IX

 

lipiec 1941 – druga połowa sierpnia 1941

 

Biełgorod był dość dużym miastem położonym nad Północnym Dońcem, dopływem Donu. Miał – podobnie jak większość miast rosyjskich – niską zabudowę. Domki, przeważnie parterowe, otoczone były ogródkami. Było więc dużo zieleni, co sprawiało miłe wrażenie. Typowe rosyjskie miasto, to znaczy coś pośredniego między miastem a wsią. W tym czasie było to centrum rejonu w obwodzie kurskim. Po wojnie Biełgorod stał się miastem obwodowym. Podczas wojny wsławił się na cały świat: leżał na południowej flance Łuku Kurskiego, na którym w lipcu 1943 roku rozegrała się największa bitwa pancerna i w ogóle jedna z największych bitew drugiej wojny światowej.

Przejeżdżałem przez Biełgorod wraz z rodziną w 1962 roku. Od pamiętnych dni czterdziestego pierwszego roku dzieliło mnie wówczas dokładnie tyle lat, ile dzieli mnie w chwili pisania tych słów od roku sześćdziesiątego drugiego. Biełgorod zmienił się nie do poznania. Za dworcem ciągnęły się długie szeregi brzydkich, smutnych bloków. Dalej widać było dźwigi. Zapewno dużo budowano. Z tamtego, „mojego” Biełgorodu nie zostało nic. Oczyma wyobraźni widziałem jednak to miasto, w którym w lipcowy dzień 1941 roku żegnaliśmy Olę i Zeleńczuków i w którym zostaliśmy, aby złapać krótką chwilę wytchnienia po trudach wędrówki.

 

Załadowano nas na bryczki i wjechaliśmy do miasta. Jakaś kobieta wzięła się pod boki i na cały głos zaczęła wrzeszczeć:

– Patrzcie na nich! Gieroje! Zamiast walczyć za ojczyznę, uciekli. Schowali się za babską spódnicę. To są mężczyźni?

– Nas nie zmobilizowano – odezwał się zupełnie niepotrzebnie Bombek – co mieliśmy zrobić, zostać u Niemców?

– Co mieliście robić? Karabin wziąć do rąk i walczyć. Zginąć, ale wroga zatrzymać.

– Mój kuzyn zgłosił się na ochotnika – powiedziała Mirka, wskazując na mnie – ale go nie wzięto.

– Nie trzeba było czekać, aż wezmą, trzeba było własną piersią ojczyzny bronić – krzyczała wojownicza amazonka.

Ciekawe, jak ten obrzydliwy babsztyl bronił własną piersią ojczyzny, gdy Niemcy weszli do Biełgorodu. Co zaś do mego zgłoszenia się na ochotnika, to rzeczywiście byłem w tej sprawie w wojenkomacie (odpowiednik naszej komendy uzupełnień) w Ostrogu. Przypomniałem im, że jestem i że nie otrzymałem karty mobilizacyjnej. Nawet gadać ze mną nie chcieli.

Przywieziono nas do wydziału zdrowia. Każdą rodziną zaopiekowała się inna osoba, nami – Nadia Łoszak. Nie pamiętam już, czy była pielęgniarką czy urzędniczką w wydziale. Pamiętam za to, że była bardzo ładną brunetką o czarnych oczach, rzucających spod firanek długich rzęs powłóczyste spojrzenia w kierunku tych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, którzy zwykli nosić spodnie. Typowa uwodzicielka. Może to trochę za mocno powiedziane, ale wtedy nie było jeszcze słowa „podrywaczka”, które by do niej zapewne lepiej pasowało. Okazała się bardzo pomocna, potem się nawet zaprzyjaźniliśmy.

Nadia zaprowadziła nas do niewielkiego domku, którego właścicielami byli państwo Sklarikowie, starsi już ludzie. Sklarik był kolejarzem, o ile sobie przypominam, w tym czasie już emerytowanym. Pani Sklarikowa była osobą bardzo tęgą, o miłej, prostej, ale ładnej twarzy i dużych, dobrych, szarych oczach. Od razu przypadliśmy sobie wzajemnie do gustu. Wynajęli mieszkanie za bardzo niskie komorne. Zamieszkaliśmy u nich razem z Tokmanem. Pierwszego dnia zaprosili nas na obiad i na herbatę. Byli to ludzie dobrzy, mili i gościnni. Dbali o nas jak o swoich najbliższych, a gdy się z nimi rozstawaliśmy, pani Sklarikowa rzewnie płakała.

 

Biełgorod pokryty był plakatami, często bardzo wymownymi. „Ojczyzna wzywa”, głosił jeden z nich. Napis umieszczony był w dole rysunku przedstawiającego starą kobietę, symbolizującą ojczyznę. Wyciągnęła ku przodowi rękę i patrzyła w oczy każdemu kto spojrzał na plakat. Na innym żołnierz rzucał pytanie: „Co zrobiłeś dziś dla frontu?”.

Od zmierzchu do świtu obowiązywało zaciemnienie. Wprowadzono godzinę policyjną. Życie jednak toczyło się mniej więcej normalnie, młodzież chodziła na tańce, czynne były kina. Pojawiły się filmy zdjęte z ekranu w okresie przyjaźni z Hitlerem: Rodzina Oppenheimów, Profesor Mamlock. Przed sklepami stały długie kolejki, kupienie czegokolwiek było bardzo trudne, ale i przed wojną sytuacja pod tym względem – jak zorientowałem się – nie wyglądała różowo. Ratował bazar, czyli targowisko, na którym sprzedawano żywność głównie z działek przyzagrodowych.

Bombek i jego koledzy byli zadowoleni z pracy. Roboty mieli dużo, zarabiali nieźle. Tokman został sanitariuszem. Ja poszedłem do wydziału oświaty. Nauczyciele byli potrzebni (mężczyźni podlegający mobilizacji poszli do wojska), ale sytuacja na froncie była tak skomplikowana, że nie chciano rozstrzygać kwestii zatrudnienia i polecono mi zgłosić się przed 1 września. Miałem jeszcze do tego kłopoty z językiem: jeśli rok temu Krasnokutskiemu, mówiącemu do mnie po ukraińsku, odpowiadałem po rosyjsku, to teraz urzędnikowi zwracającemu się do mnie po rosyjsku odpowiadałem po ukraińsku. Tempora mutantur. Zresztą nie bardzo mnie to martwiło, moje postępy w rosyjskim były widoczne i byłem pewien, że dam sobie radę.

