V

 

lipiec i sierpień 1940

 

Przyszedł lipiec, a z nim upały. Chodziłem nad Horyń, kąpałem się. Ze Lwowa przyjechał na wakacje Józek. Poznałem wiele miejscowej młodzieży. W tym czasie powziąłem ważną decyzję: zostanę nauczycielem. Zawód ten wydał mi się ze zrozumiałych względów bliski. Miałem przecież za sobą dwa lata uniwersytetu, ponadto już jako uczeń a potem jako student udzielałem korepetycji i dobrze mi to szło. Oprócz tego zupełnie mnie nie ciągnęło do stania za ladą czy rachowania na liczydłach, lub prowadzenia ksiąg. Nie znałem się zresztą na tym, a i charakter pisma nie predystynował mnie do tej pracy.

Poszedłem do RajONO, czyli rejonowego wydziału oświaty ludowej i zwróciłem się tam do inspektora z prośbą o zatrudnienie. Nauczyciele byli bardzo potrzebni. Otwierano nowe szkoły, zwłaszcza po wsiach, rozszerzano już istniejące. Brakło wykwalifikowanych pedagogów. Przygotowywano naprędce kadry na różnych kursach, ale co to były za kadry! W tej sytuacji, po dwóch latach uniwersytetu było się już kimś.

Inspektor – człowiek miejscowy – przyjął mnie bardzo dobrze. Mówiłem do niego po polsku. Znał nasz język oczywiście świetnie – kończył polską uczelnię – ale odpowiadał mi po ukraińsku. Podobno był strasznym tchórzem i bał się w urzędzie mówić po polsku. Zaprowadził mnie na rozmowę do kierownika wydziału, człowieka    s t a m t ą d .    Nazywał się Krasnokutski. Był to pan w średnim wieku, kulturalny, uprzejmy. Mówił do mnie po ukraińsku, ja do niego po rosyjsku. W trakcie rozmowy zacząłem się jednak coraz bardziej jąkać i Krasnokutski, zauważywszy to, zaproponował abym mówił po polsku, on zrozumie. Pytał mnie skąd pochodzę, co ukończyłem, kim jest mój ojciec. Powiedział, że zatrudni mnie i to nie tylko dlatego, że potrzeba na gwałt nauczycieli, ale i ze względów czysto humanitarnych – należy pomagać ludziom w potrzebie.

– Pozostaje jeszcze kwestia języka. Ukraińskiego zapewne nie znacie?

– Nie znam, z rosyjskim mam też trudności i dlatego proszę o pracę w szkole z językiem polskim jako wykładowym. W ostateczności z rosyjskim.

– Polskich szkół nie mamy, rosyjska jest jedna i to w Ostrogu, gdzie nauczycieli i tak nie brakuje. Możemy was posłać jedynie do szkoły wiejskiej, a w tych wykładowym jest ukraiński. Należy więc przez pozostałe do początku roku szkolnego dwa miesiące nauczyć się tego języka.

Obiecałem wziąć się natychmiast do nauki. Wezwał znów inspektora i wydał mu odpowiednie polecenia. Poszliśmy do kadr, wypełniłem jakiś formularz, obiecałem nazajutrz przynieść życiorys. Inspektor odprowadził mnie aż za próg urzędu, gdzie po raz pierwszy (i ostatni) świetną polszczyzną poradził mi wziąć się z całych sił za naukę ukraińskiego.

Moja nowa znajoma Fira podjęła się mnie uczyć. Pracowaliśmy po dwie, czasami nawet trzy godziny dziennie. Oprócz tego starannie odrabiałem zadawane mi przez nią lekcje. Szło mi dobrze. Z gramatyką nie miałem żadnych trudności. Sporo czytałem i prawie wszystko rozumiałem, ostatecznie ukraiński jest podobny do polskiego. Cyrylicę poznałem jeszcze w Łucku. Najgorzej było oczywiście z mową. Wciąż brakowało mi słów, plątałem wyrazy ukraińskie z rosyjskimi i polskimi, fatalnie stawiałem akcenty, a wymowę miałem – pożal się Boże. Jak tu nauczyć się tego ukraińskiego „h”, czy tym bardziej „ł”, „l”. Ale jakoś szło. Fira była nawet zachwycona moimi postępami w nauce. Twierdziła, że praktycznej mowy nauczę się będąc już na wsi.

W końcu pierwszej dekady sierpnia udałem się znów do RajONO.

– Dobryj deń – zwróciłem się po ukraińsku do inspektora, wchodząc do jego pokoju.

– Dobryj deń, witaju was.

Był zbudowany moimi postępami, choć prawdę mówiąc szło mi z mówieniem nie najlepiej. Otrzymałem skierowanie do szkoły podstawowej we wsi Wierzchów (po rosyjsku Wierchow, po ukraińsku Werchiw). Ucieszyłem się, gdyż bardzo obawiałem się szkoły czteroletniej, zwłaszcza z łączonymi klasami. Inspektor udzielił mi różnych rad i wskazówek natury metodycznej, a nawet życiowej.

– O jedno was proszę – mówił żegnając się. – Nie mówcie tam po polsku, ani słowa po polsku. Nie macie pojęcia, jaki jest stosunek ludności ukraińskiej do Polaków, do polskiego. No i w ogóle, politycznie to jest też bardzo źle widziane. Mówcie po ukraińsku, choć z błędami, choć wam trudno będzie, ale tylko po ukraińsku. I nauczycie się w ten sposób szybciej.

Fira była zachwycona moim przydziałem pracy.

– Świetnie trafiłeś, nie mogłeś lepiej. To jest duża i bogata wieś. Znam ją dobrze, mam tam rodzinę.

Poradziła mi, abym jak najszybciej tam się wybrał, rozejrzał się w sytuacji, wynajął mieszkanie. Uważała słusznie, że będąc wśród Ukraińców – wieś była dość jednorodna narodowościowo – osłucham się z językiem, prędko nauczę się mówić, łatwiej więc będzie mi pracować.

Z Ostroga do Wierzchowa było 17 kilometrów. Dojeżdżało się furmankami. W targowy dzień poszedłem z Firą na plac, gdzie zatrzymywały się wozy. Stała tam także „służbowa” furmanka z Wierzchowa, którą przyjechali do Ostroga sekretarz rady wiejskiej Juchym Barabasz, kierownik klubu Sasza Sołdatiuk i jeszcze kilku młodych ludzi. Moja „nauczycielka” poprosiła, aby mnie wzięli ze sobą. Umówiliśmy się, że o określonej godzinie stawię się na placu. Poszedłem się pożegnać z krewnymi, spakowałem rzeczy (niewiele tam było do pakowania). Zaczął się nowy rozdział mego życia.

