XXVI

 

październik 1945 – 15 listopada 1945

 

To dziwne zaprawdę uczucie; było Baku – nie ma Baku, była 70 brygada i nie ma jej. Nie ma kolegów, towarzyszy broni, z którymi tak się zżyłem, nie ma dział, alarmów, koszar, zajęć.

Do Baku już nigdy nie wróciłem. Będąc w Nikołajewce, wsi, dokąd zaniosły mnie losy, nawiązałem korespondencję z Lonią Lieskowskim (w listach zwracał się do mnie „po imieni i otczestwu”, co było dla mnie zupełnym zaskoczeniem), Sokołowem z plutonu Pierierwina, Nikołajem Arutiunowem i jeszcze kilkoma kolegami. Życie niosło nas w różne strony, wkrótce zabrakło nam wspólnych tematów. Jedynie z Nikołajem mogły nas one łączyć, ale był on strasznie leniwy do pisania, zwłaszcza, gdy urodził mu się syn. Z osób, z którymi służyłem, spotkałem w przyszłości tylko dwie: latem 1950 roku w Odessie swego byłego dowódcę baterii samochodowej Wieliczkę; jesienią tego roku odwiedziła mnie Dina Odryńska, a wiosną 1951 pobraliśmy się.

W 1962 roku byłem w Tbilisi. Miałem adres Koli Arutiunowa i poszedłem go odwiedzić. Drzwi otworzyła mi bardzo stara, wysuszona jak mumia kobieta. To była matka Koli. W domu był także jego brat i siostra. Bardzo zdziwili się, że do Nikołaja przyjechał ktoś z Polski. Wyjaśniłem, skąd się znamy. Niestety, Kola nie mieszkał w Tbilisi. Po wyjściu z wojska przebywał tam jakiś czas a potem przeniósł się do Erewania, gdzie pracował jako dziennikarz. Miał z Olgą trzech synów.

– Dlaczego wyjechał? – spytałem.

– Trudno jest Ormianinowi żyć i pracować w Tbilisi – odpowiedziano mi.

Napisałem z Wrocławia do Nikołaja list. Odpowiedział mi krótkim pozdrowieniem na Nowy Rok i zapowiedzią listu. Skończyło się na zapowiedzi. Chyba z lenistwa, a może z bojaźni przed korespondencją z kimś z zagranicy Nikołaj nigdy do mnie nie napisał.

 

Droga nasza prowadziła nad samym morzem Kaspijskim. Przez Sumgait, Chaczmas, Derbent dojechaliśmy do stolicy Dagestanu Machaczkały. Tu pociąg zboczył z magistrali w stronę Bujnakska, gdzie znajdował się punkt zborny dla zdemobilizowanych.

Bujnaksk okazał się małym, brudnym, zaniedbanym miastem. Był i zapewne nadal jest, centrum rejonowym. Nic już z niego nie pamiętam oprócz dużego meczetu przerobionego na kino, dokąd nas prawie codziennie prowadzono. Na bujnakskim punkcie znajdowało się mnóstwo żołnierzy. Kompletowano tam eszelony, dobierając ludzi według miejsca zamieszkania, przy tym oznaczało to całą republikę radziecką bądź zespół kilku okręgów. Wkrótce skompletowano duży eszelon jadący na Ukrainę, do którego i ja trafiłem.

Powróciliśmy na magistralę łączącą Baku z Rostowem i pojechaliśmy na zachód. Przez Chasawiurt i Gudermes dotarliśmy do dużego miasta Grozny. Przed wojną była to i jest obecnie stolica Czeczeno-Inguskiej ASRR [To było pisane w 1983 - 1984 roku.] W owym czasie republiki takiej nie było, gdyż Czeczenów i Inguszów wysiedlono do Kazachstanu, stosując względem nich – jak i względem wielu innych narodów radzieckich – zasadę zbiorowej odpowiedzialności za nielojalność części ich w stosunku do władzy sowieckiej. Wysiedlono wszystkich bez wyjątku.

Pociąg, jak każdy eszelon wojskowy, wlókł się niemiłosiernie. Mieliśmy duże kłopoty z wyżywieniem. Jego organizacja była teraz inna niż wtedy, gdy byliśmy w wojsku. Każdy z nas otrzymał talony na suchy prowiant, które należało realizować po drodze w specjalnych punktach żywienia demobilizowanych. Punkty te były słabo zaopatrzone, często gdy przyjeżdżaliśmy na stację nie było tam nic lub tak mało, że starczyło tylko na część eszelonu. Nic też dziwnego, że urządzaliśmy prawdziwe wyścigi do „żłobu”. Kto szybszy, ten lepszy. Bywało i tak, że pociąg nie otrzymywał wjazdu na stację i stawał w odległości kilkuset metrów lub nawet kilometra i więcej od niej. Odbywały się wtedy wyścigi na średnim lub długim dystansie. Sprinterem byłem dobrym, długodystansowcem – marnym.

