XXV

 

koniec listopada 1944 – październik 1944

 

W zakładach im. Dżaparidze mało się zmieniło. Ludzie jeszcze bardziej zubożeli, nędza rzucała się w oczy. Nic dziwnego, wojna trwała już prawie trzy i pół roku. Zakładami trząsł nowy główny inżynier, Azerbejdżanin, inwalida wojenny, który wkrótce został dyrektorem naczelnym. Biblioteka otrzymała nową kierowniczkę, Idę Markownę Margolinę, miłą, inteligentną starszą panią, żonę chwalonego w Baku lekarza.

Nasz pluton zajmował pozycję przy ogromnych zbiornikach wysokooktanowej benzyny. Drugim z dział dowodził sierżant Sokołow. Prosty człowiek pochodzący ze wsi odznaczał się cechami charakteru, które czyniły go prawdziwym arystokratą ducha. Dobroć, pogoda ducha, życzliwość dla ludzi, spokój i opanowanie, grzeczność i kultura – nie wiem skąd się to brało w tym człowieku, który chyba nie ukończył nawet siedmiu klas. Był moim rówieśnikiem. Znałem go już przedtem, ale bliżej poznałem dopiero teraz; przypadliśmy sobie do gustu i bardzo się polubiliśmy.

Dowódcą plutonu został młodszy lejtnant gwardii Durnicki. Nomen-omen – jego głupota była równa co najmniej jego urodzie, a piękny był jak malowanie. Bardzo młody, wysoki, szczupły i zgrabny o twarzy cherubina czy może kapryśnego dziecka. Od razu było po nim widać, że nie pochodzi z plebsu, a i głupota jego była nie plebejska, lecz taka jakaś filisterska, kabotyńska i zmanierowana. Był narwany, porywczy, nie umiał postępować z ludźmi, stale kogoś obrażał a potem przepraszał, to był dobry, że aż do rany przyłóż, to znowu wybuchał gniewem, którego nikt nie traktował poważnie. To zgrywał się na doświadczonego dowódcę, to znowu na obrażoną panienkę. Aż dziw brał, że tak mało nauczyło go życie, chociaż był na froncie. Ukończył skrócone kursy oficerskie i co nieco umiał, choć nie za wiele. Na nasze szczęście wkrótce zabrano go od nas i został adiutantem dowódcy brygady. Na to stanowisko nadawał się świetnie – gwardzista, kandydat partii, przystojny, świetnie się prezentujący. Dowódcą naszego plutonu został lejtnant Prierierwin.

 

Z baterii Arutiunowa II nadeszła tragiczna wiadomość – Wacek Kucharski usiłował popełnić samobójstwo. Stosunki między nim a Karpowem opisałem wyżej. To one stały się pośrednio przyczyną desperackiego kroku Wacka. Karpow otrzymał nowy mundur i buty. Nazajutrz ktoś mu je ukradł z ziemianki. Starszy lejtnant znalazł te rzeczy w wykopie niedaleko pozycji i oskarżył o kradzież publicznie Kucharskiego, choć nie miał na to dowodów. Wacek wpakował sobie serię z „Thomsona”, mierząc w serce. Zranił się ciężko, ale uratowano go. Został kaleką, lewa ręka zwisała mu bezwładnie. Przeprowadzono drobiazgowe śledztwo, Karpow broniąc się oskarżał Kucharskiego o samookaleczenie. Wacek został jednak z tego zarzutu oczyszczony i pośrednią winą za to wydarzenie obarczono Karpowa, który miał potem duże nieprzyjemności. Wyszedł z nich obronną ręką. Kucharskiego zdemobilizowano.

Z tego okresu pamiętam dwa sny, jakie miałem. Podczas dyżuru operacyjnego działonu wpakowałem się pod pokrowiec armaty i zasnąłem. Przyśniło mi się, że jestem w Warszawie i idę Nowym Światem. Było jakoś ponuro i strasznie. Szedłem rozglądając się dokoła, bojąc się, ze złapią mnie Niemcy. Tak doszedłem do kina „Colosseum” i wszedłem do środka. Było tam pusto i ciemno. Wtem wypadli skądś Niemcy. Schwytali mnie i posadzili na krześle naprzeciw ekranu, przywiązując ręce do poręczy. Siedziałem na kurku od gazu i moi oprawcy włączyli jakiś aparat, który zaczął pompować mi powietrze do jelit. Ktoś z nich powiedział, że jeśli będę miał zamiar się przyznać, żebym nacisnął palcem guzik w poręczy krzesła. Poczułem nieznośny ból w brzuchu i piersiach, a pompowane powietrze sycząc głośno rozdymało mnie coraz bardziej. Wreszcie nie wytrzymałem i nacisnąłem guzik. Na ekranie pojawiło się pięć kół olimpijskich, aparat przestał działać a ja obudziłem się przerażony. Syczenie jednak trwało nadal i ból też. Paliła mnie nieznośna zgaga a dźwięk pochodził od maszyn fabrycznych.

Mój drugi sen okazał się proroczy. Przyśniło mi się, ze w zakładach wybuchł pożar. Z rana opowiedziałem o tym Arutiunowowi I, a około południa zaczęło się palić i to koło naszej pozycji. Momentalnie włączono prysznice polewające zbiorniki benzyny, ale groźba ich wybuchu była nadal bardzo prawdopodobna i należało natychmiast się ewakuować. Zwykle do pozycji bojowej czy marszowej sprowadzał każde działo „Bofors” oddzielnie cały pluton – czternaście osób, tym razem wystarczyło po cztery osoby na każdą armatę, aby postawić je w bardzo krótkim czasie na koła i wywieźć. Pozostali żołnierze wraz ze mną i Sokołowem w tempie iście sprinterskim wynosili z pozycji skrzynie z pociskami. Pozycja opustoszała w oka mgnieniu. Zrozumiałem wtedy, jak potężnym bodźcem może być strach, oczywiście, jeśli nie jest to strach paraliżujący wolę.

Pożar wkrótce ugaszono. Gdy ustawiliśmy znowu działa podbiegł do mnie Arutiunow I i powiedział cicho:

– Gleichgewicht, ani słowa o waszym śnie, ani słowa nikomu. Zrozumiano?

– Ale dlaczego? Przecież to był tylko sen. Mało co się człowiekowi śni? A że wybuchł potem pożar, przecież to był czysty przypadek.

– Posłuchajcie mnie, ani słowa nikomu, jeśli nie chcecie mieć, być może, bardzo dużych nieprzyjemności.

Obiecałem Arutiunowi, że nic nikomu nie powiem, nie rozumiejąc jednak, o co właściwie chodzi. Po jakimś czasie, gdy nieco dłużej pożyłem w Związku Radzieckim, zrozumiałem, ba, dziwiłem się nawet samemu sobie, że przestroga Nikołaja nie była dla mnie oczywista od razu. Ciekawe, że gdy opowiadałem o tym ludziom, którzy nigdy nie byli mieszkańcami ZSRR, oni też nie rozumieli powodu przestrogi Arutiunowa, była ona natomiast całkowicie zrozumiała dla obywateli bądź byłych obywateli Kraju Rad.

Dowództwo dywizjonu wystąpiło z wnioskiem o nagrodzenie Sokołowa i mnie medalami „za odwagę”. On dostał medal, ja nie. Podobno wniosek o nagrodę dla mnie nie przeszedł przez politotdieł czy też sztab brygady. Żeby być nagrodzonym dobrze jest mieć jeszcze odpowiedni życiorys.

