VIII

 

26 czerwca 1941 – początek lipca 1941

 

Mijamy ostatnie domki Ostroga. Z furmanki, którą wyprzedziliśmy, ktoś macha do mnie przyjaźnie ręką. To mój wykładowca fizyki z kursu.

– Na wschód? – wołam.

– Na wschód – odpowiada.

Wjechaliśmy na szosę idącą w kierunku dawnej granicy. Trzy furmanki, wszystkie należące do wydziału zdrowia. Na jednej jechał miejscowy lekarz, zwany Fiedią z żoną i rodzicami, na drugiej też lekarz, podobnie jak my uchodźca, z żoną, jej ojcem staruszkiem i synem, na trzeciej – Bombek z Mirką, ja i woźnica wydziału zdrowia Tokman.

A oto i punkt graniczny. Budka, wartownia, opuszczony szlaban i pogranicznicy z karabinami. Podeszli do nas, zaraz też ktoś wyskoczył z budki.

– Dokąd to?

– Ewakuujemy się – odpowiedział Bombek.

– To jest granica i przejazd przez nią jest surowo wzbroniony, chyba że macie przepustki.

– Nie mamy przepustek, ale…

– No to jazda z powrotem.

– Ale jesteśmy ewakuującym się rejonowym wydziałem zdrowia.

– Nic nam nie wiadomo o żadnej ewakuacji. Bez przepustki nie przepuścimy nikogo.

– Proszę – mówi Bombek, prowadzący w naszym imieniu całą tę rozmowę. – Proszę, oto nasz dokument ewakuacyjny.

Wyciągnął dokument, który sam wystawił i zaopatrzył w pieczęć (madame Rozenberg i innych notabli sowieckich ze zdrawotdieła już nie było, opuścili Ostróg poprzedniego dnia, zostawiając wszystko na łasce Boga).

– To nie jest przepustka upoważniająca do przekroczenia granicy.

– Towarzysze! – woła Bombek. – Co za granica wewnątrz państwa! Jaka może być granica, gdy Niemcy są już po Ostrogiem. Czy chcecie, żeby wydział zdrowia, lekarze, konie, wozy wszystko to wpadło w ręce wroga? Przecież to się jeszcze na coś przyda.

Wrażenie było piorunujące.

– To Niemcy są już tak blisko?

– A wy co, nie wiecie?

Krótka narada.

– No dobra, tylko pokażcie dowody osobiste.

Wyciągamy. Wszystkie dowody są w porządku, oprócz mego. Mój jest przeterminowany. We wrześniu czterdziestego roku wymieniłem mój pierwszy „pasport” – trzymiesięczny – znowu na trzymiesięczny. Od tego czasu nie chciało mi się tego więcej robić. Znowu jechać do Ostroga, stać w kolejce. Jakoś to zaniedbałem, a tu masz tobie, mój dowód jest już od pół roku nieważny.

– Wszyscy możecie jechać dalej oprócz tego tu. Wy obywatelu wracajcie.

– Co wy, towarzysze, ja nie chcę zostawać u Niemca.

– Nic nas to nie obchodzi.

– To jest mój kuzyn – mówi Bombek. – Bez niego nie pojadę i nikt nie pojedzie. Wrócimy i zameldujemy komu trzeba, że utrudniacie ewakuację. Po główce was za to nie pogładzą. Wiecie, czym to pachnie w czasie wojny?

Towarzysze zapewne nie wiedzą, Bombek chyba też nie, tym bardziej, że dokument jest lipny. Ale na wszelki wypadek straszy, a oni na wszelki wypadek boją się.

– No to jazda.

– Dziękuję wam towarzysze. A tego nicponia mego kuzyna to już przypilnuję, żeby zmienił dowód. Od razu, jak tylko przyjedziemy na miejsce przeznaczenia. Do widzenia.

Pojechaliśmy dalej.

– Coś ty, cholera, narobił. Przecież będą nas teraz sprawdzali na każdym kroku. Jakoś staraj się unikać legitymowania. Jak nas zatrzymają, my podamy dokumenty, a ty zaczynaj od razu coś robić. Na przykład właź pod wóz i coś tam niby naprawiaj.

Tak też postępowałem. Kontroli było po drodze sporo, większości udało mi się ominąć według recepty Bombka, parę razy nie zwrócono uwagi na termin ważności, ale raz czy dwa o mało mnie nie zatrzymano.

Minęliśmy kilka wiosek. Nędzne chaty, ubogo ubrani ludzie. To kołchoźnicy. Gdzie im do ich braci z tamtej strony Horynia! Zamiast szachownicy pól, do której jesteśmy przyzwyczajeni, ogromne połacie bądź pszenicy, bądź kukurydzy (nigdy jej dotąd nie widziałem), bądź słonecznika. To ostatnie zdumiało mnie:

– Po co oni tyle słoneczników sadzą? Na pestki do gryzienia?

– Cha, cha, cha! – śmieje się Tokman. – To pan taki uczony i nie wie, że ze słonecznika robi się olej?

Nie wiedziałem.

Jechaliśmy bardzo wolno, bo droga była zła i nie chcieliśmy wytrząsać z siebie bebechów. Przypomniał mi się mój wyjazd z Warszawy w listopadzie 1939. Zacząłem przyglądać się towarzyszom podróży. Fiedia był miłym człowiekiem, wesołym, dowcipnym. Znałem go dobrze, często bywał u Bombka. Jego żona, bardzo ładna kobieta z pięknymi jasnoniebieskimi oczyma. Ale spojrzenie tych oczu było chłodne i złe. Mirka mówiła o niej, że to żmijka. Miała rację. Nie zdążyliśmy minąć granicy, a już zaczęła się kłócić ze swoją teściową. Inna sprawa, że i teściowa była niezłym ziółkiem. Przez całą drogę to się kłóciły, to godziły i wtedy obejmowały demonstracyjnie. Ojciec Fiedi – typowy małomiasteczkowy drobnomieszczanin – wciąż narzekał, że dał się namówić na ewakuację.