*

Przez całą drogę moi towarzysze podróży rozmawiali, żartowali, śmiali się. Ja mówiłem jak najmniej, ale za to tylko po ukraińsku. Na pytania odpowiadałem z trudnością, fatalnym językiem. Bardzo się wstydziłem, ale trzymałem się tego, co mi zalecał inspektor. Opowiedziałem im coś nie coś o sobie i poprosiłem o wyrozumiałość dla mojej mowy. Choć w duszy może i kpili, zachowali powagę, chyba im nawet imponowały trochę moje wysiłki. W kompanii tej zwracał uwagę Juchym Barabasz. Był o niebo inteligentniejszy od swoich kolegów. Mówił pięknym ukraińskim językiem, niezwykle dźwięcznie i melodyjnie. W całej pełni mogłem ocenić to dopiero później, gdy sam nauczyłem się biegle ukraińskiego. Ale już wówczas, podczas tej podróży, jego wymowa i dykcja wyróżniały się wyraźnie. Był przy tym bardzo urodziwy. Brunet o smagłej twarzy i pięknych, równych, śnieżnobiałych zębach. Zaprzyjaźniłem się z nim, gdy po rezygnacji z funkcji w radzie wiejskiej został sekretarzem naszej szkoły. Sasza Sołdatiuk był pełnym przeciwieństwem Barabasza. Brzydal z ogromnym sino-czerwonym nosem świadczącym o nadużywaniu alkoholu. Istotnie, mimo młodego wieku – miał 23 lata – był nałogowym pijakiem. Mówił niewyraźnie, brzydko, a do tego mętnie i niezbyt mądrze.

Do Wierzchowa przybyliśmy już o zmroku. Z traktu zbaczało się w lewo, skąd droga prowadziła na główną ulicę wsi. Wzdłuż niej leżał niemal cały Wierzchów. Na łąkach ścieliła się mgła, słychać było cykanie świerszczy, w chatach zapalały się lampy, nad kominami powiewały pióropusze dymu. Minęliśmy cerkiew i wóz zatrzymał się przed ładnym, murowanym domkiem, siedzibą rady wiejskiej. Weszliśmy do dużego pokoju, gdzie za stołem siedziało kilku mężczyzn żywo debatujących. Był wśród nich „hołowa” rady Mykoła Odnokołow i jego zastępca Kundel. Barabasz przedstawił mnie i zapytał, dokąd mnie skierować na nocleg. Po krótkiej naradzie zdecydowano, że do domu jednego z miejscowych kułaków, Kostiuka. Potem dowiedziałem się, że goszczenie przyjezdnych należało do stałego haraczu kułaków. Z jednej strony niby nic dziwnego – zawsze to lepiej zaprowadzić kogoś do chłopa bogatego niż biednego. Z drugiej, była to forma „walki klasowej”. Częste wizyty różnych notabli rejonowych, a nieraz nawet obwodowych, biły gospodarzy po kieszeni i stwarzały pewne niedogodności.

Kostiukowie byli miłymi ludźmi, gościnnymi i rozmownymi. W chacie było widać zamożność, gospodarność. Mieli dwie córki. Starsza, ładna brunetka była zaręczona z miejscowym diakiem, którego mi przedstawiono. Miał jakiś dziwny typ urody. Jasnoniebieskie, marzące oczy i jeszcze coś takiego trudno uchwytnego, co – jak później zauważyłem – było charakterystyczne dla wielu Ukraińców. Młodsza była uczennicą piątej klasy szkoły, w której miałem pracować. Miła smarkula z warkoczykami.

Na stole zjawił się duży, okrągły bochen czarnego chleba, z którego odkrojono mi kilka potężnych rozmiarów kromek i wielki gliniany dzban świeżego mleka. Jadłem i piłem, jak na panujące tu normy, mało, co bardzo zmartwiło moich gospodarzy, którzy podejrzewali, że mi nie smakuje.

Pościelono mi w pokoju, w którym na drugim łóżku spał diak. Nowe miejsce, upał i duchota panujące w chacie, bzykające muchy i głośno tykający mały blaszany zegar ścienny sprawiły, że długo nie mogłem zasnąć.

Gdy się nazajutrz obudziłem, diaka nie było już w chacie, gospodarz z córkami pracował w polu i tylko gospodyni krzątała się w kuchni. Zaprosiła mnie na śniadanie. Rzuciła na patelnię pokaźną ilość plasterków słoniny, a gdy zaczęły skwierczeć, rozbiła jedno za drugim sześć jaj. Powstała z tego ogromna jajecznica, którą przerzuciła na talerz. Nakroiła kilka pajd chleba, postawiła dzban mleka i zwróciła się do mnie:

– Jiżte, bud' łaska.

Obserwując jej działania, byłem pewien, że to śniadanie dla nas dwojga. Ale gdzie tam! Była już dawno po śniadaniu. Zacząłem ją zapewniać, że w życiu nie zjadłem na jedno posiedzenie więcej niż dwa jaja. Wszystko na nic. Uważała, że się wstydzę, a może i brzydzę, a może mi nie smakuje itd. Stała nade mną jak kat nad dobrą duszą, póki nie zjadłem wszystkiego i nie popiłem dużym garnuszkiem mleka.

Po tym obżarstwie pokazała mi, gdzie mieszka dyrektor szkoły Fedorczuk. Było to zupełnie niedaleko, zaraz za cerkwią. Poszedłem do niego, rozglądając się po wsi. I mnie przyglądano się ciekawie: byłem przecież w Wierzchowie nową twarzą.

Fedorczuk, rumiany blondyn średnich lat, zaraz po przywitaniu kazał żonie przyrządzić jajecznicę. Wykrzyknąłem, że dopiero co jadłem śniadanie, ale przyjął to za przejaw skrępowania czy wstydliwości. Patrzyłem przerażony, jak gospodyni rzuciła na patelnię ileś tam plasterków słoniny, a potem rozmieszała na niej … sześć jaj! O Boże, pomyślałem, to chyba jakaś norma w Wierzchowie. Przeprosiłem bardzo Fedorczuków i zapewniłem, że nie jestem w stanie po śniadaniu zjeść jajecznicy z sześciu jaj. Mój przyszły szef ulitował się nade mną i rzekł, że chociaż jest też już po śniadaniu, zje ze mną dla towarzystwa. Nie było wyjścia: w moim żołądku znalazły się jeszcze trzy jaja i kromka chleba. Dosłownie pękałem.

