VI

 

wrzesień 1940 – połowa maja 1941

 

Wkrótce po naszym powrocie z Ostroga nowy dyrektor zwołał radę pedagogiczną, na której dokonaliśmy podziału zajęć. Dostałem III klasę (w klasach I do IV wszystkie przedmioty prowadził jeden nauczyciel) oraz matematykę, fizykę i niemiecki w klasie VI oraz jej wychowawstwo. W trakcie roku szkolnego oddałem niemiecki dyrektorowi, któremu wskutek zmian w „siatce” zabrakło godzin do minimum.

Dni, które pozostały jeszcze do rozpoczęcia roku szkolnego, zapełniła nam uciążliwa i nudna praca: przygotowanie dzienników, napisanie ogólnych planów przedmiotowych rocznych i szczegółowych na I półrocze z podziałem na kwartały, płanów pracy wychowawczej itd. Kto nie był radzieckim nauczycielem, ten nie zdaje sobie nawet w przybliżeniu sprawy z tego, jaką biurokracją jest tam przeżarta praca pedagoga. Plany ogólne, plany szczegółowe, konspekty lekcji (pisać je należało niezależnie od posiadanego stażu pracy), sprawozdania liczbowe, sprawozdania tekstowe, dziennik pracy z rodzicami itp. A w okresie, o którym właśnie piszę, istniało jeszcze współzawodnictwo socjalistyczne między uczniami klasy, między nauczycielami, między klasami, szkołami, rejonami, obwodami i republikami!

Rok szkolny miał się rozpocząć w poniedziałek 2 września. Przesiedziałem całą niedzielę, pilnie przygotowując się do zajęć, co wcale nie było łatwe, biorąc pod uwagę bardzo słabą znajomość języka, w którym miałem nauczać. Czekały mnie cztery lekcje w klasie III i jedna niemieckiego – w VI. Bałem się zwłaszcza zajęć z młodszymi dziećmi. Wręcz niedorzeczne wydawało mi się, że będę je uczył ich ojczystego języka, sam ledwie umiejąc z trudem i błędami wypowiedzieć w nim tak niewiele.

W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że właśnie mija pierwsza rocznica wybuchu wojny! Ileż wspomnień! Jakie zmiany zaszły przez ten rok na świecie, ile zmieniło się w moim życiu!

Jakoś przeszły mi te cztery lekcje z trzecioklasistami, chociaż chwilami miałem duże trudności z wypowiedzeniem własnej myśli. Pomagała mimika, machanie rękami, jąkanie się i zaglądanie do książki.

Do klasy VI wchodziło się bezpośrednio z pokoju nauczycielskiego. Gdy wszedłem na lekcję niemieckiego, siedzieli w nim dyrektor i Halina. Poprzedniego dnia obmyśliłem sobie taki oto plan przeprowadzenia tej lekcji: ponieważ uznałem za zbyt trudne mówienie po ukraińsku i po niemiecku przy jednoczesnym myśleniu po polsku, więc postanowiłem na początku „przemówić” do dzieci po niemiecku i trzymać się tego języka przez całą lekcję, dając tylko krótkie objaśnienia po ukraińsku. Wydawało mi się to zgodne z metodyką nauczania j ęzyka obcego, słyszałem nawet o tym będąc jeszcze uczniem. Niewątpliwie tak jest w istocie, ale zaczynać w ten sposób pierwszą lekcję nawet nie objaśniwszy uczniom, że będzie to lekcja niemieckiego (a był to pierwszy dzień nauki i nie mieli nawet tygodniowego rozkładu), było co najmniej przesadą. Gdy więc wszedłem do klasy i „przemówiłem”, blady strach padł na uczniów i rozległ się szmer przerażenia – warto dodać, że dotąd w Wierzchowie nigdy nie uczono w szkole języków obcych. Ja natomiast brnąłem dalej, starając się na próżno objaśnić, że będę w tej klasie uczył niemieckiego. Wtem usłyszałem za drzwiami stłumiony chichot: to dyrektor i Halina Kławdijewna dusili się dosłownie ze śmiechu, słysząc co się dzieje.

Za chwilę drzwi klasy się otworzyły i wszedł do niej w całym majestacie swej dyrektorskiej powagi pan Pressman, który wyjaśnił przerażonym uczniom, że to jest lekcja niemieckiego. Dzieci odetchnęły z ulgą, ba, były nawet wyraźnie zadowolone, bowiem nastroje proniemieckie wśród Ukraińców „zachodnich” były bardzo silne.

Długo jeszcze potem śmiali się ze mnie i dyrektor, i Halina, ja zresztą też. Natomiast zupełnie niespodziewanie ta historia przyniosła mi popularność w Wierzchowie. Dosłownie na drugi czy trzeci dzień przyszła do szkoły delegacja poważnych, starszych wiekiem wieśniaków z prośbą, żeby zorganizować przy szkole kursy języka niemieckiego dla dorosłych. Był to skutek wspomnianych już nastrojów proniemieckich. Skąd się one brały? Miały – jak mi się wydaje – dwie zasadnicze przyczyny. Pierwszą z nich było stworzenie przez Niemcy w czasie pierwszej wojny światowej państwa ukraińskiego pod przywództwem hetmana Skoropadskiego. Mniejsza o to, w jakim stopniu było to naprawdę niepodległe państwo, owa wyśniona „samostijna Ukrajina”. Ale fakt ów w oczach narodu pozbawionego od czasów Rusi Kijowskiej własnego państwa musiał mieć duże znaczenie. Drugą przyczyną była fatalna wręcz polityka narodowościowa w stosunku do Ukraińców (i nie tylko) naszego państwa w okresie dwudziestolecia. Wykorzystywały to sprytnie Niemcy, zwłaszcza w okresie hitleryzmu, popierając ruchy nacjonalistyczne na Zachodniej Ukrainie, przede wszystkim faszystowską OUN. Polityka sowiecka na przyłączonych do ZSRR ziemiach również sprzyjała tym nastrojom. Oscylowała między kokietowaniem Ukraińców a represjami. Jeśli do tego dołączymy nędzę, którą przyniosła ze sobą nowa władza, stałe braki towarów, kolejki, obowiązkowe dostawy i wreszcie początek kolektywizacji wsi wiosną 1941 roku, to otrzymamy barwne tło nastrojów panujących wówczas na Ukrainie Zachodniej, a zwłaszcza na wsiach. Zbawienia czekano ze strony Niemiec.

 

Praca w szkole pochłonęła mnie całkowicie i dawała dużo zadowolenia. Z językiem szło mi coraz lepiej. Używając ukraińskiego na co dzień i ucząc w tym języku, sam nauczyłem się go bardzo szybko. Nim się spostrzegłem, zacząłem już dość swobodnie mówić po ukraińsku. Nie oznacza to, że nie zdarzały mi się poważne potknięcia czy gafy, niektóre nawet bardzo śmieszne. Wspomnę o dwóch: omawiając pierwsze prawo Newtona, zamiast powiedzieć w odpowiednim miejscu „wsi tiła ruchajut' sia” (wszystkie ciała poruszają się) powiedziałem „wsi tiła ruhajut' sia” (wszystkie ciała klną). Takie skutki sprawiło błędne postawienie akcentu i niewłaściwa wymowa litery „ch”. Radość uczniów z powodu tak brzmiącego prawa Newtona była nieopisana. Prosili mnie kilkakrotnie o jego powtórzenie, a ja nie mogłem zrozumieć, co im się tak podoba.

Innym razem urządziłem w III klasie na lekcji ukraińskiego dyktando. Było tam takie zdanie: „Na poli posadyły jarynu” (na polu posadzono jarzynę). Sprawdzając zadanie zauważyłem, że wszyscy uczniowie napisali „Jarynu”. Dlaczego z dużej litery? Okazało się, że „Jaryna” z akcentem na drugiej sylabie – a tak zaakcentowałem dyktując, to imię żeńskie, zaś jarzyna to „jaryna” z akcentem na sylabie ostatniej.

Zdarzały mi się też zupełnie poważne błędy natury metodycznej. Dotyczyły one przede wszystkim nauczania matematyki w klasie VI. Jak większość początkujących nauczycieli, chciałem za dużo materiału przerobić w zbyt krótkim czasie. To, co dla mnie było takie łatwe, wydawało mi się równie proste dla uczniów. Na ogół jednak nieźle dawałem sobie radę i uważano mnie powszechnie za dobrego nauczyciela.

*

Minęły trzy miesiące od chwili otrzymania dowodu osobistego i pojechałem do Ostroga wymienić go na nowy. W „pasportnym stole” przyjął mnie urzędnik cywil, człowiek miejscowy, inteligentny i dowcipny. Za Polski był aplikantem adwokackim czy nawet już adwokatem. Czytając w dowodzie moje imię i otczestwo uśmiechnął się i rzekł:

– To brzmi mniej więcej jak Zbyszko Rabinowicz.