– Po co mi to było? Źle mi było w Ostrogu? Niemców się mam bać? Co by mi zrobili? Niemcy to też ludzie, kulturalny naród.

Lekarza z Warszawy też znałem. Był człowiekiem inteligentnym, podobno dobrym specjalistą. Jego żona, typowa kurka domowa, zapatrzona była w swojego jedynaka. Bałem się, jak zniesie trudy podróży jej ojciec – człowiek stary i trochę niedołężny.

Woźnica Tokman okazał się zaradny, praktyczny i pracowity. W drodze, a potem już na miejscu, w Biełgorodzie, dokąd przybyliśmy, był jednak stale z wszystkiego niezadowolony. Żałował, że wyjechał z Ostroga, narzekał, że Mirka źle gospodaruje, w czym nie miał racji. Przy tych trudnościach, jakie stwarzała droga i warunki, w jakich znaleźliśmy się w Biełgorodzie, moja kuzynka wykazała wiele zaradności i dokonywała istnych cudów, abyśmy nie chodzili głodni. Oczywiście jednego dnia było lepiej, innego gorzej, co Tokman skwitował kiedyś przysłowiem: Raz jest tłusto, raz jest pusto.

 

Na niebie przelatywały od czasu do czasu klucze samolotów radzieckich. Raz czy dwa słyszeliśmy szum motorów na bardzo dużej wysokości, samolotów nie było widać. To były niemieckie. W pewnej chwili zobaczyliśmy z daleka na szosie pióropusz kurzu. Nadjechała w dużym – jak na marną drogę – pędzie kolumna samochodów wojskowych. Mknęli w kierunku Ostroga. Na kilku samochodach ciężarowych żołnierze, w małych łazikach komandirzy. Kilka dużych samochodów załadowanych sprzętem – długimi łodziami, pontonami i małymi działkami. Po pewnym czasie przejechała niewielka kolumna tankietek i amfibii. W Sławucie powiedziano nam, że jechali zlikwidować desant powietrzny, który Niemcy zrzucili jakoby koło wsi Nowomalin, niedaleko Wierzchowa. Spadochroniarze mieli się podobno okopać przy dużym stawie czy jeziorze, stąd te łodzie, pontony i amfibie. Mówiono, że poparła ich miejscowa ludność, uzbrojona w broń ze zrzutów. W 1944 roku przeczytałem w komunikacie Sowinformbiura, że hitlerowcy, wycofując się z Nowomalina pod Ostrogiem, zamknęli w chacie i spalili kilkunastu czy kilkudziesięciu mężczyzn, mieszkańców wsi. Przypomniałem sobie wtedy dzień 26 czerwca 1941.

Sławuta okazała się dość nędznym miastem, chociaż obszarem i liczbą ludności przewyższała Ostróg. Bez trudu znaleźliśmy domek, w którym mieszkała madame Rozenberg. Nie wyraziła entuzjazmu z powodu naszego przyjazdu, zwłaszcza, gdy zobaczyła, ilu nas jest. Znowu powtórzyła, że nie rozumie, dlaczego wyjechaliśmy z Ostroga.

W Sławucie nie czuło się jeszcze takiego napięcia, jak przed kilkoma dniami w Ostrogu. Dziwne, ale działała magia nie istniejącej właściwie granicy. Szerzyły się natomiast słuchy o szpiegach i dywersantach, zupełnie podobne do tych, które słyszeliśmy we Wrześniu w Polsce. Opowiadano, że właśnie zdemaskowano szpiega w mundurze komandira Armii Czerwonej. Rozpoznano go jakoby po tym, że miał na kołnierzu cztery kwadraciki, podczas gdy najwyższa możliwa liczba wynosiła trzy – starszy lejtnant; kapitan miał jedną belkę.

 

Spać ułożyliśmy się, gdzie się tylko dało. Niewygodnie było, ciasno, ale jakoś noc minęła.

Nazajutrz wczesnym rankiem wyjechaliśmy ze Sławuty. Droga nasza wiodła szosą w kierunku Szepietówki. Wóz, na którym jechał Fiedia z rodziną, był bardzo przeładowany. Jako rdzenni mieszkańcy Ostroga, on i jego rodzice mieli co wziąć ze sobą. Było im przeto ciasno i Fiedia zaproponował, żebym się przesiadł na rower, który wiózł. Mirka powiedziała cicho, żebym się nie zgodził.

– Niech sam jedzie, jeśli taki mądry.

Ale ja lubiłem bardzo jeździć na rowerze, więc skorzystałem z nadarzającej się okazji.

W jakiejś wiosce uzupełniliśmy zapasy jedzenia. Chłopka, która sprzedała nam chleb i jaja, zdarła z nas dosłownie skórę.

– Nie mieliście kołchozów, dobrze sobie pożyliście – powiedziała poznając w nas „zapadników” – to teraz płaćcie.

