Nim dojechaliśmy do Czemberkendu, nim przyjęliśmy wartę,
temperatura spadła do jakichś -10°. Nie był to duży mróz, lecz dzięki
przenikliwemu wiatrowi strasznie dokuczliwy. W pomieszczeniu
wartowniczym zrobiło się bardzo zimno, do tego jeszcze zgasło światło. Na
szczęście przygotowana była koptiłka, łuska od małokalibrowego
pocisku, napełniona naftą, w którą to łuskę wetknięty był prowizoryczny knot.
Koptiłka niemiłosiernie kopciła i twarze nasze pokryły się
wkrótce drobinkami sadzy. Wiatr gwizdał i wył, zaczęły się tworzyć zaspy.
Żołnierze byli lekko ubrani i postanowiłem co godzinę zmieniać warty. Już
samo rozprowadzanie ich było związane z niemałym wysiłkiem. Wartownicy
wracali z twarzami czerwonymi jak raki, pokrytymi sopelkami lodu. To była
iście piekielna noc.
Ranek i następny dzień nie przyniosły poprawy. Utrzymywała się niska
temperatura a wiatr wiał coraz silniejszy. Nawet iść było trudno. Z radością
powitaliśmy zmianę. Ale tu dopiero się zaczęło. Gdy wyszliśmy z miasteczka
wojskowego nic nie osłaniało nas już przed wiatrem, który wiał nam prosto
w twarz i to jak wiał, zwłaszcza, że Czemberkend jest położony bardzo wysoko
nad miastem. Szliśmy przez pusty niezabudowany teren. Nigdzie nie było widać
żywej duszy. Żołnierze opuścili pilotki na uszy, ja zaś kląłem na czym świat
stoi swoją komandirską czapkę, której opuścić nie mogłem i którą
na domiar złego musiałem trzymać za daszek, żeby mi nie sfrunęła z głowy.
Czułem, że zaczynają mi marznąć uszy. Spojrzałem na moich chłopców
i spostrzegłem, że u niektórych z nich części twarzy z czerwonych zaczynają
się stawać białymi. Nie mogliśmy przyspieszyć nazbyt kroku, bo szkwał na to
nie pozwalał. Co tu robić? Wtem wpadłem na zbawienny pomysł.
Alarm gazowy! krzyknąłem.
Włożyliśmy natychmiast maski przeciwgazowe i tak zeszliśmy na dół do centrum
miasta, tam wiatr był już słabszy, ale wiało też niezgorzej. Biegiem
dotarliśmy do przystanku tramwajowego. Tramwaj długo nie przyjeżdżał,
w mieście wszystko się pokiełbasiło. Nieopodal nas był gmach Rady Komisarzy
Ludowych Azerbejdżańskiej SRR. Wpadliśmy do jego obszernego holu. Gdy
dyżurujący milicjant zobaczył wbiegającą bandę żołnierzy w maskach na twarzy
i z pistoletami maszynowymi w rękach, przeraził się.
Towarzysze piszczał. Co to jest? Tu nie wolno wchodzić.
Nie wyjdziemy stąd, zamarzamy.
Wyjdźcie, tu nie wolno
Zamknij gębę, bo ci się jeszcze coś stanie wrzasnąłem, tracąc
zupełnie panowanie nad sobą. Przyjedzie tramwaj i wyjdziemy.
Wreszcie znaleźliśmy się u siebie. Drżąc z zimna zjedliśmy obiad, który nam
zostawiono. Teraz by pod koc, ale gdzie tam. Choć już się ściemniło ogłoszono
zbiórkę dla odczytania rozkazów z okazji Dnia Armii Czerwonej, Dopiero teraz?
Okazało się, że czekano na nas. Mimo iż byłem zmarznięty i piekielnie zmęczony
nie żałowałem, zostałem nagrodzony odznaką Wyborowy artylerzysta,
którą odtąd nie bez pewnej dumy nosiłem na mundurze.
Wichura i zimno nie ustawały i Majstrow wydał rozporządzenie, aby nie
wystawiać nocą wart. Drogo to nas kosztowało. Włamano się do komórki,
w której stały dwa agregaty prądotwórcze do Boforsów i wyrwano
z nich wszystkie przybory pomiarowe woltomierze, amperomierze i inne.
*
I znowu wiosna. Pierwszego maja miała się odbyć w Baku pierwszy raz
od wybuchu wojny defilada wojskowa połączona z manifestacją ludności.
Dla udziału w defiladzie utworzono tzw. pułki zbiorcze. Jednym z nich był
pułk artylerii przeciwlotniczej, składający się z działonów kalibru średniego
i małego. Wcielona została do niego też nasza bateria. Jakieś dwa tygodnie
przed świętem majowym umieszczono nas wraz z armatami i mającymi je ciągać
samochodami w koszarach położonych daleko za miastem. Odtąd ćwiczyliśmy po
całych dniach. Tydzień przed paradą rozpoczęły się ćwiczenia nocne. Co drugą
noc wyjeżdżaliśmy wraz z innymi pułkami zbiorczymi na plac w centrum Baku,
gdzie mieliśmy defilować, i odbywaliśmy tam próby. W nocy z 29 na 30 kwietnia
odbyła się generalna repetycja. Przed frontem pułków przejechać mieli
dowodzący paradą i przyjmujący paradę i wszystko miało być jak
naprawdę. Ledwie zeszliśmy z samochodów, gdy zza rogu wyjechały
dwa auta osobowe z oboma generałami. Nie zdążono już ustawić nas w dwuszeregu
koło armat i cały pułk w tym decydującym momencie znalazł się w stanie
kompletnego chaosu. Ale jakoś przymknięto na to oko. Potem nastąpiło jeszcze
jedno śmieszne wydarzenie. Uczono nas, że gdy przyjmujący paradę
generał-lejtnant zawoła zdrawstwujtie towariszczi, należy
odpowiedzieć zdrawja żełajem towariszcz gienierał, pomijając przy
tym lejtnant. Generałowie byli już niedaleko od nas i zabrzmiało
zdrawstwujtie towariszczi, odpowiedziano mu zdrawja
żełajem towariszcz gienierał i w powstałej ciszy na cały ogromny plac
zabrzmiał cieniutki ale donośny dziewczęcy głos, wołający lejtnant.