Poczułem się trochę dotknięty i przypomniałem sobie, że Halina Kławdijewna też się uśmiechnęła w podobny sposób, gdy się jej przedstawiłem i że nigdy nie zwracała się do mnie per Bolesław Abramowicz, lecz Borys Abramowicz. Również uczniowie tak się do mnie zwracali, a między sobą mówili o mnie po prostu Borys. Klusik tłumaczył to tym, że imię Bolesław kojarzyło się im z Chrobrym, bardzo nie lubianym na Ukrainie królem polskim, zdobywcą Kijowa.

– Mój ojciec zmienił imię na Adam, powinno więc być właściwie Bolesław Adamowicz – odpowiedziałem.

– Czy ma pan to gdzieś udokumentowane?

– Niestety nie.

– Musi więc pozostać, jak jest. Nie mogę wziąć na siebie zmiany imienia pana ojca, natomiast mogę wpisać inne imię panu, choć to też nie jest na ogół w tym kraju praktykowane. Ale ostatecznie to można zrobić i nawet bardzo radzę. Nie będzie brzmiało śmiesznie, a i z pewnych innych względów może okazać się korzystne.

Te inne względy były dla mnie całkiem jasne. Wiadomo, w kogo głównie biły deportacje. Tego rodzaju mimikra mogła okazać się bardzo pożyteczna. Zgodziłem się więc i ustaliliśmy, że wpiszemy imię Borys. Wynikły z tego potem różne komplikacje przy załatwianiu wielu innych spraw, ale trudno być aż tak przewidującym, zwłaszcza gdy się ma 21 lat.

Tego dnia zdążyłem się zobaczyć jeszcze z Bombkiem. Był bardzo zmartwiony rozmową z Szewczenką:

– Wiesz, co mi powiedział? Że ma do mnie duże zaufanie polityczne i że tacy ludzie jak ja powinni być w partii. Zapewnił też, że jak minie przewidziany ustawowo rok naszej znajomości, da mi rekomendację i poprosi, żeby drugą dała madame Rozenberg.

– O co więc chodzi?

– Ja wcale nie chcę wstąpić do partii.

– Więc nie wstępuj.

– Człowieku, czy ty niczego jeszcze nie rozumiesz? W tym kraju nie obywatel wybiera sobie partię, lecz partia wybiera sobie członków.

Rzeczywiście niewiele jeszcze wtedy rozumiałem i nawet starałem się mu udowodnić, że nie ma racji. Niestety miał.

W październiku znów odwiedziłem Ostróg, tym razem w towarzystwie dużej grupy młodych ludzi płci męskiej . Wezwano nas na komisję poborową. Przyjechali mężczyźni z całego powiatu. Zgodnie z przepisami radzieckimi musieliśmy się stawić ostrzyżeni „na pałę”. Kto tego nie zrobił, był strzyżony na miejscu. Służbę wojskową odroczono mi na czas nieograniczony, jako że byłem bieżeńcem.

 

Naszego dyrektora wezwano do Ostroga na jedną z licznych narad w wydziale oświaty. Po powrocie zakomunikował nam, że rejon – jak i inne – podzielono na tzw. zgrupowania metodyczne (w oryginale brzmiało to niemal humorystycznie: „metodyczni kuszcz – objednannia”, co nawet trudno mi przetłumaczyć; „objednannia” znaczy zgrupowanie lub zjednoczenie, zaś „kuszcz” – krzak). Podział został przeprowadzony na zasadzie czysto geograficznej. Centrum danego „krzaka” stanowi największa w nim szkoła, zaś przewodniczącym jest jej dyrektor. „Krzak” zbiera się raz na miesiąc. Podstawą pracy jest plan ułożony przez przewodniczącego na okres roku. Na posiedzeniach wygłasza się referaty, nad którymi następnie się dyskutuje. Ważnym elementem zgrupowania jest oprócz tego wymiana doświadczeń. Nasza szkoła została wyznaczona na centralną i dyrektor miał zwołać w możliwie bliskim czasie posiedzenie. Wobec tego wyznaczył spośród nas prelegentów i prosił o podanie mu tematów odczytów. Przeraziłem się, gdy Pressman wymienił moje nazwisko jako prelegenta. Targowałem się, żeby mi chociaż pozwolił wygłosić referat po polsku. Nic z tego. Cóż robić, musiałem się zgodzić. Po paru dniach podałem temat: Metodyka nauczania ułamków. W szkole mieliśmy trochę literatury z dydaktyki matematyki, oprócz tego miałem pewne pomysły dotyczące nauczania ułamków i koncepcję samego odczytu.

W chłodny jesienny dzień zebrał się po raz pierwszy nasz „krzak”. Do szkoły w Wierzchowie przyjechali na furmankach nauczyciele z okolicznych wsi. Na początku przedyskutowaliśmy roczny plan pracy z podziałem referatów na szkoły. Następnie Pressman odczytał kalendarz posiedzeń; uwzględniało się w nim także szkołę, która dane posiedzenie zorganizuje. W jakiś czas potem dyrektor zdradził mi podstawę swego „planowania”. Była iście genialna. Posiedzenia wyznaczył na dni, które następowały bezpośrednio po świętach religijnych. Przy tym jeśli było to święto prawosławne, posiedzenie odbywało się we wsi ukraińskiej, jeśli katolickie – w polskiej lub czeskiej (i takie były na Wołyniu). W ten sposob osiągnął to, że każde posiedzenie kończyło się dobrą wyżerką z ochlajem. My też nie poskąpiliśmy naszym gościom jadła i napoju. Jajecznica na słoninie, chleb, masło, kiszone ogórki, smażone ziemniaki, pływające dosłownie w tłuszczu – jedzenie proste, lecz pożywne. A do tego samogonka w dowolnych ilościach. Od razu dodam, że „poświąteczne” posiedzenia w innych wsiach miały menu o wiele bardziej wytworne i urozmaicone. Te nasze posiedzenia metodyczne nazwaliśmy z czasem „spotkaniami pod krzakiem”. Były interesujące i bardzo przyjemne.

Mój referat o nauczaniu ułamków wypadł – sądząc z dyskusji po nim i wypowiedziach kolegów – całkiem nieźle. Oprócz części czysto dydaktycznej zawierał także teoretyczną, w której wyłożyłem w zarysie teorię ułamkow jako par uporządkowanych, tak jak to się robi w arytmetyce teoretycznej. Ta część zrozumiała była tylko dla nielicznch – większość zebranych nie uczyła matematyki. Szczególnie wysoko ocenił mój odczyt Klusik, który uczył matematyki w klasie V i studiował ten przedmiot zaocznie w Rówieńskim Instytucie Pedagogicznym (odpowiednik naszej wyższej szkoły pedagogicznej).

 

1 listopada, w rocznicę opuszczenia rodzicielskiego domu, ogarnęła mnie fala wspomnień. Bardzo tęskniłem za rodzicami, często wspominałem Warszawę i przedwojenne czasy. Moja sytuacja, mimo pewnej stabilizacji, nie przedstawiała się różowo. Pensję miałem dość mizerną, po zapłaceniu za mieszkanie i utrzymanie zostawało z niej niewiele, ale i tak nie było co kupować. Nasz wiejski sklep otrzymywał mało towarów przemysłowych, w Ostrogu zaopatrzenie też było marne. Nieco lepiej pod tym względem zaczęło dziać się zimą, a i zarobki moje poszły wtedy trochę w górę wobec rozpoczęcia zajęć z dorosłymi. Cóż z tego, jeśli mimo pewnej niewielkiej poprawy w zaopatrzeniu takie niezbędne rzeczy, jak na przykład obuwie byly nadal nieosiągalne w sklepach. Moje turystyczne buty firmy Bata były po sezonie w Tatrach i roku noszenia ich od chwili wyjścia z domu w żałosnym stanie. Budził obawy stan bielizny, a i ubranie wymagało remontu.

Zdopingowany przez zbliżającą się zimę wziąłem się za sprawy mojej odzieży z całą energią. Wiejski krawiec przenicował mi ubranie i przerobił moje pumpy na zwykłe spodnie, szewc Leontij Marczuk dokonał istnych cudów z moimi butami. Z Leontijem ucięliśmy dłuższą dyskusję polityczną. Ten młody człowiek był skrajnym szowinistą i nie krył się ze swymi poglądami :

– Na wiosnę, najdalej latem wybuchnie wojna między Niemcami i Rosją. Rosja będzie rozgromiona, bo jest słaba i nikt nie zechce o nią walczyć oprócz garstki Żydów i komunistów.

Zaoponowałem i wywiązała się między nami burzliwa dyskusja. Nie warto jej tu streszczać. Poglądy Leontija były typowymi poglądami faszysty, zafascynowanego hitleryzmem.

 

Pracy w szkole mieliśmy sporo, ale była to praca na ogół ciekawa i przyjemna (pomijając jej stronę biurokratyczną). Nasz kolektyw nauczycielski był nad wyraz zgrany. Często spotykaliśmy się towarzysko, lubiliśmy się także zabawić. Właśnie nadarzyła się po temu okazja. Zgodnie z rozporządzeniem RajONO 7 listopada odbyła się w szkole uroczysta akademia z okazji 23 rocznicy rewolucji, a wieczorem, już bez żadnego rozporządzenia, urządziliśmy w jednej z klas tańce. Grała orkiestra dęta, przyszło wiele osób. Przed zabawą dyrektor, Mira, Mowczan i ja „zaprawiliśmy się” u Franka Sokołowskiego. Mój gospodarz postawił – jak zwykle – samogonkę, ja – sowiecki szampan, którego dużą ilość z okazji święta przywieziono do sklepiku. Szampan był zupełnie dobry. Byłem ciekawy, jak spodoba się Frankowi. Był już po kilku głębszych bimbru, gdy go spróbował. Skrzywił się dość krytycznie, ale zachował się jak dżentelmen i nie chcąc mi robić przykrości rzekł: – Też niezłe.