Pierwszą sprawą, jaką powinienem był załatwić, była wymiana dowodu osobistego. Poszedłem do wydziału paszportowego milicji.

– Za co siedziałeś w więzieniu? – spytał mnie naczelnik wydziału, starszy lejtnant milicji.

– Nigdy nie siedziałem w więzieniu – odparłem szczerze zdziwiony.

– A twój przyjaciel mówił mi, że siedziałeś.

– Jaki przyjaciel? Ja tu nie mam żadnych przyjaciół. Dopiero przyjechałem do Biełgorodu z krewnymi. Ewakuowaliśmy się.

– Dlaczego dowodu nie wymieniłeś w terminie?

Na to pytanie byłem przygotowany. Wymyśliłem sobie usprawiedliwienie, które wydawało mi się bardzo prawdopodobne.

– Mieszkałem na wsi, byłem nauczycielem wiejskim. W tym czasie na Ukrainie Zachodniej odbywała się kolektywizacja. Niektórzy chłopi nie chcieli wstępować do kołchozów. Żeby nie dać im możliwości ucieczki do miast, wstrzymano paszportyzację i wymianę dowodów.

Naczelnik „połknął” moje wytłumaczenie. Wymyśliłem je sobie tylko na podstawie intuicji, nie znając żadnych realiów. Muszę powiedzieć, że trafiłem w dziesiątkę. Kołchoźnicy w ogóle nie mieli w ZSRR dowodów osobistych, aby nie mogli uciec z kołchozów. Byli po prostu przypisani do ziemi jak chłopi pańszczyźniani. Ale ja dowiedziałem się o tym później.

Idąc do domu rozmyślałem o tym, co powiedział naczelnik – o więzieniu i przyjacielu. Pomylił mnie z kimś czy co?

– Frajerze – powiedział Bombek. – To był taki cwaniacki chwyt. Gdyby zapytał kogoś, kto rzeczywiście siedział, czy siedział, usłyszałby zapewne, że nie. A jak spyta, za co siedziałeś, a jeszcze, że wie to od twego przyjaciela… Sam rozumiesz.

Za tydzień miałem już nowy dowód, tym razem roczny. Zamiast paragrafu jedenastego miał trzydziesty siódmy. Nigdy nie dowiedziałem się, komu taki paragraf dają i jakie pociąga to za sobą konsekwencje.

 

Parę dni po przyjeździe wpadła do nas po południu gospodyni:

– Chodźcie do mnie. Przyszli nasi sąsiedzi i bardzo chcą was poznać.

Sąsiedzi mieszkali obok, w domku bliźniaczo podobnym do posesji Sklarików. Przywitali się z nami serdecznie. Było to małżeństwo około czterdziestki, oboje ogromnego wzrostu i potężnej budowy. Mirka, Bombek i ja wydawaliśmy się przy nich Pigmejami. Z zawodu cyrkowcy, specjaliści w gimnastyce atletycznej. Zaprosili nas do siebie i nazajutrz złożyliśmy im wizytę. Mieli mnóstwo dzieci, wszystkie duże i silnie zbudowane. Rozpiętość wieku między najstarszym i najmłodszym była znaczna. Poczęstowali nas herbatą z konfiturami, a potem pokazali album ze zdjęciami ich popisów cyrkowych. Koronnymi numerami naszych nowych znajomych były piramidy. Układ jednej stanowił ich prawdziwą dumę: u podstawy stali ojciec z matką, na nich najstarsi synowie, na tych nieco młodsze dzieci, na nich jeszcze młodsze, a na samym szczycie dziecko w wieku jakichś czterech-pięciu lat. Odnosiło się wrażenie, że nasi artyści zajmowali się rodzeniem dzieci według określonego planu, który umożliwiał im „zbudowanie” takiej piramidy. Na innej fotografii zobaczyliśmy podobną figurę wykonaną przez rodzeństwo naszych artystów wraz z dziećmi, oraz przez ich rodziców, również cyrkowców, w dość podeszłym już wieku, ale świetnie się trzymających. To już trudno było nazwać piramidą, to było raczej drzewo genealogiczne.

 

Któregoś dnia odwiedziła nas inna sąsiadka Sklarików, młoda kobieta z naprzeciwka, przypominająca nieco urodą Gretę Garbo. Gdy jej kiedyś o tym powiedziałem, okazało się ku memu zdziwieniu, że nie wie, o kim mowa. Potem przestałem się takim rzeczom dziwić. Zrozumiałem, że obywatele Kraju Rad byli całkowicie izolowani od Zachodu. Sąsiadka przyszła ze swym sześcioletnim synem Igorem. Była osobą niezwykle egzaltowaną, przejmującą się wszystkim, mówiącą głośno i z patosem. Syn przypominał ją pod tym względem. Był chłopcem nad wiek rozwiniętym umysłowo. Głęboko przeżywał wydarzenia wojenne. Bardzo tęsknił za swym ojcem, którego zmobilizowano do Armii Czerwonej w stopniu lejtnanta i od którego nie było żadnych wiadomości. Sąsiadka opowiadała nam, że którejś nocy Igor obudził się przerażony, krzycząc „faszyści, faszyści!”. Śniło mu się, że Niemcy wkroczyli do Biełgorodu. W pewnym momencie powiedziała do mnie ni stąd ni zowąd z właściwą jej emfazą:

– Jesteś wspaniałym człowiekiem, czuję, że się zaprzyjaźnimy. Mów mi „ty”.

Gdy nazajutrz znów nas odwiedziła, a ja odezwałem się do niej, jak sobie życzyła, zawrzała oburzeniem.

– Nie mówcie mi „ty”, ludzie mogą pomyśleć, że coś nas łączy, a ja mam męża na froncie.