 

Na początku zimy odbyły się wielkie manewry Armii Bakińskiej. Tym razem wśród baterii, które strzelały z pozycji, znalazła się i nasza. Każde działo miało prawo wystrzelać magazynek – pięć pocisków. Armaty strzelały pojedynczo, gdy jedna kończyła, zaczynała następna, W naszym monotonnym życiu było to zdarzenie nie byle jakie, cieszyliśmy się na nie jak dzieci. Frajda była ogromna.

*

17 stycznia 1945 roku wezwano mnie do sztabu dywizjonu, nie pamiętam już, w jakiej sprawie. Gdy pod wieczór wróciłem do baterii, koledzy zakomunikowali mi radosną nowinę – Warszawa została zdobyta! Radość moja nie miała granic. Zaraz też napisałem list do rodziców. Pisałem go w stanie wielkiego podniecenia i w nastroju, który trudno jest mi dzisiaj wspomnieć i opisać. Przecież zdawałem sobie sprawę, że już chyba nie żyją. W ciągu najbliższych kilku dni napisałem kilkadziesiąt listów. Pisałem do wszystkich krewnych, znajomych i kolegów, których, adresy pamiętałem. Po jakimś czasie listy te zaczęły powracać z adnotacjami „Dom zburzony”, „Dom spalony”, a w paru przypadkach „Pod wskazanym adresem nie mieszka”. Wróciły prawie wszystkie, dając świadectwo ogromowi zniszczeń, którym uległa Warszawa.

 

Ofensywa niemiecka w Ardenach została odparta, w Polsce Armia Czerwona posuwała się błyskawicznie naprzód, Trzecia Rzesza dogorywała. 4 lutego spotkali się w Jałcie Churchill, Roosevelt i Stalin. Jakie nadzieje wiązano wówczas z tą konferencją! Kto mógł przewidzieć wtedy, czym stanie się Jałta dla powojennej Europy.

 

22 lutego, w przeddzień Dnia Armii Czerwonej, odprawiono z naszej baterii na rozkaz sztabu brygady wartę do Czemberkendu. Osiemnastu żołnierzy i mnie jako dowódcę warty. W tego rodzaju uroczyste dni obowiązywała wzmożona czujność. Gdy byliśmy w drodze, załamała się nagle pogoda. Temperatura spadała z minuty na minutę. Zaczął wiać huraganowy wiatr i padać śnieg, zjawisko w Baku rzadkie. Nim dojechaliśmy do Czemberkendu, nim przyjęliśmy wartę, temperatura spadła do jakichś -10°. Nie był to duży mróz, lecz dzięki przenikliwemu wiatrowi – strasznie dokuczliwy. W pomieszczeniu wartowniczym zrobiło się bardzo zimno, do tego jeszcze zgasło światło. Na szczęście przygotowana była „koptiłka”, łuska od małokalibrowego pocisku, napełniona naftą, w którą to łuskę wetknięty był prowizoryczny knot. „Koptiłka” niemiłosiernie kopciła i twarze nasze pokryły się wkrótce drobinkami sadzy. Wiatr gwizdał i wył, zaczęły się tworzyć zaspy. Żołnierze byli lekko ubrani i postanowiłem co godzinę zmieniać warty. Już samo rozprowadzanie ich było związane z niemałym wysiłkiem. Wartownicy wracali z twarzami czerwonymi jak raki, pokrytymi sopelkami lodu. To była iście piekielna noc.

Ranek i następny dzień nie przyniosły poprawy. Utrzymywała się niska temperatura a wiatr wiał coraz silniejszy. Nawet iść było trudno. Z radością powitaliśmy zmianę. Ale tu dopiero się zaczęło. Gdy wyszliśmy z miasteczka wojskowego nic nie osłaniało nas już przed wiatrem, który wiał nam prosto w twarz i to jak wiał, zwłaszcza, że Czemberkend jest położony bardzo wysoko nad miastem. Szliśmy przez pusty niezabudowany teren. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Żołnierze opuścili pilotki na uszy, ja zaś kląłem na czym świat stoi swoją „komandirską” czapkę, której opuścić nie mogłem i którą na domiar złego musiałem trzymać za daszek, żeby mi nie sfrunęła z głowy. Czułem, że zaczynają mi marznąć uszy. Spojrzałem na moich chłopców i spostrzegłem, że u niektórych z nich części twarzy z czerwonych zaczynają się stawać białymi. Nie mogliśmy przyspieszyć nazbyt kroku, bo szkwał na to nie pozwalał. Co tu robić? Wtem wpadłem na zbawienny pomysł.

– Alarm gazowy! – krzyknąłem.

Włożyliśmy natychmiast maski przeciwgazowe i tak zeszliśmy na dół do centrum miasta, tam wiatr był już słabszy, ale wiało też niezgorzej. Biegiem dotarliśmy do przystanku tramwajowego. Tramwaj długo nie przyjeżdżał, w mieście wszystko się pokiełbasiło. Nieopodal nas był gmach Rady Komisarzy Ludowych Azerbejdżańskiej SRR. Wpadliśmy do jego obszernego holu. Gdy dyżurujący milicjant zobaczył wbiegającą bandę żołnierzy w maskach na twarzy i z pistoletami maszynowymi w rękach, przeraził się.

– Towarzysze – piszczał. – Co to jest? Tu nie wolno wchodzić.

– Nie wyjdziemy stąd, zamarzamy.

– Wyjdźcie, tu nie wolno…

– Zamknij gębę, bo ci się jeszcze coś stanie – wrzasnąłem, tracąc zupełnie panowanie nad sobą. – Przyjedzie tramwaj i wyjdziemy.

Wreszcie znaleźliśmy się u siebie. Drżąc z zimna zjedliśmy obiad, który nam zostawiono. Teraz by pod koc, ale gdzie tam. Choć już się ściemniło ogłoszono zbiórkę dla odczytania rozkazów z okazji Dnia Armii Czerwonej, Dopiero teraz? Okazało się, że czekano na nas. Mimo iż byłem zmarznięty i piekielnie zmęczony nie żałowałem, zostałem nagrodzony odznaką „Wyborowy artylerzysta”, którą odtąd nie bez pewnej dumy nosiłem na mundurze.

Wichura i zimno nie ustawały i Majstrow wydał rozporządzenie, aby nie wystawiać nocą wart. Drogo to nas kosztowało. Włamano się do komórki, w której stały dwa agregaty prądotwórcze do „Boforsów” i wyrwano z nich wszystkie przybory pomiarowe – woltomierze, amperomierze i inne.

*

I znowu wiosna. Pierwszego maja miała się odbyć w Baku – pierwszy raz od wybuchu wojny – defilada wojskowa połączona z manifestacją ludności. Dla udziału w defiladzie utworzono tzw. pułki zbiorcze. Jednym z nich był pułk artylerii przeciwlotniczej, składający się z działonów kalibru średniego i małego. Wcielona została do niego też nasza bateria. Jakieś dwa tygodnie przed świętem majowym umieszczono nas wraz z armatami i mającymi je ciągać samochodami w koszarach położonych daleko za miastem. Odtąd ćwiczyliśmy po całych dniach. Tydzień przed paradą rozpoczęły się ćwiczenia nocne. Co drugą noc wyjeżdżaliśmy wraz z innymi pułkami zbiorczymi na plac w centrum Baku, gdzie mieliśmy defilować, i odbywaliśmy tam próby. W nocy z 29 na 30 kwietnia odbyła się generalna repetycja. Przed frontem pułków przejechać mieli dowodzący paradą i przyjmujący paradę i wszystko miało być jak „naprawdę”. Ledwie zeszliśmy z samochodów, gdy zza rogu wyjechały dwa auta osobowe z oboma generałami. Nie zdążono już ustawić nas w dwuszeregu koło armat i cały pułk w tym decydującym momencie znalazł się w stanie kompletnego chaosu. Ale jakoś przymknięto na to oko. Potem nastąpiło jeszcze jedno śmieszne wydarzenie. Uczono nas, że gdy przyjmujący paradę generał-lejtnant zawoła „zdrawstwujtie towariszczi”, należy odpowiedzieć „zdrawja żełajem towariszcz gienierał”, pomijając przy tym „lejtnant”. Generałowie byli już niedaleko od nas i zabrzmiało „zdrawstwujtie towariszczi”, odpowiedziano mu „zdrawja żełajem towariszcz gienierał” i w powstałej ciszy na cały ogromny plac zabrzmiał cieniutki ale donośny dziewczęcy głos, wołający „lejtnant”.