 

Tej jesieni, chyba w październiku, w regionach Europy, do których należał także Wierzchów, wystąpiło trzęsienie ziemi. Bardzo słabe, ale jednak zauważalne. Było to jedno z dwóch tego rodzaju zjawisk, które przeżyłem. Drugie miało miejsce w Pierwomajsku, gdzie mieszkałem już po wojnie. Słowo „przeżyłem” nie jest tu chyba najwłaściwsze; oba trzęsienia wydarzyły się nocą i oba przespałem. Natomiast nie przespałem i nie przegapiłem innego zdarzenia, które było dla mnie większym wstrząsem niż nieznaczny ruch tektoniczny skorupy ziemskiej. Otóż, gdy któregoś wieczoru złapałem Moskwę przez detektor Franka, usłyszałem, że nadaje się uroczystą akademię z okazji 85 rocznicy śmierci Adama Mickiewicza. Wiedziałem oczywiście dobrze, że nasz wieszcz zmarł 26 listopada 1855 w Konstantynopolu, wiedziałem, że w Związku Radzieckim jest on oficjalnie uznany za poetę postępowego, ale po wolcie dokonanej przez propagandę sowiecką po 23 sierpnia 1939 i po roku antypolskiej nagonki prowadzonej na ziemiach przyłączonych do ZSRR tego rodzaju demonstracja sympatii dla kultury polskiej wydała mi się czymś zupełnie nadzwyczajnym. Pierwszą moją reakcją była wielka radość, potem zacząłem się zastanawiać nad przyczynami tego rodzaju postępowania Moskwy. Internacjonalizm internacjonalizmem, ale czy nie tkwią w tym jakieś inne jeszcze przyczyny? A tkwiły i to głębokie. Działo się to bowiem już po wkroczeniu wojsk niemieckich do Rumunii i po wizycie Mołotowa w listopadzie 1940 w Berlinie. Jak teraz wiadomo, wizyta ta stała się punktem zwrotnym w stosunkach między ZSRR i Niemcami. Wówczas jednak o tym wiedzieć nie mogliśmy. Na zewnątrz wszystko było nadal poprawne, wręcz ciepłe.

Straciłem resztki wątpliwości co do bezinteresownego czczenia Mickiewicza, gdy z RajONO przyszedł prikaz zorganizowania przez szkołę dla uczniów i ich rodziców ni mniej ni więcej tylko akademii poświęconej naszemu wieszczowi w związku z rocznicą jego śmierci. Przystąpiliśmy do dzieła energicznie. Wyuczyliśmy uczniów recytacji wierszy Mickiewicza przeważnie w języku polskim (kilka w przekładach na rosyjski i ukraiński). Ja sam przygotowałem obszerny referat poświęcony życiu i twórczości wieszcza i wygłosiłem go po polsku, na co miałem zgodę dyrektora. Nie obeszło się bez drobnego starcia z miejscową władzą. Odnokołow, a także niektórzy inni, wyrazili niezadowolenie z powodu zorganizowania uroczystości. Jak to, przecież Mickiewicz był Polakiem! Jeszcze większe zgorszenie wywołał fakt deklamowania wierszy w języku polskim no i – oczywiście – mój polski referat.

 

Na Andrzejki poszedłem z gospodarzami do polskiego chutoru. Franek nie miał w domu bimbru, kupiliśmy więc obaj po litrze w innej „gorzelni” i wyruszyliśmy w drogę. W chacie znajomych Franka i Nastii zebrało się spore grono gości. Było co zjeść i wypić. Grała harmoszka, tańczono i śpiewano całą noc. Nazajutrz byla niedziela i nie musieliśmy się spieszyć z powrotem. Nim się obejrzeliśmy, blady świt rozjaśnił okna. Krótka drzemka, a potem znów picie, jedzenie, pieśni i tańce. Zaczęło się ściemniać za oknami, zapadł mrok, a my wciąż tańczyliśmy i śpiewali. Chudy jak szczapa harmonista Wasyl z długim nosem nie dawał nam chwili wytchnienia. Późnym wieczorem, a właściwie już nocą wróciliśmy do Wierzchowa. Zaczął się ostatni miesiąc 1940 roku.

 

Jesienią i na początku zimy otrzymałem dwa listy z domu. Były tak pełne smutku i tęsknoty za mną, że serce mi się dosłownie krajało, gdy je czytałem. Przyszedł także list z Wilna od mego wuja, kartka z Warszawy od siostry mego przyjaciela Lowy i wreszcie list od samego Lowy. Był w Wilnie i studiował na uniwersytecie. Bardzo nieregularnie korespondowałem z Ryśkiem i Mietkiem.

Nie ja jeden otrzymywałem w Wierzchowie listy z zagranicy. Któregoś dnia stały mieszkaniec wsi dostał sążnisty list z Niemiec. Czytał go potem na głos w radzie wiejskiej i to wiele razy, gdyż wciąż przychodziły nowe grupy chętnych słuchaczy. Adres odwrotny opiewał na jakieś miasto w Niemczech (nie pamiętam jakie), Hitlerplatz 6 (to dziwnym trafem zapamiętałem), zaś nadawca podpisał się Borodatyj (Brodaty). Wszyscy we wsi dobrze wiedzieli, kim jest nadawca, ale głośno tego nie mówili, ja zaś – choć nigdy nie widziałem Plisaka – domyśliłem się, że to o niego chodzi. List był jednym wielkim panegirykiem na cześć Niemiec, ich stopy życiowej, techniki, kultury etc. O sobie autor pisał niewiele, tyle, że dobrze mu się powodzi i dość chytrze przemycił ukłony dla swojej żony, czyli Lalki Plisak. Przypominam sobie, jaką ekstazę u słuchaczy wywoływały opisy życia w Niemczech. Ziarna propagandy siane przez ten list padały na dobrze przygotowaną glebę.

 

Przyszedł 31 grudnia. Przez całe popołudnie ubieraliśmy choinkę i szykowaliśmy się do obchodów Nowego Roku. Choinka była przedtem zabroniona w ZSRR, jako religijny przeżytek epoki społeczeństwa klasowego, ale już od kilku lat na najwyższym szczeblu zapadła decyzja rehabilitująca drzewko. Nie było to jednak teraz drzewko rodem z religijnego ciemnogrodu, lecz drzewko socjalistyczne w swej treści, z Dziadem Mrozem w miejsce świętego Mikołaja w roli głównej.

Sylwestra w Wierzchowie 31 grudnia nie wyprawiano, gdyż święta u prawosławnych obchodzi się według kalendarza juliańskiego. Nie udało mi się też nakłonić moich kolegów do urządzenia jakiejś bibki. Siedziałem więc sam w domu, oddając się wspomnieniom. Przelatywałem w myśli Sylwestry ostatnich lat. To już rok, jak spędziłem go u Mili i Ryśka. Prędko ten czas minął. A jak hucznie witaliśmy na prywatce studenckiej rok 1939! Trzy lata temu byłem na przyjęciu sylwestrowym u Irki B. Miała ogromne, wspaniałe mieszkanie. Gdy do Warszawy weszli Niemcy, zarekwirowali je i zamieszkał w nim generał Wehrmachtu. Cztery lata temu, gdy nadszedł rok 1937, byłem jeszcze uczniem, maturzystą. Tak niedawno temu! Wieki całe! Na zabawie sylwestrowej wygrałem wówczas konkurs tańca, nagrodą była wspaniała bomboniera. Konkurs odbywał się w jednej kategorii – tanga, a w tym byłem bardzo mocny. Miałem do tego jeszcze świetną partnerkę, jej zasługa w tym zwycięstwie była nie mniejsza niż moja.

Zasnąłem, nim do Wierzchowa przyszedł nowy, 1941 rok. Rok wielkich wydarzeń na świecie. Jeden z najdramatyczniejszych w moim życiu.

*

Gdzieś na początku grudnia dyrektor naszej szkoły, ulegając panującej modzie, zorganizował kółko historii partii. Zapisali się do niego wszyscy nauczyciele, wraz z nowym sekretarzem szkoły Barabaszem i tzw. aktyw wiejski, wspomniani już przedtem Odnokołow, Kundel i Sołdatiuk oraz przewidziany na przyszłego przewodniczącego kołchozu Zińko Majorczuk, nowy sekretarz rady Makar, przedwojenni komuniści Puszyk i Dąbrowski (mieszkańcami Wierzchowa stali się już po przyjściu Sowietów) i jeszcze kilka osób. Zajęcia odbywały się dwa razy tygodniowo w szkole. Nauczyciele byli oczywiście nieporównanie lepiej przygotowani do tego rodzaju studiów (oprócz Miry, która nie odznaczała się szczególną inteligencją) i tylko oni bywali prelegentami. Także w dyskusji słyszało się na ogół ich głosy, chociaż Odnokołow i Puszyk też mieli często coś nie coś do powiedzenia.

