem dwukrotnie kino. Szły wyłącznie filmy radzieckie. Ciekawiły mnie one wówczas, gdyż przed wojną widziałem w Warszawie kilka bardzo dobrych, z których szczególnie podobały mi się dwa – Bezdomni i Petersburskie noce. Tu obejrzałem Czapajewa i Cyrk. Warto poświęcić im kilka słów. Bohaterem pierwszego był legendarny przywódca partyzantki bolszewickiej na Uralu w okresie porewolucyjnej wojny domowej, Wasilij Czapajew. Był to człowiek prosty, bardzo prymitywny, ale waleczny i śmiały. Kompletny brak wykształcenia wojskowego, i w ogóle jakiegokolwiek, zastępował mu wrodzony talent organizatorski i przywódczy. Przed wojną wyszła w przekładzie polskim książka Dymitra Furmanowa Czapajew, którą z zainteresowaniem przeczytałem. Furmanow był komisarzem w oddziale Czapajewa, przysłanym przez partię bolszewicką. Był on też jedną z głównych postaci filmu, zresztą najmniej sympatyczną. Rezoner, stale wszystkich pouczający – w tym i Czapajewa – nudziarz, człowiek bez wad, papierowy bohater. Jednym słowem typowa w filmie i literaturze radzieckiej postać komisarza, wnoszącego świadomość polityczną w ciemne masy żołnierskie. Innymi bohaterami filmu byli Pietia, ordynans Czapajewa i Anka, obsługująca karabin maszynowy Maksim. Film był dość dobrze zrobiony. Bardzo dobrą kreację stworzył w szczególności aktor grający Czapajewa (nie pamiętam jego nazwiska). Nie brak było także momentów komicznych, zwłaszcza takich, w których spryt głównego bohatera walczył o lepsze z jego ignorancją. Na przykład na wiecu chłopi pytają Czapajewa:

– Wasilij Iwanowicz, wy za kim, za komunistami czy za bolszewikami?

Wasilij Iwanowicz, który, jak widać, nie wie, że to to samo, długo się namyśla i wreszcie odpowiada:

– Ja za międzynarodówką.

– Za którą – pytają chłopi – za drugą czy za trzecią?

To już zupełnie przekracza możliwości Czapajewa, ale znajduje wyjście:

– Ja za tą, za którą towarzysz Lenin.

Jest to moment nie tylko komiczny, ale i propagandowy. Bohaterski dowódca partyzancki, prosty człowiek z ludu, nie rozumie niuansów polityki, ale wiedziony nieomylnym instynktem klasowym staje z zamkniętymi oczyma zawsze po tej stronie, po której stoi Lenin.

Na tym samym wiecu jeden z chłopów mówi:

– Jak to jest Wasiliju Iwanowiczu? Biali przychodzą – grabią, czerwoni przychodzą – też… hm, biorą.

Jak każdy ignorant, Wasilij Iwanowicz jest zawsze bardzo pewny siebie. W scenie narady w sztabie dowódca pyta wszystkich o zdanie w pewnej sprawie. Każdy po kolei się wypowiada. Ostatni zabiera głos Czapajew:

– Na wszystko, coście powiedzieli, mnie naplewat' i zapomnieć. Posłuchajcie, co ja wam powiem.

A oto inna scena. Nie widzący świata poza Wasilijem Iwanowiczem Pietia pyta go kiedyś:

– Wasilij Iwanowicz, czy potrafilibyście dowodzić dywizją?

– Tak Pietia, potrafiłbym – odpowiada natychmiast Czapajew.

– No a powiedzmy korpusem?

– I korpusem potrafiłbym.

– No a armią? – pyta niestrudzony Pietia.

– Armią też – odpowiada po krótkim namyśle Czapajew.

– No a całą Armią Czerwoną?

– I całą Armią Czerwoną – odpowiada po dłuższym namyśle Czapajew.

– A w ogóle wszystkimi siłami zbrojnymi, że tak powiem w skali międzynarodowej?

Czapajew długo myśli, wreszcie odpowiada ze smutkiem, niemal płacząc:

– Nie Pietia, języków nie znam.

Te i inne tego rodzaju sceny stały się z czasem punktem wyjścia dla całej masy dowcipów o Czapajewie, krążących po Związku Radzieckim w latach sześćdziesiątych. Dotarły one i do Polski.