1 maja wszystko odbyło się jak należy, powitaliśmy generałów po czym siedliśmy
na samochody i przedefilowali przed trybuną, na której główne miejsce zajął
przewodniczący Rady Najwyższej ZSRR Michaił Kalinin. Popularny
wszechzwiązkowy starosta, jak go nazywano, stary bolszewik
i współpracownik Lenina nie odgrywał w tym czasie faktycznie żadnej roli
politycznej, mimo iż był członkiem Biura Politycznego KC. Ot taki sobie
figurant przecinający wstęgi i przemawiający z okazji
.
Obok niego stał pierwszy sekretarz KC Kompartii Azerbejdżanu, krwawy zbir
Bagirow, którego rozstrzelano w okresie likwidacji beriowszczyzny.
Parę dni potem jechałem tramwajem. Niedaleko dworca kolejowego zatrzymano
cały ruch. Stały gęste patrole milicji, przez ulicę nie przepuszczano nikogo.
Wtem w kierunku dworca przemknęła z ogromną prędkością kawalkada złożona
z kilkunastu zupełnie jednakowych czarnych ZIM-ów. To Kalinin wyjeżdżał z Baku.
Dworzec i perony były całkowicie opróżnione z ludzi i otoczone szczelnym
kordonem milicji.
Otrzymaliśmy rozkaz przygotowania dział, przeliczników i agregatów oraz
pocisków wraz ze skrzyniami do zdania. Co się dzieje? Wojna się kończy!
Przemówił do nas Majstrow:
Czeka nas ciężka praca. Cały amerykański sprzęt artyleryjski ma być
doprowadzony do jak najlepszego stanu naprawiony, oczyszczony
i naoliwiony. Wszystko co otrzymaliśmy w ramach Lend-Lease i co
nadaje się do zwrotu ma być zwrócone Stanom Zjednoczonym.
Pusto i smutno wyglądały pozycje bez dział. Dziwnie jakoś i nieswojo czuliśmy
się my, artylerzyści bez artylerii. Niedługo to trwało. Otrzymaliśmy niebawem
nowiuteńkie, prosto z zakładów, 37-mio milimetrowe armatki produkcji
radzieckiej. Wykonane w czasie wojny różniły się nieco od swoich poprzedniczek,
uproszczono w nich liczne szczegóły, oprócz tego były topornie wykonane.
Ledwie zdążyliśmy je oczyścić ze smaru fabrycznego i postawić na pozycji jak
rozkazano nam zwijać manatki i z całym sprzętem jechać do Czemberkendu.
Wróciłem więc do miejsca, gdzie dwa i pół roku temu zaczynałem służbę
w 636 pułku.
Zakwaterowano nas w koszarach, w których i przed naszym przyjazdem było dość
tłoczno. Przynieśliśmy ze składu dwupiętrowe żelazne łóżka i wypełniliśmy nimi
całą pozostałą przestrzeń. Było tak ciasno, że ledwie można było przejść.
W nocy mimo, że okna były otwarte było bardzo gorąco i duszno.
Najbardziej dokuczały nam jednak pluskwy. Wyposzczone rzuciły się na żer
z taką energią, że spać nie można było. Budziło nas potworne swędzenie
a bielizna pościelowa zaczęła się pokrywać czerwonymi plamami przelanej krwi
pasożytów, a właściwie naszej krwi, Nie pomagało pozostawianie na noc światła
w sypialniach. Któregoś dnia nasz wywiad odkrył w jednym
z niedobudowanych czemberkendzkich domów duży skład z koktajlem
Mołotowa. Nikt tego nie pilnował, przynieśliśmy więc ile się tylko dało
butelek do koszar. Płynem przeznaczonym do niszczenia czołgów wroga zaczęliśmy
niszczyć naszego wroga, smarując metalowe części łóżek i deski. Oprócz tego
stawialiśmy nóżki łóżek w puszkach po konserwach, wlewając tam
koktajl. Trochę pomogło, ale nie całkiem. W jaki sposób mogły się
dobierać do nas pluskwy mimo tak przemyślnej przed nimi obrony? Wkrótce ktoś
to zaobserwował. Wychodziły po ścianie na sufit i w momencie gdy znajdowały
się nad łóżkiem pikowały stamtąd na swą ofiarę. Okropność.
Wreszcie nadszedł dzień, na który z takim utęsknieniem czekaliśmy. 9 maja
1945 roku. Z rana w korytarzu koło kancelarii sztabu wybuchł jakiś tumult.
Ludzie tłoczyli się, jeszcze niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co się
stało, choć oczekiwaliśmy, że to stać się lada dzień musi. Jakaś
dziewczyna krzyczała histerycznie koniec wojny, wojna skończona.
Słowa koniec wojny, pokój, zwycięstwo
rozbrzmiewały wszędzie. Rzucaliśmy się sobie w ramiona, dziewczyny płakały,
mężczyźni mieli łzy w oczach. Tego dnia zapomnieć nie można. Choć minęło już
od tamtej chwili tyle lat, choć uczucia tego majowego dnia pokryła patyna
czasu, choć wartość zwycięstwa dla nas Polaków z upływem czasu zmalała, bo
nie spełniło ono naszych nadziei, jednak dnia 9 maja 1945 roku zapomnieć nie
można. Mogę bez przesady powiedzieć, że w moim życiu był on jednym
z najszczęśliwszych. Dał mi tyle radości, tyle szczęścia i dumy, ile smutku,
bólu i upokorzenia przyniósł dzień 27 września 1939 roku, dzień kapitulacji
Warszawy.
Do Czemberkendu zaczęły ściągać delegacje dywizjonów brygady. Odbył się wiec,
na którym obok drętwej mowy rozbrzmiewały też proste słowa ludzi, słowa
płynące z serca.
Po obiedzie ogłoszono czas wolny do następnego dnia. Można było pójść na
miasto bez przepustek. Trudno opisać, co działo się w Baku. Radość, wielka
radość ludzi. Radość pomieszana ze smutkiem, nie było chyba rodziny, w której
by nie opłakiwano kogoś. Tego dnia obejrzałem aż trzy filmy i jeszcze
zdążyłem porządnie wypić z kolegami. Niezapomniany dzień.
*
Jeszcze nie przebrzmiały echa artyleryjskiego salutu zwycięstwa w Moskwie,
jeszcze unosił się w powietrzu słodki smak triumfu, gdy powiedziano nam
dosyć świętowania, do roboty. 10 maja był dla nas zwykłym dniem, pierwszym
z powszednich dni służby czasu pokoju, szarym dniem skoszarowanego dywizjonu.
Nasze armaty stały na dziedzińcu nieopodal głównego gmachu miasteczka
wojskowego. Obok nich zebrano do kupy całe nasze barachło.