Bombek, obecny przy tej rozmowie, zwrócił mi po polsku uwagę:

– Słuchaj, to nie jest jakaś Marusia z Wierzchowa, żebyś ją tykał.

– Ależ ona wczoraj sama mi to zaproponowała.

– Zwariowana baba – zakonkludował po chwili.

Trzeba jednak przyznać, że „zwariowana baba” – przy wszystkich jej dziwactwach – była osobą inteligentną i dobrze zorientowaną w sytuacji na froncie. Biła nas pod tym względem na głowę, mieliśmy bowiem luki spowodowane długą podróżą. Informacje o bieżących wydarzeniach czerpaliśmy z gazet, które je odpowiednio preparowały. Tym niemniej i z prasy można było to i owo wyczytać. Radia zagranicznego nie mogliśmy słuchać, gdyż odebrano wszystkie aparaty radiowe oprócz tzw. kołchoźników, to jest głośników przyłączonych do sieci miejskiej. Otóż i o tym, co się działo w danej chwili, sąsiadka też wiedziała zawsze więcej od nas. Nie wiem czy z plotek, czy informował ją ktoś, kto potajemnie zachował odbiornik, chociaż wątpię, czy byli gdzieś tacy odważni.

Od niej też dowiedzieliśmy się, że w ostatnich dniach czerwca powstał kilkuosobowy Państwowy Komitet Obrony na czele ze Stalinem i że Komitet ten skupił w swych rękach całą władzę. Powiedziała nam, że front podzielono na trzy główne kierunki, pod trzema dowództwami. Głównodowodzącym kierunku północno-zachodniego został marszałek Woroszyłow, zachodniego – marszałek Timoszenko, południowo-zachodniego – marszałek Budionny. Wobec tego zmieniono słowa bardzo popularnej pieśni Jeśli zawtra wojna. Dawniej zaczynała się ona od słów:

Jesli zawtra wojna
Wskołychniotsia strana
Ot Kronsztata do Władiwostoka
teraz zaś od słów:
Jesli zawtra wojna.
Tak pieli my wczera.
Słowa:
Z nami Stalin rodnoj
I żeleznoj rukoj
nas k pobiedie wiediot Woroszyłow
zastąpiono słowami:
Z nami Stalin rodnoj
Timoszenko gieroj
Woroszyłow i sławnyj Budionnyj.
Ale mimo tych zmian pieśni tej raczej nie śpiewano. Nazbyt dobrze pamiętano jej butne słowa:
I na wrażej ziemle
My wraga razobjom
Małokrownym moguczym udarom.
Brzmiało to teraz – wobec sytuacji na froncie – jak ironia.

Nie pamiętam już, czy to podczas naszego pobytu w Biełgorodzie, czy może nieco później, zabrzmiała nowa, jedna z najpiękniejszych pieśni wojennych w ogóle:

Wstawaj strana ogromnaja
wstawaj na smiertnyj boj
S faszizma siłoj tiomnoju
S proklatoju ordoj.

    Pust' jarost' błagorodnaja
    Wskipajet kak wołna
    Idiot wojna narodnaja
    Swiaszczennaja wojna.
Jeden z miejscowych prominentów zaprosił Bombka na kolację. Jak na owe ciężkie czasy nie była to kolacja, lecz prawdziwa uczta, w której wzięło udział kilku przedstawicieli władzy i – jeśli tak można powiedzieć – sfer gospodarczych. Bombek wrócił kompletnie pijany i strasznie się pochorował. Pito tam bowiem tęgo, a Bombek miał słabą głowę, był zmęczony podróżą i – jak my wszyscy – niedożywiony. Okazało się, że kolacja została wydana specjalnie na jego cześć: zawsze to dobrze mieć znajomego lekarza wenerologa. Wkrótce też jeden z współbiesiadników odwiedził Bombka w poliklinice. Miał romans z jakąś dziewczyną, a potem … coś mu wyskoczyło. Jak się okazało, był to zwykły pryszczyk, który dał się od razu wyleczyć. Wdzięczność pacjenta była jednak wprost proporcjonalna do jego strachu, wobec czego wręczył swemu lekarzowi „zapiskę” do magazyniera kombinatu mięsnego, którego był dyrektorem, z poleceniem wydania okazicielowi pewnej ilości smalcu i mąki. Był to wtedy prawdziwy skarb. Kartek jeszcze nie wprowadzono, a o żywność, jak i o wszystko było trudno; zresztą wprowadzenie kartek niewiele pomogło; z ich realizacją były duże kłopoty. Mirka posłała mnie po odbiór „przydziału”. Było to przykre i upokarzające, ale co miałem robić.

Bombek miewał jednak także kłopoty. Kilkakrotnie brano go za „szpiona” i odprowadzano na milicję. Rzeczywiście, swym wyglądem bardzo różnił się od innych mężczyzn. Porządny garnitur, w którym chodził do pracy, krawat, coś specyficznego w postawie i okulary (na fotografiach w gazetach jeńcy niemieccy bardzo często nosili okulary). Szedł więc razu pewnego do pracy, gdy okrążyła go grupa pionierów, którym nakazano czujność:

– Szpion, szpion!

– Kakoj ja szpion, ja wracz, doktor – bronił się biedny Bombek.

Jeśli do tej chwili dzieci mogły mieć jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, czy schwytany jest szpiegiem, to z chwilą otwarcia przez Bombka ust wątpliwości te musiały zniknąć. Jego rosyjski – aczkolwiek poprawny – świadczył dobitnie przeciwko niemu. Zaprowadzono go do komisariatu, skąd wkrótce został zwolniony. Podobna historia powtórzyła się jeszcze ze dwa razy.

 

Którejś z pierwszych sobót naszego pobytu w Biełgorodzie Sklarikowie zaprosili nas po południu na herbatę.

– Mira Grigorijewna, wy czaj pjotie? – zapytała nasza gospodyni.

– Da, konieczno.

– Tak izwoltie k nam na czajok, miłosti prosim. Z waszym suprugom, konieczno, Borysom i towariszczem Tokmanom.