Potem zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziałem mu o sobie, przeprosiłem za mój fatalny ukraiński i zacząłem wypytywać o szkołę, nauczycieli, warunki życia na wsi, możliwość zakwaterowania i wyżywienia. Udzielił mi dość dokładnych informacji, powiedział, że szczegóły dotyczące mojej pracy ustalimy później i poprosił, abym pojutrze – nazajutrz była niedziela – przyszedł do szkoły. Pożegnaliśmy się i poszedłem do siedziby rady wiejskiej.

W znajomym mi już pokoju zastałem te same mniej więcej osoby, co i dnia poprzedniego. Gdy wszedłem, zajęli się mną od razu. Postanowili ulokować mnie u kułaka Tuszmana. Będę tam mieszkał aż do chwili, gdy znajdę sobie sam jakieś mieszkanie. Ktoś zauważył, że najlepiej byłoby wynająć pokój właśnie u Tuszmanów. Odnokołow sprzeciwił się, uważając, że nauczyciel radziecki nie może mieszkać u kułaka na stałe, ale przekonano go, że czasem, wyjątkowo może.

– Czy ktoś pójdzie ze mną do Tuszmanów?

– Oczywiście, że pójdzie. Juchym, idź z towarzyszem nauczycielem. Spytałem, czy to daleko, w końcu miałem walizkę, co prawda pustawą. Rozległ się śmiech. Tuszmanowie mieszkali w tym samym domu, po drugiej stronie korytarza. Weszliśmy. Barabasz powiedział, o co chodzi. Pani Tuszmanowa zaprosiła nas do urządzonego po miejsku pokoju. Nie miała nic przeciwko temu, abym zatrzymał się u nich na kilka dni, ale o wynajęciu mi pokoju na stałe, wraz z utrzymaniem, bo tylko to wchodziło dla mnie w rachubę, słyszeć nie chciała.

– Warszawianina karmić? Nie dam rady, mowy nie ma.

– Czy sądzi pani, że warszawianie tyle jedzą? – zapytałem.

– Nie, ale to francuskie pieski. Ich trzeba karmić samymi frykasami. Nie zgodzę się za nic.

– Ja naprawdę nie jestem francuskim pieskiem, zwłaszcza po ostatnim, tak ciężkim dla mnie roku.

Nie przekonaliśmy jednak pani Tuszmanowej. Juchym odszedł, a ja zostałem z moimi nowymi znajomymi. Byli to Żydzi, właściciele młyna za czasów Polski. Żyli dostatnio, zbudowali sobie dom, właśnie ten, w którym byłem. Po przyjściu Sowietów zostali uznani za kułaków, młyn im odebrano. Zabrano także połowę domu i uczyniono z niej siedzibę rady. Obecnie Tuszman wraz ze swym starszym synem pracował w młynie, młodszy uczył się w przedostatniej klasie szkoły średniej w Ostrogu.

Moja gospodyni była osobą już niemłodą, niską, o mądrej, zawsze skupionej twarzy. Od razu domyśliłem się, że ona jest w tym domu osobą numer jeden i że mąż jest pantoflarzem. Nie omyliłem się. Z Barabaszem mówiła po ukraińsku i to świetnie. Do mnie zwracała się bardzo dobrą polszczyzną, zupełnie bez kresowego czy żydowskiego akcentu. Miała duży zasób słów i inteligentny sposób wyrażania się. Było tylko jedno słowo, które zabawnie przeinaczała: zamiast „każdy” mówiła „kużden”. Z mężem mówiła w jidysz lub po polsku, w mojej obecności tylko po polsku, co świadczyło o jej takcie. Z synami wyłącznie po polsku.

Pan Tuszman był człowiekiem miłym, wyjątkowo skromnym i nieśmiałym. Bardzo dobre wrażenie robili synowie. Kulturalni, grzeczni, można było z nimi o wszystkim porozmawiać.

Otrzymałem do swojej dyspozycji pokój, a po jakimś czasie gospodyni zaprosiła mnie na obiad. Przeprosiłem bardzo, że nie będę w stanie siąść do stołu po dwóch sutych śniadaniach.

– Nie siądzie pan z nami do skromnego sobotniego obiadu? Wzgardzi pan naszą rybą po żydowsku? A co! Mówiłam! Francuski piesek. Na pewno jest pan przyzwyczajony jeść na obiad kawior, łososia czy coś w tym rodzaju. Arszawa!

Nie miałem wyjścia i siadłem do „skromnego sobotniego obiadu”. Faszerowany karp był znakomity, dałem jeszcze radę talerzowi rosołu z makaronem, ale na kurę już miejsca nie starczyło. Był to dla pani Tuszman nowy dowód mojej „francuskiej pieskości”. Potem był jeszcze kompot, a następnie przeszliśmy do innego pokoju, bardzo eleganckiego, z dużym nowoczesnym radiem.

Rozpoczęła się rozmowa, a właściwie monolog pani domu. W ciągu krótkiego czasu potrafiła z zadziwiającą precyzją nakreślić mi obraz stosunków w Wierzchowie, opisać ważniejsze osoby, przekazać informacje o charakterze intymnym. Wszystko to nie robiło zupełnie wrażenia plotkowania. Był to raczej referat, wypowiedziany w sposób rzeczowy, beznamiętny, głosem spokojnym i równym. Przekonałem się z czasem, że wszystko, co mi powiedziała, było prawdą, a wygłoszone przez nią opinie na ogół słuszne, może tylko nieraz nieco za ostre.

Cóż mi więc opowiedziała?

Wieś jest ukraińska, mieszka w niej tylko kilka rodzin polskich i dwie, spokrewnione ze sobą, żydowskie. Są w pobliżu dwa chutory polskie. W Wierzchowie pielęgnowane są starannie ukraińskie tradycje narodowe o zabarwieniu nacjonalistycznym. Za czasów Polski ośrodkiem nacjonalizmu były organizacje polityczne i tzw. proswitlanśka chata, co znaczy dosłownie chata oświatowa, gdzie skupiało się życie kulturalne wsi. Takie „chaty” były też w innych wsiach. Sowieci skasowali ich działanie. Obecnie centrum nacjonalizmu stanowi szkoła pedagogiczna w pobliskiej wsi Dermań, będącej za czasów polskich centralnym ośrodkiem działalności politycznej ludności ukraińskiej z najbliższych okolic. Szkoła ta przygotowuje nauczycieli dla klas I – IV. Uczy się tam kilku młodych ludzi z Wierzchowa, mieszkają w Dermaniu na stancji. Zaocznie uczą się tam też Barabasz i Lalka Plisak, jego kochanka. Jest zamężna, ale jej mąż wraz z siostrą Julką uciekli z Wierzchowa, gdy NKWD z rejonu przyjechało ich aresztować. Ktoś ich uprzedził. Uciekli do Niemiec. Byli wybitnymi działaczami nielegalnej faszystowskiej partii OUN (Orhanizacija Ukrajinśkych Nacjonalistiw). Julka była w tej okolicy łączniczką przywódcy tejże partii pułkownika Konowalca, który stale mieszkał w Niemczech. Jeździła do niego. Sowieci z początku nie wiedzieli, kim ona jest i z ich błogosławieństwem została wybrana na delegata do Ogólnego Zgromadzenia Narodowego Ukrainy Zachodniej (być może, nazywało się to nieco inaczej), które zwróciło się o przyłączenie tych terenów do ZSRR.