Zobaczył to zastępca dowódcy brygady major Bujanow i powiedział:
Nie mogą te rzeczy leżeć koło dział. W razie bombardowania zostaną
zniszczone wraz ze sprzętem artyleryjskim. Trzeba je odnieść dalej.
Wojna się skończyła odparł na to dowódca dywizjonu.
Dla artylerzystów-zenitowców pogotowie bojowe nie kończy
się nigdy. Wykonajcie rozkaz.
Przenieśliśmy wszystko daleko od naszej prowizorycznej pozycji.
Wieczorem pojawił się szef sztabu brygady major Brzozowski.
Kto to widział, żeby sprzęt znajdował się tak daleko od dział
powiedział do Koczana. W razie konieczności nagłego odejścia z pozycji
będziecie biegali po rzeczy? Bzdura.
Nasze rzeczy były koło dział, ale major Bujanow kazał je odnieść.
To przynieście je z powrotem.
Nazajutrz przyszedł znowu major Bujanow.
Czort was pobieri! Znowu umieściliście rzeczy koło dział?
Co wam rozkazałem?
Towarzyszu majorze tłumaczył się Koczan. Wykonaliśmy
rozkaz majora Brzozowskiego.
A co, mój rozkaz was nie obowiązuje?
Obowiązuje ostatni rozkaz.
W takim razie rozkazuję wam ponownie odnieść wszystko i to możliwie
daleko od pozycji.
Nie pamiętam już, ile razy przenosiliśmy nasz sprzęt tam i z powrotem
i który z majorów pierwszy machnął wreszcie na to ręką.
Nasza bateria otrzymała rozkaz zajęcia pozycji poniżej punktu dowodzenia
brygady, na zewnątrz parku Kirowa. Pozycja miała znajdować się na cmentarzu
położonym na wzgórzu. Cmentarz był na tyle stary, że nie grzebano już na nim
zwłok, ale nie na tyle, żeby go nie odwiedzali krewni zmarłych. Sprawa była
bardzo delikatna, gdyż na miejscach przeznaczonych dla dział i na ziemianki
znajdowały się groby. Majstrow wystawił dokoła warty i zabronił wpuszczania
na cmentarz kogokolwiek. Przychodzących odwiedzać mogiły bliskich zatrzymywano
mimo ich gwałtownych protestów i słusznego oburzenia, że bezcześci się groby.
Większość z nas też uważała rozkopywanie cmentarza za karygodne.
Ziemia była kamienista, gliniasta; praca nasza była ciężka i z trudem posuwała
się naprzód. Część grobów była taka stara, że zrównały się one z ziemią
i często zupełnie niespodziewanie wylatywały spod oskardów kości ludzkie.
Kiedyś wykopano piękną, zupełnie nienaruszoną zębem czasu trumnę i Majstrow
wezwał historyków z Azerbejdżańskiej Akademii Nauk, żeby orzekli, czy nie
jest to cenność historyczna. Uczeni mężowie w skupieniu obejrzeli trumnę, po
czym jeden z nich odezwał się z całą powagą:
Dwudziesty wiek.
Dodatkowym kłopotem było wystawianie wart na noc. Ogromna większość żołnierzy
panicznie bała się duchów i innych zjaw cmentarnych i odmawiała pójścia na
wartę, woleli raporty karne i siedzenie w pace od warty wśród mogił. Z tym
większym zdziwieniem zauważałem, że byli także tacy, którzy się do tej służby
garnęli. Wkrótce zrozumiałem o co chodzi. Przeszukiwali w nocy rozkopane groby
i wykopane trumny w poszukiwaniu biżuterii.
Gdy napracowaliśmy się jak woły i zniszczyli niemało grobów, otrzymaliśmy
rozkaz zaprzestania prac. Miejsce uznano za niedogodne dla pozycji
i zrezygnowano z niego.
Służba w miasteczku wojskowym była cięższa niż na pozycji. Przyczyniała się do
tego duża ilość zajęć z musztry, częste całodobowe warty i dyżury w kuchni.
Głównym kucharzem w Czemberkendzie został w tym czasie nasz szef kuchni
Korolow. Poprzedniego, bardzo przystojnego Tatarzyna zwolniono z tego
obowiązku po tym, jak spoliczkował jednego oficera; nie pamiętam już, o co
tam poszło. Praca w kuchni nie była łatwa, mimo to garnęło się do niej wielu
żołnierzy, karmiono nas bowiem źle i dyżur ten dawał możliwości najedzenia się
do syta. Od czasu do czasu i ja trafiałem na służbę w kuchni na czele mego
działonu. Kiedyś zauważyłem, że Korolow smaży większą ilość kotletów. Ponieważ
do naszych menażek trafiały tylko ślady mięsa, zaciekawiło mnie to. Zapytałem
go, dla kogo te kotlety.
To dla szefa sztabu majora Brzozowskiego, ma cholerny apetyt. Smażę
to z mięsa, które się należy żołnierzom. Zdajesz sobie sprawę z tego, o ile
więcej wy byście mieli? Tu jest dwadzieścia pięć kotletów, co prawda małych.
I Brzozowski to wszystko zjada?
Zwykle przychodzi jeszcze z kimś z dowództwa, wtedy zjadają wszystko.
Sam też może zjeść ze dwadzieścia, resztę po nim ja dojadam. Muszę mu do tego
jeszcze dawać pomidory. Nie ma ich w naszym jadłospisie i kupuję je za swoje
pieniądze.
Wkrótce przyszedł Brzozowski z jednym z wyższych oficerów brygady. Korolow
sam zaniósł im półmisek z kotletami obłożonymi pomidorami do pokoiku koło
kuchni. Zajrzałem tam przez szparę w drzwiach, na stole stała półlitrówka
i dwie szklanki. Majorzy zajadali kotlety aż im się uszy trzęsły. Świnie
parszywe. Żołnierz, jeśli znajdzie w swej obiadowej porcji kaszy mikroskopijny
ślad mięsa, cieszy się jakby wygrał los na loterii, a ci tu sobie
zakąszają pół litra dwudziestoma pięcioma kotletami naszym
mięsem, kartoflami purée i pomidorami, które kupił kucharz. Za to gadać
o świętym obowiązku służby wojskowej, o patriotyzmie, o wielkiej
socjalistycznej ojczyźnie, każdy z tych obżartusów potrafi niezgorzej.
Zapytałem Korolowa, co by było, gdybym zameldował o tych kotletach do
politotdiełu.
Brzozowskiemu nic by się nie stało, na tobie by się odegrał, a oprócz
tego wyszedłbyś na szpicla i donosiciela.