Jakiś czas jechałem blisko naszych wozów, to je wyprzedzając, to czekając, aż mnie dogonią. Wreszcie znudziło mi się to, a do tego denerwowały mnie ciągłe narzekania ojca Fiedi i kłótnie jego matki z synową, pojechałem więc daleko naprzód. Droga weszła w las. Wkrótce zauważyłem, że stacjonuje tu dużo wojska. Podjechał samochód osobowy i wysiadł z niego generał-major. Podbiegło do niego kilku wyższych oficerów. Rozłożyli mapę i zaczęli naradzać się, coś na niej pokazując. Widok ten wydał mi się czymś nierealnym, miałem wrażenie że oglądam film wojenny.

Pedałowałem już dość długo, gdy zobaczyłem jadącą naprzeciw mnie, w stronę Sławuty, dużą kolumnę czołgów. Huk motorów, zgrzyt gąsienic, skrzypienia karoserii, wszystko to robiło wrażenie. Jechali środkiem szosy i musiałem zejść z roweru, bo dalsza jazda stała się wręcz niemożliwa. Postanowiłem odpocząć i poczekać na wozy.

Czekałem bardzo długo, coraz bardziej zaniepokojony. Czyżbym zmylił drogę, a może coś się stało z moimi towarzyszami podróży? Wreszcie pojawili się na drodze. Okazało się, że mieli kłopot z jednym z wozów, gdyż konie przestraszyły się czołgów i zjechały z drogi, powodując drobną awarię, Mirka była wściekła na mnie, że oderwałem się od „karawany”, bała się, że się zgubiłem lub zostałem zatrzymany z powodu braku ważnego dowodu. Kazała mi przesiąść się na furmankę, co posłusznie uczyniłem.

Przyjechaliśmy do Szepietówki. Nazwę tej miejscowości znałem z powieści Nikołaja Ostrowskiego Jak hartowała się stal. Małe miasto, podobne do Sławuty, ale za to ważny węzeł kolejowy i duża stacja. Na torach stały pociągi pełne wojska, czołgów, artylerii, cystern itp. Przerażenie ogarniało na samą myśl, co tu się będzie działo w razie nalotu. Ale w powietrzu panował absolutny spokój. Ze względu na własne bezpieczeństwo postanowiliśmy jednak nie zatrzymywać się w Szepietówce.

Pojechaliśmy dalej i zanocowaliśmy w najbliższej wsi. Nie pamiętam już, czy była to Romanowka, czy też Romanowka była jednym z naszych następnych noclegów, pamiętam za to, że dokądkolwiek przyjeżdżaliśmy, wszędzie miejscowa władza w osobie milicjanta chciała odbierać nam konie i wozy.

Następny dzień był pechowy. Wyjechaliśmy bardzo wcześnie, ale wkrótce musieliśmy zjechać z drogi, bo na niebie pojawiły się samoloty i artyleria przeciwlotnicza otworzyła do nich ogień. Szczególnie bał się bombardowania Bombek (nomen omen). Wiedziałem o tym jeszcze w Warszawie. Mirka nie czuła żadnego lęku w czasie nalotów, natomiast panicznie bała się burzy, czego z kolei jej mąż nie rozumiał.

Około południa zaproponował, aby wyprząc wszystkie konie na czas naszego śniadania. Ale Fiedia i lekarz z Warszawy nie zgodzili się, uważając że trzeba nadrobić stratę czasu spowodowaną pojawieniem się samolotów. Ostatecznie tylko nasze konie zostały wyprzęgnięte.

Mieliśmy ze sobą zawczasu nasmarowane masłem kromki chleba i ugotowane na twardo jaja. Na każdego wypadało po jednym. W czasie rozdawania ich doktorowa z Warszawy oświadczyła, że jej syn jest w wieku dojrzewania i powinien się intensywnie odżywiać, wobec czego należą mu się dwa jajka. Mirka, która była naszym głównym „intendentem”, zgodziła się z tym poglądem, sądząc, że troskliwa mamcia odda swoją porcję ukochanemu dojrzewającemu dziecięciu. Ale gdzie tam! Szanowna paniusia wzięła się za dzielenie i bez porcji zostawiła mnie. Mirka, która była osobą bardzo taktowną, milcząc podsunęła mi swoje jajko, ale ja się oburzyłem i ostatecznie podzieliliśmy je między siebie. To tak na marginesie, gwoli charakterystyki niektórych współtowarzyszy wędrówki.

Po tym drugim śniadaniu Bombek i Tokman weszli na chwilę do lasu. Właśnie w tym momencie nadjechała duża kolumna czołgów. Konie zaprzężone do wozu Fiedi spłoszyły się i z taką siłą i gwałtownością pociągnęły wóz, że spadł z niego nie najlepiej przymocowany rower. W chwilę później zarżały przerażone nadjeżdżającymi potworami nasze wyprzężone konie i rzuciły się na szosę, uciekając przed kolumną. Bombek wyskoczył z krzaków z opuszczonymi spodniami i krzyknął na całe gardło:

– Bolek, łap konie, łap na litość boską!

Rzuciłem się na szosę, rozumiejąc, co oznaczałaby strata naszej siły pociągowej. Schwyciłem jakieś powrozy ciągnące się za końmi i zaparłem się nogami w nawierzchnię, chcąc zatrzymać zwierzęta. Ale gdzie tam! Ciągnęły mnie, aż upadłem, krzycząc wciąż prrr! Czołgi zatrzymały się, Bombek i Tokman przybiegli mi na pomoc, i zwierzęta stanęły wreszcie. Za chwilę zaprowadziliśmy je do wozu i czołgiści mogli ruszyć dalej.