1 maja wszystko odbyło się jak należy, powitaliśmy generałów po czym siedliśmy na samochody i przedefilowali przed trybuną, na której główne miejsce zajął przewodniczący Rady Najwyższej ZSRR Michaił Kalinin. Popularny „wszechzwiązkowy starosta”, jak go nazywano, stary bolszewik i współpracownik Lenina nie odgrywał w tym czasie faktycznie żadnej roli politycznej, mimo iż był członkiem Biura Politycznego KC. Ot taki sobie figurant przecinający wstęgi i przemawiający „z okazji”…. Obok niego stał pierwszy sekretarz KC Kompartii Azerbejdżanu, krwawy zbir Bagirow, którego rozstrzelano w okresie likwidacji beriowszczyzny.

Parę dni potem jechałem tramwajem. Niedaleko dworca kolejowego zatrzymano cały ruch. Stały gęste patrole milicji, przez ulicę nie przepuszczano nikogo. Wtem w kierunku dworca przemknęła z ogromną prędkością kawalkada złożona z kilkunastu zupełnie jednakowych czarnych ZIM-ów. To Kalinin wyjeżdżał z Baku. Dworzec i perony były całkowicie opróżnione z ludzi i otoczone szczelnym kordonem milicji.

 

Otrzymaliśmy rozkaz przygotowania dział, przeliczników i agregatów oraz pocisków wraz ze skrzyniami do zdania. Co się dzieje? Wojna się kończy! Przemówił do nas Majstrow:

– Czeka nas ciężka praca. Cały amerykański sprzęt artyleryjski ma być doprowadzony do jak najlepszego stanu – naprawiony, oczyszczony i naoliwiony. Wszystko co otrzymaliśmy w ramach „Lend-Lease” i co nadaje się do zwrotu ma być zwrócone Stanom Zjednoczonym.

Pusto i smutno wyglądały pozycje bez dział. Dziwnie jakoś i nieswojo czuliśmy się my, artylerzyści bez artylerii. Niedługo to trwało. Otrzymaliśmy niebawem nowiuteńkie, prosto z zakładów, 37-mio milimetrowe armatki produkcji radzieckiej. Wykonane w czasie wojny różniły się nieco od swoich poprzedniczek, uproszczono w nich liczne szczegóły, oprócz tego były topornie wykonane. Ledwie zdążyliśmy je oczyścić ze smaru fabrycznego i postawić na pozycji jak rozkazano nam zwijać manatki i z całym sprzętem jechać do Czemberkendu. Wróciłem więc do miejsca, gdzie dwa i pół roku temu zaczynałem służbę w 636 pułku.

 

Zakwaterowano nas w koszarach, w których i przed naszym przyjazdem było dość tłoczno. Przynieśliśmy ze składu dwupiętrowe żelazne łóżka i wypełniliśmy nimi całą pozostałą przestrzeń. Było tak ciasno, że ledwie można było przejść. W nocy – mimo, że okna były otwarte – było bardzo gorąco i duszno. Najbardziej dokuczały nam jednak pluskwy. Wyposzczone rzuciły się na żer z taką energią, że spać nie można było. Budziło nas potworne swędzenie a bielizna pościelowa zaczęła się pokrywać czerwonymi plamami przelanej krwi pasożytów, a właściwie naszej krwi, Nie pomagało pozostawianie na noc światła w sypialniach. Któregoś dnia nasz „wywiad” odkrył w jednym z niedobudowanych czemberkendzkich domów duży skład z „koktajlem Mołotowa”. Nikt tego nie pilnował, przynieśliśmy więc ile się tylko dało butelek do koszar. Płynem przeznaczonym do niszczenia czołgów wroga zaczęliśmy niszczyć naszego wroga, smarując metalowe części łóżek i deski. Oprócz tego stawialiśmy nóżki łóżek w puszkach po konserwach, wlewając tam „koktajl”. Trochę pomogło, ale nie całkiem. W jaki sposób mogły się dobierać do nas pluskwy mimo tak przemyślnej przed nimi obrony? Wkrótce ktoś to zaobserwował. Wychodziły po ścianie na sufit i w momencie gdy znajdowały się nad łóżkiem pikowały stamtąd na swą ofiarę. Okropność.

 

Wreszcie nadszedł dzień, na który z takim utęsknieniem czekaliśmy. 9 maja 1945 roku. Z rana w korytarzu koło kancelarii sztabu wybuchł jakiś tumult. Ludzie tłoczyli się, jeszcze niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co się stało, choć oczekiwaliśmy, że to stać się lada dzień musi. Jakaś dziewczyna krzyczała histerycznie „koniec wojny, wojna skończona”. Słowa „koniec wojny”, „pokój”, „zwycięstwo” rozbrzmiewały wszędzie. Rzucaliśmy się sobie w ramiona, dziewczyny płakały, mężczyźni mieli łzy w oczach. Tego dnia zapomnieć nie można. Choć minęło już od tamtej chwili tyle lat, choć uczucia tego majowego dnia pokryła patyna czasu, choć wartość zwycięstwa dla nas Polaków z upływem czasu zmalała, bo nie spełniło ono naszych nadziei, jednak dnia 9 maja 1945 roku zapomnieć nie można. Mogę bez przesady powiedzieć, że w moim życiu był on jednym z najszczęśliwszych. Dał mi tyle radości, tyle szczęścia i dumy, ile smutku, bólu i upokorzenia przyniósł dzień 27 września 1939 roku, dzień kapitulacji Warszawy.

Do Czemberkendu zaczęły ściągać delegacje dywizjonów brygady. Odbył się wiec, na którym obok drętwej mowy rozbrzmiewały też proste słowa ludzi, słowa płynące z serca.

Po obiedzie ogłoszono czas wolny do następnego dnia. Można było pójść na miasto bez przepustek. Trudno opisać, co działo się w Baku. Radość, wielka radość ludzi. Radość pomieszana ze smutkiem, nie było chyba rodziny, w której by nie opłakiwano kogoś. Tego dnia obejrzałem aż trzy filmy i jeszcze zdążyłem porządnie wypić z kolegami. Niezapomniany dzień.

*

Jeszcze nie przebrzmiały echa artyleryjskiego salutu zwycięstwa w Moskwie, jeszcze unosił się w powietrzu słodki smak triumfu, gdy powiedziano nam – dosyć świętowania, do roboty. 10 maja był dla nas zwykłym dniem, pierwszym z powszednich dni służby czasu pokoju, szarym dniem skoszarowanego dywizjonu.

Nasze armaty stały na dziedzińcu nieopodal głównego gmachu miasteczka wojskowego. Obok nich zebrano do kupy całe nasze „barachło”. Zobaczył to zastępca dowódcy brygady major Bujanow i powiedział:

– Nie mogą te rzeczy leżeć koło dział. W razie bombardowania zostaną zniszczone wraz ze sprzętem artyleryjskim. Trzeba je odnieść dalej.

– Wojna się skończyła – odparł na to dowódca dywizjonu.