Powróciła z urlopu Dina. Udzielono go jej z powodu choroby gardła. Mówiła tak
cicho, że ledwie ją można było zrozumieć. Powiedziała mi, że jej rodzina żyje
w nędzy. Ojciec Diny w tym czasie już nie żył. Zmarł wkrótce po wyzwoleniu
od Niemców Kaukazu Północnego. Był już wtedy niemłodym człowiekiem, chorym
na nerki. Otrzymał kartę mobilizacyjną. Wojenkomat był oddalony
od jego wsi chyba o dzień jazdy furmanką. Jechali cały czas po kocich łbach
i bezdrożach. Po drodze doznał ciężkiego ataku i zmarł nim dojechał.
Mirka pisała mi, że myślą z Bombkiem o powrocie do kraju. Dała mi do
zrozumienia, że byłoby dobrze, gdybyśmy wrócili razem. Zacząłem zastanawiać
się nad możliwością demobilizacji. Było to jeszcze zupełnie nierealne, ale
myśl ta mnie nie opuszczała. Bałem się, że mogą mnie przenieść do innej
jednostki i stracę z Mirką kontakt. Podałem jej na wszelki wypadek adres
Idy Margolin, bibliotekarki z zakładów Dżaparidze. Zaprzyjaźniłem się z nią
i jej mężem i od czasu do czasu ich odwiedzałem.
Wieczory miałem teraz na ogół wolne. Spędzałem je na tańcach lub w kinie,
nieraz za szachownicą. W dywizjonie MZA pojawił się na miejsce Trifonowa nowy
szef sztabu, starszy lejtnant Bronsztejn, człowiek inteligentny, miłośnik
szachów. Dowiedział się, że dobrze gram i odtąd często ze inną grywał. Byłem
trochę lepszy od niego, wydawało mi się, że nie o wiele. Gdy jednak
zaproponował mi mecz z sześciu partii, okazało się, że gram znacznie lepiej,
wygrywając już po czterech partiach z wynikiem 4:0.
Bywaliśmy często wykorzystywani do robót na rzecz miasta bądź brygady.
Któregoś razu posłano pluton Pierierwina do wielkich składów artyleryjskich,
o których już pisałem. Pierierwin sam nie pojechał, miałem go zastępować.
Kierował naszymi pracami starszyna z działu zaopatrzenia artyleryjskiego
brygady. Objaśnił nam nasze zadanie. W składach zmagazynowana jest rezerwa
pocisków naszej brygady. Są tam także składowane oddzielnie zapalniki do
pocisków 85 mm. Mamy wybrać spośród nich te, które powinny być odesłane do
naprawy bądź renowacji. Kryterium selekcji było następujące: na zapalniki
są nakręcone ochraniające je pokrywki metalowe (po rosyjsku
kołpaczki). W końcowej części gwintu znajduje się nić kontrolna.
Jeśli jest zerwana zapalnik uważa się za uszkodzony.
Część zapalników magazynowano luzem, część z nich znajdowała się w metalowych
pudłach po cztery w jednym, zamkniętych hermetycznie. Najwięcej zaś
było w zaplombowanych drewnianych skrzyniach, z których każda zawierała cztery
wspomniane pudła metalowe, a więc razem szesnaście zapalników.
Energicznie zabraliśmy się do roboty, chcąc ją jak najszybciej zakończyć.
Wynieśliśmy na dziedziniec oczywiście tylko te zapalniki, które magazynowano
luzem. Selekcjonowanie szło nam dość łatwo. W wątpliwych przypadkach
zwracaliśmy się do starszyny, zawsze kwalifikował takie zapalniki jako
nadające się do remontu i trudno się było temu dziwić. Zaczął wiać tak dobrze
nam znany bakijski wiatr. Podniosły się tumany kurzu, piasek zasypywał nam
oczy. Pracować w takich warunkach było nie sposób, musieliśmy wrócić do
pomieszczenia. Siedliśmy na glinianej podłodze, nad nami wznosiły się stelaże
ze skrzyniami pocisków. Robota szła szybko i wkrótce ją zakończyliśmy.
Policzcie zapalniki zakwalifikowane do remontu powiedział
starszyna.
Policzyliśmy, było ich nie tak już wiele.
Wiecie co rzekł starszyna. Te pozostałe też są
podejrzane. Warto by je także odesłać do warsztatów naprawczych.
Nie rozumiem, po co w takim razie była potrzebna selekcja. Można to
nam było od razu powiedzieć. Oprócz tego mają one w porządku nić kontrolną,
więc zgodnie z podanym kryterium są dobre.
Właśnie, i dlatego będziemy zrywali nić.
Przecież to jest nonsens zaoponowałem.
Nie mędrkujcie sierżancie, ja tu rozkazuję, a wy z waszymi ludźmi
macie moje rozkazy wykonywać.
Aby zerwać nić należało choć trochę odkręcić kołpaczok.
Robiło się to przy pomocy specjalnego klucza. Na ogół pokrywki łatwo
ustępowały, po czym zerwanie nici było już tylko czczą formalnością. Niektóre
jednak w żaden sposób nie poddawały się naszym wysiłkom.
Co robić z tymi zapalnikami? spytałem.
Niech jeden żołnierz trzyma mocno w rękach zapalnik przyciskając go do
stołu a drugi założy na pokrywkę klucz i trzymając go jedną ręką bije w niego
młotkiem.
Co? zawołaliśmy niemal chórem. Przecież to są zapalniki.
Jeśli taki detonuje, rozerwie człowieka. Mało tego, mogą wylecieć w powietrze
składy, a z nimi chyba pół miasta.
Po pierwsze bijcie ostrożnie i nie w zapalnik lecz w klucz. Po drugie
bijecie przecież w płaszczyźnie prostopadłej do osi pocisku, co w zasadzie
wyklucza możliwość detonacji. Po trzecie wiecie chyba, że zapalnik ma
bezpiecznik, który zwalnia iglicę dopiero po wystrzeleniu pocisku. Nie ma więc
mowy o niebezpieczeństwie.
Towarzyszu starszyno. Nawet największa ostrożność i właściwy kierunek
uderzeń młotkiem nie wykluczają przypadku. Co zaś tyczy się bezpiecznika, to
ogólnie rzecz biorąc, macie rację, ale czy nie może się zdarzyć, że na tysiąc
zapalników jeden ma zepsuty bezpiecznik? A wystarczy przecież na niego trafić,
aby doszło do wielkiej tragedii, której ofiarami będziemy nie tylko my.