Rower Fiedi był nie do użytku, więc jego właściciel zaczął krzyczeć na Mirkę, że to jej wina, bo nie pozwoliła mi jechać rowerem. Bombek wrzeszczał na Fiedię, że nie chciał wyprząc koni. Doktor z Warszawy napadł na Bombka, że przez wyprzęgnięcie koni omal ich nie straciliśmy. Tokman czynił mi głośne wyrzuty, że nie umiałem zatrzymać koni. Ja miałem pretensje do syna doktora, że mi nie pomógł, choć stał blisko. Pani doktorowa rzuciła się na mnie, broniąc syna i przypominając, iż przeżywa on trudny okres dojrzewania. Żona Fiedi zaczęła nową kłótnię z teściową, a jego ojciec wypominał mu, że go namówił do wyjazdu z Ostroga. Jeden tylko teść warszawskiego lekarza zachował całkowity spokój i pełną obojętność wobec tej zbiorowej pyskówki.

 

Nie przypominam sobie już, którego dnia naszej wędrówki dotarliśmy do miasteczka Czudnów. Zatrzymał nas tam milicjant i kazał jechać do komendy. W komendzie oświadczono, że mamy oddać konie i wozy. Nie zdziwiliśmy się, bo już przedtem spotykaliśmy się z tego rodzaju żądaniami. Nasze ładne, dobrze utrzymane konie budziły prawdziwy podziw, zwłaszcza gdy się je porównywało z zagłodzonymi kołchozowymi szkapami. Jak tu więc przepuścić taką okazję?

Zaczęły się pertraktacje.

My: Z jakiej racji mamy oddać konie i wozy?

Oni: Jest rozkaz rekwirowania koni, wozów i samochodów osobom udającym się na wschód.

My: Pokażcie ten rozkaz.

Oni: Nie pokażemy, jest poufny.

My: To nie oddamy. Jesteśmy rajzdrawotdiełem, ewakuującym się z Ostroga.

Oni: My widzimy tylko ewakuujących się lekarzy, nie wydział.

My: Mamy dokument.

Oni: Sam wydział nie ma prawa wystawiać sobie dokumentu. To może zrobić tylko rajispołkom (skrót oznaczający komitet wykonawczy rady rejonowej).

My: Co wy sobie wyobrażacie, że w chwili, gdy Niemcy podeszli do miasta, rajispołkom miał czas tym się zajmować? Sami musieliśmy się o siebie zatroszczyć. To nasza zasługa, że ewakuowaliśmy wydział.

Oni: Zgoda, ale dokąd macie zamiar tak podróżować, chcecie cały Związek Radziecki zwiedzić?

My: Sami ustalimy miejsce naszego pobytu.

Oni: Jesteście już w bezpiecznej odległości od frontu. Tu Niemcy nigdy nie przyjdą. Chcecie, zostańcie tu. Nie – oddajcie konie i wozy, i podróżujcie sobie dalej.

My: Jak, na piechotę z bagażem?

Oni: A dlaczego na piechotę? Z pobliskiego Berdyczowa odchodzą pociągi ewakuujące ludzi z zachodnich okręgów Ukrainy. Nie jesteście jedynymi, którzy uciekli od Niemców. Pociągiem szybciej się oddalicie od nich. Nie będziecie się przy tym musieli troszczyć o pokarm dla koni.

My: Dobrze, ale jak dostaniemy się do Berdyczowa?

Oni: Staniecie na szosie, a jakaś ciężarówka was podrzuci.

My: Nie zwariowaliśmy, odwieźcie nas.

Oni: Dobrze.

My: Oddamy nasze konie i furmanki, gdy będziemy już siedzieli w ciężarówce. Oprócz tego prosimy o dokument potwierdzający przekazanie wam inwentarza.

Oni: Nie damy, po co wam?

My: Wojna się kiedyś skończy. Wrócimy do Ostroga i co wtedy? Jak się rozliczymy?

Oni: Dobrze. Damy wam dokument.

Wkrótce przyjechała ciężarówka i dano nam papierek. Był bez pieczęci. Zaczęły się nowe targi. Nic nie wskóraliśmy. Machnęliśmy ręką i przesiedliśmy się na ciężarówkę. Tu jeden z milicjantów zaproponował Fiedi kupno jego roweru – po co mu w drodze złamany grat? Zaczęły się długie targi, a gdy wreszcie doszli do porozumienia, Fiedia raptem machnął ręką i powiedział: – A bierz za darmo. Milicjant tak się wzruszył, że zaprosił go na wódkę, ale Fiedia odmówił, motywując to chęcią jak najszybszego dostania się do Berdyczowa.

Przewieziono nas na dworzec. Żadnego pociągu ewakuacyjnego nie było, natomiast na ślepym torze stał pociąg składający się z kilku wagonów towarowych – przeznaczony dla takich jak my. Wsiedliśmy.

W wagonie panował dziwny zapach, coś między środkiem dezynfekcyjnym a naftaliną. Tę woń wydzielała jakaś zielonkawa maść o suchej konsystencji. Nasi współtowarzysze podróży oznajmili, że to wagon, którym przewożono konie, a maść ma własności odkażające. Nazywali ją pekiem. Zapach ten drażnił przewody oddechowe i oczy, ale prawdziwe nieszczęście zaczęło się dopiero nazajutrz, gdy wyszliśmy na słońce. Wszystkich nas zaczęły piec twarze i pojawiły się na nich czerwone plamy. Ułożyliśmy nawet wierszyk: Oj ten pek/Dobrze nas piekł.