– Dla artylerzystów-zenitowców pogotowie bojowe nie kończy się nigdy. Wykonajcie rozkaz.

Przenieśliśmy wszystko daleko od naszej prowizorycznej pozycji.

Wieczorem pojawił się szef sztabu brygady major Brzozowski.

– Kto to widział, żeby sprzęt znajdował się tak daleko od dział – powiedział do Koczana. – W razie konieczności nagłego odejścia z pozycji będziecie biegali po rzeczy? Bzdura.

– Nasze rzeczy były koło dział, ale major Bujanow kazał je odnieść.

– To przynieście je z powrotem.

Nazajutrz przyszedł znowu major Bujanow.

– Czort was pobieri! Znowu umieściliście rzeczy koło dział? Co wam rozkazałem?

– Towarzyszu majorze – tłumaczył się Koczan. – Wykonaliśmy rozkaz majora Brzozowskiego.

– A co, mój rozkaz was nie obowiązuje?

– Obowiązuje ostatni rozkaz.

– W takim razie rozkazuję wam ponownie odnieść wszystko i to możliwie daleko od pozycji.

Nie pamiętam już, ile razy przenosiliśmy nasz sprzęt tam i z powrotem i który z majorów pierwszy machnął wreszcie na to ręką.

 

Nasza bateria otrzymała rozkaz zajęcia pozycji poniżej punktu dowodzenia brygady, na zewnątrz parku Kirowa. Pozycja miała znajdować się na cmentarzu położonym na wzgórzu. Cmentarz był na tyle stary, że nie grzebano już na nim zwłok, ale nie na tyle, żeby go nie odwiedzali krewni zmarłych. Sprawa była bardzo delikatna, gdyż na miejscach przeznaczonych dla dział i na ziemianki znajdowały się groby. Majstrow wystawił dokoła warty i zabronił wpuszczania na cmentarz kogokolwiek. Przychodzących odwiedzać mogiły bliskich zatrzymywano mimo ich gwałtownych protestów i słusznego oburzenia, że bezcześci się groby. Większość z nas też uważała rozkopywanie cmentarza za karygodne.

Ziemia była kamienista, gliniasta; praca nasza była ciężka i z trudem posuwała się naprzód. Część grobów była taka stara, że zrównały się one z ziemią i często zupełnie niespodziewanie wylatywały spod oskardów kości ludzkie. Kiedyś wykopano piękną, zupełnie nienaruszoną zębem czasu trumnę i Majstrow wezwał historyków z Azerbejdżańskiej Akademii Nauk, żeby orzekli, czy nie jest to cenność historyczna. Uczeni mężowie w skupieniu obejrzeli trumnę, po czym jeden z nich odezwał się z całą powagą:

– Dwudziesty wiek.

Dodatkowym kłopotem było wystawianie wart na noc. Ogromna większość żołnierzy panicznie bała się duchów i innych zjaw cmentarnych i odmawiała pójścia na wartę, woleli raporty karne i siedzenie w pace od warty wśród mogił. Z tym większym zdziwieniem zauważałem, że byli także tacy, którzy się do tej służby garnęli. Wkrótce zrozumiałem o co chodzi. Przeszukiwali w nocy rozkopane groby i wykopane trumny w poszukiwaniu biżuterii.

Gdy napracowaliśmy się jak woły i zniszczyli niemało grobów, otrzymaliśmy rozkaz zaprzestania prac. Miejsce uznano za niedogodne dla pozycji i zrezygnowano z niego.

 

Służba w miasteczku wojskowym była cięższa niż na pozycji. Przyczyniała się do tego duża ilość zajęć z musztry, częste całodobowe warty i dyżury w kuchni. Głównym kucharzem w Czemberkendzie został w tym czasie nasz szef kuchni Korolow. Poprzedniego, bardzo przystojnego Tatarzyna zwolniono z tego obowiązku po tym, jak spoliczkował jednego oficera; nie pamiętam już, o co tam poszło. Praca w kuchni nie była łatwa, mimo to garnęło się do niej wielu żołnierzy, karmiono nas bowiem źle i dyżur ten dawał możliwości najedzenia się do syta. Od czasu do czasu i ja trafiałem na służbę w kuchni na czele mego działonu. Kiedyś zauważyłem, że Korolow smaży większą ilość kotletów. Ponieważ do naszych menażek trafiały tylko ślady mięsa, zaciekawiło mnie to. Zapytałem go, dla kogo te kotlety.

– To dla szefa sztabu majora Brzozowskiego, ma cholerny apetyt. Smażę to z mięsa, które się należy żołnierzom. Zdajesz sobie sprawę z tego, o ile więcej wy byście mieli? Tu jest dwadzieścia pięć kotletów, co prawda małych.

– I Brzozowski to wszystko zjada?

– Zwykle przychodzi jeszcze z kimś z dowództwa, wtedy zjadają wszystko. Sam też może zjeść ze dwadzieścia, resztę po nim ja dojadam. Muszę mu do tego jeszcze dawać pomidory. Nie ma ich w naszym jadłospisie i kupuję je za swoje pieniądze.

Wkrótce przyszedł Brzozowski z jednym z wyższych oficerów brygady. Korolow sam zaniósł im półmisek z kotletami obłożonymi pomidorami do pokoiku koło kuchni. Zajrzałem tam przez szparę w drzwiach, na stole stała półlitrówka i dwie szklanki. Majorzy zajadali kotlety aż im się uszy trzęsły. Świnie parszywe. Żołnierz, jeśli znajdzie w swej obiadowej porcji kaszy mikroskopijny ślad mięsa, cieszy się jakby wygrał los na loterii, a ci tu sobie „zakąszają” pół litra dwudziestoma pięcioma kotletami – naszym mięsem, kartoflami purée i pomidorami, które kupił kucharz. Za to gadać o świętym obowiązku służby wojskowej, o patriotyzmie, o wielkiej socjalistycznej ojczyźnie, każdy z tych obżartusów potrafi niezgorzej.

Zapytałem Korolowa, co by było, gdybym zameldował o tych kotletach do politotdiełu.

– Brzozowskiemu nic by się nie stało, na tobie by się odegrał, a oprócz tego wyszedłbyś na szpicla i donosiciela.

 

Powróciła z urlopu Dina. Udzielono go jej z powodu choroby gardła. Mówiła tak cicho, że ledwie ją można było zrozumieć. Powiedziała mi, że jej rodzina żyje w nędzy. Ojciec Diny w tym czasie już nie żył. Zmarł wkrótce po wyzwoleniu od Niemców Kaukazu Północnego. Był już wtedy niemłodym człowiekiem, chorym na nerki. Otrzymał kartę mobilizacyjną. „Wojenkomat” był oddalony od jego wsi chyba o dzień jazdy furmanką. Jechali cały czas po kocich łbach i bezdrożach. Po drodze doznał ciężkiego ataku i zmarł nim dojechał.

 

Mirka pisała mi, że myślą z Bombkiem o powrocie do kraju. Dała mi do zrozumienia, że byłoby dobrze, gdybyśmy wrócili razem. Zacząłem zastanawiać się nad możliwością demobilizacji. Było to jeszcze zupełnie nierealne, ale myśl ta mnie nie opuszczała. Bałem się, że mogą mnie przenieść do innej jednostki i stracę z Mirką kontakt. Podałem jej na wszelki wypadek adres Idy Margolin, bibliotekarki z zakładów Dżaparidze. Zaprzyjaźniłem się z nią i jej mężem i od czasu do czasu ich odwiedzałem.