Dodała jeszcze, żebyśmy wzięli ze sobą każdy po ręczniku, co nas bardzo zdziwiło.

Na stole stał ogromny samowar. Siedliśmy. Pani Sklarikowa rozlała do szklanek herbatę. Cukru nie było, bo nie można go było nigdzie kupić, ale za to częstowano świetnymi konfiturami własnej roboty.

Wypiliśmy po dwie szklanki i podziękowaliśmy za trzecią.

– Przecież mówiliście, że pijecie herbatę – zdziwiła się pani Sklarikowa.

– No i pijemy.

– To jest picie? – zaoponował gospodarz. – Do takiego picia to i ręczniki nie są potrzebne.

Siedzieliśmy jeszcze długo i naliczyliśmy, że Sklarikowie wypili po siedemnaście szklanek herbaty! Pocili się przy tym potężnie i wciąż wycierali ręcznikami.

To byli wspaniali ludzie. Prości, z niewielkim wykształceniem, ale mądrzy tą prawdziwą mądrością życiową, która nie jest chytrością ani cwaniactwem. Pełni przy tym godności i jakiegoś wewnętrznego spokoju, który z nich promieniował. Dobrzy i gościnni, życzliwi ludziom. Rozmowy z nimi były bardzo interesujące. Opowiadali ciekawie o swym życiu, o mieście, w którym mieszkali. To od nich po raz pierwszy usłyszałem o strasznym głodzie w zimie 1932/33. Odczuł go dotkliwie Biełgorod, a to, co opowiedzieli nasi gospodarze, napawało dosłownie przerażeniem. Wspominałem już o tym pisząc o niedoszłej kolektywizacji na Zachodniej Ukrainie.

 

Państwo Sklarikowie mieli pełne wydanie dzieł Czechowa w kilku tomach ogromnego formatu. Pożyczyli mi. Książki te wyszły jeszcze przed rewolucją, toteż pisownia różniła się od obecnej. Pełno było „twiordych znaków”, istniała jeszcze wtedy litera „jat'” – utrapienie Rosjan, oraz dwie różne litery „i”. Inaczej pisały się niektóre słowa. Dałem sobie z tym szybko radę. O Czechowie oczywiście słyszałem, ale nie czytałem ani jednego jego utworu. Teraz wręcz mnie fascynował. Każdą wolną chwilę spędzałem na lekturze tej pięknej prozy. Głęboko przeżywałem takie opowiadania, jak Pałata N 6 (podaję nazwy po rosyjsku, gdyż nie wiem, jak brzmią one w przekładach polskich, a nie chcę stwarzać dualizmu nazw), Skucznaja istorija, Duel. Zachwycałem się takimi perełkami, jak Dom s miezoninom, Kryżownik, Pripadok, Wania, Szampanskoje i wieloma, wieloma innymi. Lektura ta miała dla mnie znaczenie dodatkowe – pomagała mi w opanowaniu języka rosyjskiego. Także Mirka rzuciła się chciwie na Czechowa, mieliśmy więc teraz jeszcze jeden temat do rozmów.

Samym jednak Czechowem wyżyć było nie sposób. Podczas gdy Bombek i Tokman pracowali w poliklinice, zadaniem Mirki i moim było coraz trudniejsze zdobywanie jedzenia. Stałem się więc – podobnie jak w Łucku – „zaopatrzeniowcem”. Któregoś dnia udało mi się kupić pasztetówkę. Mirka była bardzo zadowolona z mego sukcesu i zadecydowała, że zjemy ją na kolację, gdy Bombek i Tokman wrócą z pracy. Niestety, gdy wieczorem podała ten specjał do stołu, pełzały w nim larwy. Wobec tego Bombek rzucił pasztetówkę psu Sklarików, który merdając z radości ogonem i szczekając z zachwytu pożarł moją zdobycz razem z larwami.

– Słyszysz, co woła ten pies? – spytał mnie Bombek.

– ?

– Niech żyje towarzysz Stalin!

 

Poszliśmy z Mirką na bazar. Sprzedających było dużo, kupujących – nieporównanie więcej. Zwykła rzecz, ale tu te proporcje były szczególnie mocno zwichnięte na korzyść (a właściwie na niekorzyść) kupujących. Ceny żywności były bardzo wysokie; działały prawa rynku. Pieniędzy mieliśmy niewiele, niewiele też kupiliśmy. Gdy wróciliśmy, w mojej kieszeni nie było portmonetki, którą ze sobą wziąłem. Skradziono mi ją. Na szczęście było tam tylko 20 kopiejek, ale portmonetki bardzo żałowałem – kupiłem ją w Zakopanem. Zerwała się jakby jeszcze jedna materialna nić łącząca mnie z przeszłością.

 

Pierwszy alarm w Biełgorodzie. Jak oszalałe wyją syreny. Przerażeni ludzie uciekają z ulic do domów i bram. Ledwie słyszalny wije się w błękicie nieba daleki, przerywany warkot motorów. Gdzieś – też daleko, za miastem – biją zenitówki.

W domu byliśmy tylko z Mirką. Sklarikowie zaprosili nas do piwnicy. Nim tam zeszliśmy, zjawiła się cała rodzina cyrkowców z sąsiedztwa.

– Puście nas do siebie – płaczliwym głosem poprosił ojciec rodziny.

– Po co? – zapytał pan Sklarik. – Przecież macie taki sam dom obok nas.

– Ale u was jest bezpieczniej.

Aha, pomyślałem sobie. To samo zjawisko psychologiczne, jakie podczas nalotów obserwowałem w Warszawie. Ludzie uciekają ze swego mieszkania czy domu do sąsiadów, sądząc, nie wiadomo dlaczego, że tam będzie bezpieczniej.

– U was jest tak samo bezpiecznie, jak u nas – odpowiedziała nasza gospodyni.

– Nieprawda – zawołała cyrkówka. – Wiemy, że macie w piwnicy urządzony schron przeciwgazowy. Jak będą puszczali gazy, uratujecie się, a my zginiemy.