Nie gadać tylko wykonywać rozkaz, koniec i kropka.
Zimny pot nas oblewał, gdy wzięliśmy się za bicie młotkiem. Wspomniałem po
latach tę historię i uczucie, którego przy tym doznawałem, gdy oglądałem
głośny film Cena strachu.
Gdy zepsuliśmy już wszystkie będące luzem zapalniki, starszyna rozkazał wziąć
się za te, które były w metalowych pudłach. Pomyślałem, że zwariował albo
uprawia sabotaż.
Przecież znajdują się w hermetycznie zamkniętych pudłach! Są więc na
pewno dobre.
Nie wasza sprawa, ja za to odpowiadam.
I za nasze życie też?
Jestem razem z wami. Nic się wam dotąd nie stało i nie stanie.
Otworzyliśmy wszystkie pudła, które nie znajdowały się w skrzyniach
i wzięliśmy się za psucie zapalników. I znów niektóre pokrywki nie poddawały
się i znów drżąc ze strachu musieliśmy używać młotka. Gdy skończyliśmy
z pudłami, starszyna kazał nam otworzyć kilka skrzyń, zrywając z nich plomby.
Zaczęliśmy się awanturować, ale to nie pomogło.
Jak dojdziecie do liczby 219 zapalników potrzebujących naprawy,
przerwijcie powiedział starszyna.
Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Wykonaliśmy normę
i pojechaliśmy do Czemberkendu. Po drodze zapytałem starszynę, o co tu
właściwie chodziło.
Widzisz zaczął nieco się ociągając dzisiaj z rana
zadzwonił do mego szefa, naczelnika zaopatrzenia artyleryjskiego brygady,
inżyniera-kapitana Jegorowa, jego przełożony, naczelnik artyleryjskiego
zaopatrzenia armii, inżynier-major Brün i zapytał go, czy ma zapalniki
potrzebujące remontu. Jegorow odpowiedział, że tak, a Brün spytał, ile.
Kapitan nie wiedział ile, ale nie chciał się do tego przyznać, bo co to za
naczelnik, który nie wie, co się u niego dzieje w gospodarstwie. Gdyby podał
liczbę mniejszą od rzeczywistej, skompromitowałby się przed Brünem, podał
więc na wszelki wypadek nierealnie dużą. A co z tego wyszło widziałeś.
Bakińskie szpitale już od dłuższego czasu były przepełnione rannymi
i rekonwalescentami. Ci nieszczęśnicy wychodzili często na miasto, nierzadko
żebrząc o machorkę lub trochę pieniędzy. Bywało tak, że gdy ktoś odmawiał,
bili go kulami, o których chodzili. Weselej zrobiło się w mieście,
gdy przyjechała do Baku armia generała-pułkownika Kołpakczego, jedna z tych,
które brały udział w szturmie Berlina. Miasto zostało dosłownie okupowane
przez rozwydrzonych żołdaków, którym wydawało się, że do nich cały świat
należy. Rozpoczęły się grabieże, napady na spokojnych obywateli a nawet
zabójstwa. Milicjanci bali się jak ognia zdobywców Berlina, patrole
komendantury garnizonowej miały z nimi ciężkie życie, Sam się o tym
przekonałem, będąc pewnego razu dowódcą takiego patrolu.
Któregoś dnia kazano mi wyprowadzić nasz pluton na musztrę. Wyszliśmy
z miasteczka i poszli jak najdalej od oczu naczalstwa. Koło
niedobudowanego domu, z którego przynosiliśmy koktajle Mołotowa,
siedliśmy sobie na trawce. Słońce paliło, ćwiczyć nikomu się nie chciało, ani
mnie ani tym bardziej żołnierzom. Do budynku podjechało kilka samochodów,
wysiedli z nich oficerowie, wśród których było kilku generałów, jeden z nich
miał trzy gwiazdki na pagonach. Starszy człowiek o chudej pokrytej ceglastym
rumieńcem twarzy. Poznałem go, gdyż widywałem przedtem na zdjęciach. Był
to generał-pułkownik Kołpakczy. Zaczęli oglądać budynek, upatrując go sobie
zapewne na sztab armii. Bojąc się, że zwrócą na nas uwagę (co to jest,
żołnierze siedzą i nic nie robią), podniosłem pluton na nogi i szybko
wyprowadziłem ze strefy zagrożenia.
Od berlińczyków dowiedzieliśmy się, że potężne kontyngenty
wojsk są przerzucane na Daleki Wschód. Zrozumieliśmy, że oznacza to wojnę
z Japonią.
6 sierpnia amerykański bombowiec "B-29" zrzucił na Hiroszimę bombę atomową,
8 sierpnia ZSRR wypowiedział wojnę Japonii, 14 sierpnia doszło na Dalekim
Wschodzie do zawieszenia broni a 2 września 1945 roku na pokładzie
amerykańskiego pancernika Missouri przedstawiciele Japonii
podpisali akt kapitulacji. Tym samym po sześciu latach od chwili wybuchu
zakończyła się druga wojna światowa.
*
Na podstawie Dekretów Prezydium Rady najwyższej ZSRR zostałem nagrodzony
medalami Za obronę Kaukazu i Za zwycięstwo nad Niemcami
w wielkiej Wojnie Narodowej. Pierwszy z nich wręczono mnie i wielu
innym kolegom uroczyście 20 sierpnia 1945 roku, drugi w marcu 1946,
gdy już byłem w cywilu. Pierwszymi, którzy otrzymali medale Za obronę
Kaukazu byli nie dowódcy frontów Kaukaskiego i Zakaukaskiego,
generałowie Masliennikow i Tiuleniew, lecz członkowie Rad Wojennych tych
frontów, przedstawiciele Państwowego Komitetu Obrony, Łazar Mojsiejewicz
Kaganowicz i Ławrentij Pawłowicz Beria.
W trzeciej dekadzie sierpnia Bronsztejn zawiadomił mnie, że chce ze mną
rozmawiać major ze sztabu armii.
Likwiduje się w Armii Czerwonej pułki przeciwlotniczych karabinów
maszynowych rozpoczął major. Ta broń nie ma przyszłości. Coś
trzeba zrobić z oficerami mającymi tę specjalność. Jest rozkaz przeszkolić
ich na artylerzystów-zenitowców małego kalibru. MZA jest w pewnym sensie im
bliska. Dowództwo i sztab armii organizują dla nich kursy. Pewna część zajęć
będzie się odbywała w dużych grupach w salach wykładowych, ale najważniejsze
są jak rozumiecie zajęcia prowadzone bezpośrednio na działach.
