I

 

15 listopada 1945 – 10 lutego 1946

 

15 listopada 1945 roku, sześć lat po moim wyjściu z Warszawy i wkrótce po demobilizacji z Armii Czerwonej, znalazłem się na stacji Berezowka leżącej w obwodzie odeskim. Była to najbliższa stacja kolejowa od wsi Nikołajewka, centrum rejonu, do którego otrzymałem skierowanie do pracy. Po dłuższym oczekiwaniu wraz z liczną grupą podróżnych wsiadłem do samochodu ciężarowego, który jechał w tamtą stronę i miał mnie dowieść do celu mej wędrówki.

*

Droga była fatalna. Właściwie trudno to było nazwać drogą, ot po prostu szlak przetarty kołami licznych furmanek i ciężarówek. Szofer jechał dziarsko a my podskakiwaliśmy na wybojach trzymając się jeden drugiego. W pewnym momencie, gdy byliśmy już spory kawałek za Berezowką i znajdowaliśmy się w bezkresnym stepie daleko od jakiejkolwiek wsi czy chutoru, szofer zatrzymał samochód, wysiadł z kabiny i oznajmił:

– Tu się rozliczymy.

Cena, którą zaproponował za przejazd, była słona a postępowaniu naszego przewoźnika nie można było odmówić sprytu. W Berezowce można się było jeszcze targować, ewentualnie nie skorzystać z usług tego kierowcy, mając nadzieję na innego, ale tu, na pustkowiu, pośród stepu, gdy z posępnie zwisających z nieba chmur w każdej chwili mógł lunąć chłodny, jesienny deszcz? Zapłaciliśmy i pojechaliśmy dalej. Po jakimś czasie przybyliśmy do niewielkiego chutoru. Kierowca zatrzymał samochód i kazał nam wysiąść.

– Przecież do Nikołajewki jest jeszcze ponad sześć kilometrów – zaczęli wołać ludzie.

– Dalej nie jadę, samochód mi się zepsuł – odpowiedział spokojnie szofer, kłamiąc bezczelnie.

– To oddaj część opłaty.

– O, takiego chcesz? – zabrzmiała odpowiedź poparta wymownym gestem.

Cóż robić, trzeba było zejść z ciężarówki. O jakimkolwiek transporcie do Nikołajewki nie było mowy. Dobrze jeszcze, gdy kto nie miał bagażu, co mieli jednak robić ci, którzy go mieli? Poradzono zostawić go w chatach i potem, gdy uda się znaleźć podwodę czy samochód, wrócić po niego. Tak też zrobiłem, zabierając ze sobą jedynie najniezbędniejsze rzeczy. W tej samej chacie, co i ja, zostawiła swój dobytek zdemobilizowana sanitariuszka. Miała do tego jeszcze niemowlę na ręku, była więc w szczególnie trudnej sytuacji. Chata była duża, czysta – jak większość ukraińskich chat. Gospodyni nie miała nic przeciwko pozostawieniu u niej rzeczy. Sanitariuszka nakarmiła dziecko piersią a gospodyni poczęstowała karmiącą matkę mlekiem.

– To frontowe? – Spytała wskazując gestem pełnym dezaprobaty i nietajonej pogardy na maleństwo.

– Tak, frontowe – odparła z przekąsem zapytana.

Ruszyliśmy w kierunku Nikołajewki, nosząc na przemian bobasa, który przez większą część drogi darł się w niebogłosy. Moja towarzyszka podróży opowiedziała mi wiele o sobie. Była zruszczoną Ukrainką, miała na nazwisko Małaj (co znaczy po ukraińsku placek kukurydziany). Była PPŻ (popularny wówczas skrót od pogardliwego powiedzenia „polewaja pieriedwiżnaja żena” – polowa przenośna żona) jakiegoś majora, z którym miała dziecko. Nie miała nadziei zobaczyć go jeszcze kiedykolwiek – ot, taka frontowa miłość. Ten major w pierwszych dniach po wojnie został zdegradowany do stopnia starszyny. W dniu zakończenia wojny był w swoim pułku artylerii przeciwlotniczej głównym dyżurnym. Wojsko tego dnia piło na umór. Żołnierze jednej z baterii wystrzelili na wiwat z działa osiemdziesięciopięciomilimetrowego, nie podnosząc nawet lufy. Pocisk wpadł przez okno do budynku pobliskich koszar, zabijając i raniąc wielu żołnierzy. Jednym z odpowiedzialnych za to uczyniono dyżurnego pułku, który – gdy to nieszczęście się wydarzyło – spał spokojnie w dyżurce, a na domiar złego był jeszcze pijany.