Akcja filmu Cyrk rozgrywała się w czasach współczesnych, w Moskwie w późnych latach trzydziestych. Film nie był pozbawiony pewnych walorów: dobra obsada (w roli głównej Lubow Orłowa), dobra muzyka Dunajewskiego, m.in. do dziś popularny z ZSRR marsz Szyroka strana moja rodnaja. Zacna idea – przyjaźń między narodami i potępienie rasizmu. Wtedy oglądało się to z przyjemnością, dziś samo wspomnienie tego filmu budzi we mnie odrazę z kilku przyczyn. Po pierwsze film ten nie pokazuje zupełnie Związku Radzieckiego takim, jaki jest, lecz takim, jaki powinien być w myśl założeń ideologicznych. Jest to zresztą typowy chwyt sowieckiej propagandy. Po drugie w filmie wyraźnie przeziera to, co później będzie nazwane eufemistycznie kultem jednostki, że wspomnę tylko ostatnią scenę pochodu defilującego przed mauzoleum Lenina i niosącego przeogromne portrety Stalina. Po trzecie film był kręcony w okresie najstraszniejszego terroru i w tym czasie dzieje się jego akcja. Tymczasem na ekranie obraz szczęśliwego, dostatniego i spokojnego społeczeństwa. Jakże potwornie kłamliwym znęcaniem się nad rzeczywistością, nad prawdą, nad losem milionów ofiar terroru stalinowskiego są słowa wspomnianego marszu: ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszet czełowiek.

I jeszcze jeden interesujący szczegół. W filmie tym jest taka oto scena: w cyrku w Moskwie występuje znana gwiazda amerykańska (gra ją właśnie Orłowa). Zakochany w niej amerykański kolega, typowy czarny charakter, bardzo o dziewczynę zazdrosny (gwiazda kocha się z wzajemnością w rosyjskim cyrkowcu, postaci na wskroś pozytywnej), pokazuje publiczności nieślubne dziecko cyrkówki, miłego czarnoskórego bobasa. Spodziewany efekt nie następuje, widownia moskiewska jest nie tylko tolerancyjna, ale i antyrasistowska i internacjonalistyczna. Malca bierze na ręce i śpiewa mu kołysankę Rosjanin, potem przekazuje go Gruzinowi – ten też śpiewa, oczywiście po gruzińsku, i z kolei oddaje dziecko przedstawicielowi którejś z radzieckich republik azjatyckich – znów kołysanka, ten – Żydowi (oczywiście znów kołysanka, tym razem w jidysz). A więc piękny symbol internacjonalizmu i przyjaźni narodów ZSRR. Widziałem ten film powtórnie zimą 1951 roku w Pierwomajsku. Wśród obywateli sowieckich śpiewających kołysankę zabrakło tym razem Żyda. Też symbol – internacjonalizmu Anno Domini 1951.

 

We Lwowie wychodziła w tym czasie jedyna gazeta w języku polskim, „Czerwony Sztandar”. Polszczyzna jej była wręcz okropna. Czy w mieście o zdecydowanej większości polskiej, w mieście, gdzie było tyle polskiej inteligencji, nie udało się znaleźć redaktorów, dziennikarzy, korektorów i sekretarek umiejących pisać po polsku? No dobrze; byle komu nie powierzano tego „ważnego odcinka frontu ideologicznego”. Ale mieszkali w tym czasie we Lwowie polscy komuniści i działacze lewicy, tacy choćby jak Wanda Wasilewska, Jerzy Borejsza, Władysław Broniewski, Aleksander Wat i inni. Otóż im też nie dowierzano. I chociaż niektórzy z nich pracowali w „Czerwonym Sztandarze”, nie oni robili tam pogodę. Decydujący głos mieli „spece” sprowadzeni z Ukrainy Wschodniej. Byli to na ogół – jak można było sądzić – radzieccy Polacy, którzy dawno języka polskiego nie używali. Poza fatalną składnią, złym stylem i rusycyzmami gazeta wyróżniała się jeszcze tym, że nazwiska obce, na przykład zachodnich mężów stanu, podawała w pisowni fonetycznej. Tak więc przykładowo nazwisko Churchill pisano Czerczylli (nawet nie Czerczyll, lecz – nie wiadomo dlaczego – Czerczylli). Goering był Heringiem, co jest sprzeczne nawet z brzmieniem tego nazwiska. Dlaczego więc nie Gering tylko Hering? Brało się to stąd, że półinteligenci-redaktorzy (czy dziennikarze), którzy nigdy nie widzieli nazwiska Georinga napisanego po niemiecku, myśleli, że w tym języku pisze się ono przez „H” i że „G” w nazwisku pisanym po rosyjsku bierze się stąd, że nie ma w rosyjskim litery „h”, którą zastępuje się przez „g” (Hitler po rosyjsku to Gitler, Hess – Gess itp.).

Nazwisko marszałka Goeringa wyczytałem w „Czerwonym Sztandarze” w pochwalnej recenzji niemieckiego filmu dokumentalnego o wojnie z Polską. Recenzja była bardzo proniemiecka i wściekle antypolska. Podawano w niej także streszczenie filmu. Pokazano w nim m.in., jak – według słów recenzji – kwitnące miasto Warszawa zamienia się w ruiny. Film kończył się pejzażem owych ruin i słowami wypowiedzianymi przez Goeringa, że taki los spotka każdego, kto podniesie rękę przeciw państwu niemieckiemu.