Niestety, brak nam wykładowców. Otóż dowódca waszej brygady, pułkownik Popow
polecił mi was, mówi, że wy to dobrze robicie. Dowódca waszego dywizjonu jest
tego samego zdania. Nie chciałem tego załatwiać odgórnie rozkazem i
postanowiłem przedtem prosić was o zgodę. Co myślicie o tym?
Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której sierżant wykładałby oficerom.
A dlaczego? Wy jesteście specjalistą a oni się uczą.
Przyzwyczajony jestem do dyscypliny wojskowej i jakoś się będę wstydził,
to przecież oficerowie.
No i cóż? Nie będziecie mieli nigdy do czynienia z większą ich ilością,
najwyżej z plutonem, a w większości przypadków z działonem. Utworzymy działony
oficerskie i będziecie jakby dowódcą takiego działonu. Czego tu się wstydzić,
przecież to wasz chleb powszedni.
Czy oficerowie będą słuchali sierżanta? Przecież im też będzie jakoś
głupio.
Co? Nie będą słuchali job ich mat'? Muszą się słuchać. Za pysk ich
bierzcie, tak po sierżancku, żeby im się odechciało żartów. No co, zgadzacie
się? Na pierwsze wasze zajęcia sam przyjdę i dopilnuję, żeby wszystko było
jak należy. Będzie wam raźniej.
Zgodziłem się. Wieczorem przedstawiłem majorowi konspekt do zatwierdzenia
i umówiliśmy się, że nazajutrz przed zajęciami przyjdzie po mnie.
Miałem już iść na zajęcia a majora wciąż nie było. Zdenerwowany czekałem na
niego do ostatniej chwili i nie doczekałem się. Pełen tremy ruszyłem
w kierunku działa. Szedłem wolno, spoglądając z niepokojem w stronę armaty.
Stało przy niej siedmiu oficerów, lejtnanci, starsi lejtnanci i jeden kapitan.
Ten kapitan szczególnie mnie speszył. Dziś już sam nie mogę zrozumieć swego
ówczesnego nastroju, tym bardziej nie zrozumie go nikt, kto nie służył
w wojsku, a szczególnie radzieckim. Ale wtedy, po czterech latach służby taki
stan psychiczny był czymś zupełnie naturalnym.
Gdy byłem blisko działa, jeden z oficerów podbiegł do mnie, przyłożył rękę do
daszka i zameldował gotowość działonu do odbycia zajęć.
Przez pierwszą godzinę wykładałem, przez drugą pytałem. Robiłem to
taktownie, prosiłem żeby zgłaszali się do odpowiedzi na ochotnika, nie ganiłem
w przypadku popełnienia błędu, lecz delikatnie poprawiałem. Byli jak mi
się wydaje z zajęć zadowoleni. Nigdy nie miałem w wojsku tak pilnych,
zdolnych i chętnych słuchaczy. Peszyła mnie z początku ich aż nazbyt wzorowa
dyscyplina, ale przyzwyczaiłem się wkrótce do tego. Podczas zajęć, a nieraz po
nich, zadawali mi dużo pytań, interesowali się wszystkim, a być może
chcieli sprawdzić moją wiedzę. Nie było pytania, na które nie
potrafiłem im odpowiedzieć i kiedyś zrobili mi komplement, że podziwiają moją
erudycję w dziedzinie małokalibrowej artylerii przeciwlotniczej.
Zajęć prowadzonych na kursach nie ukończyłem. Zachorowałem na ciężką grypę
w chwili gdy położono mnie do lazaretu miałem prawie czterdzieści
stopni. Ciekawe, przez całą wojnę mimo ciężkich nieraz warunków
nie chorowałem, a nawet nie lecząc się pozbyłem się żółtaczki. W strojbacie
raz tylko miałem na jeden dzień zwolnienie, potem temperatura od razu mi
spadła. Teraz zaś, gdy wojna się skończyła, zachorowałem, zupełnie jak w 1939
roku w Łucku. W lazaretach wojskowych w Baku wszystkich, którzy mieli wysoką
temperaturę leczono na malarię, chorobę bardzo tam rozpowszechnioną. Mnie też
karmiono chininą, choć mówiłem sanitariuszowi (lekarza chyba ani razu na oczy
nie widziałem), że mam grypę. Po jakimś czasie przeszło mi i wróciłem do
jednostki.
Rozpoczęto demobilizację. W pierwszej kolejności zwalniano kobiety
i najstarsze roczniki mężczyzn. Żegnałem się z Diną nie wiedząc, czy
kiedykolwiek się jeszcze spotkamy. Wkrótce otrzymałem od niej bardzo smutny
list. Opisywała trudności, na jakie natrafiła stawiając swe pierwsze kroki
w cywilu.
Demobilizacja zaprzątała wszystkie moje myśli. Chciałem się jak najprędzej
zwolnić z wojska, żeby zdążyć razem z Mirką i Bombkiem powrócić do Polski.
Tymczasem jednak ani płeć ani wiek nie predestynowały mnie do tego. Co gorsze,
od pewnego czasu przestały przychodzić listy od Mirki. Nie wiedziałem, co
to może znaczyć i ciężko przeżywałem to milczenie moich bliskich.
Straciliśmy ze sobą kontakt i nieprędko nawiązaliśmy go znowu. Oni po jakimś
czasie przenieśli się z Nukusu w Karakałpakii do Mariupola na Ukrainie, ja po
demobilizacji znalazłem się co prawda też na Ukrainie, ale w głuchej wsi
w okręgu odeskim. Gdy dostałem od nich za pośrednictwem Idy Markowny list,
było już na wszystko za późno.
Przeczytałem gdzieś w prasie, że byli obywatele Polski mogą się repatriować
do 1 listopada 1945 roku. Pogłębiło to jeszcze mój niepokój. Nie z każdym
z moich przełożonych mógłbym o tych sprawach rozmawiać, po pewnym wahaniu
zwierzyłem się z moich myśli i marzeń starszemu lejtnantowi Bronsztejnowi.
Powiedział mi, że obecnie nic się nie da zrobić, ale przy pierwszej sposobności
postara się mi pomóc.