Wspomniałem o towarzyszach podróży. Byli to Sowieci, ewakuujący się z Ukrainy Zachodniej urzędnicy i ich rodziny. Okazywali nam wyraźną niechęć, graniczącą z antypatią. Głównie zapewne dlatego, że rozmawialiśmy między sobą po polsku, używając zwykłej formy „pan” i „pani”. Pisałem już o tym – wyprzedzając fakty – we wspomnieniach z Łucka i nie chcę się powtarzać.

 

Noc przespaliśmy w wagonie. Wzeszło słońce, minęło południe, zbliżał się wieczór, a nasz pociąg wciąż stał na dworcu w Berdyczowie. Ni stąd ni zowąd przypomniało mi się powiedzenie „pisz na Berdyczów”. Skąd się ono wzięło? Tyle razy je słyszałem i używałem, nigdy nie przypuszczając, że będę kiedyś w tym mieście. Dziwne są losy człowieka.

Potem z zakamarków pamięci wypłynęło opowiadanie ojca, że bolszewicy mieli przemianować nazwę tego miasta na Słomnick. To ciekawa historia i warto poświęcić jej tu parę słów: Vis-à-vis nas mieszkali w Warszawie państwo Słomniccy. Typowa mieszczańska, konserwatywna w poglądach i trybie życia rodzina. Byli bardzo bogaci, mieli na Burakowskiej fabrykę pasty do obuwia „Dolarin”. Pan Słomnicki – człowiek już starszy – był mężczyzną bardzo przystojnym i pedantycznie eleganckim. Pani Słomnicka – osoba też już w latach – odznaczała się wciąż nieprzeciętną urodą. W młodości musiała być pięknością. Nie wiem, czy przed I wojną światową mieszkali w Berdyczowie, czy też ewakuowali się tam w 1915 roku, kiedy wielu Polaków uciekło na wschód. W każdym razie stamtąd przyjechali do Warszawy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Przyjechali z córkami Polą i Heleną oraz synem Henrykiem. Natomiast trzy ich pozostałe córki – Bronisława, Stefania (zwana Pepą) i Róża wybrały Rosję. Wszystkie trzy, mimo młodego wieku, były aktywnymi działaczkami partii bolszewickiej, płomiennymi rewolucjonistkami. Występowały często na wiecach przed żołnierzami Armii Czerwonej, zdobywając niezmiennie aplauz, do czego przyczyniały się ich zdolności krasomówcze i uroda. Bronisława i Pepa zostały rozstrzelane przez białych w 1919 roku w Równem. Róża przeżyła wojnę domową i korespondowała z rodzicami (zdaje się, że ich kiedyś odwiedziła) aż do czasu Wielkiego Terroru lat trzydziestych. Otóż mówiono, że władza radziecka chciała na cześć Bronisławy i Stefanii przemianować Berdyczów na Słomnick. Nie wiem czy to prawda, w każdym razie nigdy do tego nie doszło.

Jakoś w drugiej połowie lat siedemdziesiątych dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, że Warszawę odwiedziła Róża Słomnicka. Osoba, która mi o tym opowiedziała, nie wiedziała, że byłem sąsiadem jej rodziców i nie skontaktowała mnie z nią. Bardzo żałowałem. Pani Róża, wówczas już staruszka, zachowała podobno, tak jak jej matka, ślady wielkiej urody. Mimo że od niepamiętnych czasów nie była w Polsce, mówiła ponoć świetną polszczyzną. W czasach stalinowskich podzieliła los większości starych bolszewików: represjonowana, przesiedziała w łagrach szesnaście lat. Wiele o sobie opowiedziała. Nienawidziła Stalina i bardzo krytycznie oceniała aktualną sytuację w ZSRR. Z wielkim sentymentem natomiast wspominała rewolucję, a z czcią i uwielbieniem Lenina. Zmarła kilka lat temu w Moskwie.

 

Stopniowo wagon nasz zaczął się zapełniać. Koło mnie – a leżeliśmy wszyscy na podłodze – zajęła miejsce młoda kobieta. Zgrabna, przystojna nawet w mundurze kolejarskim. Nazywała się Ola i była mieszkanką Białegostoku. Dziwne losy wojny zaniosły ją aż do Berdyczowa. Przed samą wojną wyszła za mąż. Męża wzięli do. wojska, a ona nie chciała zostać u Niemców.

Ściemniło się już prawie, gdy do wagonu załadowała się jeszcze jedna rodzina. Opalona na brąz twarz mężczyzny wydała mi się dziwnie znajoma. Gdy jego oczy przywykły do ciemności, zaczął mi się też z uwagą przypatrywać. Przypomniałem sobie. Był to Zeleńczuk, przewodniczący rady wiejskiej w sąsiadującej z Wierzchowem wsi. Chociaż znaliśmy się tylko z widzenia, rzuciliśmy się sobie w objęcia. Co za radość spotkać kogoś znajomego w takiej sytuacji! Zeleńczukowie ewakuowali się dosłownie w ostatniej chwili. Uciekali już po wycofaniu się Armii Czerwonej, tuż przed wejściem wojsk niemieckich. Zeleńczuk potwierdził słuchy o walkach w Nowomalinie.

– A nie wie pan, co tam w Wierzchowie? – zapytałem.

– Wiem. Przez Wierzchów przejeżdżaliśmy wkrótce po wycofaniu się Rosjan. Działy się tam rzeczy straszne. Odnokołowowi jego ziomkowie odcięli głowę. Czy znał pan Tuszmanów?

– Oczywiście.

– Ich oraz tę drugą rodzinę żydowską zlinczowano. Zginęli okrutną śmiercią.

– A co w Ostrogu?