Zainteresował mnie ten Puszyk. Ojciec licznej rodziny (kilkoro jego dzieci chodziło do naszej szkoły, najstarsze – chłopak – było uczniem piątej klasy), bardzo biednie ubrany, o zniszczonej, pooranej bruzdami twarzy. W czasach przedwojennych był członkiem KP Zachodniej Białorusi, wiele lat przesiedział w więzieniach. Był Ukraińcem, ale mówił językiem, który z równym powodzeniem można było uznać za ukraiński, rosyjski, polski czy białoruski. W tej to mieszance wygłaszał nieraz przemówienia na wiecach, budząc ogólną wesołość dorosłych i śmiech dzieci. Przyjaźnił się z Dąbrowskim, także członkiem byłej KPZB, Polakiem. Obu bardzo nie lubiano we wsi jako ludzi w niej obcych, a do tego byłych komunistów. Ich dzieci były dosłownie prześladowane przez kolegów.

W lutym dobrnęliśmy do IV rozdziału Historii WKP(b) i zabraliśmy się do omawiania jego drugiego paragrafu „O materializmie dialektycznym i historycznym”. Od tej chwili członkowie kółka nie będący nauczycielami przestali kompletnie rozumieć, o co chodzi. Po zreferowaniu przeze mnie części wspomnianego paragrafu głos zabrał Klusik. Pan Józef stanął w obronie Kanta. Wywiązała się między nami ostra wymiana zdań, dotycząca głównie kantowskiej „rzeczy w sobie”. Temperatura dyskusji rosła. Przeszliśmy na polski. W pewnym momencie Klusik rzekł:

– Pan jeszcze pod stołem spacerował, gdy ja już Kanta czytałem.

– Może pan i czytał, ale niewiele pan z niego zrozumiał – odparłem.

Pogniewaliśmy się z Klusikiem. Okazja do wzajemnych przeprosin przyszła dość nieoczekiwanie. Do sklepiku „rzucili” tytoń. Ponieważ popyt był ogromny, sprzedawano go według listy mieszkańców po jednej paczce. Nie paliłem, więc odstąpilem mój przydział Klusikowi. Stosunki między nami wróciły do normalnego stanu.

 

Wierzchów odwiedzał często towarzysz Lewczenko, członek Komitetu Rejonowego odpowiedzialny za naszą wieś. Pewnego razu dyrektor pochwalił się przed nim, że zorganizował przy szkole kółko historii partii.

– Co? – wrzasnął Lewczenko. – Kółko historii partii może powstać tylko z inicjatywy Komitetu Rejonowego! Zajęcia może w nim prowadzić tylko członek partii, wyznaczony i zatwierdzony przez KR. Staje się on pozaetatowym lektorem i musi chodzić na specjalne instruktażowe zajęcia. Zebrania kółka odbywają się raz w tygodniu. Nie rzadziej i nie częściej. Wszelka indywidualna inicjatywa jest tu surowo wzbroniona. Przecież w podobny sposób każdy mógłby sobie zorganizować kółko i Bóg wie, jaką herezję na nim głosić. Kółko natychmiast rozwiązać!

Kółko przestało istnieć. I warto było się sprzeczać z panem Józefem o „Ding an sich”?

 

W styczniu odbyła się w Ostrogu zimowa narada nauczycieli. Dokładnie według schematu opisanego wcześniej. Przy tej sposobności miałem okazję zobaczyć moich krewnych i trochę się rozerwać (kino, restauracja, dancing). Odwiedził mnie poznany latem student Wszechnicy i pożyczył książkę Hansa Heinza Eversa Al-Raune. Mieszanina fantazji, a właściwie sensacji z pornografią. I pomyśleć, że w czasach hitlerowskich Evers awansował na czołowego pisarza i głównego „machera” od spraw kultury w Niemczech.

 

Wieczory zimowe na wsi wydają się jeszcze dłuższe niż te przysłowiowe. Młodzież na wsiach ukraińskich skracała je sobie na wieczornicach. Dziewczęta zbierały się w jakiejś chacie, często przy kołowrotkach, przędąc lniane nici. Przychodzili chłopcy i zaczynały się śpiewy, a pieśni ukraińskie są piękne, bardzo melodyjne i mają na ogół ładne teksty, przeważnie wiersze Szewczenki. Jest to wielki poeta, przy tym par excellence ludowy. Jeśli o czyichś wierszach można powiedzieć, że „zbłądziły pod strzechy”, to właśnie o jego poezji. W niemal każdej chacie ukraińskiej w Wierzchowie widziałem portret Szewczenki wiszący zazwyczaj na honorowym miejscu obok ikon, przybrany pięknie wyszywanym ręcznikiem.

Chodziłem chętnie na wieczornice, nauczyłem się też wielu pieśni ukraińskich. Uprzytomniłem sobie, jak mało wiedziałem o narodzie tak mocno związanym swoją historią z dziejami Polski. Niestety, te wspólne częstokroć dzieje nagromadziły wielkie nawarstwienia wrogości. A zdarzenia ostatniej wojny i okresu, który po niej nastąpił, pogłębiły je jeszcze. Jeśli jednak myślimy poważnie o przyszłym losie Polski, jeśli wierzymy w to, że nadejdzie kiedyś czas, że i Ukraińcy będą mogli decydować o sobie, to musimy zdać sobie sprawę z tego, że przyszłość obu naszych narodów zależy w dużej mierze – a być może przede wszystkim – od tego, jak się ułożą stosunki między nami. W imię tej przyszłości musimy przebaczyć naszym południowo-wschodnim braciom wiele zła, którego doznaliśmy od nich i prosić ich o wybaczenie za krzywdy, jakich doświadczyli od nas.

 

Innym rodzajem sztuki popularnym na wsiach był teatr amatorski. Ma on długą tradycję. Za czasów Polski trupy teatralne organizowały się przy „proswitlanśkich chatach”, za Sowietów – przy klubach wiejskich. Grywało się wyłącznie sztuki autorów ukraińskich. Kiedyś taki zespół zawitał do Wierzchowa. Na spektaklu były tłumy. Któregoś dnia pod koniec stycznia dowiedzieliśmy się, że w najbliższą niedzielę odbędzie się przedstawienie w czeskiej osadzie Hilcza. Miała tam przyjechać bardzo dobra trupa z jednej z dużych wsi obwodu rówieńskiego, w którego skład wchodził nasz rejon. Sołdatiuk zorganizował wyprawę na ten spektakl. Wybrałem się i ja. Dano nam do dyspozycji furmankę. Ubraliśmy się ciepło, bo mróz był siarczysty. Interesowała mnie zarówno sztuka, jak i sama wieś, o której dużo słyszałem.

Bywałem już przedtem w innej czeskiej osadzie, w Zawidowie, maleńkiej wiosce położonej blisko Wierzchowa. Chodzili stamtąd do naszej szkoły dwaj uczniowie, Szymunek i Dlouhy. Pierwszy z nich był synem kierownika tamtejszej czteroklasowej szkoły. Zawidów był świetnie zagospodarowaną, bogatą wioską. Miał tylko jedną ulicę, ale jaką! Piękne domki z ogródeczkami, w chatach dostatek, wygodne meble, nowoczesne radia. A jakie obory, stodoły! Uderzyło mnie jeszcze i to, że we wszystkich mieszkaniach, w jakich byłem, widziałem na ścianach portrety organizatora i pierwszego prezydenta niepodległej Czechosłowacji Tomasza Masaryka. Rejon ostrogski był w ogóle zamożny, ale poziom życia i kultury Zawidowa a także – jak się wkrótce przekonałem – Hilczy był nieporównywalnie wyższy niż we wsiach ukraińskich czy polskich.

W Hilczy pokazano sztukę, którą już przedtem widziałem w Łucku – Beztałanną Szewczenki. Jak na teatr amatorski był to spektakl bardzo dobry. Podobała mi się zwłaszcza gra aktorki kreującej główną rolę. Powiedziałem jej to podczas zabawy tanecznej, którą zorganizowano po przedstawieniu.

Hilcza była dużą wsią, czystą i zadbaną. Dostrzegłem to, mimo iż przyjechaliśmy już pod wieczór. Zaimponował mi budynek klubu. Miał piękną salę teatralną z kolumnadą. Do tańca przygrywała nam świetna orkiestra strażacka, ubrana w galowe mundury.

Sasza Sołdatiuk nie byłby sobą, gdyby nie zorganizował podczas zabawy wielkiego ochlaju. Późnym wieczorem zebrał nas, wierzchowian oraz aktorów i ugościł pokaźną ilością samogonu. Jako „kieliszek” służyła … kwarta. Nalewano ją każdemu po kolei. Wlanie w siebie duszkiem takiej ilości smrodliwego bimbru nie było rzeczą łatwą (przynajmniej dla mnie).