Wszystkie rekordy „poprawnej” polszczyzny pobiła jednak ulotka, w której naczelny dowódca frontu białoruskiego takimi oto słowy zwracał się do żołnierzy polskich:

 

Rzołnierze Armii Polskiej!

Pańsko-burżuazyjny Rząd polski, wciągnowszy Was w awanturystyczną wojnę pozornie prowaliło się. Ono okazało się bezsilnym rządzić krajem i zorganizować obronu. Ministrzy i generałowie, schwycili zagrabione imi złoto, tchórzliwie uciekli, pozostawiając armię i cały lud Polski na wolę losu.

Armia Polska pocierpieła surową porażkę od którego ona nie oprawić w stanie się. Wam, waszym żonom, dzieciam, braciam i siostram ugraża głodna śmierć i zniszczenie.

W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Wasze przeciwienie bez kożyści i przeżeczone na całą zgubę. My idziemy do Was nie jako zdobywcy, a jako wasi bracia po klasu, jako wasi wyzwoleńcy od ucisku obszarników i kapitalistów.

Wielka i niezwalczona Armia Czerwona niesie na swoich sztandarach pracującym, braterstwo i szczęśliwe życie.

Rzołnierze Armii Polskiej! Nie proliwacie daremnie krwi za cudze Wam interesy obszarników i kapitalistów.

Was przymuszają uciskać białorusinów, ukraińców, rządzące koła Polskie sieją narodową rużność między polakami, białorusinami i ukraińcami. Pamiętajcie, nie może być swobodny naród uciskający drugie narody, pracujący białorusini i ukraińcy – wasi pracujące, a nie wrogi. Razem z nimi budujcie szczęśliwe, dorobkowe życie. Rzucajcie broń! Przechodźcie na stronę Armii Czerwonej. Wam zabezpieczona swoboda i szczęśliwe życie.

Naczelny Dowódca Białoruskiego Frontu
Komandarm Drugiej Rangi Michał Kowalow
17 września 1939

 

Można sobie wyobrazić, jak po przeczytaniu tego apelu „rzołnierze Armii Polskiej” rzucają broń i biegną „budować swoje szczęśliwe, dorobkowe życie”. Oryginał tej ulotki dotarł do mnie już po powrocie do Polski. Część jej opublikował Melchior Wańkowicz w zabronionej w PRL książce Drogą do Urzędowa. Ciekawe, że podobny apel naczelnego dowódcy frontu ukraińskiego Timoszenki napisany był nienaganną polszczyzną.

Emitowała swoje programy radiostacja lwowska. Przeważał w nich język ukraiński, ale były też audycje nadawane po polsku, i to polszczyzną całkowicie poprawną. Dużą część programu stanowiły pogadanki, przeważnie polityczne. Niektóre programy nazywały się wieczorami pieśni. Wieczór pieśni rosyjskich, wieczór pieśni ukraińskich, wieczór pieśni polskich, wieczór pieśni… jewriejskich! Otóż tak! Nie żydowskich, lecz jewriejskich. W języku rosyjskim słowo Żyd ma obraźliwy, jawnie antysemicki wydźwięk (odpowiada mniej więcej naszemu obelżywemu „gudłaj”). Natomiast jewriej oznacza narodowość. Po rewolucji wprowadzono do języka ukraińskiego zamiast słowa „Żyd” rosyjskie „jewriej”, zresztą całkowicie niesłusznie. Teraz identyczną operację przeprowadzono w stosunku do języka polskiego, nie rozumiejąc, że słowa „jewriej” w ogóle w polszczyźnie nie ma, że „Żyd” nie brzmi u nas obraźliwie, za to „jewriej” śmiesznie. Ale cóż, jak internacjonalizm, to internacjonalizm, a taki duch panował w 1939 roku w ideologii i propagandzie radzieckiej. Potem to się zmieniło, niestety na gorsze. Od pokazowego internacjonalizmu odstąpiono, antysemityzm stał się częścią urzędowej ideologii, a słowo „Żyd”, w sensie „gudłaj” pojawiło się w mowie potocznej. Było to już po wojnie. Signum temporis.