 

Którejś nocy pociąg stanął na dużej stacji Prochładne. Wyszedłem jak i wielu innych na tory, żeby odetchnąć świeżym powietrzem i rozprostować gnaty. Peron był pusty. Podszedł jakiś cywil i poprosił naszą konduktorkę, żeby go wpuściła do wagonu. Był wyraźnie na gazie i może dlatego jej wyjaśnienie, że jest to eszelon i nie wolno w nim przewozić pasażerów nie przemówiło do niego. Zaczął się awanturować. Wtem w ręku jego coś błysnęło. Pomyślałem, że to nóż i w tym momencie ów przedmiot poszybował z ogromną siłą w kierunku głowy konduktorki. Na szczęście zdążyła ją uchylić i o ścianę wagonu rozprysła, się butelka a chuligan rzucił się do ucieczki. Za nim pomknęło kilku chłopców z naszego wagonu. Nie miał szans ucieczki, był jedynym po cywilnemu ubranym człowiekiem na peronie i przez to łatwo zauważalnym i odróżnialnym. Pierwszy dopadł go Wołodia z naszej brygady i podstawił mu nogę. Facet runął na peron i dostał straszne lanie, nawet jak na jego czyn za wielkie. Kopano go butami długo i zawzięcie, boję się, że chyba poszło przy tym kilka żeber. Leżał jeszcze wciąż na peronie, gdy pociąg nasz odjeżdżał w kierunku Mineralnych Wód.

Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy zobaczyłem na tle czarnego nieba wspaniałe zjawisko – olbrzymi dwuwierzchołkowy szczyt krwawiący czerwienią – tak, właśnie czerwienią śniegu. To najwyższy szczyt Kaukazu, ponad pięć i pół tysiąca metrów wysokości liczący Elbrus. To jego oświetlały już promienie słońca.

 

Wołodię, o którym wspomniałem z okazji owej niespokojnej nocy na stacji Prochładne, znałem dobrze z Czemberkendu. Był w brygadzie technikiem budowlanym, była to także jego specjalność w cywilu. Dlatego właśnie, jako potrzebny specjalista został dość wcześnie zdemobilizowany. Zresztą i wiek predestynował go do tego, zbliżał się bowiem do czterdziestki. Pochodził z Odessy i tam też się udawał. W wagonie trzymał się razem z innym „odiessitą” – tak po rosyjsku nazywają się mieszkańcy tego miasta i portu nad morzem Czarnym – Miszą. Misza był od niego nieco młodszy a zwolniono go z wojska, gdyż też miał zawód szczególnie potrzebny w tym okresie – był piekarzem. Byli typowymi przedstawicielami Odessy – weseli, śmiali, zaradni. Było w nich trochę cwaniactwa i wielkie umiłowanie swego rodzinnego miasta, cechy charakterystyczne jego mieszkańców.

Pod względem szczególnego jakiegoś lokalnego patriotyzmu „odessyci” przypominają bardzo naszych lwowian. W ogóle te dwa miasta – mam tu na myśli przedwojenny Lwów – mają jakieś cechy wspólne, chociażby to, że oba stanowią (Lwów w czasie przeszłym) konglomerat różnych narodowości. We Lwowie mieszkali Polacy, Ukraińcy, Żydzi, sporo Ormian, w Odessie – Rosjanie, Ukraińcy, Żydzi, wielu Ormian, trochę Polaków i Greków (Greków deportowano z Odessy w latach pięćdziesiątych i w wyniku jednorazowej akcji wywieziono gdzieś w głąb Azji sowieckiej). Na styku różnych kultur narodowych powstają często rzeczy wielkie i piękne. Wiadomo, jaką rolę w życiu duchowym i kulturalnym przedwojennej Polski odgrywał Lwów. To samo można powiedzieć i o Odessie. Stąd wyszli między innymi wybitny pisarz Izaak Babel i poeta Eduard Bagricki (obaj zakończyli swe życie w łagrach), tu działał utalentowany pedagog Stolarski, którego uczniami byli najwybitniejsi radzieccy skrzypkowie, że wspomnę choćby Dawida Ojstracha. Odeskie konserwatoriom ukończyło wielu pianistów o światowej sławie, wśród nich znakomity Emil Gilels. Z Odessy bądź jej okolic pochodzi wielu słynnych matematyków, m.in. Izrail Gelfand i Mark Krejn. W mieście tym przeżyłem trzy lata i tu ukończyłem uniwersytet, z Odessą bezpośrednio lub pośrednio związane jest jedenaście lat mego życia w ZSRR w okresie powojennym. A wszystko to zaczęło się właśnie od mojej znajomości z Wołodią.