Była już noc, gdy wracaliśmy do Wierzchowa. Powietrze było czyste i nieruchome, ani powiewu. Na niebie błyszczały roje gwiazd, a mróz był tak silny, że zapierało dech w piersiach. Prawie całą drogę szliśmy lub biegli obok wozu, gdyż jadąc na nim można było zamarznąć lub w najlepszym razie poodmrażać się.

*

I znów wybory, tym razem do rad miejscowych. Wszyscy nauczyciele, a także wszyscy aktywiści wiejscy zostali agitatorami. Wyznaczono każdemu po kilka chat, w których mieliśmy prowadzić dwa razy tygodniowo rozmowy, objaśniając ordynację wyborczą, czytając i komentując konstytucję, a potem namawiać do głosowania na kandydatów stalinowskiego bloku bolszewików i bezpartyjnych. Wszystko według schematu znanego mi z Łucka, z tym, że teraz wybory odbywały się na niższym szczeblu. No i tym razem byłem agitatorem, mogłem więc niejako z bliska przyjrzeć się farsie zwanej wyborami.

Nas, agitatorów, także agitowano. Odbywało się to na specjalnie w tym celu zorganizowanych zebraniach instruktażowych, kierowanych przez Odnokołowa. Ten dręczył nas nudnymi wykładami z konstytucji i ordynacji, a potem odpytywał jak w szkole. Szczególnie lubował się w zadawaniu pytań Mirze, która nie grzeszyła inteligencją ani refleksem, a już w dziedzinie polityki była zupełną gąską. Interweniował wreszcie w tej sprawie dyrektor, który powiedział kiedyś szanownemu „hołowie” na osobności, że nie życzy sobie złośliwości w stosunku do personelu jego szkoły i nie dopuści do podrywania autorytetu nauczycieli.

Tymczasem Mirze przydarzyła się przezabawna historia. Jej ojczystym językiem był jidysz, drugim zaś, którym na ogół porozumiewała się poza domem, polski. Jak wszyscy mieszkańcy Ostroga, znała także ukraiński, ale nie poprawny, literacki, lecz używany potocznie na wsi, przez chłopów. Jej słownictwo ukraińskie było zatem dość ubogie. Stało się to przyczyną potwornej gafy, jaką strzeliła, „agitując” swoich podopiecznych. W ordynacji wyborczej było napisane, że prawa wyborczego są pozbawieni ci, którzy je utracili na podstawie prawomocnego wyroku sądowego oraz ludzie chorzy umysłowo. Chory umysłowo, nienormalny, wariat to po ukraińsku „bożewilnyj”. W interpretacji Miry prawa wyborczego nie miały osoby pozbawione go przez sąd, a także ludzie wierzący! Ładne rzeczy. W Wierzchowie wierzyli prawie wszyscy. Zaraz też ktoś poskarżył się Odnokołowowi na niedemokratyczność ordynacji. Przewodniczący nic nikomu nie powiedział, tylko na najbliższym instruktażu słodziutko zapytał Mirę, kto według niej nie ma prawa głosować. Nauczycielka uznała pytanie za złośliwe i odmówiła odpowiedzi.

– No dobrze, ale objaśniłyście wyborcom, że nie mają prawa głosu wierzący.

– Tak jest napisane w ordynacji.

– Tam jest napisane, że „bożewilni”, a czyżby „bożewilnyj” to wierzący?

– Rzeczywiście – po krótkim, lecz głębokim namyśle odparła Mira – cóż ja też im nagadałam. Przecież „bożewilnyj, ce znaczyt' wilnyj wid Boha, tobto newirujuczyj”. No tak, to niewierzący nie mają prawa głosu. Jutro to sprostuję na zajęciach.

Niezależnie od błędów popełnionych przy agitacji przez Mirę, a może nie tylko przez nią, wybory w Wierzchowie zakończyły się pełnym sukcesem bloku bolszewików i bezpartyjnych (notabene w Wierzchowie nie było ani jednego bolszewika, tzn. członka partii). Wzięło w nich udział 100% uprawnionych do głosowania, tzn. wszyscy mieszkańcy, którzy ukończyli 18 lat, bo pozbawionych głosu przez sąd ani „bożewilnych” nie mieliśmy; wsiową kretynkę Marusię uznano za normalną. Do chorych, którzy nie mogli przyjść do lokalu wyborczego, urna sama poszła. Biuletyn wyborczy włożono nawet w rękę umierającemu. Wyniki głosowania były rzeczywiście imponujące.

*

Przedwiośnie. Noce są jeszcze mroźne, ale w dzień, na słońcu ziemia już odmarza. Na wieczornicach rozbrzmiewają tęskne wesnianki. W sklepie pojawiają się pierwsze artykuły należące do zimowej garderoby. Spytaliśmy się kiedyś na zebraniu Lewczenki, dlaczego zimą jest w sklepach – w Wierzchowie, Ostrogu, w dużych miastach – odzież letnia, latem zaś – zimowa. Przecież powinno być na odwrót.

– Nic podobnego – odpowiedział Lewczenko. – Zimą trzeba się szykować do lata, latem – do zimy.

Niby logicznie, wątpię jednak, czy kogokolwiek ta odpowiedź przekonała.

 

W szkole mnóstwo pracy, szykujemy się do rejonowej olimpiady scenicznej dzieci. Rej wodzi Mowczan, a Mira i ja dzielnie mu sekundujemy. Ćwiczy kilka piosenek ludowych i deklamacji, parę tańców i nawet maleńką inscenizację opartą na poemacie Szewczenki Pryczynna (Obłąkana). Inscenizacja ma, a jakże, część wokalną i baletową.

– To wszystko bardzo dobrze – powiedział kiedyś Mowczan, ale to są rzeczy na ogół znane. Trzeba by pokazać coś nowego, zadziwić czymś jury. Może byśmy wzięli jakąś mało znaną piosenkę polską, przetłumaczyli ją na ukraiński, tak aby przekład pasował do melodii, dorobili do tego choreografię i pokazali to jako ukraińską ludową pieśń?

– Świetny pomysł.

Przejrzeliśmy kilka piosenek i uznaliśmy za najlepszą Miesiączek. Przetłumaczyliśmy ją nie bez trudu – melodia nakładała liczne ograniczenia. Podczas tej pracy zdałem sobie dopiero sprawę, jak dobrze opanowałem ukraiński. Tak powstała „narodnaja ukrajinśka pisnia Misiaczeńko”. Pamiętam do dziś jej melodię i pierwszą zwrotkę.

Na wykonawców wybraliśmy najlepszych „artystów” spośród uczniów, Mowczan z pomocą Miry zaaranżował taniec i Misiaczeńko wraz z innymi „numerami” pojechał do Ostroga.

Szkoła nasza wypadła dobrze i otrzymała podziękowanie, zaś Misiaczeńko jedną z kilku równorzędnych pierwszych nagród i pojechał na olimpiadę obwodową, gdzie też zdobył pierwszą nagrodę.

Na wiosnę wizytował naszą szkołę Babij, jeden z inspektorów RajONO, inteligentny, dokładny i skrupulatny. W pewnej chwili zapytał:

– Co to za piosenka ten Misiaczeńko? Znam dobrze ukraiński folklor i nigdy takiej nie słyszałem.

Powiedzieliśmy mu prawdę. Złapał się za głowę:

– Jak wam nie wstyd! Przecież jest tyle pięknych pieśni ukraińskich. Po co było robić taką lipę? A i piosenka – prawdę mówiąc – marna.

– Ale jury się podobała, w Równem też.

– To prawda. Wasze szczęście, że mnie w tym jury nie było.

 

W tym czasie, gdy my zajmowaliśmy się przygotowaniami do olimpiady, władza radziecka rozpoczęła przygotowania do kolektywizacji rolnictwa na ziemiach Zachodniej Białorusi i Ukrainy. Było to największym nonsensem i największą głupotą, na jaką tę władzę było stać. Bo pomyśleć tylko – Niemcy szykowały się na całego do wojny przeciwko ZSRR, o czym kierownictwo państwowo-polityczne i wojskowe tego kraju nie mogło nie wiedzieć. Było więc tyle do zrobienia, zwłaszcza na terenach leżących przy zachodniej granicy, a tu – kolektywizacja. Akcja ta pociągała za sobą jeszcze inny fatalny skutek – potęgowała nastroje antysowieckie wśród miejscowego chłopstwa. Wiadomo bowiem, jaki jest stosunek chłopów do kołchozów. Najlepiej zaś wiedziało o tym kierownictwo sowieckie. Po co więc było drażnić miejscową ludność i czynić z niej potencjalnych wrogów? Prawdopodobnie względy ideologiczno-doktrynalne wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem.