– Nie ma żadnego schronu, idźcie do siebie. Gdzie się tu tylu ludzi zmieści?

– Chodźmy do domu, matka – powiedział z bólem i smutkiem potężny ojciec rodziny. – W nieszczęściu poznaje się przyjaciół. Nigdy bym nie pomyślał, że wy, towarzysze, wy, nasi starzy sąsiedzi, jesteście takimi egoistami. Podłymi egoistami. Chodź matka, chodźcie dzieci.

I poszli. Z opuszczonymi głowami, pełni godności i urażonej dumy.

Gdy weszliśmy do „schronu”, pani Sklarikowa zreflektowała się:

– Gołąbeczku. Wybacz, że cię fatyguję. Żal mi jednak sąsiadów. Może teraz siedzą u siebie i trzęsą się ze strachu. Obrazili się chyba na nas. Tyle lat żyliśmy w zgodzie. Idź do nich. Przeproś ich w moim imieniu i zaproś do naszej piwnicy. Jakoś się zmieścimy.

Gdy wszedłem do tamtego mieszkania, oczom mym ukazał się widok, którego nie sposób zapomnieć: dokoła stołu i na łóżkach siedzieli młodzi adepci sztuki cyrkowej. Najmłodsi mieli na głowach nocniki, starsi – garnki. Spod dziecinnego łóżeczka sterczały ogromne nogi matki rodziny, z drugiej strony jej głowa, a właściwie pokaźnych rozmiarów garnek, ową głowę zawierający. Wyglądała jak Pallas-Atena w hełmie. Palenisko pieca było otwarte i sterczało z niego potężne dupsko gospodarza domu. Głowę miał schowaną w piecu.

– Co się tu dzieje? – zawołałem. – Powariowaliście?

– Dbamy o bezpieczeństwo własne i naszych dzieci – rozległo się dudnienie z garnka pod łóżkiem.

– Przecież jeśli w dom trafi bomba, to to was nie uratuje.

– Ale jeśli trafi obok, uratuje nasze głowy od odłamków – odpowiedział głos z pieca.

Do Sklarików nie poszli. Obrazili się. Zresztą nie na długo.

*

Na przełomie lipca i sierpnia sytuacja na frontach wyglądała dramatycznie. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Komunikaty wojenne nie są i nie mogą z natury rzeczy być obiektywne i całkowicie prawdziwe. Ale nawet na ich podstawie można było odtworzyć sobie obraz katastrofalnego położenia Rosji po miesiącu wojny. Niejedno dochodziło do nas poprzez krążące słuchy i plotki. Nie można im było ufać, ale – jak nauczyło mnie doświadczenie lat wojny i wciąż uczy to z czasów powojennych – nie należało ich też lekceważyć. Wiele z szeptanych wiadomości okazało się prawdą, a liczne były znacznie bliższe prawdy od informacji oficjalnych.

Dość wcześnie dotarły do nas słuchy o gigantycznym kotle pod Białymstokiem. O tym, że padł Mińsk, a potem Smoleńsk, pisała prasa. Było więc jasne, że hitlerowcy rwą ku Moskwie. Z komunikatów widać było, że front przybliża się też do Kijowa (pojawił się w komunikatach Nowogród Wołyński).

Klęskę na froncie środkowym objaśniała nasza poinformowana sąsiadka zdradą dowódcy okręgu białoruskiego, generała Pawłowa, który został rozstrzelany wraz z innymi generałami z dowództwa i sztabu okręgu. Skąd czerpała te wiadomości, nie wiedzieliśmy, ale potwierdziły się.

W drugiej połowie lipca Stalin został komisarzem ludowym obrony, a na początku sierpnia – wodzem naczelnym. Piastował w ten sposób pięć najwyższych stanowisk w kraju, bo oprócz wymienionych wyżej, także stanowisko sekretarza generalnego WKP(b), przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych i przewodniczącego Państwowego Komitetu Obrony. Zjawisko raczej rzadkie, ale w okresie wojny – a nawet stanu wojennego – zdarzające się.

W samym końcu lipca podpisano polsko-radziecki układ sojuszniczy. Fakt ten ucieszył nas niezmiernie. Bombkowi i mnie wydawało się, że w najbliższym czasie znajdziemy się w wojsku polskim, które miano formować w ZSRR. Pamiętam, jak Mirka powiedziała:

– Bombek to łapiduch, ale Bolek wjedzie do Warszawy na czołgu. To moje marzenie i ziści się – zobaczycie.

Już po kilku dniach rozeszła się w Biełgorodzie plotka – oczywiście fałszywa – że widziano eszelon z wojskiem polskim, jadący na front. Mówiono nawet, że Polacy – wzorem Armii Czerwonej – mają w wojsku politruków.

 

Dni płynęły. Nadal entuzjazmowaliśmy się z Mirką Czechowem, zaczęliśmy także chodzić na plażę i kąpać się w Dońcu. Z jedzeniem niestety było coraz gorzej. Bywało tak, że nie mieliśmy czego ugotować. Raz wybraliśmy się do restauracji. Tam można było jeszcze co nieco zjeść. Siedliśmy przy stoliku w ogródku. Wkrótce przysiedli się do nas dwaj młodzi lejtnanci. Gdy podeszła kelnerka, zamówili obiad i cytrynady. Kelnerka przyjęła zamówienie tylko na obiady. Zdziwiliśmy się z Mirką bardzo, byliśmy nawet oburzeni. Jak to, obrońcy ojczyzny, jutro może pójdą na front, a tu głupiej cytrynady im żałują? Ale nasi współbiesiadnicy nie poddawali się. Kelnerka też:

– Nie chcę przez to z pracy wylecieć.

– To nalejcie od razu w bufecie i przynieście już w szklankach.

Po paru minutach przyszła z dwiema szklankami, w których pieniła się cytrynada. Nasi lejtnanci wypili ją duszkiem, a po ich minach i sposobie wycierania ust wierzchem dłoni zrozumieliśmy, z czym była ta cytrynada zmieszana. Wódki rzeczywiście wojskowym nie wolno było sprzedawać. Zdziwiło nas tylko, że kelnerka od razu wiedziała, o co chodzi. A co by było, gdyby ci ludzie naprawdę chcieli wypić cytrynadę do obiadu? Widocznie jednak taka możliwość w grę nie wchodziła.