 

Stawało się coraz chłodniej, był późny październik i oddalaliśmy się coraz bardziej od słonecznego Kaukazu. Zaczęły padać deszcze, rozpoczęła się smutna jesienna słota. Dziwne rzeczy działy się z workami naszych potentatów solnych. Zaczęły wilgotnieć, potem stały się zupełnie mokre. Sól w nich przekształcała się stopniowo w ohydną, gęstą, słoną bryję i powoli acz nieuchronnie wyciekała z worków tworząc koło nich maleńkie kałuże. W oczach topniały ogromne zapasy przewożonej soli a wraz z nimi fortuny ich posiadaczy. Nastąpił moment, że worki stały się pustawe. Ktoś wreszcie nie wytrzymał i wyrzucił swój wraz z resztkami zawartości. Za nim poszli inni. Nie dowiedli też na ogół do miejsca przeznaczenia swego „towaru” i posiadacze śledzi. Wobec skąpego i nieregularnie otrzymywanego wyżywienia posilali się swym skarbem. Ci to choć sobie pojedli pysznej „dierbientskoj sielodki” pozbawiając niestety Ukrainę tak lubianego tam i poszukiwanego w owym czasie „oseledcia”

 

. Jechaliśmy przez Kubań w stronę Rostowa, pociąg posuwał się coraz wolniej, coraz częściej stawał i coraz dłuższe były postoje. Im dalej, tym wyraźniejsze były ślady wojny, która przeszła przez te ziemie, tym większe zniszczenie. Smutno było i szaro a wrażenie to potęgowała jesienna pogoda.

Czas podróży skracaliśmy sobie rozmowami. Najwięcej mówiono o domu, o bliskim już spotkaniu z rodzina. Nie wszyscy mieli to szczęście, że wracali do kogoś. Wielu jechało na zgliszcza, rodziny wielu zginęły. Co pewien czas ktoś rozstawał się z nami, dojeżdżał do miejsca przeznaczenia, otrzymywał od naczelnika eszelonu dokumenty i wysiadał. Kiedyś podczas postoju na jakiejś dużej stacji Wołodia i Misza zwrócili się do naczelnika:

– Dajcie nam nasze dokumenty, sami dojedziemy do domu prędzej niż tym eszelonem.

– A dokąd jedziecie?

– Do Odessy.

– Odiessitam dokumientow nie dam.

– Poczemu? – Wy nim dojedziecie do Odessy wszystkie stacje po drodze zdemolujecie.

Taką to opinią cieszyli się „odessyci”.

 

Któregoś wieczoru gadaliśmy sobie jak zwykle o tym i o owym.

– A ty dokąd jedziesz przyjacielu? – zwrócił się do mnie jeden z kolegów, górnik z zagłębia Donieckiego.

– Bo Wierzchowa, takiej wsi koło Ostroga.

– A gdzie ten twój Ostróg leży?

– W obwodzie rówieńskim, na Ukrainie Zachodniej,

W oczach mego rozmówcy odmalowało się zdumienie graniczące z przerażeniem.

– Coś ty, zwariował?

– Dlaczego miałbym zwariować? Pracowałem tam przed wojną i tam wracam.

– Ty nie wiesz co dzieje się na Ukrainie Zachodniej? Tam działała partyzantka, tam mordują naszych.

– Ale ja przecież jestem poniekąd stamtąd.

– No to co, wystarczy, że nosisz szary szynel czerwonoarmiejski. Nie bądź idiotą, nie jedź tam. Przeżyłeś taką wojnę a teraz po wszystkim chcesz zginąć od kuli zza węgła?

– To nie może być prawda.

– To co, ja kłamię? Przecież byłem tam i wiem co się tam dzieje.

– A dokąd mam jechać?

– Byle gdzie, choćby do nas do zagłębia, ale nie tam. Szkoda mi ciebie, młody jesteś, całe życie przed tobą, a ty chcesz je sobie skrócić.

Odtąd górnik nie dawał mi spokoju. Do samego Rostowa i jeszcze dalej nie przestawał mnie namawiać, żebym zmienił cel podroży.

- Polubiłem cię i nie dam ci zginąć od kuli albo noża czy pętli.

Przyprowadził z innego wagonu jakiegoś żołnierza i ten opowiedział mi, że jest z Wołynia, że jego ojciec jest w ich wsi przewodniczącym kołchozu i że nie nocuje w domu, co noc zmieniając chatę.

– Gdyby nie to, już by nie żył. Górnik ma rację. Panuje tam straszny terror, a metody działania są wręcz bestialskie.

Przypomniałem sobie, co mi Zeleńczuk opowiedział w eszelonie ewakuacyjnym w Berdyczowie o potwornej śmierci Odnokołowa i Tuszmanów i zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym co robić.

– No dobrze, ale ja mam skierowanie do wojenkomatu w Ostrogu.

– Wielka rzecz – wtrącił się ktoś z żołnierzy. – Gdzie przyjedziesz, tam i będziesz. Żadna komenda wojewódzka czy rejonowa nie odmówi zarejestrowania zdemobilizowanego żołnierza.

– Ale do kogo ja przyjadę? Przecież nie mogę mieszkać na ulicy.