Do Wierzchowa zaczęli ściągać z rejonu przeróżni pełnomocnicy. Lewczenko prawie nie opuszczał wsi. Organizowano zebrania informacyjne, wzywano gospodarzy do rady wiejskiej na rozmowy, podczas których namawiano ich do wstępowania do kołchozu. Kilka osób od razu się zapisało. Byli to ci, którzy niczego nie mieli, a więc nie mieli co stracić. Z innymi było trudniej. Chłopów zaczęto wzywać nie tylko w dzień, ale i w nocy, nie dając im chwili spokoju, aby w ten sposób wymusić zgodę na kołchoz. Wielu gospodarzy udało się w ten sposób złamać, ale część – zwłaszcza zamożniejsi średniacy – byli głusi na wszelkie perswazje. A kułacy? Kostiuk i Raczuk od razu zrozumieli, że opór na nic się nie zda i zgłosili się dobrowolnie. Ale ich właśnie nie przyjęto. – To element obcy klasowo – objaśniał Lewczenko – sami pchają się do kołchozu, żeby potem szkodzić mu od wewnątrz i organizować sabotaż. Nie czytaliście Zoranego ugoru Szołochowa?

Tak więc najlepsi gospodarze mieli do kołchozu wstęp zamknięty. Natomiast wszystkie funkcje kierownicze w przyszłym gospodarstwie kolektywnym powierzono biedniakom, to znaczy na ogół tym, którzy gospodarować nie umieli, często leniom, obibokom i pijakom. Warto wspomnieć, że te metody nie przeszły w Zawidowie. Czesi oświadczyli, że albo wszyscy wstąpią do kołchozu, albo nikt. I władza ustąpiła. Ponieważ zaś kułaków nie wolno było przyjmować, nawet najbogatszych gospodarzy uznano tam za średniaków.

Byłem niechcący świadkiem nieoficjalnej narady kilku wpływowych chłopów, która odbyła się w naszym domu. Leżałem w swojej alkowie chory na ciężką grypę. Do Franka przyszedł stary Wasyl Krawczuk, były przewodniczący rady wiejskiej – potem jego miejsce zajął Odnokołow – i jeszcze kilku chłopów. Popijali sobie tęgo i z cicha pogadywali. Co robić? Jak tu żyć? Do kołchozu iść się nie chce, szkoda koni, krów, inwentarza, ziemi. A nie iść, żyć nie dadzą, może nawet ześlą. Co robić?

– Nie damy rady – powiedział stary, wąsaty Krawczuk. – Należy wstępować, bo jak nie po dobroci, to siłą zapędzą. Ale to i tak już długo nie potrwa. Na wiosnę lub latem będzie wojna. Przyjdą Niemcy, kołchozy rozwiążą, odbierzemy swoje. A może do wojny nie zdążą kołchozu zrobić? Nie trzeba się im sprzeciwiać, ale nie trzeba się też spieszyć. Zapisać się, ale ciągnąć ze wszystkim, jak się tylko da.

Obserwując rozwój sytuacji doszedłem do wniosku, że chłopi zastosowali tę właśnie taktykę. Co zaś do nadziei związanych z wkroczeniem Niemców, to rzeczywiście, na początku wojny rozwiązywali oni kołchozy, czym niewątpliwie zyskiwali przychylność znacznej części chłopstwa. Potem jednak zrezygnowali z tego. Tak więc na terenach położonych dalej od granicy kołchozy na ogół pozostały, tyle że przeważnie pod nowym kierownictwem. Skąd ta zmiana? Otóż hitlerowcy bardzo szybko zrozumieli, że kołchozy stwarzają im takie możliwości mobilizowania masy towarowej, wytwarzanej przez rolnictwo na okupowanych terenach, jakich nie dają gospodarstwa indywidualne. Że kołchozy, mimo niskiej wydajności, są idealnym wręcz narzędziem eksploatowania chłopstwa. A więc zrozumieli to, co przed nimi wiedzieli już Stalin i bolszewicy. Myliłby się bowiem ten, kto by sądził, że jedynie względy ideologiczno-doktrynalne stały się przyczyną kolektywizacji rolnictwa w ZSRR, choć niewątpliwie odegrały one – także w innych krajach byłego naszego obozu – niemałą rolę, a w roku 1941 na ziemiach zachodnich Ukrainy i Białorusi, być może, nawet decydującą. Główne jednak przyczyny tej „rewolucji agrarnej” w ZSRR leżały w sferze ekonomicznej i politycznej. Forsowne uprzemysłowienie zacofanej Rosji wymagało ogromnych środków, wymagało – tak jak ongiś kapitalizm – pierwotnej akumulacji kapitału. Źródłem tego stały się masy chłopskie, wprzęgnięte w morderczy kierat kołchozów i sowchozów. To krew i pot mużyka użyźniły glebę pod przyszłe zwycięstwo „realnego socjalizmu” w ZSRR. Jeden z przywódców WKP(b) i głównych teoretyków komunizmu, rozstrzelany potem jako wróg ludu, szpieg i zdrajca Nikołaj Bucharin, sprzeciwiający się idei kolektywizacji, nazwał system kołchozowo-sowchozowy „wojskowo-feudalną eksploatacją chłopstwa”.

Kolektywizacja załatwiała komunistom rosyjskim jeszcze jedną kwestię – polityczną. Była to droga prowadząca do wykończenia ostatniej liczącej się, niezależnej od państwa sowieckiego grupy społecznej, klasy drobnych posiadaczy wiejskich, mogącej stanowić potencjalne zagrożenie dla totalitarnej dyktatury aparatu partyjno-państwowego.

Wydaje mi się, że na Zachodzie wciąż jeszcze bardzo mało się wie o kolektywizacji i w ogóle o kwestiach rolnictwa w ZSRR. A przecież bolszewicy uważają kolektywizację za drugą rewolucję w swym kraju nie mniej ważną niż październikowa. Odbyła się ona w ogniu strasznej walki. W jednym z wywiadów Stalin spytany przez zagranicznego korespondenta, czy uważa rok 1941 za najcięższy w swym życiu, zaprzeczył i powiedział, że najcięższymi były lata kolektywizacji. Nie wyjawił jednak, jakie straty poniosło wtedy chłopstwo narodów ZSRR, ilu ludzi zostało zesłanych, ilu po prostu zlikwidowano. A przecież sama akcja raskułacziwanija, tzn. ekspropriacji i deportacji kułaków, objęła – jak się uważa – około pięciu milionów ludzi. Zimą 1932/33, mimo iż nastąpiła ona po średnio urodzajnym roku, zorganizowano świadomie i nieludzko głód, odbierając rolnikom dosłownie wszystko, aby ich złamać i zmusić do wstępowania do kołchozów. Doprowadziło to do śmierci głodowej ogromnej masy ludzi po wsiach, a także w miastach. Najgorzej ucierpiała Ukraina, ten spichlerz Związku Radzieckiego. Uważa się, że umarło tam wówczas z głodu 7 milionów osób! Wymarły całe wsie. W miastach na ulicach walali się konający, spuchnięci z głodu ludzie. Już wkrótce miałem się o tym dowiedzieć od moich gospodarzy w Biełgorodzie, dokąd ewakuowaliśmy się z Mirką i Bombkiem latem 1941 roku. Potem opowiadali mi o tym także inni, zwłaszcza już po śmierci Stalina. Fakty i liczby na ogół powtarzały się. Gdy pytałem, jaka była przyczyna tego głodu, odpowiadano mi zwykle, że szkodnictwo, że to trockiści i bucharinowcy zorganizowali głód, aby nie dopuścić w ten sposób do kolektywizacji i poprzez ten okrutny sabotaż doprowadzić do upadku władzy radzieckiej.

Ale niektórzy moi rozmówcy mieli całkiem trzeźwy pogląd na te sprawy (zdradzali się z nim dopiero po śmierci Stalina, w czasie „odwilży”). Do tego, co napisałem wyżej, dodawali jeszcze inny pikantny szczegół – gdy w ZSRR w ową straszną zimę miliony ludzi umierały z głodu, Związek Radziecki eksportował na Zachód duże ilości zboża. Potrzebna była twarda waluta, za którą kupowano maszyny i technologię. Mówiono mi, że Stalin chciał przez to osiągnąć jeszcze jeden cel. Uważał, że rzucanie na rynki zachodnie dużej ilości taniego zboża zdezorganizuje gospodarkę krajów kapitalistycznych i pogłębi trwający tam ciężki kryzys ekonomiczny.

Po tym cofnięciu się w czasie dokonam teraz krótkiego wypadu w przyszłość. Przeżyłem ciężki głód na Ukrainie zimą 1946/47 roku. Lato było nieurodzajne, kołchozom odebrano wszystko, co wyprodukowały, zabrano także wszystko z istniejących przy zakładach pracy gospodarstw, kołchoźnicy musieli oddać znaczną część tego, co zebrali z działek przyzagrodowych. Głód był straszny, chociaż daleko mu było do tego z roku 32/33. Mówiono cichaczem, że mimo nieurodzaju i głodu zboże eksportuje się. Nie mogłem w to uwierzyć, wydawało mi się to zbyt okrutne. Ale – jak wiele innych, na pozór niedorzecznych bądź nieprawdopodobnych słuchów i plotek z czasów wojny i powojennych – potwierdziło się. Byłem w Moskwie zimą 1963/64 roku – już jako obywatel polski, matematyk – na stażu naukowym. Była to także głodowa zima w Kraju Rad. Importowano 12 milionów ton zboża. Ten import nie spodobał się widocznie temu i owemu na szczytach władzy. Można się było tego domyślić z przemówienie Chruszczowa (był to notabene ostatni rok jego rządów), który polemizując z nie wymienionymi po nazwisku oponentami powiedział, że lepiej przecież importując zboże uratować ludzi od głodu, niż – jak to było w roku 1946/47 – eksportować je, gdy tylu rodaków z głodu umarło.