Na Kremlu odbyło się wielkie przyjęcie na cześć wyższych dowódców Armii
Czerwonej. Na tym przyjęciu Stalin wygłosił swój słynny toast toast
Za wielikij russkij narod. Zarówno adresat toastu jak i jego
treść mogły budzić zdumienie. Skończyła się II wojna światowa, dla Związku
Sowieckiego Wielka Wojna Narodowa. W wojnie tej brały udział wszystkie
narody ZSRR i wszystkie wniosły do zwycięstwa swój wkład. Tymczasem
przywódca kraju, w którym tyle się mówi o internacjonalizmie, o przyjaźni
narodów, o wielkim narodzie sowieckim, wznosi toast tylko za jeden naród, co
prawda najliczniejszy i grający najwybitniejszą rolę, ale tylko jeden spośród
wielu, niech będzie nawet pierwszy wśród wielu, ale przecież nie jedyny, który
walczył i ponosił ofiary. Jak mają czuć się po takim toaście przedstawiciele
innych nacji, wchodzących w skład Związku Radzieckiego?
Rozwinięcie myśli zawartej w tym toaście też było nietypowe jak na Związek
Radziecki. Stalin przyznawał się w nim do błędów rządu, chociaż nie mówił,
o jakie błędy chodzi i stwierdził, że inny naród odmówiłby takiemu rządowi
zaufania i wybrałby sobie inny. Naród rosyjski nie zwątpił jednak w swój rząd,
wykazał tym swój jasny umysł i w wyniku tego zwyciężył.
Toast Stalina nie był oczywiście przypadkiem. Był on kamieniem milowym na
drodze nowej polityki narodowościowej, rozpoczętej w ZSRR znacznie wcześniej,
jeszcze przed wojną, ale wykrystalizowanej już podczas wojny (warto wspomnieć
w związku z tym słowa nowego hymnu Sojuz nieruszymyj respublik
swobodnych spłotiła na wieki wielikaja Rus'). Przypieczętował on pewien
okres rozwoju politycznego i wskazał w sposób jawny kierunki tego rozwoju na
przyszłość.
Ida Markowna, którą odwiedziłem w parę dni po toaście Stalina (sądziłem, że
może na jej adres nadszedł dla mnie list od Mirki) powiedziała mi, że była na
bazarze świadkiem takiej oto sceny. Jakaś Rosjanka kupowała coś u przekupki
Azerbejdżanki i bardzo się z nią targowała. Doszło do małej pyskówki
i Rosjanka powiedziała wówczas: Za nas pił towarzysz Stalin a za was
nie pił.
Nawet inteligentny i rozumny Pierierwin poczuł się mile połechtany tym toastem
i powiedział do mnie:
Proszę, proszę, Josif pił za nasz naród.
Zaraz potem odbyły się we wszystkich jednostkach i pododdziałach Armii
Czerwonej politzaniatija poświęcone toastowi Stalina
i historycznej roli narodu rosyjskiego. U nas prowadził je dowódca naszej
baterii Majstrow. Odczytał niemal dosłownie z kartki to, co zdążył zanotować
na instruktażu. Była to mieszanina demagogii z tanim patosem. Coś niecoś
z tego pamiętałem:
Wspaniały charakter narodu rosyjskiego, jego heroizm został wykuty
wiekami walki z otaczającą przyrodą i przeciwnościami losu, walki z wrogami
Rosji. W zamierzchłych czasach Rosjanin szedł z rohatyną na niedźwiedzia,
a gdy niedźwiedź przywalał go swym cielskiem, nożem rozpruwał mu brzuch.
I tak dalej, i tak dalej. Na drugiej godzinie zajęć Majstrow zadawał nam
pytania dotyczące podanego materiału. Jedno z pytań brzmiało: z czym szedł
Rosjanin na niedźwiedzia? Po otrzymaniu na nie odpowiedzi Majstrow spytał
Gilowa, co robił Rosjanin, gdy niedźwiedź przywalał go swym cielskiem.
Gdy niedźwiedź przywalał go cielskiem, Rosjanin rozpruwał mu brzuch
nożem odpowiedział zapytany.
Bardzo dziwiłem się wcale niegłupiemu Majstrowowi, że mógł zadawać tak głupie
pytania.
Wyszło rozporządzenie, w myśl którego można było, czy nawet należało,
zwalniać z wojska traktorzystów, nauczycieli i ludzi jeszcze kilku
deficytowych i potrzebnych zawodów. Pojawiła się więc wielka szansa dla mnie.
Postanowiłem skwapliwie z niej skorzystać, tym bardziej, że należało wygrać
walkę z czasem do zakończenia repatriacji tych, którzy przed wojną byli
obywatelami polskimi, zostawało go niewiele. Udałem się do Bronsztejna
z zapytaniem, co mam robić.
Złóżcie podanie o zwolnienie z wojska i poprzyjcie je jakimś
dokumentem, że byliście nauczycielem.
Napisałem podanie i załączyłem do niego dwa papierki potwierdzające to, że
pracowałem jako nauczyciel.
Oddałem to Bronsztejnowi, który miał nadać sprawie bieg.
Następnego dnia wbiegł do koszar Rumiancew. Od razu zauważyłem, że jest czymś
bardzo przejęty.
Chodźcie ze mną na chwilę zwrócił się do mnie z niehamowaną
złością.
Gdy znaleźliśmy się na dziedzińcu, rozpoczął:
Czy wyście zwariowali?
Nie rozumiem odpowiedziałem spokojnie.
Złożyliście podanie o zwolnienie z wojska.
Mam do tego prawo, jestem nauczycielem.
Byliście nauczycielem, teraz jesteście wojskowym i wasze miejsce jest
tutaj, nie rozumiecie tego?
W czasie wojny wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni byli
wojskowymi, większość z nich musi powrócić do pracy.
Większość, ale nie wszyscy. Ci, co zdobyli wysokie kwalifikacje
wojskowe i wykazali odpowiednie w tym kierunku uzdolnienia, powinni zostać
w armii. Wy do takich należycie.
Mam dwadzieścia sześć lat i jestem sierżantem, inni w moim wieku są
już starszymi lejtnantami a nawet kapitanami.
Poślemy was do szkoły oficerskiej.
Już dwa razy mnie tam posyłano i co z tego?
A jeśli nawet zostaniecie zawodowym podoficerem, przecież podoficerem
armia stoi.
Dziękuję za taką karierę, wolę być nauczycielem. Może potem pójdę na
studia i zdobędę wyższe wykształcenie.
Ciekawe tylko dokąd się stąd udacie. Macie rodzinę? Macie mieszkanie?
Będziecie się błąkali jak bezpański pies. A wiecie jakie ciężkie jest teraz
życie? Zostańcie, nie pożałujecie. Właśnie mówi się o zorganizowaniu kursów
dla dowódców różnego szczebla, planowaliśmy zatrudnić was jako wykładowcę.