W nocy przyśnił mi się straszny sen. Byłem w Wierzchowie w chacie Franka Sokołowskiego. Była noc i do chaty podkradli się jacyś ludzie w kapturach na głowie. Wyglądali jak Ku-Klux-Klan. Zrozumiałem, że chcą mnie zamordować. Chciałem uciekać, ale nie mogłem, nogi stały się jak ołowiane. Chciałem krzyknąć, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Obudziłem się przerażony, a z rana zdecydowałem ostatecznie, że do Wierzchowa nie pojadę. Górnik był szczęśliwy.

– Wiesz co? – zwrócił się do mnie Wołodia, który przysłuchiwał się tej rozmowie. – Jedź do nas do Odessy. W Odessie jeszcze nikt nie umarł z głodu, jeśli miał kumpli, a ty ich masz – mnie i Miszę. Będziesz tymczasem u mnie. Dobrze ci nie będzie, być może będziesz spał na podłodze, ale z domu cię nie wyrzucimy i głodny też nie bodziesz. A tam jakoś się rozejrzysz. W Odessie można żyć, Odessa-mama – jak to się mówi.

Zgodziłem się. I tak zaczął się okres mego życia, który można nazwać odeskim. Stałem się z czasem – jeśli nie całkowicie, to w jakimś stopniu – „odessytą”.

*

Minęliśmy Rostów i wlekliśmy się przez Zagłębie Donieckie, zatrzymując się na niezliczonej ilości jego stacji i stacyjek. Na jednej z nich wysiadł mój towarzysz podróży, który namówił mnie żebym nie jechał do Wierzchowa. Przypadłem mu najwidoczniej do gustu, bo ze mną się najserdeczniej żegnał, jeszcze raz przestrzegając mnie przed powrotem na Ukrainę Zachodnią. Kto wie, może uratował mi życie. W każdym razie zmiana celu podróży wpłynęła niewątpliwie na moje dalsze losy.

 

Droga pracz Donbas do Charkowa wiodła dobrze mi znaną z jesieni 1941 roku trasą. To nią właśnie wiałem spod Achtyrki razem z Kiszyniowskim, podróżując przez jakiś czas w towarzystwie przygodnie spotkanego górnika w otwartym wagonie naładowanym węglem.

Był początek listopada, gdy przybyliśmy do Charkowa, Tu nasz eszelon, którego skład osobowy przerzedził się już na tyle, że większość wagonów była niemal pusta, zakończył swój bieg. Oddano nam dokumenty i polecono jak najszybciej najkrótszą drogą jechać do miejsca przeznaczenia.

Okazało się, że bardzo dużo osób jedzie do Odessy bądź w stronę Odessy. Tryskający energią i pomysłami Wołodia udał się wobec tego do naczelnika stacji i wywalczył dla nas oddzielny wagon. Pociąg nasz miał odjechać w nocy.

Padał deszcz i było zimno, stałem z Wołodią i Miszą w kącie poczekalni, gdy zbliżyła się do nas zdemobilizowana sanitariuszka Marusia, podróżująca z nami w eszelonie. Było w nim sporo kobiet, miały oddzielny wagon. Tę dziewczynę znaliśmy dobrze i bardzo ucieszyliśmy się na jej widok. Spytała, kiedy mamy pociąg, a gdy dowiedziała się, że w nocy, zaproponowała nam udać się z nią do jej domu gdzieś w posiołku niedaleko Charkowa. Zaproszenie przyjęliśmy z radością.

Osiedle nazywało się Nowa Bawaria. Był w nim wielki browar czy nawet kilka browarów i nie wiem, czy nie stąd pochodziła właśnie ta jego dziwna nazwa. Nasza koleżanka mieszkała w małym domku swoich rodziców. Oczekiwali jej z dnia na dzień i radość z powrotu ukochanej córki była nie do opisania. Ze wzruszeniem i zazdrością patrzałem na to powitanie, na mnie nikt nie czekał a i domu mego nie było. Kolacja była świetna a wódka lała się obficie. Marusia siedziała koło mnie i opowiadała mi o swych przygodach wojennych.

– Wiesz, miałam męża frontowego, wysokiej rangi oficera. Już go chyba więcej nie zobaczę i nawet nie chcę.

To mówiąc wyjęła swoją książeczkę wojskową i wyrwała z niej ostatnią stronicę, gdzie zarejestrowany był akt ślubu.

– Jestem znów panną i to na wydaniu – rzekła śmiejąc się.

Zrozumiałem znaczenie jej słów. Ona mi się też podobała, była ładna i miła. Pomyślałem, że mógłbym właściwie już zakończyć swą wędrówkę, mieć dom, przemiłą i bardzo przystojną żonę. Pomyślałem też, że byłoby to rezygnacją z powrotu do Polski, który wydawał mi się tak bliski. Oparłem się pokusie. Żegnałem się z Marusią serdecznie i nie bez żalu.