 

A oto i Nikołajewka. Przed wejściem do wsi oddałem maleństwo matce.

– Nie chcecie nieść dziecka, żeby nie pomyślano, że jesteście ojcem?

Tak było w istocie. Zawstydziłem się i nic nie odpowiedziałem.

Wieś zrobiła na mnie smutne wrażenie. Biedne gliniane chatki, nędzne obejścia, aż wierzyć się nie chciało, że jest to centrum rejonu. Pośrodku wsi znajdował się duży pusty plac otoczony nieco większymi i porządniejszymi domkami, w których znajdowały się urzędy rejonowe. Udaliśmy się do Rajispołkomu (Komitetu Wykonawczego Rady Rejonowej). Po zapoznaniu się z naszymi skierowaniami przydzielono nam opiekuna, który miał nas zaprowadzić na kwaterę (w Nikołajewce hotelu oczywiście nie było). Następnego dnia mieliśmy się zgłosić – ja do Wydziału Oświaty, Małaj do Wydziału Zdrowia.

Zaprowadzono nas na wspólną kwaterę, co było krępujące, bo nocleg mieliśmy w tym samym pokoju. Gospodarz nazywał się Czestny. Był to starszy człowiek, więc we wsi nazywano go „died Czestnyj” zaś jego żonę – „tiotia Katia”. Nomen omen, „czestnyj” znaczy zarówno po rosyjsku jak i po ukraińsku „uczciwy”. Takim był bez wątpienia mój gospodarz i jego żona, o czym przekonałem się mieszkając u nich prawie rok. Byli to porządni, dobrzy i mili ludzie. Dziadek Czestny był pasterzem kołchozowym, pasł owce i lubił swoją pracę. Był Rosjaninem a do Nikołajewki przybył przed wieloma laty skądś z centralnej Rosji i tak tu pozostał. Ożenił się z Katią, Ukrainką. Nigdy nie nauczył się po ukraińsku, każde z nich mówiło w swoim języku. Mówiąc po rosyjsku, i to dobrze, z niezrozumiałych dla mnie powodów w dwóch przypadkach używał słów ukraińskich: zamiast „etot” mówił „cej” i zamiast „owca” – „wiwca”. Dom Czestnych składał się – nie licząc komórki i przyległych zabudowań – z dwóch izb: kuchni, która była jednocześnie pokojem mieszkalnym gospodarzy, i dużego pokoju, w którym to właśnie ulokowano mnie i moją towarzyszkę podróży z dzieckiem.

 

Wydział Oświaty (RajONO) mieścił się w dwóch niewielkich pokojach tutejszej szkoły średniej. Przyjął mnie inspektor RajONO, Andriej Grigorijewicz Łysenko, będący jednocześnie „zawuczem” szkoły (zawiedujuszczyj uczebnoj czastju – odpowiednik naszego wicedyrektora do spraw nauczania). Miał właśnie jakąś ważną rozmowę z młodą, bardzo przystojną nauczycielką i poprosił mnie, żebym chwilkę poczekał. RajONO nie miało poczekalni, wiec stałem się mimowolnym świadkiem rozmowy. Łysenko namawiał nauczycielkę, prosił ją, dosłownie błagał, aby nie porzucała pracy w miejscowej szkole.

– Walentina Iwanowna, zostańcie z nami, gdzie wam będzie lepiej?

– Nie, Andrieju Grigorijewiczu. Wy wiecie dlaczego odchodzę. Decyzja moja jest nieodwołalna.

– Wiem dlaczego odchodzicie i nie pochwalam tego. Wybaczcie mi, że się wtrącam do waszych osobistych spraw, ale jestem od was znacznie starszy. Mógłbym być waszym ojcem, więc słowa moje potraktujcie jak słowa ojca. Nie róbcie tego głupstwa. Nie zaznacie szczęścia z tym człowiekiem.

– Mogę być szczęśliwa tylko z tym człowiekiem.

– Nie można budować szczęścia na cudzym nieszczęściu. On rzucił dla was żonę, z równym powodzeniem może jutro porzucić was.