 

Wojna roku 1939 pogłębiła moje zainteresowanie literaturą polityczną i militariami. Będąc w Wierzchowie przeczytałem po rosyjsku dużą fachową pracę pułkownika Kowalewskiego Okres ruchomy I wojny światowej, wydaną właśnie w Moskwie. W Biełgorodzie miałem sporo wolnego czasu i chciałem jego część poświęcić lekturze tego rodzaju. Gospodarz poradził mi udać się do biblioteki tzw. partgabinetu (skrót od „gabinet partyjny”), instytucji zajmującej się propagandą i agitacją, istniejącej przy każdym komitecie rejonowym, miejskim i obwodowym partii.

Biblioteka była duża i – zorientowałem się z katalogów – dobrze zaopatrzona. Zdziwiła mnie zupełna pustka w czytelni. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak mało interesują się literaturą polityczną obywatele Kraju Rad. Podobną pustkę w partgabinetach spostrzegłem już w czasach pokoju wszędzie tam, gdzie mieszkałem.

W chwilę po moim wejściu do czytelni pojawiła się bibliotekarka. Cudo. Naturalna blondynka, niemal platynowa, nosek zadarty, rysy regularne. Twarz co prawda lalkowata, ale za to te kształty! Dziś powiedzielibyśmy – seksbomba.

– Czym mogę służyć? – zapytała, demonstrując przy tym dwa rzędy równych i pięknych jak perełki zębów.

Pomyślałem sobie, że w Ameryce taka dziewczyna reklamowałaby zapewne pastę do zębów lub byłaby girlsą, po czym poprosiłem ją o najnowszy numer któregoś z czasopism. Dała mi lipcowy zeszyt „Bolszewika”, teoretycznego organu KC (dziś nazywa się „Kommunist”). Przerzuciłem kilka stronic i natrafiłem na coś, co mnie zainteresowało: artykuł radzieckiego generała-majora (nazwiska nie pamiętam) o sile militarnej III Rzeszy. Suche dane, suche liczby czyniące wielkie wrażenie. Zwłaszcza tabelka zawierająca wykaz samolotów bojowych, dział, różnego rodzaju czołgów, wozów pancernych, samochodów wojskowych, karabinów, karabinów maszynowych, moździerzy, bomb lotniczych, pocisków, naboi itd., itp. produkowanych rocznie przez przemysł Niemiec. To były liczby ogromne. Uświadamiały, jak trudno jest i będzie walczyć z przeciwnikiem, mającym taki potencjał wojenny. Przecież na Niemcy pracowały już wówczas zakłady zbrojeniowe całej niemal Europy.

Przeczytałem bardzo uważnie artykuł i jeszcze raz przyjrzałem się tabelce. Studiowałem ją dość długo, a że miałem wtedy bardzo dobrą pamięć, całą zapamiętałem.

– Czy coś jeszcze chcecie przeczytać? – spytała mnie bibliotekarka po zwróceniu czasopisma.

– Nie, dziękuję. Ale gdyby można było coś wziąć ze sobą do domu, chętnie bym to zrobił.

– Można, ale trzeba najpierw zapisać się do biblioteki.

Uczyniłem to, a fakt, że urodziłem się w Warszawie, wywarł na partgabinetowej piękności wyraźne wrażenie. Wziąłem Impierializm kak wysszaja stadia kapitalizma Lenina i przeczytałem z zainteresowaniem.

Któregoś popołudnia, gdy siedzieliśmy wszyscy na werandzie, zjawiła się zupełnie niespodziewanie seksbomba z partgabinetu.

– Zdrawstwujtie – rzekła.

– Zdrawstwujtie – odpowiedzieliśmy.

– Czy mogę was prosić na chwilę? – zwróciła się do mnie.

– Proszę bardzo – odrzekłem wstając zza stołu.

Mirka aż usta otworzyła ze zdziwienia, a Bombek pokiwał znacząco głową.

– Przechodziłam obok i pomyślałam, że warto cię odwiedzić – rozpoczęła rozmowę, przechodząc od razu na ty.

– A skąd znałaś mój adres?

– Jak to, przecież jesteś u nas zapisany.

– I co, zapamiętałaś od razu? – zdziwiłem się.

– No nie – zaczęła się nieco plątać – ale spojrzałam do twojej karty bibliotecznej wychodząc z pracy. Powiem prawdę, że się trochę niepokoiłam twoją długą nieobecnością. Bałam się, że może ewakuowałeś się gdzie dalej i zabrałeś ze sobą książkę, a ja za nią przecież odpowiadam.

– No wiesz? Jeśli będę wyjeżdżał, to ją zwrócę. Tymczasem nie mam zamiaru jechać dokądkolwiek. Po przeczytaniu od razu oddam.

– No to dobrze. Odprowadzisz mnie kawałek?

– Oczywiście.

Nie była zbyt inteligentna, toteż nie bardzo nam się jakoś gadało. Interesowała ją Polska, a właściwie, jak się w Polsce ubierały dziewczyny, jakie nosiły ciuchy, jakie pantofelki, co się tańczyło itp.

– A czy Polki są ładne?

– Bardzo.

– A czy ja bym się tam podobała?

– Nie wątpię. Ty byś się podobała wszędzie.

– Czy był u was wyświetlany film Wielki walc?

– Był.

– Cudowny! Najlepszy film, jaki widziałam w życiu.