 

Wieczory miałem teraz na ogół wolne. Spędzałem je na tańcach lub w kinie, nieraz za szachownicą. W dywizjonie MZA pojawił się na miejsce Trifonowa nowy szef sztabu, starszy lejtnant Bronsztejn, człowiek inteligentny, miłośnik szachów. Dowiedział się, że dobrze gram i odtąd często ze inną grywał. Byłem trochę lepszy od niego, wydawało mi się, że nie o wiele. Gdy jednak zaproponował mi mecz z sześciu partii, okazało się, że gram znacznie lepiej, wygrywając już po czterech partiach z wynikiem 4:0.

 

Bywaliśmy często wykorzystywani do robót na rzecz miasta bądź brygady. Któregoś razu posłano pluton Pierierwina do wielkich składów artyleryjskich, o których już pisałem. Pierierwin sam nie pojechał, miałem go zastępować. Kierował naszymi pracami starszyna z działu zaopatrzenia artyleryjskiego brygady. Objaśnił nam nasze zadanie. W składach zmagazynowana jest rezerwa pocisków naszej brygady. Są tam także składowane oddzielnie zapalniki do pocisków 85 mm. Mamy wybrać spośród nich te, które powinny być odesłane do naprawy bądź renowacji. Kryterium selekcji było następujące: na zapalniki są nakręcone ochraniające je pokrywki metalowe (po rosyjsku „kołpaczki”). W końcowej części gwintu znajduje się nić kontrolna. Jeśli jest zerwana – zapalnik uważa się za uszkodzony.

Część zapalników magazynowano luzem, część z nich znajdowała się w metalowych pudłach – po cztery w jednym, zamkniętych hermetycznie. Najwięcej zaś było w zaplombowanych drewnianych skrzyniach, z których każda zawierała cztery wspomniane pudła metalowe, a więc razem szesnaście zapalników.

Energicznie zabraliśmy się do roboty, chcąc ją jak najszybciej zakończyć. Wynieśliśmy na dziedziniec oczywiście tylko te zapalniki, które magazynowano luzem. Selekcjonowanie szło nam dość łatwo. W wątpliwych przypadkach zwracaliśmy się do starszyny, zawsze kwalifikował takie zapalniki jako nadające się do remontu i trudno się było temu dziwić. Zaczął wiać tak dobrze nam znany bakijski wiatr. Podniosły się tumany kurzu, piasek zasypywał nam oczy. Pracować w takich warunkach było nie sposób, musieliśmy wrócić do pomieszczenia. Siedliśmy na glinianej podłodze, nad nami wznosiły się stelaże ze skrzyniami pocisków. Robota szła szybko i wkrótce ją zakończyliśmy.

– Policzcie zapalniki zakwalifikowane do remontu – powiedział starszyna.

Policzyliśmy, było ich nie tak już wiele.

– Wiecie co – rzekł starszyna. – Te pozostałe też są podejrzane. Warto by je także odesłać do warsztatów naprawczych.

– Nie rozumiem, po co w takim razie była potrzebna selekcja. Można to nam było od razu powiedzieć. Oprócz tego mają one w porządku nić kontrolną, więc zgodnie z podanym kryterium są dobre.

– Właśnie, i dlatego będziemy zrywali nić.

– Przecież to jest nonsens – zaoponowałem.

– Nie mędrkujcie sierżancie, ja tu rozkazuję, a wy z waszymi ludźmi macie moje rozkazy wykonywać.

Aby zerwać nić należało choć trochę odkręcić „kołpaczok”. Robiło się to przy pomocy specjalnego klucza. Na ogół pokrywki łatwo ustępowały, po czym zerwanie nici było już tylko czczą formalnością. Niektóre jednak w żaden sposób nie poddawały się naszym wysiłkom.

– Co robić z tymi zapalnikami? – spytałem.

– Niech jeden żołnierz trzyma mocno w rękach zapalnik przyciskając go do stołu a drugi założy na pokrywkę klucz i trzymając go jedną ręką bije w niego młotkiem.

– Co? – zawołaliśmy niemal chórem. – Przecież to są zapalniki. Jeśli taki detonuje, rozerwie człowieka. Mało tego, mogą wylecieć w powietrze składy, a z nimi chyba pół miasta.

– Po pierwsze bijcie ostrożnie i nie w zapalnik lecz w klucz. Po drugie bijecie przecież w płaszczyźnie prostopadłej do osi pocisku, co w zasadzie wyklucza możliwość detonacji. Po trzecie wiecie chyba, że zapalnik ma bezpiecznik, który zwalnia iglicę dopiero po wystrzeleniu pocisku. Nie ma więc mowy o niebezpieczeństwie.

– Towarzyszu starszyno. Nawet największa ostrożność i właściwy kierunek uderzeń młotkiem nie wykluczają przypadku. Co zaś tyczy się bezpiecznika, to ogólnie rzecz biorąc, macie rację, ale czy nie może się zdarzyć, że na tysiąc zapalników jeden ma zepsuty bezpiecznik? A wystarczy przecież na niego trafić, aby doszło do wielkiej tragedii, której ofiarami będziemy nie tylko my.

– Nie gadać tylko wykonywać rozkaz, koniec i kropka.

Zimny pot nas oblewał, gdy wzięliśmy się za bicie młotkiem. Wspomniałem po latach tę historię i uczucie, którego przy tym doznawałem, gdy oglądałem głośny film „Cena strachu”.

Gdy zepsuliśmy już wszystkie będące luzem zapalniki, starszyna rozkazał wziąć się za te, które były w metalowych pudłach. Pomyślałem, że zwariował albo uprawia sabotaż.

– Przecież znajdują się w hermetycznie zamkniętych pudłach! Są więc na pewno dobre.

– Nie wasza sprawa, ja za to odpowiadam.

– I za nasze życie też?

– Jestem razem z wami. Nic się wam dotąd nie stało i nie stanie.

Otworzyliśmy wszystkie pudła, które nie znajdowały się w skrzyniach i wzięliśmy się za psucie zapalników. I znów niektóre pokrywki nie poddawały się i znów drżąc ze strachu musieliśmy używać młotka. Gdy skończyliśmy z pudłami, starszyna kazał nam otworzyć kilka skrzyń, zrywając z nich plomby. Zaczęliśmy się awanturować, ale to nie pomogło.

– Jak dojdziecie do liczby 219 zapalników potrzebujących naprawy, przerwijcie – powiedział starszyna.

Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Wykonaliśmy „normę” i pojechaliśmy do Czemberkendu. Po drodze zapytałem starszynę, o co tu właściwie chodziło.

– Widzisz – zaczął nieco się ociągając – dzisiaj z rana zadzwonił do mego szefa, naczelnika zaopatrzenia artyleryjskiego brygady, inżyniera-kapitana Jegorowa, jego przełożony, naczelnik artyleryjskiego zaopatrzenia armii, inżynier-major Brün i zapytał go, czy ma zapalniki potrzebujące remontu. Jegorow odpowiedział, że tak, a Brün spytał, ile. Kapitan nie wiedział ile, ale nie chciał się do tego przyznać, bo co to za naczelnik, który nie wie, co się u niego dzieje w gospodarstwie. Gdyby podał liczbę mniejszą od rzeczywistej, skompromitowałby się przed Brünem, podał więc na wszelki wypadek nierealnie dużą. A co z tego wyszło – widziałeś.

 

Bakińskie szpitale już od dłuższego czasu były przepełnione rannymi i rekonwalescentami. Ci nieszczęśnicy wychodzili często na miasto, nierzadko żebrząc o machorkę lub trochę pieniędzy. Bywało tak, że gdy ktoś odmawiał, bili go kulami, o których chodzili. „Weselej” zrobiło się w mieście, gdy przyjechała do Baku armia generała-pułkownika Kołpakczego, jedna z tych, które brały udział w szturmie Berlina. Miasto zostało dosłownie okupowane przez rozwydrzonych żołdaków, którym wydawało się, że do nich cały świat należy. Rozpoczęły się grabieże, napady na spokojnych obywateli a nawet zabójstwa. Milicjanci bali się jak ognia zdobywców Berlina, patrole komendantury garnizonowej miały z nimi ciężkie życie, Sam się o tym przekonałem, będąc pewnego razu dowódcą takiego patrolu.