Pop, batiuszka Iwanicki, jest Rosjaninem lub zruszczonym Ukraińcem. Jego żona choruje na nogi, kiedyś była ładną kobietą. Uganiał się za nią Nowicki, nauczyciel z Ostroga. Córka popa uczy obecnie w miejscowej szkole. Ma męża w Ostrogu, a w Wierzchowie córeczkę, uczennicę. Jest kochanką dyrektora szkoły Fedorczuka, podobnie jak Olga, dozorczyni szkoły. Olga ma z nim córeczkę Marusię, która w tym roku pójdzie do szkoły. Fedorczuk jest tutejszym Casanovą. Za Polski był diakiem w wierzchowskiej cerkwi. Szczególnie gorliwie odprawiał modły za Piłsudskiego i za Petlurę. Teraz jest bardzo prosowiecki.

Po przyjściu władzy radzieckiej trzy rodziny uznano za kułaków: Tuszmanów, Kostiuków i Raczuków. Najlepszych gospodarzy. Teraz ich prześladują. Średniakom żyje się znośnie; popierani przez władze są przede wszystkim biedniacy, najgorsza hołota, nieroby i pijacy – „kto był niczem, tot staniet wsiem”, zacytowała Międzynarodówkę po rosyjsku pani Tuszmanowa.

Odnokołow żył za Polski w biedzie, był przekonań lewicowych, za co go nie lubili tutejsi nacjonaliści. Jest zasadniczy i uczciwy. Oczytany i niegłupi, ale niesympatyczny i złośliwy. Jego zastępca Kundel to postać bezbarwna. Barabasz jest inteligentny i sympatyczny, ale ona go nie lubi. Sołdatiuk to pijak, wałkoń, leń i dureń.

Tej nocy spałem w warunkach wręcz luksusowych. Jeśli nie mogłem długo zasnąć, to tylko z powodu przejedzenia. Usiłowałem dojść, dlaczego Tuszmanowa uważa mieszkańców Warszawy za obżartusów. Prawdopodobnie większość z nich jadała gorzej od niej. Ciekawe, że tego samego zdania o nas byli Dobczakowie. Matka Mili mawiała często: w Warszawie żyje się dla żołądka.

 

Nazajutrz poszedłem obejrzeć wieś. Była ładna i zamożna. Biły dzwony w cerkwi, ludzie szli na nabożeństwo. Szedłem pod górę główną drogą wiejską. W swej końcowej części podnosiła się dość stromo i skręcała pod lasem w prawo. Tam właśnie, na skraju lasu stała szkoła. Dość duża jak na wiejską, jednopiętrowa, murowana. Spodobała mi się.

Po obiedzie słuchaliśmy radia. Starszy syn Tuszmanów łapał różne stacje Europy. Z głośnika płynęła muzyka, na ogół rozrywkowa i taneczna. Tanga, fokstroty, niektóre tak dobrze mi znane. Aż wierzyć się nie chciało, że w Europie trwa wojna, że tyle krajów żyje pod okupacją. Jakoś dobrze i spokojnie poczułem się w tej domowej atmosferze. Przypomniał mi się mój dom rodzinny, rodzice i ogarnęła mnie tęsknota i bezbrzeżny smutek.

 

W poniedziałek z rana przyszedłem do szkoły. Wewnątrz budynek wyglądał jak zwykle szkoła w czasie wakacji. Kończył się remont, ustawiano ławki, wieszano obrazy. Zobaczyłem ogromny portret z zamalowanym u dołu napisem i figurującym w tym miejscu innym, po ukraińsku: Mykoła Kopernik. Za Polski szkoła nosiła imię Kopernika. Fedorczuk przedstawił mnie nauczycielom: Halinie Pawluk (córce popa) i Józefowi Klusikowi. Halina Kławdijewna (po rosyjsku Galina, po ukraińsku Hałyna) zwracała się do mnie po rosyjsku; po ukraińsku mówiła nie najlepiej, a po polsku prawie wcale. Klusik za to tylko po polsku. Był Polakiem, pochodził z Kołomyi. Przyszedł przywitać się ze mną sekretarz szkoły Herasymczuk, malutki człowieczek o biegających oczkach i dozorczyni Olga, miła osoba, rozmowna i życzliwa. Przyprowadziła swą latorośl Marusię, śliczną, dobrą, wesołą i grzeczną dziewczynkę, wychowaną jak dziecko z najlepszego domu.

Dyrektor, Halina i Klusik obsługiwali w zeszłym roku całą szkołę, pracy mieli bardzo dużo. Cieszyli się, że przysłano im jeszcze jednego nauczyciela, choć i to nie wystarczało. Były cztery klasy początkowe oraz piąta i po raz pierwszy szósta. Zimą miano otworzyć klasy wieczorowe dla dorastającej młodzieży. Oczekiwano więc jeszcze na posiłki. Omówiliśmy sprawy ewentualnego podziału zajęć, w razie gdyby już nikogo więcej nie przysłano i przeszliśmy do takiej, ot, gadaniny. Powiedziałem, że nie mam gdzie mieszkać. Dyrektor zaproponował Herasymczukowi, aby mnie wziął do siebie.

– Na mieszkanie to bym się może zgodził, ale nie ze stołowaniem. To pan z Warszawy, naszego nie będzie jadł.

Moje deklaracje, że będę jadł wszystko, nie pomogły. Splendor Warszawy działał.

Z powrotem szedłem z Klusikiem. Cieszył się, że nareszcie będzie w szkole ktoś z Polski, jak się wyraził. Po drodze wstąpiłem do jego chaty. Była wewnątrz ładnie urządzona. Zwróciła moją uwagę bardzo duża biblioteka, zawierająca wiele cennych pozycji. Z tytułów książek domyśliłem się, że interesował się filozofią. Opowiedział mi to i owo o miejscowych stosunkach. Były to na ogół „gorzkie żale”, częstokroć zaprawione nadmiernym sarkazmem. Klął na wszystkich i na wszystko. Jedno było niewątpliwe – znaczne obniżenie stopy życiowej Klusika przy nowej władzy. Pokazał mi szafę, w której wisiało siedem pięknych ubrań, jesionka i palto zimowe z futrzanym kołnierzem.