– Z Ostroga ostatni wycofał się istriebitielnyj batalion. Mówią, że Głazkow walczył jak bohater. Według jednych zginął, według innych uratował się. Nie wiem dokładnie, bo staraliśmy się jak najszybciej opuścić to miasto. Tam też działy się rzeczy potworne. Znał pan braci Ałtuninów, tych aktywistów, którzy pracowali w rajspołkomie?

– Tylko ze słyszenia. Co, ich też zamordowano?

– Nie, ci dranie natychmiast się przestawili i – żeby się wykazać – dokonali potwornej zbrodni. Złapali jakiegoś żołnierza, który nie zdążył się wycofać ze swoją jednostką i bagnetami – sowieckimi, bo broni zostało dużo – przykłuli go do słupa telegraficznego. Widziałem go, kiedy już nie żył. Tego się nie da opisać.

– A nic pan nie wie o Klusiku? To był taki stary nauczyciel w Wierzchowie.

– Nie, nic mi o nim nie mówiono. Świetnie pan zrobił, że nie został pan w Wierzchowie ani w Ostrogu.

Jeszcze nam opowiedział, że nie zdążono wyprowadzić z Ostroga zmobilizowanych żołnierzy. Rozeszli się do domów.

Słuchaliśmy tego wszystkiego z przerażeniem. Jeszcze tak niedawno widziałem Tuszmanów, ich synów, Odnokołowa. Żywych, zdrowych. Potworne.

 

Wreszcie ruszyliśmy. Ale co to była za jazda! Nasz pociąg stawał na każdej stacyjce i to często na długo. Bywało i tak, że zatrzymywał się w szczerym polu. Przepuszczał nie tylko wszystkie pociągi pasażerskie, towarowe, ale w ogóle wszystko, co tylko można było przepuścić. Zresztą trudno się dziwić. Ruch był duży, na front szły pociągi z wojskiem, bronią i amunicją, na wschód ewakuujące się zakłady, fabryki itp. Nasz pociąg zaś nie wiózł niczego specjalnie ważnego, a my – ludzie – w ogóle nie liczyliśmy się.

I tak pomalutku posuwaliśmy się na wschód. Nie ewakuacja, lecz wycieczka krajoznawcza. Oglądaj sobie nieznany kraj. A oglądać było co, tylko że wkrótce niezmienna jednostajność stepowego krajobrazu i ciągnących się bezkreśnie pól zasianych ciągle tym samym zaczęła nas nudzić. Pogoda była wspaniała. Mieli Niemcy szczęście do pogody. I u nas w 1939, i tu w 1941 – w każdym razie w czerwcu, lipcu i sierpniu. Za to w wagonie upał był piekielny, a wychodzenia na postojach w dzień unikaliśmy przez cholerne pieczenie twarzy od owego „peku”.

Od czasu do czasu udawało się kupić gdzieś na stacyjce gazetę. Chciwie rzucaliśmy się na wiadomość z frontu. Były skąpe i łatwo z nich było wyczytać, że jest źle, nawet bardzo źle.

Minęliśmy duży i ważny węzeł kolejowy, miasto Koziatyn. Gdzieś już bliżej Fastowa pociąg nagle stanął i maszynista włączył sygnał – rozległ się przeraźliwy gwizd. Chyba alarm. Wyskoczyliśmy na nasyp i do rowu. Nad pociągiem jak sępy krążyły samoloty. Gdzie jest artyleria przeciwlotnicza? Ani jednego wystrzału. Oczy Bombka stały się okrągłe i zupełnie błędne z przerażenia. Mirka była spokojna i opanowana. A samoloty pokręciły się, pokręciły i odleciały na wschód wzdłuż torów. Może pociąg nie okazał się godny bombardowania, a może miały inne, ważniejsze zadanie? W Polsce, gdzie uganiały się za każdym właściwie samochodem czy furmanką, za rowerzystą czy pieszym, nie przepuściłyby takiej gratki, ale na ogromnych obszarach frontu wschodniego bombardowanie każdego celu było fizyczną niemożliwością. Za wielki to był kraj nawet dla tak silnego lotnictwa, jak niemieckie, za wielki – jak się okazało – dla armii niemieckiej, za wielki, żeby Niemcy mogły go pokonać.

Potem był Fastów, a dalej Kijów. Piękne miasto. Całe w zieleni, malowniczo położone nad brzegiem szerokiego Dniepru. Tu staliśmy szczególnie długo. A potem przejechaliśmy most na Dnieprze, minęliśmy lewobrzeżne przedmieście Kijowa – Darnicę i dalej, na wschód.

 

3 lipca przemawiał przez radio Stalin. Ludzie od dawna oczekiwali jego wystąpienia, a długotrwałe milczenie wodza napawało ich niepewnością. Tego przemówienia słuchali podobno w skupieniu, wielu nawet płakało. Szczególne wrażenie miały sprawić słowa, którymi zwrócił się do ludzi, nazywając ich braćmi i siostrami. Często później wspominał to nasz politruk, gdy służyłem w 636 pułku:

– Wy rozumiecie, on powiedział do nas „bracia i siostry”; ludzie płakali jak dzieci, gdy to usłyszeli.

Co w tym niezwykłego? Nie mogłem zrozumieć. A było widać coś nadzwyczajnego, że tyran i idol zwrócił się do swych współobywateli jak do równych sobie. No cóż, jak trwoga, to do Boga, jak mówi przysłowie.