 

Któregoś dnia kazano mi wyprowadzić nasz pluton na musztrę. Wyszliśmy z miasteczka i poszli jak najdalej od oczu „naczalstwa”. Koło niedobudowanego domu, z którego przynosiliśmy „koktajle Mołotowa”, siedliśmy sobie na trawce. Słońce paliło, ćwiczyć nikomu się nie chciało, ani mnie ani tym bardziej żołnierzom. Do budynku podjechało kilka samochodów, wysiedli z nich oficerowie, wśród których było kilku generałów, jeden z nich miał trzy gwiazdki na pagonach. Starszy człowiek o chudej pokrytej ceglastym rumieńcem twarzy. Poznałem go, gdyż widywałem przedtem na zdjęciach. Był to generał-pułkownik Kołpakczy. Zaczęli oglądać budynek, upatrując go sobie zapewne na sztab armii. Bojąc się, że zwrócą na nas uwagę (co to jest, żołnierze siedzą i nic nie robią), podniosłem pluton na nogi i szybko wyprowadziłem ze „strefy zagrożenia”.

 

Od „berlińczyków” dowiedzieliśmy się, że potężne kontyngenty wojsk są przerzucane na Daleki Wschód. Zrozumieliśmy, że oznacza to wojnę z Japonią.

6 sierpnia amerykański bombowiec "B-29" zrzucił na Hiroszimę bombę atomową, 8 sierpnia ZSRR wypowiedział wojnę Japonii, 14 sierpnia doszło na Dalekim Wschodzie do zawieszenia broni a 2 września 1945 roku na pokładzie amerykańskiego pancernika „Missouri” przedstawiciele Japonii podpisali akt kapitulacji. Tym samym po sześciu latach od chwili wybuchu zakończyła się druga wojna światowa.

*

Na podstawie Dekretów Prezydium Rady najwyższej ZSRR zostałem nagrodzony medalami „Za obronę Kaukazu” i „Za zwycięstwo nad Niemcami w wielkiej Wojnie Narodowej”. Pierwszy z nich wręczono mnie i wielu innym kolegom uroczyście 20 sierpnia 1945 roku, drugi – w marcu 1946, gdy już byłem w cywilu. Pierwszymi, którzy otrzymali medale „Za obronę Kaukazu” byli nie dowódcy frontów Kaukaskiego i Zakaukaskiego, generałowie Masliennikow i Tiuleniew, lecz członkowie Rad Wojennych tych frontów, przedstawiciele Państwowego Komitetu Obrony, Łazar Mojsiejewicz Kaganowicz i Ławrentij Pawłowicz Beria.

 

W trzeciej dekadzie sierpnia Bronsztejn zawiadomił mnie, że chce ze mną rozmawiać major ze sztabu armii.

– Likwiduje się w Armii Czerwonej pułki przeciwlotniczych karabinów maszynowych – rozpoczął major. – Ta broń nie ma przyszłości. Coś trzeba zrobić z oficerami mającymi tę specjalność. Jest rozkaz przeszkolić ich na artylerzystów-zenitowców małego kalibru. MZA jest w pewnym sensie im bliska. Dowództwo i sztab armii organizują dla nich kursy. Pewna część zajęć będzie się odbywała w dużych grupach w salach wykładowych, ale najważniejsze są – jak rozumiecie – zajęcia prowadzone bezpośrednio na działach. Niestety, brak nam wykładowców. Otóż dowódca waszej brygady, pułkownik Popow polecił mi was, mówi, że wy to dobrze robicie. Dowódca waszego dywizjonu jest tego samego zdania. Nie chciałem tego załatwiać odgórnie rozkazem i postanowiłem przedtem prosić was o zgodę. Co myślicie o tym?

– Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której sierżant wykładałby oficerom.

– A dlaczego? Wy jesteście specjalistą a oni się uczą.

– Przyzwyczajony jestem do dyscypliny wojskowej i jakoś się będę wstydził, to przecież oficerowie.

– No i cóż? Nie będziecie mieli nigdy do czynienia z większą ich ilością, najwyżej z plutonem, a w większości przypadków z działonem. Utworzymy działony oficerskie i będziecie jakby dowódcą takiego działonu. Czego tu się wstydzić, przecież to wasz chleb powszedni.

– Czy oficerowie będą słuchali sierżanta? Przecież im też będzie jakoś głupio.

– Co? Nie będą słuchali job ich mat'? Muszą się słuchać. Za pysk ich bierzcie, tak po sierżancku, żeby im się odechciało żartów. No co, zgadzacie się? Na pierwsze wasze zajęcia sam przyjdę i dopilnuję, żeby wszystko było jak należy. Będzie wam raźniej.

Zgodziłem się. Wieczorem przedstawiłem majorowi konspekt do zatwierdzenia i umówiliśmy się, że nazajutrz przed zajęciami przyjdzie po mnie.

Miałem już iść na zajęcia a majora wciąż nie było. Zdenerwowany czekałem na niego do ostatniej chwili i nie doczekałem się. Pełen tremy ruszyłem w kierunku działa. Szedłem wolno, spoglądając z niepokojem w stronę armaty. Stało przy niej siedmiu oficerów, lejtnanci, starsi lejtnanci i jeden kapitan. Ten kapitan szczególnie mnie speszył. Dziś już sam nie mogę zrozumieć swego ówczesnego nastroju, tym bardziej nie zrozumie go nikt, kto nie służył w wojsku, a szczególnie radzieckim. Ale wtedy, po czterech latach służby taki stan psychiczny był czymś zupełnie naturalnym.

Gdy byłem blisko działa, jeden z oficerów podbiegł do mnie, przyłożył rękę do daszka i zameldował gotowość działonu do odbycia zajęć.

Przez pierwszą godzinę wykładałem, przez drugą – pytałem. Robiłem to taktownie, prosiłem żeby zgłaszali się do odpowiedzi na ochotnika, nie ganiłem w przypadku popełnienia błędu, lecz delikatnie poprawiałem. Byli – jak mi się wydaje – z zajęć zadowoleni. Nigdy nie miałem w wojsku tak pilnych, zdolnych i chętnych słuchaczy. Peszyła mnie z początku ich aż nazbyt wzorowa dyscyplina, ale przyzwyczaiłem się wkrótce do tego. Podczas zajęć, a nieraz po nich, zadawali mi dużo pytań, interesowali się wszystkim, a – być może – chcieli sprawdzić moją wiedzę. Nie było pytania, na które nie potrafiłem im odpowiedzieć i kiedyś zrobili mi komplement, że podziwiają moją erudycję w dziedzinie małokalibrowej artylerii przeciwlotniczej.

 

Zajęć prowadzonych na kursach nie ukończyłem. Zachorowałem na ciężką grypę – w chwili gdy położono mnie do lazaretu miałem prawie czterdzieści stopni. Ciekawe, przez całą wojnę – mimo ciężkich nieraz warunków – nie chorowałem, a nawet nie lecząc się pozbyłem się żółtaczki. W strojbacie raz tylko miałem na jeden dzień zwolnienie, potem temperatura od razu mi spadła. Teraz zaś, gdy wojna się skończyła, zachorowałem, zupełnie jak w 1939 roku w Łucku. W lazaretach wojskowych w Baku wszystkich, którzy mieli wysoką temperaturę leczono na malarię, chorobę bardzo tam rozpowszechnioną. Mnie też karmiono chininą, choć mówiłem sanitariuszowi (lekarza chyba ani razu na oczy nie widziałem), że mam grypę. Po jakimś czasie przeszło mi i wróciłem do jednostki.