– W zeszłym roku miałem osiem ubrań, jedno musiałem sprzedać. Pracuję na siebie, moją gospodynię i niemowlę, zarabiam nędznie. Za Polski żyłem jak hrabia.

Głupio mi się zrobiło, że kobietę, z którą żył jak z żoną i z którą miał dziecko, nazywał gospodynią i traktował z wysoka. Nawet mi jej nie przedstawił. Była to 24-letnia typowa Ukrainka: brunetka, mocno zbudowana, korpulentna. Pan Józef był od niej dwa razy starszy.

Mimo wszystko rozmowa z Klusikiem sprawiła mi satysfakcję. Był niewątpliwie człowiekiem inteligentnym, o dużej erudycji, może nieco mniejszej wiedzy faktycznej i nieco przestarzałych poglądach. Nie podobał mi się tylko jego pogardliwy stosunek do Ukraińców.

W godzinach poobiednich przyszła do państwa Tuszmanów malutka, pulchniutka Lalka Plisak i zapytała, czy może się widzieć z nowym nauczycielem. Prosiła, abym pomógł rozwiązać zadania z arytmetyki komuś, kto uczy się w Dermaniu. Wręczyła mi tekst owego zadania. Zerknąłem na nie i od razu zauważyłem, że jest trudne. Zapytałem, czy można podać rozwiązanie algebraiczne, za pomocą układu równań. Nie, nie można. Rozwiązanie musi być czysto arytmetyczne, „z pytaniami”. Po odpowiedź przyjdzie za godzinę.

Po jej wyjściu wyraziłem podziw dla ucznia, który nawet latem rozwiązuje zadania i zdziwienie, że sam nie przyszedł. Tuszmanowa chytrze mrugnęła i rzekła:

– Oni pana egzaminują. Określili panu nawet czas na rozwiązanie. Tyle się teraz słyszy o nauczycielach, którzy nic nie umieją.

Wziąłem się za zadanie. Algebraicznie rozwiązałbym je raz dwa, ale arytmetycznie okazało się naprawdę trudne. Tyle już lat nie rozwiązywałem zadań „z pytaniami”. Wreszcie jakoś poszło. Pytań było coś ze dwadzieścia, byłem nawet dumny z siebie. Po godzinie przyszła Lalka, wzięła rozwiązanie i podziękowała. „Egzamin” zdałem.

Znaleziono mi mieszkanie. Z punktu widzenia klasowego bez zarzutu. Gospodarz – biedniak, za polskich czasów był fornalem. Mieszkał w chacie swej żony, czyli był pryjmakiem, tytuł na Ukrainie mało zaszczytny. Nazywał się Franciszek Sokołowski, był Polakiem. Przed ślubem z Nastią przyjął prawosławie. Mieli czteroletniego bobasa Sławka. Dość biedny domek dzielili z rodziną Nastii. W mieszkaniu było skromnie, lecz czysto i przytulnie. Na łóżku leżała prawdziwa piramida poduszek, od największej na dole do malusieńkiej gdzieś pod sufitem (ten zwyczaj zaobserwowałem potem i w innych chatach ukraińskich). W kącie ikona, obok portret Szewczenki. Minusem było, że nie miałem do dyspozycji pokoju, lecz alkowę. Plusem, że mieszkałem tuż koło szkoły. W jesieni i na wiosnę miało to duże znaczenie, bo droga nie była brukowana i dosłownie grzęzło się w błocie. Miałem tam być „na wszystkim gotowym”, odpadały mi więc kłopoty z wyżywieniem, praniem, cerowaniem, łataniem, no i pościelą.

Franek był przystojnym mężczyzną o jasnych, niebieskich oczach i brwiach zrośniętych nad nosem. Był wysoki i bardzo szczupły, ale siłę miał niedźwiedzią. Pędził samogon i zaraz na początku naszej znajomości ugościł mnie sporym kieliszkiem. Przełknąłem bez zmrużenia oka. Franek nie ukrywał uznania, bo to był „pierwak”, czyli to, co idzie z wężownicy na samym początku, a więc bardzo mocne. Im dalej, tym bimber jest słabszy i wstrętniejszy.

Po paru dniach mego pobytu u Sokołowskich Franek zaprosił w gości miejscowego milicjanta, jedynego w Wierzchowie, zresztą tutejszego mieszkańca. Bardzo mnie prosił, abym też był obecny przy tej wizycie, gdyż sprawi mu dużą przyjemność, jeśli spotkają się u niego przedstawiciele inteligencji.

Przyszedł „inteligent” w mundurze. Popiliśmy tęgo, zakąszając jajecznicą na słoninie i kiszonymi ogórkami. Dziwne mi się wydawało, że Franek nie bał się przedstawiciela władzy i postawił na stole litr samogonki. Położyłem to na karb tego, że byli dobrymi znajomymi. Z czasem przekonałem się, że milicja była bardzo tolerancyjna pod tym względem.

*

Dwa razy do roku, w sierpniu i w styczniu odbywały się w Związku Radzieckim rejonowe narady nauczycieli. Narada sierpniowa przypadała na trzecią dekadę miesiąca. Pojechaliśmy na nią do Ostroga w czwórkę. Była to pierwsza narada tego rodzaju, w jakiej brałem udział i w ogóle pierwsza moja narada jako obywatela radzieckiego. Ze względu na to, a także na jej typowość, postaram się możliwie szczegółowo ją zrelacjonować.

Trwała trzy dni. Pierwszego dnia odbyła się zasadnicza część posiedzenia plenarnego, drugiego dnia przed obiadem – posiedzenia sekcji przedmiotowych i sekcji klas młodszych, po obiedzie były występy artystyczne uczniów; trzeciego dnia do południa kontynuowały swą pracę sekcje, po południu odbyła się część końcowa posiedzenia plenarnego.

Zebraliśmy się w jednej ze szkół średnich. Stół prezydialny nakryty był czerwonym płótnem. Wisiały transparenty w rodzaju „Witamy uczestników sierpniowej narady nauczycieli”, „Wielkiej partii Lenina-Stalina sława!” i inne w tym stylu.

Ale oto za stołem staje kierownik RajONO Krasnokutski. Głosem uroczystym, jakby zaczynał nabożeństwo, otwiera naradę. Następnie wygłasza zdanie, które potem słyszałem dziesiątki a może setki razy, biorąc udział w niezliczonej ilości zebrań, posiedzeń, konferencji itp.:

– Dla prowadzenia narady konieczne jest wybranie roboczego prezydium; jakie będą propozycje co do składu prezydium?