I znów dworzec w Charkowie. Siąpiło i było nieznośnie zimno. Na dodatek wypiliśmy po wódce bardzo dużo piwa i teraz marzliśmy okropnie i biegali wciąż do dworcowego klozetu.

Nocą podstawiono pociąg osobowy do Odessy. Jeden wagon był zarezerwowany dla nas. Przy wejściu do niego stała konduktorka i sprawdzała skierowania i zaświadczenia na przejazd koleją.

– Was nie puszczę – powiedziała do mnie. – Macie skierowanie zupełnie gdzie indziej.

Zacząłem jej objaśniać, że zmieniłem zamiar, że jej jest wszystko jedno ile osób pojedzie w tym wagonie, bo i tak nie mamy numerowanych miejsc – wszystko na próżno. Prosiłem, tłumaczyłem – bez skutku, była niewzruszona. Wmieszali się koledzy – nic nie pomogło. Sytuacja moja stawała się rozpaczliwa. Wreszcie zdecydowałem się na coś, czego się do dziś wstydzę, ale co zrobić – musiałem, jeśli chciałem jechać do Odessy – schwyciłem konduktorkę za klapy i zepchnąłem ze schodków na peron. Za chwilę byłem już w wagonie. Było w nim ciemno i mogła mnie szukać do jutra, zresztą bała się wejść do wagonu, gdzie byli sami żołnierze, wszyscy stojący po mojej stronie.

Do Odessy jechaliśmy długo. Po drodze Wołodia i Misza opowiadali mi dużo o swym rodzinnym mieście, chwaląc go bez miary.

– Zobaczysz, jak nas tam będą witali. Na pewno z Charkowa już telegrafowali, że jedzie wagon ze zdemobilizowanymi. Wyjdzie na dworzec orkiestra, będzie fajnie. To nie Charków czy jakieś inne miasto, to Odessa.

Jechał z nami w wagonie jeden niesamowity typ. Obserwowałem go od samego Bujnakska. Zapewne Cygan, o oliwkowej cerze i wielkich odstających uszach. Ubrany jak większość z nas w „gimnastiorkę”, bryczesy i kirzowe buty. Wiózł ogromną walizę „trofeów” z Niemiec. Na każdej większej stacji wychodził na peron włożywszy przedtem na głowę piękny, błyszczący cylinder. Można sobie wyobrazić, jak pasował do jego ubioru i twarzy. Był przy tym za duży i jeśli nie spadał mu na oczy to tylko dlatego, że opierał się o jego ośle uszy.

Na stacji Gołta pociąg zatrzymał się na dłużej. Zdziwiło mnie, że stacja nazywa się Gołta a miasto, w którym leży – Pierwomajsk. Objaśniono mi, że przed rewolucją miasto też nazywało się Gołta. Nazwę tę zmieniono potem na Pierwomajsk, pozostawiając bez zmiany nazwę stacji. Z Pierwomajskiem związały mnie z czasem losy. Przepracowałem w nim po ukończeniu uniwersytetu sześć lat. Tu się ożeniłem, tu urodziły się moje dzieci, stąd repatriowałem się w 1956 roku do Polski. O tym, że tak będzie nie mogłem wiedzieć w chmurne popołudnie jednego z pierwszych dni listopada 1945 roku.

 

Przed odejściem pociągu podeszły do naszego wagonu dwie dziewczyny i poprosiły, żebyśmy je wzięli ze sobą. Jadą do Odessy, o bilety jest trudno, wymagane są przepustki. Mieliśmy zasadę nie brać obcych, tym razem jednak złamaliśmy ją. Może dlatego, że były ładne, że umiały do nas podejść i spodobać się chyba wszystkim. Mieliśmy część wagonu wydzieloną dla naszych pań i tam je umieściliśmy.

Byliśmy już blisko Odessy. W wagonie rozpoczęła się krzątanina. Ubierano się, pakowano, myto. Wtem rozległ się krzyk jednej z naszych koleżanek:

– Gdzie są moje pieniądze? Ja nie mam pieniędzy.

Za chwilę brak pieniędzy stwierdziła jeszcze jedna dziewczyna a potem trzecia.

– To te dziwki nas okradły. Oddajcie natychmiast pieniądze.

Przygodne podróżniczki nie przyznały się jednak do kradzieży i wezwano nas na pomoc.

– Oddajcie dziewczynom pieniądze, słyszycie?

– Nie oddamy, bo nie wzięłyśmy.

– A kto wziął, może same wyfrunęły?

– A dlaczego właśnie my, może to jedna z nich okradła inne.

– Tyleśmy razem jechali i nic nie zginęło, a was wzięliśmy na jedną noc i pieniądze przepadły. Radzę oddać po dobroci.

– Nie wzięłyśmy.

– Oddajcie, bo was zrewidujemy.

– Nie macie prawa.

– Nikt tu o prawo nie będzie pytał. Oddajcie, bo jak znajdziemy, to będzie gorzej.