Była to pierwsza pochwała, jaką słyszałem w Związku Radzieckim pod adresem tego miłego, ale raczej tylko miłego filmu amerykańskiego o Johannie Straussie. Ale nie ostatnia. Podobnie entuzjastycznych opinii słyszałem potem setki. Mieszkańcy ZSRR, karmieni produkcyjniakami, filmami o rewolucji, wojnie domowej, szpiegach i dywersantach, wrogach ludu itp., oszaleli dosłownie na punkcie tego obrazu. Ogromna większość ludzi, nawet inteligentnych i mądrych, wierzyła święcie, że fabuła filmu jest dokładną biografią wiedeńskiego kompozytora. Wierzyli bez zastrzeżeń, że tak właśnie powstawały słynne Straussowskie walce, że takie było rzeczywiste życie Johanna, rozdartego między uczuciem do żony (grała ją Luiza Reiner) i do kochanki (Milica Korjuz). Gdy wojska radzieckie weszły do Wiednia, tysiące żołnierzy i oficerów pobiegły na grób Johanna Straussa składać wieńce. Beethoven takiego sukcesu nie odniósł.

– Chłopie – powiedział Bombek, gdy wróciłem. – Hitler podbija Rosję, a ty babską część Biełgorodu. Nadia Łoszak nie do mnie chyba tu biega, sąsiadka też coś za często zagląda, a teraz jeszcze ta blond lala.

– E tam. Nie tyle ja je interesuję, ile to, że jestem z Polski. Dla nich to egzotyka.

*

W pierwszej dekadzie sierpnia sytuacja na froncie uległa dalszemu pogorszeniu. Niemcy byli pod Korosteniem, Żytomierzem, Koziatynem. Stwarzało to śmiertelne zagrożenie dla Kijowa. Zaczęły dochodzić słuchy o klęsce wojsk sowieckich pod Humaniem. Wkrótce potem hitlerowcy zajęli Pierwomajsk i Kirowograd. Potem padła – mimo bohaterskiej obrony – Odessa, co wywołało ogólne przygnębienie. Wojska niemieckie zajęły także Nikołajew (były tam wielkie stocznie; w komunikacie Sowinformbiura mówiło się, że przed opuszczeniem Nikołajewa wysadzono je w powietrze) i Krzywy Róg, znany ze złóż rudy żelaznej i wielkiego przemysłu hutniczego.

Nasze trzy rodziny z Ostroga odbyły „wielką naradę wojenną”. Zdecydowaliśmy, że musimy być w każdej chwili gotowi do wyjazdu i zaczęliśmy czynić pewne przygotowania w tej materii.

W Biełgorodzie można było dostrzec coraz więcej maszerujących po ulicach oddziałów piechoty. To ćwiczono nowo powołanych do wojska. Szli i szli, śpiewając wojskowe piosenki. Szczególnym wzięciem cieszyła się jedna z nich, podobno śpiewana jeszcze w czasach rewolucji. Pamiętam jej refren:

Pajdiom, pajdiom
Za sowietskuju włast' umriom
Pajdiom, pajdiom
Za sowietskuju włast' umriom.
I tak cały dzień słyszeliśmy tylko „Pajdiom, pajdiom…” Mirka wściekała się:

– Nie mogą dla odmiany czego innego śpiewać? I to „umriom”. Czy im tylko umierać się chce dla ojczyzny, a żyć nie?

– To są czernihowcy – mówiono o tych żołnierzach.

Nie znając jeszcze wystarczająco dobrze języka rosyjskiego, a także geografii Związku Radzieckiego, myślałem, że „czernihowcy” znaczy po rosyjsku rekruci i nawet tłumaczyłem sobie, że słowo to pochodzi od określenia „czerń”. Wkrótce dowiedziałem się, że są to mężczyźni zmobilizowani w okręgu czernihowskim i wywiezieni do Biełgorodu, gdyż Czernihów, miasto na północy Ukrainy, był zagrożony.

 

Pewnego dnia spotkałem się przed południem z Nadią. Siedliśmy na ławce w parku miejskim, gwarząc o tym i owym. „Urwała się” na tę randkę z pracy, toteż nie miała zbyt wiele czasu i wkrótce się pożegnała. Nawet nie zauważyłem, kiedy przysiadł się do nas mężczyzna lat około trzydziestu pięciu, może nieco starszy, dość biednie ubrany, o mizernej, inteligentnej twarzy.

– Jesteście z Polski? – zapytał po odejściu Nadi.

Zaczęliśmy rozmawiać. On przeważnie pytał, ja odpowiadałem.

– A wy jesteście mieszkańcem Biełgorodu? – spytałem z kolei ja.

– Tak.

– Gdzie pracujecie?

– Chwilowo nigdzie. Szukam pracy.

– A przedtem co robiliście?

Nieznajomy dziwnie się uśmiechnął i odpowiedział:

– Właśnie niedawno wróciłem z obozu. Odsiedziałem sześć lat.

Pierwszy raz usłyszałem wówczas złowieszcze słowo łagier. Choć złowieszczego wydźwięku nabrało ono dla mnie właściwie później. Wtedy obóz, a tym bardziej obóz pracy, wydawał mi się po prostu odmianą więzienia, ba, nawet czegoś bardziej humanitarnego niż więzienie. No bo to i świeże powietrze, i wychowanie przez pracę.

– A za co siedzieliście?

– Za kontrrewolucyjną agitację.

– Byliście kontrrewolucjonistą? – zapytałem z niekłamanym zainteresowaniem.

Spojrzał na mnie z politowaniem, jakby chciał powiedzieć: o sancta simplicitas!

– Byłem propagandzistą komitetu miejskiego partii. Prowadziłem zajęcia z historii WKP(b). Mówiąc o II Zjeździe Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji powiedziałem, że na tym zjeździe powstały w jej łonie dwie frakcje – bolszewicka i mienszewicka. Uznano to za dyskredytację partii bolszewickiej, za przypisanie jej działalności frakcyjnej.

– I za to dostaliście sześć lat?

– Tak. A wy jak myślicie, dużo to, czy mało?

– To wprost nie do wiary. Za to w ogóle nie powinniście byli odpowiadać przed sądem.

– A ja myślę, że to wcale nie jest tak dużo. Gdyby to było kilka lat później, ho-ho, ile bym wtedy dostał.

– No dobrze. Pomijając kwestie czysto prawne, czy nie jest prawdą, że na II zjeździe nastąpił faktyczny podział na dwie frakcje?

– Pozostawmy to zagadnienie teoretykom i historykom.