System kołchozowy, czy właściwie kołchozowo-sowchozowy istnieje w ZSRR już ponad pięćdziesiąt lat. Co dał on krajowi „zwycięskiego socjalizmu”? Rosja carska, mająca zacofane rolnictwo, w którym podstawowe narzędzia pracy stanowiły pług i socha, była spichlerzem Europy. Związek Sowiecki z rolnictwem rozporządzającym traktorami, kombajnami i inną techniką, nie potrafi się sam wyżywić i zmuszony jest do importowania ogromnych – wciąż zwiększających się – ilości zboża i innych produktów rolnych. I to przy tak wielkim areale tak wspaniałej ziemi ornej. Stany Zjednoczone, zatrudniające w rolnictwie około 3% ludności, są największym światowym eksporterem produktów rolnych, w tym zboża. ZSRR jest obecnie największym jego importerem i to przy zatrudnieniu w rolnictwie ponad 30% ludności. Oto jak wygląda w praktyce wyższość „przodującej” gospodarki rolnej ZSRR nad „zacofaną” kapitalistyczną. Prasa radziecka załamuje częstokroć ręce nad głodującym Trzecim Światem, obarczając winą za głód w krajach rozwijających się kraje kapitalistyczne. Rzeczywiście, głód w krajach zacofanych jest rzeczą potworną i jakaś część odpowiedzialności za to spada na bogate kraje Zachodu. Czy to nie Związek Sowiecki jednak ponosi największą odpowiedzialność za ten stan rzeczy? Zamiast produkować ogromne ilości żywności i znaczną jej część przeznaczać na eksport, w tym także do krajów Trzeciego Świata, produkuje jej tak mało, że sam musi importować, a posiadając kolosalne ilości złota, może sobie na to pozwolić. Działa więc jak pompa ssąca, wyciągając ze świata żywność i skazując na głód i nędzę najbiedniejsze kraje naszego globu.

Wiosną 1941 roku zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że dla kolektywizacji na ziemiach dołączonych wybrano czas jak najgorszy. Sama jednak idea kolektywnego gospodarowania ziemią bardzo mi się podobała. Uważałem za logiczne, że wielkie gospodarstwa powinny mieć wyższość nad małymi: scalone ziemie, możliwość zastosowania maszyn, planowanie i racjonalny podział pracy, zastosowanie najnowszych zdobyczy botaniki, zoologii, agrotechniki itd. I wszystko to jest prawdą na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie wielkie farmy są własnością gospodarza zainteresowanego pracą na nich. Zupełnie inaczej jest w kołchozie czy sowchozie, gdzie rzekomo wszystko należy do wszystkich, a naprawdę do nikogo. Mimo że oficjalnie kołchoz to spółdzielnia, prawdziwym jego gospodarzem jest państwo. Sowchoz zaś jest oficjalnie przedsiębiorstwem państwowym. Komu zaś chce się odrabiać pańszczyznę?

Piękne teorie a praktyka społeczna to częstokroć różne rzeczy. Musiałem jeszcze wiele zobaczyć i przeżyć, wiele przeczytać i przemyśleć, żeby zrozumieć, co to jest kolektywne i państwowe gospodarowanie ziemią w ZSRR.

*

Wczesną wiosną przyjechała do Wierzchowa drugi sekretarz Komitetu Rejonowego Komsomołu. Kazała zwołać w szkole zebranie wszystkich uczniów. Miała na nim objaśnić reguły wielkiej gry wojennej „Na szturm”, która będzie przeprowadzona wśród młodzieży całego Związku Radzieckiego. Dyrektor otworzył zebranie i sowieckim zwyczajem zaproponował wybór prezydium (z okazji tak mało ważnych zgromadzeń wybierało się na szczęście tylko prezydium robocze). Do prezydium zgłosił kandydaturę gościa z KR Komsomołu, moją i swoją jako dyrektora szkoły. Aklamacja. Zajęliśmy miejsca. A tu Klusik podnosi rękę i zgłasza jeszcze kandydaturę Haliny. Niby nic złego, ale dla szanownej towarzyszki z rejonu – była to Rosjanka – rzecz niesłychana. Jak to tak? Po oficjalnym zgłoszeniu kandydatów do prezydium przez osobę do tego powołaną ktoś śmie zgłaszać dodatkową kandydaturę?

– Kto to jest ten staruszek? – zapytała słodkim głosikiem dyrektora, a otrzymawszy odpowiedź, wyjęła notes i coś w nim napisała.

Z końcem roku szkolnego Klusik otrzymał wymówienie. Wszyscy byliśmy z tego powodu niepocieszeni, a dyrektor i ja – zupełnie niezależnie od siebie – doszliśmy do wniosku, że główną przyczyną tego była owa historia z prezydium. Być może nie jedyną. Pan Józef miał i inne „grzechy”, na przykład zbyt długi język, co przy wiadomym systemie donosicielstwa też mogło odegrać swą rolę. Oprócz tego bił uczniów linijką po łapach, co mogło dojść do RajONO; dyrektor często zwracał mu uwagę, żeby tego nie robił, ale nic nie pomagało; Klusik twierdził, że jest to jedyna metoda nauczenia dzieci czytania, pisania i rachunków.

Z całego długiego przemówienia towarzyszki z rejonu zrozumieliśmy tylko tyle, że naczelnikiem głównego sztabu gry „Na szturm” w skali ogólnokrajowej jest minister obrony marszałek Timoszenko i że naczelnikiem sztabu w naszej szkole ma być jej dyrektor. Wszystko co powiedziała, stanowiło jeden wielki bełkot, była to bowiem osoba o wyjątkowo niskim ilorazie inteligencji. Słuchając jej przypomniałem sobie świetne opowiadanie Zoszczenki Agitator o stróżu z klubu lotniczego, który agitował chłopów na rzecz lotnictwa.

Gra „Na szturm” w Wierzchowie nie odbyła się. Nie wiem, jak było z tym gdzie indziej.

Pamiętam jeszcze jedną wizytę rejonowego naczalstwa w Wierzchowie. Była już dość późna wiosna, gdy przyjechał do nas naczelnik straży pożarnej rejonu wraz ze swą świtą. Miał sprawdzić pogotowie przeciwpożarowe, a także przeprowadzić pracę uświadamiającą wśród ludności, głównie wśród dzieci. Zaraz też kazał dyrektorowi zwołać ogólnoszkolne zebranie. Uczniowie rozsiedli się na skraju lasu przed szkołą, a naczelny strażak po krótkim wstępie historycznym, w którym porównał stan pożarnictwa przed rewolucją z obecnym, przeszedł do meritum. Opowiadał o pożarach, ich przyczynach, skutkach, stratach, ofiarach itd. Były to rzeczy tak straszne, że aż ciarki człowieka przechodziły. Pomagał sobie przy tym mimiką i gestykulacją jak prawdziwy aktor. Uczniowie byli zachwyceni. Potem przeszedł do roli dzieci w powodowaniu pożarów.

– Szczególnie groźne są zabawy zapałkami, a także różne niebezpieczne gry. Czy wiecie na przykład, jak się strzela z klucza?

– Nie, nie wiemy – odpowiedziały chórem dzieci.

– No to wam opowiem – odrzekł naczelnik.

– Towarzyszu naczelniku – wtrącił się dyrektor. – Może nie warto tego opowiadać. Wątpię, czy to pomoże w walce z pożarami.

– Nie, towarzyszu dyrektorze. Uświadomienie i profilaktyka są moim obowiązkiem. Muszę objaśnić dzieciom, w co nie powinny się bawić.

Dyrektor bezradnie rozłożył ręce, a towarzysz naczelnik przeszedł spokojnie do uświadamiania i profilaktyki.

– Podstawą strzelania z klucza jest – jak sama nazwa wskazuje – klucz. Ale nie każdy klucz do tego się nadaje. Musi mieć u swego końca otwór; a czym większy jest klucz i otwór, tym lepiej. Do klucza przywiązuje się gwóźdź, a do otworu wsypuje się główki od zapałek, koniecznie suche. Potem gwóźdź wprowadza się ostrym końcem do otworu i uderza jego kapelusikiem o drzewo lub ścianę. Następuje huk, a nieraz – niestety – może z takiej zabawy nawet wybuchnąć pożar. A znacie takie zabawy w wojnę, przez które może wybuchnąć pożar?

– Nieee, – rozległo się pod lasem.

– Towarzyszu naczelniku – znów wtrącił się dyrektor – przepraszam bardzo, ale musimy jednak już powrócić do zajęć szkolnych.

– Wybaczcie, towarzyszu dyrektorze. Są to sprawy tak ważne, że nie ma większego znaczenia, że nie odbędzie się jeszcze jedna lekcja. Jeśli zaś spłonie wasza wieś, to szkoła nie będzie potrzebna. Zresztą nie będę już długo mówił, opowiem tylko o najgroźniejszej z punktu widzenia pożarnictwa zabawie w wojnę.