Zaczęto je przeszukiwać. Z początku broniły się, potem usiłowały nas zjednać kokieterią, ale to nie pomogło. Rozebrano je do naga i pieniądze znaleziono. Właściwie na tym należało tymczasem poprzestać, niestety znaleźli się wśród nas krewcy chłopcy, którzy spuścili im tęgie lanie. W Odessie oddano je w ręce milicji, która się nimi zaopiekowała i to tym chętniej, że nie miały dowodów osobistych, co w ZSRR jest jednym z grzechów głównych.

*

W Odessie nie witała nas żadna orkiestra ani w ogóle nikt. Z dworca udaliśmy się do mieszkania Wołodi, a właściwie jednej z sióstr Wołodi, Berty. Mieszkała przy ulicy Stalina, w oficynie starego, nieremontowanego chyba od czasów rewolucji domu. W tym samym domu naprzeciwko mieszkała druga siostra Wołodi, Lala (nie wiem, od jakiego imienia to było zdrobnienie). Ku memu wielkiemu zdziwieniu Wołodię witano niezbyt serdecznie, a Miszy i moją obecność skwitowano niemym wyrzutem.

– Misza będzie u nas niedługo – tłumaczył się Wołodia. – On jest z Odessy, dom jego został zburzony, musi odnaleźć kogoś ze swoich. Boria nie ma gdzie się podziać. Nie chce wracać na Ukrainę Zachodnią. Pobędzie u nas jakiś czas a potem się gdzieś urządzi.

Wołodia wiedział już z listów sióstr, że jego żonę zamordowano w czasie okupacji. Berta i Lala przesiedziały ten okres w obozie, do którego Rumuni spędzili Żydów. Siostry nie napisały Wołodi jednak całej prawdy. Nie chcąc go jeszcze bardziej martwić ukryły przed nim, że jego małymi dziećmi, które zostały na świecie same, zaopiekowała się jakaś Ukrainka, chłopka z okolic Odessy i że wszelki ślad po nich zaginął. Wołodia jeździł potem przez kilka lat po okolicznych wioskach i chutorach szukając swego synka i córeczki, ale nigdy ich nie odnalazł.

 

Do Odessy przyjechaliśmy 6 listopada. Tego dnia nie poszliśmy już do komisariatu wojskowego, a ponieważ dwa następne dni były świąteczne – rocznica Rewolucji Październikowej, postanowiliśmy pójść tam dziewiątego. Tymczasem obejrzałem z kolegami Odessę. Widać było, że jest pięknem miastem, chociaż zniszczenia wojenne były duże. Piękne bulwary, dużo parków i skwerów, ładne budowle, wśród których przeważa secesja, liczne pomniki no i duma Odessy – piękna opera. „Odessyci” twierdzą, że jest w Europie druga po mediolańskiej „La Scali”, ale chyba przesadzają. Na ulicach spacerowały tłumy ludzi, wesołych, hałaśliwych. Mimo, iż Odessa jest miastem położonym na Ukrainie, słyszało się tylko rosyjski. Ale jaki to był dziwny rosyjski. Po pierwsze akcent. Większość mieszkańców tego miasta niezależnie od swej narodowości mówi z żydowska. Z kimkolwiek rozmawiałem, miałem wrażenie, że mówię z Żydem. Po drugie w Odessie używa się pewnych specyficznych słów nie znanych w innych częściach Związku Radzieckiego albo znanych jako tzw. powiedzenia odeskie. Wiele z nich poznałem dopiero później, ale niektóre zwróciły moją uwagę na siebie już wówczas. Tak więc w Odessie nie wolno powiedzieć „kto posliednij w oczeriedi?” (kto ostatni w kolejce). Słyszy się wówczas zwykle odpowiedź „sam ty posliednij” lub „sam ty posliednij durak”. Słowo „posliednij” jest w Odessie bowiem uważane za obraźliwe. Należy więc pytać „kto krajnij?” tzn. „kto jest skrajny?” W dziwnym kontekście używa się często słowa „ili” – „lub”. Powiedziane ni z tego ni z owego ma wyrażać niekiedy powątpiewanie, częściej jednak mówi się je z odcieniem samochwalstwa. Wspaniałym zwrotem jest „zadrawstwujtie, ja wasza tiotia”. Wyraża on brak zgody na stanowisko rozmówcy, dezaprobatę jego poglądu. Na przykład:

– lle kosztuje ta szmatka?

– Ta szmatka kosztuje 200 rubli metr.

– A sto nie będzie?

– Zdrawstwujtie, ja wasza tiotia. Za sto rubli to wy sobie możecie kupić prawdziwą szmatę a to jest najlepszy jedwab.

– Ili.