 

Rozpoczęto demobilizację. W pierwszej kolejności zwalniano kobiety i najstarsze roczniki mężczyzn. Żegnałem się z Diną nie wiedząc, czy kiedykolwiek się jeszcze spotkamy. Wkrótce otrzymałem od niej bardzo smutny list. Opisywała trudności, na jakie natrafiła stawiając swe pierwsze kroki w cywilu.

Demobilizacja zaprzątała wszystkie moje myśli. Chciałem się jak najprędzej zwolnić z wojska, żeby zdążyć razem z Mirką i Bombkiem powrócić do Polski. Tymczasem jednak ani płeć ani wiek nie predestynowały mnie do tego. Co gorsze, od pewnego czasu przestały przychodzić listy od Mirki. Nie wiedziałem, co to może znaczyć i ciężko przeżywałem to milczenie moich bliskich. Straciliśmy ze sobą kontakt i nieprędko nawiązaliśmy go znowu. Oni po jakimś czasie przenieśli się z Nukusu w Karakałpakii do Mariupola na Ukrainie, ja po demobilizacji znalazłem się co prawda też na Ukrainie, ale w głuchej wsi w okręgu odeskim. Gdy dostałem od nich za pośrednictwem Idy Markowny list, było już na wszystko za późno.

Przeczytałem gdzieś w prasie, że byli obywatele Polski mogą się repatriować do 1 listopada 1945 roku. Pogłębiło to jeszcze mój niepokój. Nie z każdym z moich przełożonych mógłbym o tych sprawach rozmawiać, po pewnym wahaniu zwierzyłem się z moich myśli i marzeń starszemu lejtnantowi Bronsztejnowi. Powiedział mi, że obecnie nic się nie da zrobić, ale przy pierwszej sposobności postara się mi pomóc.

 

Na Kremlu odbyło się wielkie przyjęcie na cześć wyższych dowódców Armii Czerwonej. Na tym przyjęciu Stalin wygłosił swój słynny toast – toast „Za wielikij russkij narod”. Zarówno adresat toastu jak i jego treść mogły budzić zdumienie. Skończyła się II wojna światowa, dla Związku Sowieckiego – Wielka Wojna Narodowa. W wojnie tej brały udział wszystkie narody ZSRR i wszystkie wniosły do zwycięstwa swój wkład. Tymczasem przywódca kraju, w którym tyle się mówi o internacjonalizmie, o przyjaźni narodów, o wielkim narodzie sowieckim, wznosi toast tylko za jeden naród, co prawda najliczniejszy i grający najwybitniejszą rolę, ale tylko jeden spośród wielu, niech będzie nawet pierwszy wśród wielu, ale przecież nie jedyny, który walczył i ponosił ofiary. Jak mają czuć się po takim toaście przedstawiciele innych nacji, wchodzących w skład Związku Radzieckiego?

Rozwinięcie myśli zawartej w tym toaście też było nietypowe jak na Związek Radziecki. Stalin przyznawał się w nim do błędów rządu, chociaż nie mówił, o jakie błędy chodzi i stwierdził, że inny naród odmówiłby takiemu rządowi zaufania i wybrałby sobie inny. Naród rosyjski nie zwątpił jednak w swój rząd, wykazał tym swój jasny umysł i w wyniku tego zwyciężył.

Toast Stalina nie był oczywiście przypadkiem. Był on kamieniem milowym na drodze nowej polityki narodowościowej, rozpoczętej w ZSRR znacznie wcześniej, jeszcze przed wojną, ale wykrystalizowanej już podczas wojny (warto wspomnieć w związku z tym słowa nowego hymnu „Sojuz nieruszymyj respublik swobodnych spłotiła na wieki wielikaja Rus'”). Przypieczętował on pewien okres rozwoju politycznego i wskazał w sposób jawny kierunki tego rozwoju na przyszłość.

Ida Markowna, którą odwiedziłem w parę dni po toaście Stalina (sądziłem, że może na jej adres nadszedł dla mnie list od Mirki) powiedziała mi, że była na bazarze świadkiem takiej oto sceny. Jakaś Rosjanka kupowała coś u przekupki Azerbejdżanki i bardzo się z nią targowała. Doszło do małej pyskówki i Rosjanka powiedziała wówczas: „Za nas pił towarzysz Stalin a za was nie pił”.

Nawet inteligentny i rozumny Pierierwin poczuł się mile połechtany tym toastem i powiedział do mnie:

– Proszę, proszę, Josif pił za nasz naród.

Zaraz potem odbyły się we wszystkich jednostkach i pododdziałach Armii Czerwonej „politzaniatija” poświęcone toastowi Stalina i historycznej roli narodu rosyjskiego. U nas prowadził je dowódca naszej baterii Majstrow. Odczytał niemal dosłownie z kartki to, co zdążył zanotować na instruktażu. Była to mieszanina demagogii z tanim patosem. Coś niecoś z tego pamiętałem:

– Wspaniały charakter narodu rosyjskiego, jego heroizm został wykuty wiekami walki z otaczającą przyrodą i przeciwnościami losu, walki z wrogami Rosji. W zamierzchłych czasach Rosjanin szedł z rohatyną na niedźwiedzia, a gdy niedźwiedź przywalał go swym cielskiem, nożem rozpruwał mu brzuch.

I tak dalej, i tak dalej. Na drugiej godzinie zajęć Majstrow zadawał nam pytania dotyczące podanego materiału. Jedno z pytań brzmiało: z czym szedł Rosjanin na niedźwiedzia? Po otrzymaniu na nie odpowiedzi Majstrow spytał Gilowa, co robił Rosjanin, gdy niedźwiedź przywalał go swym cielskiem.

– Gdy niedźwiedź przywalał go cielskiem, Rosjanin rozpruwał mu brzuch nożem – odpowiedział zapytany.

Bardzo dziwiłem się wcale niegłupiemu Majstrowowi, że mógł zadawać tak głupie pytania.

 

Wyszło rozporządzenie, w myśl którego można było, czy nawet należało, zwalniać z wojska traktorzystów, nauczycieli i ludzi jeszcze kilku deficytowych i potrzebnych zawodów. Pojawiła się więc wielka szansa dla mnie. Postanowiłem skwapliwie z niej skorzystać, tym bardziej, że należało wygrać walkę z czasem – do zakończenia repatriacji tych, którzy przed wojną byli obywatelami polskimi, zostawało go niewiele. Udałem się do Bronsztejna z zapytaniem, co mam robić.

– Złóżcie podanie o zwolnienie z wojska i poprzyjcie je jakimś dokumentem, że byliście nauczycielem.

Napisałem podanie i załączyłem do niego dwa papierki potwierdzające to, że pracowałem jako nauczyciel.

Oddałem to Bronsztejnowi, który miał nadać sprawie bieg.

Następnego dnia wbiegł do koszar Rumiancew. Od razu zauważyłem, że jest czymś bardzo przejęty.

– Chodźcie ze mną na chwilę – zwrócił się do mnie z niehamowaną złością.

Gdy znaleźliśmy się na dziedzińcu, rozpoczął:

– Czy wyście zwariowali?

– Nie rozumiem – odpowiedziałem spokojnie.

– Złożyliście podanie o zwolnienie z wojska.

– Mam do tego prawo, jestem nauczycielem.