*

Raził prymitywny i nieumiarkowany kult Stalina. Na każdym kroku portrety, w każdym artykule cytaty z jego przemówień i prac. Ktoś powiedział mi, że jeśli w przemówieniu radiowym co drugim słowem nie jest „Stalin”, to znaczy, że mówi sam Stalin. Mówiąc czy pisząc o Stalinie używało się takich określeń, jak wódz międzynarodowego proletariatu, wielki wódz i nauczyciel narodów Związku Sowieckiego, nasz ukochany wódz i nauczyciel, przywódca narodów całego świata, genialny wódz, genialny kontynuator dzieła Lenina, genialny klasyk marksizmu-leninizmu, wielki geniusz ludzkości, największy geniusz ludzkości, wielki teoretyk, genialny teoretyk, wielki uczony, genialny uczony, największy człowiek współczesności, genialny strateg rewolucji itp. Były też inne: wielki przyjaciel dzieci, wielki przyjaciel narodu ukraińskiego, białoruskiego, ormiańskiego itd., w zależności od tego, w jakiej republice sowieckiej rzecz się działa, lub o jakiej była mowa. Dalej: wielki przyjaciel krasnoarmiejców, lotników, marynarzy, czołgistów, artylerzystów, kolejarzy, górników, hutników, uczonych, pisarzy, artystów itd., itp. Były też epitety z jeszcze innej beczki: wielkie słońce, nasze złote słoneczko, nasz ojciec rodzony itd. Ciekawe, że w okresie walki z titoizmem prasa sowiecka wyśmiewała jugosłowiańską za nazywanie Tito złotym słoneczkiem i podobnymi określeniami, charakterystycznymi dla kultu Stalina. We Lwowie na ogół wyśmiewano wtedy to bizantyjskie słownictwo, ale niestety coraz częściej zaczęło się ono pojawiać w przemówieniach, referatach i odczytach nawet ludzi dotąd znanych z niezależności myślenia i godnych szacunku, przy tym bynajmniej nie tylko byłych komunistów.

Rozmawiałem często o sprawach politycznych z moimi znajomymi, byłymi działaczami RZNMS-u i Życia. Najciekawsze były rozmowy o nowej rzeczywistości, w jakiej się znaleźliśmy. Nie widzieliśmy jeszcze wtedy, jak niebezpieczne są takie rozmowy. W ZSRR na podobne tematy nie rozmawiano, zwłaszcza po okresie Wielkiego Terroru lat trzydziestych. Było to przestępstwo, za które dostawało się co najmniej pięć lat, a nieraz znacznie więcej. Zresztą i pięciu zwykle wystarczało, by nigdy nie wyjść z łagru. Ale myśmy o tym wszystkim jeszcze nie wiedzieli. Stosunek do tego, co się widziało, był na ogół krytyczny, częstokroć bardzo krytyczny. Wielu z nas rozczarowało się już w okresie procesów moskiewskich, innych oburzyło rozwiązanie KPP i jej przybudówek, na wszystkich niemal jak kubeł zimnej wody podziałało zawarcie paktu Ribbentrop – Mołotow.

 

Krótkiemu okresowi mego pobytu we Lwowie jesienią 1939 roku poświęciłem tu bardzo wiele miejsca. Nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę, że w tym, co napisałem, przeważają wrażenia i impresje odnoszące się do całkowicie nowej sytuacji – przede wszystkim politycznej i społecznej – w jakiej się znalazłem. Mało jeszcze wtedy wiedziałem i rozumiałem. Dziś wiem nieporównywalnie więcej. Mógłbym też o wiele więcej napisać o Lwowie tamtych dni, mógłbym dać o wiele głębszą analizę wydarzeń, które się wówczas rozgrywały. Nie byłyby to już jednak wspomnienia, a ja staram się opisać tu tamte czasy tak, jak je widziałem wtedy, chociaż wiem, że nie jest to w pełni możliwe i że późniejsze oceny i przemyślenia musiały się odbić na tej relacji. Zresztą o roku 1939 na naszych ziemiach wschodnich napisano już wiele, zwłaszcza o Lwowie. Wystarczy, że przypomnę tu Mój wiek Aleksandra Wata czy powieść Wielki strach Juliana Stryjkowskiego.

Wspomnienia o sprawach ogólnych usunęły tu niejako w cień te bardziej osobiste. A przecież nie dadzą się one wymazać z pamięci. Zaczynający doskwierać głód, wszy, brak jakiejkolwiek stabilizacji, niepewność jutra, coraz silniejsza tęsknota za rodzicami, domem, Warszawą. Plagi te będą mi odtąd towarzyszyły, jeśli nie stale, to przez znaczną część owych siedemnastu lat, które spędziłem na wygnaniu.

 

Któregoś dnia, gdy wróciłem do akademika, zastałem na stoliku w korytarzu telegram tej treści: „Przyjeżdżaj natychmiast Mila Rysiek”.

Szczęście moje nie miało granic. Pożegnałem się z kuzynem, pożegnałem z Mietkiem, który wkrótce potem dał się zwerbować do pracy w Kraju Krasnodarskim, a także z kolegami, z których prawie z nikim nie sądzone mi już było się spotkać, i wyjechałem do Łucka.