Ledwie zdążył Krasnokutski skończyć to sakramentalne zdanie, gdy już podniósł się z miejsca jakiś osobnik i głosem równie uroczystym wypowiedział taką oto formułę:

– Ja mam propozycję co do składu roboczego prezydium naszej narady.

– Głos w sprawie składu roboczego prezydium naszej narady ma nauczyciel szkoły numer taki i taki w Ostrogu, towarzysz X – oznajmił Krasnokutski.

Towarzysz X, wyraźnie przygotowany do swej roli (nie każdy nauczyciel może dostąpić takiego zaszczytu), zbliżył się do stołu prezydialnego z kartką w ręce.

– Proponuję wybranie roboczego prezydium narady w składzie 15 osób (liczbę tę oczywiście sobie zmyśliłem).

Krasnokutski: Jest propozycja wybrania roboczego prezydium w składzie 15 osób. Czy są inne propozycje?

Milczenie.

Krasnokutski: Nie ma. Kto jest za propozycją, proszę podnieść rękę.

Wszyscy podnoszą.

Krasnokutski: Wszyscy.

Nauczyciel X: Proponuję do składu prezydium wybrać sekretarza komitetu rejonowego Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy towarzysza Poliszczuka.

Brawa. Poliszczuk jest drugim sekretarzem rajkomu, widać jego delegowano na naradę. Pierwszym sekretarzem jest Pobereżny, mało udzielający się publicznie.

Dalej X odczytuje pozostałych czternastu kandydatów do prezydium. Są wśród nich aparatczycy KR partii, KR Komsomołu, Komitetu Wykonawczego Rejonowej Rady Delegatów Pracujących, następnie kierownik RajONO Krasnokutski, kilku dyrektorów szkół, kilku nauczycieli. Po każdym nazwisku oklaski.

Krasnokutski: Pozwólcie wasze oklaski uważać za wyrażenie jednogłośnej aprobaty dla wymienionych kandydatów.

Znów oklaski.

Krasnokutski: Proszę towarzyszy o zajęcie miejsc w prezydium. Towarzysze zajmują miejsca w prezydium według ważności sprawowanej funkcji. Najważniejsi są w środku pierwszego rzędu. Krasnokutski zwraca się do jednego z najbliższych i ten ktoś zaczyna przewodniczyć.

Zainteresowało mnie to ciągłe podkreślanie faktu, że jest to prezydium robocze. Rozwiązanie zagadki przyszło właśnie w tym momencie. Zgodnie z rytuałem przewodniczący powiedział:

– Jest propozycja wybrania honorowego prezydium naszej konferencji.

Brawa.

– Kto chce zabrać głos w sprawie wyboru honorowego prezydium naszej konferencji?

Wstaje ktoś z sali:

– Ja chcę zabrać głos.

Przewodniczący: Głos w sprawie wyboru honorowego prezydium ma towarzysz Y.

Towarzysz Y staje na mównicy i głosem uroczystym i wzruszonym proponuje wybrać prezydium honorowe w składzie politbiura KC WKP(b) i politbiura KC KP(b) Ukrainy.

Burzliwe oklaski, wszyscy wstają z miejsc. Gdy oklaski milkną, następuje punkt kulminacyjny tej części nabożeństwa. Y celebruje to z wielką powagą, wymawiając słowa głośno i powoli:

– Na honorowego przewodniczącego naszego zebrania proponuję wybrać wielkiego wodza narodów Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, wodza mas pracujących całego świata, najlepszego przyjaciela nauczycieli – Józefa Wissarionowicza Stalina!!!

Znowu wszyscy wstają, a oklaskom nie ma końca. Wreszcie ta część zebrania się kończy i przewodniczący udzielił głosu Krasnokutskiemu dla wygłoszenia referatu.

Klusik, który siedział przy mnie, przez cały czas trwania tej części wstępnej naszeptywał mi do ucha przeróżne złośliwe uwagi, porównując to co się dzieje do nabożeństwa w kościele. Gdy na mównicy pojawił się Krasnokutski, rzekł:

– Zaczyna się kazanie.

Tu może warto dodać, że pan Klusik był ateistą i że z jego ust kilkakrotnie usłyszałem zdanie: historia zna dwie kapitalne omyłki – chrześcijaństwo i komunizm.

Nie pamiętam – rzecz jasna – konkretnej treści przemówienia Krasnokutskiego. Ponieważ jednak na naradach sierpniowych i styczniowych byłem w ciągu swego pobytu w ZSRR aż 19 razy (łatwo to sobie policzyłem) i schemat wszystkich referatów sprawozdawczych, jakie słyszałem był taki sam, więc mogę chyba bezbłędnie (choć oczywiście ogólnie) przekazać, o czym mówił Krasnokutski.

Na wstępie przedstawił krótko ogromne osiągnięcia Związku Radzieckiego we wszystkich dziedzinach budownictwa komunizmu, w szczególności na polu oświaty. Potem opisał szczegółowo sukcesy rejonu ostrogskiego w tej materii, podkreślając zasługi poszczególnych szkół i wymieniając nazwiska wyróżniających się nauczycieli. Następnie przeszedł do krytyki i samokrytyki. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to ważna i konieczna część wszystkich referatów, przemówień i wystąpień. Jak bowiem powiedzieli Lenin czy Stalin, „krytyka i samokrytyka jest siłą napędową społeczeństwa sowieckiego”. Krytyka była skierowana prawie wyłącznie pod adresem instytucji i osób stojących niżej od przemawiającego. Jeśli dotyczyła ogniw nadrzędnych bądź osób stojących w hierarchii wyżej (bo znacznie wyżej stojących się nie krytykuje), była zwykle bardzo grzeczna i dotyczyła spraw trzeciorzędnych. Samokrytyka jest ohydnym publicznym samobiczowaniem, kajaniem się i poniżaniem, połączonym z obietnicami poprawy. Jej celem jest łamanie ludzi ich własnymi rękami (a właściwie ustami), pozbawienie ich poczucia godności, deprawacja charakterów. Człowiek zmuszony do składania samokrytyki nie ma żadnego prawa do obrony, jeśli nawet stawiane mu zarzuty są nieprawdziwe. Dzieje się to w myśl zasady sformułowanej przez Lenina bądź Stalina – nie pamiętam już – że „jeśli w krytyce jest choć pięć procent prawdy, to jest ona pożyteczna”. Przez siedemnaście lat mego pobytu w ZSRR przyzwyczaiłem się do różnych mniej czy bardziej nieprzyjemnych obyczajów tam panujących, jednak do samokrytycznego bicia się w piersi nigdy nie dałem się zmusić.