– Byliście nauczycielem, teraz jesteście wojskowym i wasze miejsce jest tutaj, nie rozumiecie tego?

– W czasie wojny wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni byli wojskowymi, większość z nich musi powrócić do pracy.

– Większość, ale nie wszyscy. Ci, co zdobyli wysokie kwalifikacje wojskowe i wykazali odpowiednie w tym kierunku uzdolnienia, powinni zostać w armii. Wy do takich należycie.

– Mam dwadzieścia sześć lat i jestem sierżantem, inni w moim wieku są już starszymi lejtnantami a nawet kapitanami.

– Poślemy was do szkoły oficerskiej.

– Już dwa razy mnie tam posyłano i co z tego?

– A jeśli nawet zostaniecie zawodowym podoficerem, przecież podoficerem armia stoi.

– Dziękuję za taką karierę, wolę być nauczycielem. Może potem pójdę na studia i zdobędę wyższe wykształcenie.

– Ciekawe tylko dokąd się stąd udacie. Macie rodzinę? Macie mieszkanie? Będziecie się błąkali jak bezpański pies. A wiecie jakie ciężkie jest teraz życie? Zostańcie, nie pożałujecie. Właśnie mówi się o zorganizowaniu kursów dla dowódców różnego szczebla, planowaliśmy zatrudnić was jako wykładowcę. Sądzę, że potem, gdy pokażecie tam kim jesteście, łatwo będzie skierować was do szkoły oficerskiej. Jeśli nic a tego nie wyjdzie, złożycie ewentualnie podanie o zwolnienie.

– Dziękuję za waszą troskę o mnie, ale postanowiłem pójść do cywila i od tego zamiaru nie odstąpię.

– Rozczarowałem się do was. Myślałem, że jesteście prawdziwym wojskowym a okazaliście się w armii przelotnym ptakiem.

Rumiancew nawet się ze mną nie pożegnał i nie życzył mi pomyślności. Po prostu odwrócił się i poszedł. Był wściekły i głęboko przeżywał to, co się stało.

Tego samego dnia poprosił mnie na rozmowę Partorg. Był bardzo zasmucony moją decyzją.

– Źle robicie. Tu sprawdziliście się, moglibyście pójść prostą drogą w górę i wysoko zaszlibyście. A co czeka was właściwie w cywilu?

Przytoczyłem te same argumenty, co w rozmowie z Rumiancewem, nie przekonały one jednak kapitana. Wreszcie postanowiłem powiedzieć mu prawdę.

– Niech to pozostanie między nami – moim marzeniem jest powrót do Polski.

– O czym wy myślicie? Chcecie wrócić na cmentarze? Nie rozumiecie co mogło się stać z waszymi rodzicami i krewnymi? Przecież tam każde miejsce, każde drzewo, każdy kamień będą wam przypominały o tragedii, która dotknęła waszych bliskich. Czy można żyć w takich warunkach, czy można żyć na cmentarzu?

Gdy po bardzo długiej rozmowie Partorgowi nie udało się mnie przekonać, uścisnął mi rękę, życząc pomyślności w dalszym życiu. Był bardzo smutny, a ja wzruszony tą rozmową. Wiedziałem, że był mi życzliwy i że jego rady płyną z dobrego serca.

 

A więc podlegam demobilizacji! Oznajmił mi to starszy lejtnant Bronsztejn. Wkrótce wezwano mnie do sztabu brygady. Takich jak ja przybyło tam wielu. Ludzie starszych roczników, traktorzyści, kilku nauczycieli. Załatwiamy różne formalności. Najważniejsza z nich to wypisanie skierowania do odpowiedniego komisariatu wojskowego dla zarejestrowania się. W tym celu należy podać miejscowość, do której demobilizowany chce się udać. Co ja mam powiedzieć? Z głupia frant oznajmiam, że chcę wrócić do Polski. Patrzą na mnie jak na wariata – to nie biuro paszportowe, to sztab brygady. Po krótkim namyśle podałem Wierzchów, w którym byłem nauczycielem w latach 1940-1941. Pomyślałem sobie, że mam tam znajomych, będę miał gdzie się podziać, a potem będę się starał o powrót do kraju. Wierzchów jest blisko granicy i stamtąd zapewne repatriacja będzie łatwiejsza.

Wśród zwalnianych z wojska jest mój nieodłączny od czasu przebywania w obozie towarzysz broni Sasza Riemnow. Jak i inni nie może już doczekać się chwili powrotu do domu.

Wypłacono nam ogromne – jak mi się wydawało – pieniądze. Dostałem ponad pięć tysięcy rubli, ile są one warte, przekonałem się niebawem. Wypisano nam zaświadczenia uprawniające do bezpłatnego przejazdu koleją do miejsca zamieszkania. Następnego dnia pożegnano nas uroczyście w sali klubowej i kazano czekać na eszelon, który ma nas zawieźć na punkt demobilizacyjny, skąd będziemy rozsyłani do domów. Pozwolono nam zdjąć naramienniki, nakazując jednocześnie przestrzeganie dyscypliny i stosowanie się do obowiązującego w brygadzie porządku dnia.

Gdy następnego dnia poszedłem na miasto, z przyzwyczajenia wciąż salutowałem, ponieważ zaś nie nosiłem naramienników, zatrzymywano mnie za nieprzepisowy ubiór bądź podejrzewając o dezercję. Udałem się na targ, gdzie sprzedawano odzież i kupiłem sobie wysokie buty, bryczesy uszyte z niemieckiego feldgrau i szynel – mój był już w okropnym stanie. Wydałem na to prawie wszystkie otrzymane pieniądze, ale miałem przynajmniej co włożyć na początek. Odwiedziłem też Margolinów i pożegnałem się z nimi. Prosiłem ich, aby przechowali dla mnie listy od Mirki, jeśli takie nadejdą i obiecałem przysłać swój adres, na jaki będą mogli mi je odesłać.

 

Z urlopu wrócił starszyna Red'ko. Był w rodzinnej wsi na Ukrainie. Opowiedział ciekawe rzeczy, W jego rejonie działania wojenne i okupacja pozostawiły po sobie tragiczne ślady. Panuje tam bieda, ale urodzaj tego roku jest dobry i ludzie z nadzieją patrzą w przyszłość. NKWD i NKGB prowadzą energiczną akcję przeciwko kolaborantom, mają miejsce masowe aresztowania, osądzają policjantów, starostów, przewodniczących kołchozów działających pod niemieckim zarządem, tłumaczy i urzędników zatrudnionych w niemieckich komendanturach a nawet kobiety, które prały Niemcom bieliznę. Daje się we znaki brak mydła i soli.

– Chłopcy – zakończył swoją „prelekcję” Red'ko. – Jeśli ktoś z was demobilizuje się i jedzie na Ukrainę, bierzcie ze sobą sól i śledzie, możecie na tym zrobić majątek.

Akurat liczni demobilizowani pochodzili z Ukrainy. Wielu z nich posłuchało Red'ki. Majątku jednak nie zrobili a co stało się z wielkimi worami soli, którą zakupili, dowiemy się w następnym rozdziale.

 

Podstawiono samochody ciężarowe, którymi miano nas odwieźć na dworzec. Nastąpiła chwila pożegnania. Żegnają się ze mną Nikołaj Arutiunow, Pierierwin, Majstrow, Partorg, Bronsztejn, Lieskowski, Tkaczenko, Sokołow, chłopcy z mego działonu i inni koledzy. Życzenia na drogę, uściski dłoni.

Po raz ostatni przejeżdżam przez tak dobrze mi znane ulice i zaułki miasta, w którym spędziłem trzy lata mego życia. A oto i dworzec. Wysiadamy z samochodów i udajemy się na peron. Pociąg już czeka.