Sądzę, że potem, gdy pokażecie tam kim jesteście, łatwo będzie skierować
was do szkoły oficerskiej. Jeśli nic a tego nie wyjdzie, złożycie ewentualnie
podanie o zwolnienie.
Dziękuję za waszą troskę o mnie, ale postanowiłem pójść do cywila
i od tego zamiaru nie odstąpię.
Rozczarowałem się do was. Myślałem, że jesteście prawdziwym wojskowym
a okazaliście się w armii przelotnym ptakiem.
Rumiancew nawet się ze mną nie pożegnał i nie życzył mi pomyślności. Po prostu
odwrócił się i poszedł. Był wściekły i głęboko przeżywał to, co się stało.
Tego samego dnia poprosił mnie na rozmowę Partorg. Był bardzo zasmucony moją
decyzją.
Źle robicie. Tu sprawdziliście się, moglibyście pójść prostą drogą
w górę i wysoko zaszlibyście. A co czeka was właściwie w cywilu?
Przytoczyłem te same argumenty, co w rozmowie z Rumiancewem, nie przekonały
one jednak kapitana. Wreszcie postanowiłem powiedzieć mu prawdę.
Niech to pozostanie między nami moim marzeniem jest powrót
do Polski.
O czym wy myślicie? Chcecie wrócić na cmentarze? Nie rozumiecie co
mogło się stać z waszymi rodzicami i krewnymi? Przecież tam każde miejsce,
każde drzewo, każdy kamień będą wam przypominały o tragedii, która dotknęła
waszych bliskich. Czy można żyć w takich warunkach, czy można żyć na cmentarzu?
Gdy po bardzo długiej rozmowie Partorgowi nie udało się mnie przekonać,
uścisnął mi rękę, życząc pomyślności w dalszym życiu. Był bardzo smutny, a ja
wzruszony tą rozmową. Wiedziałem, że był mi życzliwy i że jego rady płyną
z dobrego serca.
A więc podlegam demobilizacji! Oznajmił mi to starszy lejtnant Bronsztejn.
Wkrótce wezwano mnie do sztabu brygady. Takich jak ja przybyło tam wielu.
Ludzie starszych roczników, traktorzyści, kilku nauczycieli. Załatwiamy różne
formalności. Najważniejsza z nich to wypisanie skierowania do odpowiedniego
komisariatu wojskowego dla zarejestrowania się. W tym celu należy podać
miejscowość, do której demobilizowany chce się udać. Co ja mam powiedzieć?
Z głupia frant oznajmiam, że chcę wrócić do Polski. Patrzą na mnie jak na
wariata to nie biuro paszportowe, to sztab brygady. Po krótkim namyśle
podałem Wierzchów, w którym byłem nauczycielem w latach 1940-1941. Pomyślałem
sobie, że mam tam znajomych, będę miał gdzie się podziać, a potem będę się
starał o powrót do kraju. Wierzchów jest blisko granicy i stamtąd zapewne
repatriacja będzie łatwiejsza.
Wśród zwalnianych z wojska jest mój nieodłączny od czasu przebywania w obozie
towarzysz broni Sasza Riemnow. Jak i inni nie może już doczekać się chwili
powrotu do domu.
Wypłacono nam ogromne jak mi się wydawało pieniądze. Dostałem
ponad pięć tysięcy rubli, ile są one warte, przekonałem się niebawem. Wypisano
nam zaświadczenia uprawniające do bezpłatnego przejazdu koleją do miejsca
zamieszkania. Następnego dnia pożegnano nas uroczyście w sali klubowej
i kazano czekać na eszelon, który ma nas zawieźć na punkt demobilizacyjny,
skąd będziemy rozsyłani do domów. Pozwolono nam zdjąć naramienniki, nakazując
jednocześnie przestrzeganie dyscypliny i stosowanie się do obowiązującego
w brygadzie porządku dnia.
Gdy następnego dnia poszedłem na miasto, z przyzwyczajenia wciąż salutowałem,
ponieważ zaś nie nosiłem naramienników, zatrzymywano mnie za nieprzepisowy
ubiór bądź podejrzewając o dezercję. Udałem się na targ, gdzie sprzedawano
odzież i kupiłem sobie wysokie buty, bryczesy uszyte z niemieckiego
feldgrau i szynel mój był już w okropnym stanie. Wydałem na to prawie
wszystkie otrzymane pieniądze, ale miałem przynajmniej co włożyć na początek.
Odwiedziłem też Margolinów i pożegnałem się z nimi. Prosiłem ich, aby
przechowali dla mnie listy od Mirki, jeśli takie nadejdą i obiecałem przysłać
swój adres, na jaki będą mogli mi je odesłać.
Z urlopu wrócił starszyna Red'ko. Był w rodzinnej wsi na Ukrainie. Opowiedział
ciekawe rzeczy, W jego rejonie działania wojenne i okupacja pozostawiły po
sobie tragiczne ślady. Panuje tam bieda, ale urodzaj tego roku jest dobry
i ludzie z nadzieją patrzą w przyszłość. NKWD i NKGB prowadzą energiczną akcję
przeciwko kolaborantom, mają miejsce masowe aresztowania, osądzają policjantów,
starostów, przewodniczących kołchozów działających pod niemieckim zarządem,
tłumaczy i urzędników zatrudnionych w niemieckich komendanturach a nawet
kobiety, które prały Niemcom bieliznę. Daje się we znaki brak mydła i soli.
Chłopcy zakończył swoją prelekcję Red'ko.
Jeśli ktoś z was demobilizuje się i jedzie na Ukrainę, bierzcie ze sobą
sól i śledzie, możecie na tym zrobić majątek.
Akurat liczni demobilizowani pochodzili z Ukrainy. Wielu z nich posłuchało
Red'ki. Majątku jednak nie zrobili a co stało się z wielkimi worami soli,
którą zakupili, dowiemy się w następnym rozdziale.
Podstawiono samochody ciężarowe, którymi miano nas odwieźć na dworzec.
Nastąpiła chwila pożegnania. Żegnają się ze mną Nikołaj Arutiunow, Pierierwin,
Majstrow, Partorg, Bronsztejn, Lieskowski, Tkaczenko, Sokołow, chłopcy z mego
działonu i inni koledzy. Życzenia na drogę, uściski dłoni.
Po raz ostatni przejeżdżam przez tak dobrze mi znane ulice i zaułki miasta,
w którym spędziłem trzy lata mego życia. A oto i dworzec. Wysiadamy
z samochodów i udajemy się na peron. Pociąg już czeka.