W wojsku i na różnych szkoleniach polityczno-ideologicznych to przemówienie stało się czymś w rodzaju katechizmu. Analizowano – zgodnie z nadesłanymi odgórnie wskazówkami – każde zdanie, każde słowo. Uczono go się niemal na pamięć. Jeśli na przykład mówiąc o stałych czynnikach, działających na rzecz zwycięstwa w toku wojny, Stalin wymienił takie to i takie, to trzeba było pamiętać ich liczbę (tak jakby innych nie mogło być!) i umieć je wymienić, niczego nie zmieniając, i w takim samym jak u Stalina porządku. Tak zresztą było potem ze wszystkimi „prikazami wierchownowo gławnokomandujuszczewo”, którym został Josif Wissarionowicz, wydawanymi z okazji świąt rewolucyjnych i rocznic.

 

W Bachmaczu odczepili parowóz, zanosiło się na dłuższy postój.

– Chodź, przejdziemy się po mieście – zaproponowała Ola. – Może uda się kupić coś do jedzenia.

Poszliśmy. Do jedzenia nic kupić się nie udało, ale przechadzka była bardzo przyjemna. Wróciliśmy na dworzec. Na peronie nie było jakoś widać naszego pociągu. Może go przestawili? Zaczęliśmy szukać w gąszczu różnych pociągów towarowych – nic. O cholera, czyżby odjechał?

Poszliśmy zasięgnąć języka. Ale jak tu objaśnić, o jaki pociąg chodzi? Mnie na pytania w ogóle nie odpowiadali. Oli poszło lepiej. Ładna kobieta, w dodatku w mundurze kolejarskim. Wkrótce dowiedziała się, że nasz pociąg odjechał dalej na wschód, w stronę Konotopu. Dziś już żaden pociąg, ani pasażerski, ani towarowy, w tym kierunku nie odjedzie.

Rozpacz. Zostaliśmy z tym, co mamy na sobie. Ja zgubiłem – być może – swoich. Pieniędzy prawie nie mam. Dowód osobisty nieważny. Ładna historia. Co z sobą robić, dokąd się udać w tym obcym, nieznanym kraju? Ola była w niewiele lepszej sytuacji. Tyle tylko, że nikogo bliskiego nie zostawiła w pociągu. Ale miała tam bagaż.

No cóż, jutro pierwszym pociągiem, który pojedzie w stronę Konotopu, wszystko jedno, pasażerskim czy towarowym, udamy się tam na poszukiwanie naszego eszelonu. A tymczasem trzeba coś zjeść. Restauracja dworcowa była czysta i robiła dobre wrażenie. Wisiało kilka haseł i plakatów. Na ścianie naprzeciwko peronu wielki obraz z napisem „Rasstrieł 26 bakinskich komissarow”. Otóż w czasie wojny domowej wywieziono z Baku do Krasnowodska 26 komisarzy bolszewickich, wśród nich znanych na Kaukazie przywódców Dżaparidzego, Szaumiana i Fioletowa i rozstrzelano ich tam.

Podano nam obiad, nawet bardzo smaczny. Zjedliśmy z apetytem. Co robić z czasem, gdzie się podziać? Tymczasem siedzieliśmy przy stoliku, obserwując spod oka posilających się ludzi. A cóż robią ci dwa panowie w kolejarskich mundurach? Przyniesiono im obiad, do tego po butelce cytrynady, a jeden z nich wyciągnął zza pazuchy butelkę „odiekołonu” i po odkręceniu korka zaczął wlewać jej zawartość do szklanek. Potem zalali to cytrynadą, trącili się i wypili ten koktajl z wodą kolońską! No cóż, piją, to piją. Niech im będzie na zdrowie. Ale Ola była wstrząśnięta. Noc spędziliśmy na ławeczce na skwerku przed dworcem. Choć było trochę chłodno, powietrze było lepsze niż w poczekalni dworcowej, a oprócz tego nie kręcili się milicjanci sprawdzający dokumenty.

Od razu po przybyciu do Konotopu rozpoczęliśmy poszukiwania naszego pociągu. Okazało się to wcale niełatwe, gdyż na stacji stało ich mnóstwo. Biegaliśmy od jednego do drugiego, bezskutecznie. Naszego nie było. Co się z nim stało? Poszliśmy do dyżurnego. Wczoraj przybyło tu jednak dużo pociągów, a my nie potrafiliśmy dobrze objaśnić, jaki był nasz. Nie dowiedzieliśmy się niczego. W innym miejscu odpowiedzieli: nie ma go na torach? Znaczy, odjechał. Odpowiedź logiczna. Ale dokąd? Odchodzą stąd dwie linie, jedna na wschód, druga na północ. Dokąd pojechał ten cholerny pociąg?

Gdy tak biegaliśmy po peronach, nagle zobaczyliśmy… nie, to chyba fatamorgana! Zeleńczuk! Co za radość!

– Gdzie stoi nasz pociąg? Odjechał, a pan został?

– Nie, przesiedliśmy się wszyscy do pociągu ewakuacyjnego, który tu stał. To pociąg z wagonami osobowymi. Zupełnie dobre warunki.

Zaprowadził nas do naszego nowego pociągu. Mirka dosłownie oszalała z radości. A potem zaczęła mnie ochrzaniać: Co ja przez ciebie przeżyłam? Całą noc oka nie zmrużyłam. Dosyć mam już twoich brewerii. Najpierw na rowerze zachciało mu się pojeździć, a teraz za spódniczkami się ugania.