– Ale przecież w obowiązującym Krótkim kursie rozdział II jest zatytułowany „Utworzenie Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji. Pojawienie się wewnątrz partii frakcji bolszewików i mieńszewików”.

– Cóż z tego. Sześć lat temu nie było jeszcze Krótkiego kursu.

 

Szliśmy kiedyś w trójkę po ulicy i głośno rozmawialiśmy, oczywiście po polsku. Podszedł do nas jakiś mężczyzna w średnim wieku i zapytał:

– Wy iz Polszy?

Nazywał się Ciechanowski, był polskim Żydem. W czasie I wojny światowej jego rodzice wyjechali z Łodzi w głąb Rosji. Znalazł się tu jako kilkunastoletni chłopiec i pozostał. Po polsku mówić już nie umiał, ale wszystko rozumiał. Bardzo się ucieszył z tego spotkania i zaprosił nas do siebie. Poszliśmy nazajutrz. Ciechanowskiego jeszcze nie było w domu. Przyjęły nas jego żona – przemiła osoba – i córka, kolejna piękność, jaką poznaliśmy w Biełgorodzie. Wkrótce przyszedł pan Ciechanowski. Był przygnębiony.

– Wojna przegrana – powiedział.

– Co takiego, co się stało?

– Wojsko pije, widziałem pijanych komandirów. To moralny rozkład armii. To już koniec.

Uspokoiliśmy się, a młoda Ciechanowska powiedziała:

– Tato, przecież nawet w starych kronikach napisano, że „Ruś pitiom stoit”. Żebyż to był jedyny powód do obaw!

Rozmowa przy stole była bardzo ożywiona. Nasi gospodarze interesowali się Polską, zadawali nam mnóstwo pytań. Potem przeszliśmy do spraw bieżących.

– Poznałeś jakieś dziewczęta w Biełgorodzie? – zapytała mnie córka Ciechanowskiego.

– Owszem, Nadię Łoszak.

– Była moją starszą koleżanką w szkole. Nieciekawy typ.

– Dlaczego? Bardzo ciekawa dziewczyna.

– Zewnętrznie i owszem. Ale poza tym – pokręciła głową i pogardliwie wzruszyła ramionami – nie ma najlepszej opinii.

– Poznałem także bibliotekarkę z partgabinetu.

– Bibliotekarkę z partgabinetu? Ach, tę blondynę! No to masz szczęście do znajomości – rzekła ironicznie, wydymając pogardliwie wargi.

Po pewnym czasie pan Ciechanowski pozbył się z domu córki pod jakimś pozorem i przeszedł do poważnej rozmowy, którą prowadził z nami szeptem.

– Co myślicie o sytuacji? Chcecie się ewakuować z Biełgorodu? – zapytał.

– Oczywiście.

– Ja też muszę. Gdyby nie moja córka, która jest komsomołką, zostałbym. Co by mi zrobili? Jestem bezpartyjnym krawcem pracującym w spółdzielni. Co ja obchodzę Niemców? Co oni obchodzą mnie? Przyszliby Niemcy, też bym pracował jako krawiec. Może jeszcze lepiej, bo nie w spółdzielni.

– A to, że jesteście Żydem? Myślicie, że dla Niemców nie ma to znaczenia?

– Czy wezmą się za wszystkich Żydów? Wierzycie w te bajki? Przecież to propaganda.

Zaczęliśmy go przekonywać, że to nie propaganda. Opowiedziałem o moim miesiącu w Warszawie pod okupacją niemiecką, o getcie, w którym zamknięto moich rodziców i o głodzie tam panującym. Mirka dodała kilka zdań o swoich przeżyciach w czasie czteromiesięcznego pobytu w okupowanej Warszawie. Był wstrząśnięty, chociaż nie jestem pewien, czy wszystkiemu uwierzył.

 

Coraz częstsze stały się alarmy lotnicze. Coraz więcej maszerowało po ulicach oddziałów, śpiewając niekończące się „Pajdiom, pajdiom, za sowietskuju włast' umriom”. Coraz więcej przejeżdżało przez Biełgorod eszelonów ewakuacyjnych. I chociaż front był jeszcze dość daleko, także z Biełgorodu zaczęły wyjeżdżać cichaczem pierwsze rodziny bieżeńców. Pod koniec drugiej dekady sierpnia znowu zebrały się nasze trzy rodziny i po dłuższej debacie zapadła decyzja – jechać dalej. Tym razem tak daleko, jak się tylko da.

Niestety, naszym trzem lekarzom i Tokmanowi odmówiono zwolnienia z pracy. Muszą zostać. Ewakuują się w razie czego z wydziałem zdrowia. Jak to wygląda, widzieliśmy już w Ostrogu. Ale nie było rady. W myśl ukazu z 1940 roku za samowolne porzucenie pracy groziły drakońskie kary. A teraz, w czasie wojny, zostały jeszcze zaostrzone. Postanowiliśmy więc, że tymczasem wyjadą ci, którzy nie pracują. Sprawa bardzo skomplikowana, było wśród nas troje starych ludzi.

– Jakoś to będzie – zakonkludował Bombek. – Dowództwo w drodze obejmie Bolek. Mam nadzieję chłopie, że będziesz zaradniejszy i energiczniejszy niż dotychczas i będziesz mniej czasu poświęcał spódniczkom, a więcej zdobywaniu chleba.

Ustaliliśmy różne szczegóły przyszłej drogi i komunikowania się. Groziło nam bowiem, że możemy się pogubić i nie spotkać z pozostającymi w Biełgorodzie.

Oddałem Czechowa Sklarikom, a Lenina blondynce.

Któregoś dnia Bombek przyniósł wiadomość, że w najbliższych dniach wyjeżdża z Biełgorodu kilka rodzin miejscowych notabli i że w specjalnie w tym celu wydzielonym wagonie będzie miejsce i dla nas. I rzeczywiście, po kilku dniach siedzieliśmy już w pociągu. Jeszcze ostatnie rady i pouczenia na drogę, jeszcze ostatnie słowa pożegnania, łzy rozstania i pociąg ruszył, uwożąc nas w nieznane.