Dyrektor, pokonany w tej potyczce słownej żelazną logiką pożarnika, dał za wygraną, a mistrz sikawki zaczął w te słowa:

– Różne są zabawy w wojnę. Są wśród nich i niegroźne dla otoczenia, ale są i groźne, a najgroźniejsza jest ta z użyciem łuków i strzał. Zdawałoby się, że nawet gdy kogoś się trafi strzałą z łuku, wielkiego nieszczęścia nie będzie. Ale gdy do takiej strzały przywiąże się konopie lub pakuły, podpali się je i wtenczas wystrzeli, to ho-ho-ho, co z tego może wyniknąć. Zwłaszcza, gdy dzieje się to na wsi, gdzie dachy są kryte słomą.

Naczelnik skończył wreszcie i zachęcił do pytań. Było ich wiele. Uczniowie bardzo interesowali się technicznymi szczegółami strzelania z klucza oraz prowadzenia wojny z użyciem łuków i konopi. I – trzeba przyznać – otrzymali w tej materii bardzo wyczerpujące i fachowe odpowiedzi. Nazajutrz cała szkoła od rana rozbrzmiewała odgłosami strzelających kluczy, a w najbliższą niedzielę w Wierzchowie rozgorzała taka wojna z użyciem łuków, strzał i podpalanych konopi, że mało cała wieś z dymem nie poszła. Sądzę, że gra wojenna „Na szturm” to betka w porównaniu z naszą, mimo że tamtą dowodził sam marszałek Timoszenko.

Aby sprawdzić gotowość miejscowej ochotniczej straży ogniowej, goście postanowili o godzinie szóstej po południu urządzić ćwiczebny alarm. Zawiadomili o tym w największej tajemnicy Odnokołowa i sekretarza rady. Ci z kolei – aby wypaść jak najlepiej – przekazali to najzupełniej poufnie strażakom. Chłopcy zebrali się w remizie i przygotowali wszystko, jak należy. Zaprzęgli konie do wozów i czekali tylko na sygnał. Szefem naszych dzielnych strażaków był niejaki Humeniuk, debilowaty dwudziestolatek, uczeń naszej szkoły wieczorowej, którego ani rusz nie potrafiłem nauczyć tabliczki mnożenia. Tak się zdarzyło, że jego zegarek wskazywał już szóstą, gdy na zegarku naczelnika z rejonu brakowało do szóstej jeszcze paru minut. Nie czekając na sygnał dzwonu alarmowego, Humeniuk ryknął: „Pożar, alarm!” i dwa wozy galopem wyskoczyły z remizy, podnosząc na drodze tumany kurzu. Na pierwszym z nich siedział Humeniuk, dzierżąc lejce. Włos miał rozwiany, a jego tępa fizjonomia miała tym razem wyraz natchniony. Na szczęście w chwilę potem w radzie wiejskiej „rejonowy” strażak dał hasło do alarmu, sekretarz zaczął bić w dzwon i wkrótce przed radą pojawiły się dwa wozy ze strażakami. Patrzący na zegarek naczelnik powiedział z podziwem i uznaniem:

– Niecałe pięć minut! Gratuluję.

 

Wielkanoc w Wierzchowie wypadła imponująco. W niedzielę od rana biły w cerkwi dzwony. Tłumy odświętnie ubranych ludzi z uroczystą powagą waliły na nabożeństwo. Pozdrawiano się tradycyjnym Chrystos woskres, na co odpowiadano Wo istinu woskres (właściwie powinno to być powiedziane po staro-cerkiewno-słowiańsku: Christos woskriesie – Wo istinu woskriesie). Ludzie byli jacyś odmienieni, życzliwi sobie, dobrzy. Potem pojawiły się gromadki chłopców grających „w pisanki”. Polegało to na uderzaniu pisanką o pisankę. Ta, która pękła, stanowiła wygraną zawodnika bijącego pisanką z twardszą skorupką. Dyrektor, Mira, Mowczan i ja też włączyliśmy się do zabawy, wzbudzając prawdziwy aplauz naszych uczniów.

Na oba dni świąt nauczyciele byli zaproszeni do popa, ojca Haliny. Wyżerka była tam taka, że po każdym posiłku – za radą Haliny – chodziliśmy na przechadzkę, aby zmieścił się w naszych brzuchach następny. A co za dania, jakie mięsiwa, pieczyste z drobiu! A jakie ciasta, zwłaszcza te paschy serowe!

W drugi dzień świąt musieliśmy pójść do szkoły. Dzieci prawie nie było, ale byliśmy zobowiązani do przeprowadzenia zajęć bez względu na ilość uczniów w klasie. Po lekcjach poszliśmy znowu do batiuszki, delektując się wciąż nowymi daniami, które serwowała niestrudzona matuszka-popadia. Ucztę przerwał nam goniec z rady z wiadomością, że przyjechał z rejonu Lewczenko w celu wygłoszenia odczytu dla aktywu i nauczycieli. Z ciężkimi sercami i nie mniej ciężkimi żołądkami poszliśmy do klubu. Tam okazało się, że prawie nikt nie przyszedł. Przenieśliśmy się więc do pomieszczenia rady. Prelekcja miała dotyczyć „prawdziwego” pochodzenia Świąt Wielkanocnych, a więc była pomyślana jako antyreligijna. Zaczęła się od pytania:

– A gdzie to szanowni towarzysze nauczyciele byli, że tak wszyscy razem przyszli i tacy jacyś różowiutcy i weseli?

– Świętowaliśmy – odrzekła śmiejąc się Mira.

Dyrektor spiorunował ją wzrokiem, ale nasza koleżanka zdawała się nie zwracać na to uwagi.

– Cooo? – zdumiał się Lewczenko – świętowaliście?

– Tak – odparła Mira – u popa.

Dyrektor spurpurowiał, a Lewczenko aż zacharczał z wściekłości:

– Radziecki nauczyciel świętuje Paschę i to jeszcze w domu popa, To skandal, to hańba! Żeby mi tego więcej nie było! Nigdy! Zrozumiano?

I zaczął swój odczyt.

 

30 kwietnia wyprawiłem w pokoju nauczycielskim moje dwudzieste drugie urodziny. Skromnie to wypadło, ale dość przyjemnie. Wzniosłem toast za moich rodziców. Wiedziałem, że i oni tego dnia myślą o mnie.

 

Wkrótce po 1 maja zaczęła się subskrypcja pożyczki państwowej. Ten haracz ściągano z obywateli Związku Radzieckiego corocznie. Wysokość subskrypcji równała się miesięcznej pensji. Należność potrącano przy wypłacie każdej pensji przez 10 miesięcy. Jeśli ktoś w tym czasie zmieniał posadę i zaczynał więcej zarabiać, podwyższano mu również wysokość pożyczki. Kołchoźnicy, a u nas chłopi indywidualni, nie mieli określonych poborów. Z nich starano się ściągnąć jak najwięcej, tzn. ile się tylko da.

W szczególnym położeniu znaleźliśmy się my, nauczyciele. Zdarto z nas dwie skóry. Obciążono nas pełną miesięczną pensją, a oprócz tego zostaliśmy uznani – jako mieszkańcy wsi – za gospodarzy, a więc zobowiązani do wpłacenia dodatkowo jeszcze pewnej sumy, i to od razu. Nasz zawsze spokojny i pogodny dyrektor zaklął tym razem brzydko.

Dla przeprowadzenia subskrypcji utworzono pary: dwaj aktywiści lub aktywista i nauczyciel. Każdej parze wyznaczono konkretne gospodarstwa, których właściciele powinni byli zadeklarować „dobrowolną” sumę na pożyczkę. Byłem w parze z przewodniczącym tworzącego się kołchozu Majorczukiem. Starałem się działać perswazją. Jeśli to nie pomagało – a na ogół nie pomagało – wstępował w bój mój partner. Zińko był o wiele twardszy ode mnie; mało prosił, więcej groził. Pamiętam, jak targowała się z nim zamożna chłopka. Zińko chciał, żeby zobowiązała się do zapłacenia 200 rubli, a ona, po długich targach, zgodziła się wreszcie na 150. Mrugnąłem do Majorczuka aprobująco, ale on nie zareagował.

– Nie chcesz dać 200, to nie wezmę nic. Jeszcze będziesz prosiła, żebym chciał wziąć te 200. Chodźcie, towarzyszu nauczycielu, pójdziemy z tej chaty.

Wyszliśmy. Za chwilę wybiegła za nami przerażona gospodyni wołając:

– No dobrze, niech będzie 200!

– Nie, teraz ja nie chcę – odparł Majorczuk.

Kobiecina padła przed nim na kolana, załamując ręce i wołając z patosem:

– Zińko, sokole! Bierz pieniądze. Jeśli to mało, to bierz wszystko! Wszystko, co mam. Tylko nie daj zginąć, sokole!

„Sokół” wreszcie zmiękł, brać wszystkiego nie chciał i zadowolił się sumą, którą zaproponował.

Bezpośrednio po subskrypcji zaczęło się ściąganie zadeklarowanych sum. Nie wiem, czy je ukończono. Wkrótce wybuchła wojna.