Nasza dalsza podróż odbywała się w warunkach niemal luksusowych w porównaniu z tymi, jakie mieliśmy poprzednio. Nie drażnił już naszej skóry, powonienia i oczu ohydny pek, od razu też niemal zeszły nam z twarzy czerwone plamy. Tylko z jedzeniem było coraz gorzej i zaczynało też brakować pieniędzy. Na szczęście na pomoc przyszły komitety działające na większych stacjach. Gdy tylko przyjeżdżał pociąg, a był on oficjalnym eszelonem ewakuacyjnym, zjawiały się miłe – na ogół starsze – panie, które zapraszały na ciepłą zupę i rozdawały chleb. Z tym chlebem bywało gorzej, ale nam nigdy go nie brakowało, bo mieliśmy tak wspaniałego „zaopatrzeniowca” jak Bombek, który tu dopiero błysnął całą swą energią i sprytem. A i Tokman był dobry, i mnie nieraz udawało się zafasować smaczny, pachnący bochenek.

Któregoś ranka zauważyliśmy, że nazwa stacji, na której zatrzymał się eszelon, była podana tylko w jednym języku – rosyjskim, a nie, jak dotąd, zawsze w dwóch – rosyjskim i ukraińskim (nawet jeśli brzmiały identycznie, np. Bachmacz – Bachmacz). A więc jesteśmy w Rosji, w RSFRR – Rosyjskiej Socjalistycznej Federacyjnej Republice Radzieckiej. W podtytułach gazet nie figuruje już „organ takiego to a takiego komitetu obwodowego KP(b)U”, lecz … „komitetu obowodowego WKP(b)”. Tak, WKP(b), bowiem federacja rosyjska, największa z radzieckich republik, nie ma – jako jedyna – swojej partii będącej częścią WKP(b). Owszem, ma swój rząd, swoją radę najwyższą, ale KP(b) Rosji nie istnieje. Nie jest to bynajmniej dyskryminacja, przeciwnie, utożsamienie WKP(b) z KP(b)R stawia Rosję w pozycji uprzywilejowanej.

 

Pociąg zatrzymał się na stacji Biełgorod. Zaraz też pojawiły się panie z komitetu. Tu pomoc była zorganizowana wprost wzorowo. I chleba wystarczyło, i zupy było więcej, i smaczniejsza. Gdy tak posilaliśmy się, usłyszeliśmy za oknem wagonu wołanie:

– Czy są w eszelonie lekarze?

To dwie panie szły po peronie, powtarzając wciąż to pytanie. Chyba ktoś potrzebuje pomocy. Bombek, Fiedia i lekarz z Warszawy natychmiast wyskoczyli na peron. Patrzyliśmy z ciekawością z okna, co będzie dalej. Między kobietami i naszymi panami toczyła się rozmowa, która żywo nas zainteresowała:

– W Biełgorodzie odczuwa się brak lekarzy. Prawie wszystkich mężczyzn i niektóre kobiety ze służby zdrowia zmobilizowano. Czy nie zechcielibyście zostać tu u nas?

– Nie jesteśmy sami. Mamy rodziny. Chcielibyśmy zapewnić im bezpieczeństwo i dlatego wolelibyśmy odjechać możliwie daleko od linii działań wojennych. Niechby nasze kobiety i staruszkowie zostali w bezpiecznym miejscu, nas – sądzimy – czeka służba w wojsku.

– Tu jesteście już dostatecznie daleko od frontu. Niemcy nigdy tu nie przyjdą.

– Nie tak dawno słyszeliśmy te same słowa w Czudnowie. Dziś – sądząc z komunikatów – Czudnów, a może nawet Berdyczów, są już chyba zajęte.

– W razie konieczności będziecie ewakuowani wraz z wydziałem zdrowia. Jesteśmy jednak pewni, że do tego nie dojdzie. Biełgorod jest dużym miastem rejonowym. Mamy rozbudowaną służbę zdrowia. Jest kilka szpitali i poliklinik. Przywożą rannych z frontu. Zapewne będziecie mogli wziąć więcej niż jeden etat.

– No dobrze, a co z mieszkaniem?

– Mieszkań nie mamy, ale w Biełgorodzie zagęszczenie jest mniejsze niż w miastach obwodowych; łatwo jest coś wynająć. Sami wam znajdziemy mieszkania.

– Poczekajcie chwilkę. Musimy się naradzić z rodzinami.

W wagonie zaczęła się gorączkowa narada. Wszystko właściwie przemawiało za tym, żeby jechać dalej na wschód. Przynajmniej tak daleko, jak daleko będzie jechał eszelon. Ale z drugiej strony dawało się już we znaki zmęczenie. Byliśmy brudni, nawet zawszeni, stale głodni, prawie bez pieniędzy. Kto wie, czy komitety na dworcach będą działały w miejscowościach położonych dalej od frontu. Wreszcie zapadła decyzja, żeby zostać w Biełgorodzie. Wyładowaliśmy nasze rzeczy na peron. Jedna z kobiet, które prowadziły pertraktacje, poszła po jakiś środek transportu.

– Nie zostaniesz tu? – zapytałem Oli. – To jest duża stacja kolejowa, zapewne ważny węzeł. Mogłabyś od razu dostać pracę.

– Żeby jeździć pociągami pod bombami? Nie zwariowałam. Jadę dalej. Pracę dostanę wszędzie. Zeleńczukowie też nie chcieli zostać. Może dlatego, że tak dużo już widzieli. Pożegnaliśmy się z naszymi towarzyszami podróży. Cóż robić. Wojna to ciągłe rozstania. Z krewnymi i przyjaciółmi, z dziewczynami, z towarzyszami broni. Rozstania często na zawsze. Oli nigdy już więcej nie spotkałem. Zeleńczuków też.