W „języku odeskim” używa się wielu słów żydowskich zwykle dopasowanych – na przykład końcówką – do rosyjskiego. Popularnym słowem jest „chuchem”, co oznacza w jidisz „mędrzec”, ale po „odesku” ma raczej znaczenie „cwaniak” i używane jest najczęściej w sensie ironicznym. Tak więc „bolszoj chuchem” oznacza raczej głupca niż mędrca. Latem 1947 roku byłem w Odessie na sesji studium zaocznego. Siedziałem w jakiejś stołówce i rozmawiałem z przygodnym znajomym, który się do mnie dosiadł. Gdy się dowiedział, że chcę się przenieść do Odessy na studia dzienne, wyraził powątpiewanie czy dam sobie radę z trudnościami życia.

– U nas jest takie przysłowie: „jesli ty w Berdiczewie był bolszoj chuchem, to w Odessie budiesz jele, jele poc” (jeśli w Berdyczowie byłeś wielkim cwaniakiem, to w Odessie będziesz ledwie ledwie chujem). To słowo „poc” – też pochodzenia żydowskiego – zrobiło w Odessie wielką karierę i rozprzestrzeniło się z niej na cały Związek Radziecki.

W powszechnym użyciu jest inne żydowskie słowo – „chochma” (żart, dowcip, cięte powiedzenie). Odmienia się je przez przypadki jakby było słowem rosyjskim. Utworzono od niego także pochodne: „chochmit'” – mówić „chochmy” (żartować, dowcipkować) oraz „chochmacz” – ten, który opowiada „chochmy” (dowcipniś, żartowniś).

W Odessie rzadko usłyszy się na przykład „między nim i nią jest wielka różnica”, częściej „między nim a nią są dwie wielkie różnice”.

 

9 listopada z rana poszliśmy w trójkę – Wołodia, Misza i ja do komisariatu wojskowego. W wojenkomacie była duża kolejka, takich jak my było mnóstwo. Bardzo się denerwowałem – co będzie, jeśli mi każą jechać tam dokąd miałem wypisane skierowanie? Oficer przyjmujący moje dokumenty nawet nie zapytał mnie, dlaczego nie pojechałem do Wierzchowa lecz do Odessy. Gdy było już po wszystkim spytałem go, czy nie wie nic o repatriacji byłych obywateli polskich do Polski. Spojrzał na mnie jak na wariata i tylko wzruszył ramionami.

Wróciliśmy z Wołodią do niego, a Misza poszedł szukać swoich krewnych. Wrócił wieczorem. Odnalazł kogoś z bliskich i powiedział, że jutro się do nich przenosi. Berta odetchnęła z ulgą, że zostanie tylko z bratem. Była schorowana i źle znosiła obecność obcego człowieka. Ja mieszkałem u Lali, spałem tam na podłodze, ale dość wygodnie. Tego wieczora Lala zapytała mnie, co mam zamiar robić dalej.

– Bo widzicie, mój mąż zginął na froncie. Teraz mi się nadarza możliwość ponownego wyjścia za mąż. Ten facet nie ma jednak mieszkania no i rozumiecie... Jednym słowem wasza obecność u mnie stoi na przeszkodzie moim planom.

– Jutro idę dowiedzieć się jak wygląda sprawa mego powrotu do Polski. Mam nadzieję, że będę mógł dać wam odpowiedź kiedy opuszczę wasze mieszkanie. A może Berta zgodziłaby się, żebym zamieszkał chwilowo u niej?

Berta nie zgodziła się. Bardzo źle się ostatnio czuła, była znerwicowana i nie miała zamiaru dzielić z kimś obcym swego mieszkania, tzn. pokoju w mieszkaniu komunalnym, w którym mieściło się kilka rodzin (Lala też gnieździła się w jednym pokoju mieszkania komunalnego).

Nazajutrz poszedłem do Dzielnicowej Rady Narodowej. Tam o repatriacji Polaków nie miano zielonego pojęcia i odesłano mnie do Rady Miejskiej. Biegałem od urzędnika do urzędnika, ale nikt nic o tym nie wiedział. Poradzono mi pójść do Rady Obwodowej. Kończyły się już godziny urzędowania i postanowiłem udać się tam w poniedziałek.

W Radzie Obwodowej odsyłano mnie od Annasza do Kajfasza aż wreszcie jeden urzędnik powiedział mi, że są specjalne urzędy zajmujące się repatriacją, ale w Odessie takiego nie ma, a oprócz tego termin zgłaszania się minął 1 listopada.

Ze zwieszoną głową wracałem do domu. Lala zapytała, jak wyglądają moje sprawy i ponowiła prośbę o możliwie szybkie opuszczenie mieszkania. Sytuacja moja stała się krytyczna, tym bardziej, że kończyły mi się pieniądze. Długo biłem się z myślami, aż wreszcie postanowiłem pójść do Obwodowego Wydziału Oświaty Ludowej i prosić o zatrudnienie mnie jako nauczyciela. Dalsze starania o repatriację w tych warunkach były – przynajmniej chwilowo – niemożliwe.