„W poriadkie kritiki i samokritiki” kierownik RajONO wymienił kilka spraw, których on i jego urząd nie potrafili załatwić, kilka błędów, których dopuścili się w swej pracy itp. Potem zaatakował słabiej działające szkoły i źle pracujących nauczycieli, wymieniając ich z nazwiska. W końcowej części przemówienia nakreślił zadania na rozpoczynający się rok szkolny, w szczególności na jego pierwsze półrocze, zaapelował do dyrektorów szkół i nauczycieli wzywając ich do wytężonej, twórczej pracy i wreszcie zakończył sloganem na cześć ojczyzny, narodu, partii i wielkiego wodza.

Potem była przerwa. Po niej zaś, otwierając następną część obrad, przewodniczący głosem szczególnie uroczystym i namaszczonym, nadając swej twarzy wyraz jakiejś szczególnej powagi oraz szczęścia graniczącego z ekstazą, wyrzekł następujące słowa:

– Towarzysze! Wpłynęła propozycja wysłania telegramu powitalnego do naszego wodza i przyjaciela, do nauczyciela nauczycieli, do niestrudzonego twórcy wszystkich naszych sukcesów, do Józefa Wissarionowicza Stalina!!!

Oklaski, wszyscy wstają.

– Pozwólcie wasze oklaski uważać …

I tak dalej.

– Głos dla odczytania tekstu telegramu do towarzysza Stalina ma nauczycielka szkoły numer taki to, towarzyszka Z.

Wymieniona w referacie sprawozdawczym jako przodująca nauczycielka towarzyszka Z., cała w pąsach, ubrana szczególnie odświętnie, podbiega do mównicy i głosem drżącym ze wzruszenia odczytuje tekst telegramu – jest to pewien standard, niemal niezmienny w czasie i przestrzeni: „Moskwa, Kreml. Towarzysz Stalin Józef Wissarionowicz. My, nauczyciele ostrogskiego rejonu, obwodu rówieńskiego Ukraińskiej SRR, zebrani na naradzie sierpniowej ślemy tobie, naszemu ukochanemu wodzowi i przyjacielowi, wodzowi całej postępowej ludzkości swoje płomienne, bolszewickie pozdrowienie”.

Następnie szło podziękowanie za wyzwolenie Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi spod panowania polskich panów, potem krótkie wyliczenie sukcesów rejonu na niwie oświaty, potem kajanie się, że mimo tych osiągnięć są jeszcze pewne braki i drobne niedociągnięcia w pracy niektórych szkół i niektórych nauczycieli, na które nie wolno przymykać oczu i które należy usunąć i wreszcie: „Drogi Józefie Wissarionowiczu! Obiecujemy wielkiej partii Lenina-Stalina, naszemu rządowi sowieckiemu i osobiście tobie, naszemu nauczycielowi i twórcy wszystkich naszych zwycięstw, że w nadchodzącym roku szkolnym wszystkie nasze siły, wszystkie nasze umiejętności i całą naszą wiedzę, cały nasz entuzjazm skierujemy na… i nie szczędząc wysiłku naszych rąk i umysłów, i ognia naszych serc osiągniemy jeszcze większe sukcesy w … Nie spoczniemy, póki nie osiągniemy tylu to procent sprawności nauczania, póki… itd. Zapewniamy Cię, nasz wielki…, że… Niech żyje nasza ojczyzna, Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich! Niech żyje bohaterski naród radziecki! Niech żyje niezwyciężona partia Lenina-Stalina! Niech żyje nasz drogi, ukochany…”

Przymiotników tam było jeszcze co niemiara i w końcu to słowo, które kończyło wszystkie tego rodzaju telegramy, listy, wystąpienia, przemówienia etc.

Zastanawiało mnie, jaki jest dalszy los takiego telegramu? Pomijając już to, że nonsensem jest nadawanie takiej kobyły przez telegraf, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że tego dnia we wszystkich rejonach i miastach obwodowych i wydzielonych odbywają się takie same narady i że wszędzie „wysyła się” takie same mniej więcej depesze do towarzysza Stalina. Są oprócz tego i inne narady, zebrania itp. Poczta nie mogłaby tego strawić. Cały rok musiałaby tylko nadawać telegramy do Stalina. A więc te telegramy to działania czysto symboliczne, ot, taki rytuał bez następstw faktycznych. Zadawałem to pytanie wielu osobom już po wojnie. Nikt na ogół nie potrafił, lub częściej nie chciał na nie odpowiedzieć. Zwykle zbywano mnie milczeniem. Byli i tacy, którzy święcie wierzyli w to, że telegramy te są odprawiane. Niektórzy nawet, że Stalin je czyta!

Wróćmy jednak na salę obrad, gdzie właśnie zaczęły się debaty.

– Zaczyna się publiczna spowiedź – zasyczał mi do ucha Klusik.

Popłynęła nudna rzeka czczej gadaniny. Ci, których chwalono w referacie sprawozdawczym, dzielili się swym doświadczeniem i metodą pracy. Ci, których skrytykowano, składali samokrytykę. I chociaż ludzie zrozumieli już na ogół, że bardziej się opłaca uderzyć się kilka razy w piersi niż trwać w uporze i narazić się na jeszcze ostrzejsze zarzuty, ton samokrytyki był jeszcze daleki od tego jęku samobiczujących się, który po wojnie usłyszałem od bardziej w tym doświadczonych ludzi z tamtej strony byłej granicy.

I wreszcie upragniona przerwa obiadowa. Spędziłem ją u Holcmanów, gdzie poczęstowano mnie sutym posiłkiem i zaproszono na kolację i nocleg.

Po obiedzie dalszy ciąg dyskusji. Nuda. Wystąpił także inspektor, który przyjmował mnie do pracy. Nienaganny garniturek, krawacik. Mówił cicho, w jakiś szczególnie dystyngowany sposób. Przemówienie jego było tak bardzo po linii, tak nasycone gazetowymi frazesami i sloganami, że w pewnym momencie zwróciłem się do Klusika:

– Inspektor był zapewne przed wojną komunistą?

– Ależ skąd. To facet o zadziwiająco giętkim karku. Przed wojną gadał coś wręcz przeciwnego. Niechby się tylko coś zmieniło, zobaczyłby pan, jaką piosenkę by zaśpiewał.

Któreś tam z kolei przemówienie przerwało bicie werbli i głos trąbki. Na salę weszli pionierzy, aby powitać naradę. Wyrecytowali rozpisane na głosy zdania pełne patosu i wyjątki z wierszy. Sala odpowiedziała brawami, Krasnokutski dziękował. Pionierzy wojskowym krokiem pod warkot werbli opuścili salę. I znów nuda.

Na mównicy pojawił się kolejny mówca. Wyglądem swym różnił się zasadniczo od poprzedników. Starszy pan, tęgi, z sumiastym wąsem, ubrany w czarny elegancki garnitur – zupełnie nie pasujący do panującego upału – chyba smoking lub żakiet. Śnieżnobiały sztywny kołnierzyk, czarna muszka.

– To były poseł na sejm z partii Selrob – szepnął mi pan Klusik.

– Co to za partia?

– Skrót od Selanśko-Robitnycza Partia. To było skrajnie lewicowe stronnictwo ukraińskie, bliskie komunistów.

Niestety, nie pamiętam nazwiska byłego posła. Pamiętam natomiast bardzo dobrze treść jego przemówienia. Zaczął od słów: „Stoimy przed katastrofą nowego roku szkolnego”. A potem opisał istniejącą na progu roku szkolnego sytuację. Brak podręczników i zeszytów, nie zakończone remonty, brak obuwia i ubrań dla dzieci, nie zorganizowany dowóz do szkół, brak ciepłych posiłków itd. itd. Mówił pięknie, ze swadą, z ogniem. Wyczuwało się w nim wytrawnego mówcę, polityka. Sala słuchała z zainteresowaniem, pierzchła gdzieś nuda i senność. Niestety! Szanowny pan poseł zapomniał widocznie, że nie stoi na mównicy sejmu „pańskiej” Polski. A może nie zdążył jeszcze docenić istoty sowieckiej demokracji? Czy też postanowił być uczciwy bez względu na następstwa? A na te nie trzeba było długo czekać. Od razu po jego przemówieniu rozpoczęła się seria wystąpień – głównie notabli rejonowych, ale nie tylko – atakujących w sposób niewybredny i wyjątkowo brutalny wąsatego właściciela smokingu. Zarzucono mu pesymizm, antysowietyzm, tchórzostwo, mówiono, że kracze jak wrona (kryła się w tym także aluzja do jego stroju) itp. „Głęboką analizę” szkodliwości krytykowanego wystąpienia i przyczynę błędnych, a nawet wręcz wrogich pozycji „kraczącego” mówcy podał sekretarz rajkomu towarzysz Poliszczuk. Powiedział, że chociaż Selrob była partią lewicową, działała jednak w ramach burżuazyjnego parlamentaryzmu „pańskiej” Polski, zaś szanowny pan poseł, chociaż był niby to działaczem lewicowym, korzystał z wysokiego stanowiska, diet i innych przywilejów, które mu owo stanowisko zapewniało. Odbiło się to bez wątpienia na jego światopoglądzie formowanym przez „pański” byt. Nic też dziwnego, że nie podoba mu się władza radziecka, która go tych przywilejów pozbawiła.

Od razu po sierpniowej naradzie byłego posła pozbawiono stanowiska kierownika czteroklasowej szkoły. Został w niej szeregowym nauczycielem. Nie na długo. Zmarł zimą 1940/41 roku, jeszcze przed naradą styczniową. Na tej naradzie nowy kierownik RajONO Andrijczenko oznajmił triumfalnie, że tego, który groził w sierpniu katastrofą nowego roku szkolnego, samego dotknęła katastrofa, zaś rok szkolny przebiega nie tylko normalnie, lecz stał się jednym nieprzerwanym pasmem sukcesów na niwie oświaty, wychowania etc.

 

Wieczorem na kolacji u Holcmanów spotkałem Mirkę i Bombka. Był jeszcze jeden bieżeniec z Warszawy, były student Wolnej Wszechnicy. Bardzo wysoki, szczupły chłopak o nieproporcjonalnie małej do wzrostu głowie. Inteligentny i oczytany, sympatyczny, ciekawy rozmówca. Jeśli o nim tu wspominam, to dlatego, że jakiś rok później spotkałem go w jakże odmiennych warunkach, już w czasie toczącej się wojny radziecko-niemieckiej. Wrócę jeszcze do tego w swoim czasie.

Rozmowa przy stole dotyczyła różnych spraw, głównie jednak koncentrowała się wokół śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad Anglią – groziła jej hitlerowska inwazja, o czym świadczyły intensywne przygotowania armii, floty i lotnictwa niemieckiego przeprowadzone w lipcu i sierpniu oraz rozpoczęta w połowie sierpnia bitwa powietrzna.

Nazajutrz odbyła się pierwsza część posiedzeń sekcyjnych, a po obiedzie oglądaliśmy występy uczniów szkół miasta Ostroga i rejonu oraz zespołów miejscowego pałacu pionierów. Było to piękne widowisko. Pieśni solowe i chóralne, tańce ludowe, recytacje. Wszystko to w barwnych strojach. Folklor ukraiński jest niezwykle bogaty, a tu widać było jeszcze na ogół dobrą aranżację i długotrwałe, staranne przygotowanie. Wyszliśmy z koncertu pod dużym wrażeniem i nawet pan Klusik tym razem nie krytykował i nie psioczył.

Najnudniejszy z wszystkich był trzeci dzień narady i nie będę się tu nad nim zatrzymywał. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że nasz dyrektor Fedorczuk został przeniesiony do innego okręgu, gdzieś na Polesie, do rejonu graniczącego z Białorusią. Powiedziano mu, że nie można być dyrektorem szkoły we wsi, gdzie było się diakiem. Był niepocieszony. Halina Kławdijewna też. Podejrzewała o maczanie w tym palców zazdrosnej żony Fedorczuka.

Po naradzie podszedł do nas młody człowiek i przedstawił się jako nowy dyrektor naszej szkoły. Nazywał się Pressman, był historykiem, absolwentem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Nie był zadowolony ze swojej nominacji, gdyż mieszkał stale z rodzicami w Ostrogu i prowadzenie dwu domów stwarzało dla niego i jego rodziny dodatkowe kłopoty, między innymi natury materialnej. Oprócz tego było mu bardzo przykro ze względu na Fedorczuka, chociaż nie ponosił tu żadnej winy. Zapoznał nas z nowymi kolegami – Mirą (nazwiska jej nie pamiętam) i Mowczanem. Mira była absolwentką rocznych kursów nauczycielskich i miała prawo nauczania w klasach I – IV, zaś Ilko Mowczan ukończył jeszcze przed wojną seminarium nauczycielskie i miał uczyć języka i literatury ukraińskiej w klasach ponadpoczątkowych. Po paru dniach wszyscy razem udaliśmy się furmanką do Wierzchowa.