W ObłONO (tak się ten wydział nazywa w skrócie) przyjęto mnie życzliwie, niemal radośnie. Bardzo potrzebowano nauczycieli, zwłaszcza matematyków. O pozostaniu w Odessie nie było mowy, tu nauczycieli było dużo – zresztą gdzie bym mieszkał. W grę wchodziła tylko prowincja. Napisałem podanie, życiorys. Dano mi skierowanie do wsi Nikołajewka, będącej centrum rejonu. Miałem się zgłosić w tamtejszym Rejonowym Wydziale Oświaty.

– Pojedziecie pociągiem do stacji Berezowka – objaśniono mi. – Stamtąd dostaniecie się jakoś do Nikołajewki, samochodem lub furmanką, to niedaleko.

Smutny i przybity wróciłem do domu. Rozumiałem, że z dalszych starań o powrót do kraju muszę zrezygnować. Jeśli były one bezowocne w Odessie, to cóż dopiero w jakiejś Nikołajewce. Wciąż jeszcze liczyłem na odezwanie się Mirki, ale gdy to nastąpiło, było już za późno.

Moja gospodyni bardzo się ucieszyła, że urządziłem się, dla niej była to sprawa pierwszorzędnej wagi. Wołodia zaprowadził mnie na Nowy Bazar, abym sobie coś kupił do jedzenia na drogę. Nowy Bazar był wówczas siedliskiem legalnego handlu prywatnego. Na małych sklepikach widniały szyldy z nazwiskami właścicieli, ot taki mały odeski NEP. Widok ten był dla mnie wręcz niezwykły. Gdy latem następnego roku przyjechałem do Odessy na studia zaoczne, nic z tego już nie pozostało.

15 listopada rano poszedłem na dworzec kolejowy aby udać się do Berezowki (po rosyjsku Bieriezowka, po ukraińsku Bereziwka). Ciepło żegnali mnie Wołodia i Misza.

Z Wołodią widywałem się potem od czasu do czasu, gdy studiowałem na Uniwersytecie Odeskim. Ożenił się powtórnie z lekarką, której mąż zginął na froncie. Stanowili dobraną parę i było im ze sobą dobrze. Niestety, niedługo to trwało. Któregoś dnia, gdy Faina (tak nazywała się żona Wołodi) wróciła z pracy do domu, zastała męża leżącego w palcie na łóżku. Nie żył. Widocznie przed wyjściem do pracy źle się poczuł, położył się na chwilę i już więcej nie wstał. Skosił go zawał.

Nieszczęśliwie ułożyły się losy Miszy. Został zgodnie ze swą specjalnością piekarzem. To były ciężkie czasy i Misza – jak i inni – kombinował. Sprawa się wykryła i groziło mu co najmniej wyrzucenie z partii. Misza wiedział czym to pachnie i postanowił uciec z Odessy, pojechał na Ukrainę Zachodnią. Gdy jechał tam kiedyś autobusem, napadli na pojazd banderowcy. Wylegitymowali wszystkich i zrewidowali. Gdy znaleźli przy Miszy legitymację partyjną, skatowali go nieludzko. Wrócił potem do Odessy. Widziałem go, wyglądał okropnie, widać było na nim ślady pobicia i ran, osiwiał. Ukrywał się gdzieś, a potem znikł Wołodi i mnie z oczu.

*

„W tumanie skryłaś miłaja Odiessa” – jak śpiewano w popularnej piosence Pociąg unosił mnie wciąż dalej od niej. Miarowy stukot kół i moje bardzo niewesołe myśli. Jechałem w tzw. ogólnym wagonie, w dużym tłoku, gwarze i zapachu czosnku, którego nie znoszę. Panował tu język ukraiński. Mój nastrój był wisielczy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że już nigdy nie zobaczę Polski, zostanę w kraju, w którym zostać mi się nie chce. Przerażało mnie, że jadę w nieznane, do jakiejś wiochy – choć i centrum rejonowego, ale jednak wiochy odległej od kolei, że może z tej Nikołajewki wyślą mnie do jeszcze gorszej dziury, na jakiś chutor czy coś w tym rodzaju. Sześć lat minęło od mego wyjścia z domu rodzinnego i co osiągnąłem? Wciąż jestem bezdomny, bez rodziny, przyjaciół, znajomych, z nieukończonymi studiami. Tak, to prawda, była wojna, ale cóż z tego, czas mija bezlitośnie. Sześć lat życia w okresie gdy jest się najbardziej chłonnym, prężnym, to już nie do odrobienia. Tak, ale z drugiej strony inni oddali życie, zostali kalekami, a ja żyję, mam ręce i nogi, więc nie jest jeszcze najgorzej. A potem znów smutna myśl, którą sobie często powtarzałem, że ja tę swoja małą, prywatną – jeśli tak można powiedzieć – wojnę przegrałem. Z drugiej jednak strony brałem udział w tej wielkiej, prawdziwej wojnie i to po tej stronie, która zwyciężyła.