– O nie, nigdy. On ze mną też jest szczęśliwy, będzie nam ze sobą dobrze.

W tym momencie wszedł z drugiego pokoju niewysoki człowiek o niesympatycznej twarzy i biegającym spojrzeniu.

– Chodź Waluszka, pójdziemy – ja swoje sprawy już załatwiłem.

Wala ciepło pożegnała się z Andriejem Grigorijewiczem, mężczyzna skinął mu chłodno głową i wyszli trzymając się za ręce.

Inspektor smutno pokiwał głową i zwrócił się do mnie:

– Odchodzi od nas nasza najlepsza nauczycielka, wykładowczyni literatury ukraińskiej w starszych klasach. Zawrócił jej w głowie ten hochsztapler. To nasz były kierownik Wydziału Oświaty. Rzucił teraz to stanowisko i namówił ją do odejścia z naszej szkoły. Wobec tego co się stało nie mogą tu pozostać. To niebieski ptak, łajdak. Nacieszy się nią i wróci do żony albo znajdzie sobie inną. Szkoda mi jej. Żebyście wiedzieli co to za głowa! W zeszłym roku szkolnym, jak przysłali nam zadania maturalne na egzamin pisemny z matematyki, nasza matematyczka nie umiała ich rozwiązać, a Walentina Iwanowna rozwiązała je od razu.

Przeszliśmy do moich spraw.

– Wiecie co? – zakończył naszą rozmowę Andriej Grigorijewicz – zostaniecie w naszej szkole. Właśnie zabiega o przeniesienie do swojej rodzinnej wioski nauczycielka V-VII klas. Zajmiecie jej miejsce. Chodźmy do kierownika RajONO.

Kierownik Wydziału Oświaty, Grigorij Konstantinowicz Bojko urzędował w sąsiednim pokoju. Gdy weszliśmy, był już ubrany do wyjścia, ale przyjął nas. Wygląd miał imponujący. Jakieś 190 cm wzrostu, szeroki w barach i wąski w pasie. Jego budowa i ruchy zdradzały nieprzeciętną siłę fizyczną. Twarz miał męską, energiczną o nieco zaciętym wyrazie ust. Nos, charakterystycznie złamany, świadczył o tym, że uprawiał kiedyś boks. Miał czarne włosy, w których zaczęły pojawiać się pierwsze siwe nitki. Ubrany był w skórzaną kurtkę, kaszkiet oficera marynarki i takiż mundur. Cały jego wygląd pokrywał się w zupełności ze stereotypem marynarza z czasów Rewolucji Październikowej. Mówił cicho, spokojnym, niskim, nieco matowym głosem. Z czasem dowiedziałem się, że uprawiał przed wojną kilka dyscyplin sportowych i był trenerem. Mówił mi, że to on wylansował i trenował słynną radziecką dyskobolkę Ninę Dumbadze.

– Nie mam w zasadzie nic przeciw zatrudnieniu towarzysza Gleichgewichta w Nikołajewskiej Średniej Szkole, ale nie możemy zapominać, że rejon świeci pustkami i raczej tam powinniśmy kierować nauczycieli – powiedział Bojko.

– Odchodzi od nasSmahlij i Borys Abramowicz zająłby jej miejsce – odparł Łysenko.

– Smahlij możemy zatrzymać a tam, dokąd ona chciała pojechać, wyślemy Borysa Abramowicza.

– Przecież lepiej jest spełnić jej prośbę. Po co ma ona żyć na dwa domy?

– Tak, ale ją już znamy, a to człowiek nowy, nie wiemy co umie i ile zdążył już zapomnieć podczas wojny.

– Ten człowiek ma ukończone dwa lata Uniwersytetu Warszawskiego.

Wrażenie było duże i Bojko po krótkiej potyczce słownej, prowadzonej już raczej pro forma, poddał się.

Załatwiliśmy niezbędne formalności i Andriej Grigorijewicz polecił mi przyjść nazajutrz z rana do szkoły w celu omówienia szczegółów dotyczących mojej przyszłej pracy.

 

Z RajONO skierowałem swe kroki do milicji. Meldowanie się w ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili przybycia do danej miejscowości jest w Związku Radzieckim świętym obowiązkiem obywatela i niedopełnienie go może pociągnąć za sobą opłakane skutki. Trudno wprost opisać pomieszczenie, w którym znajdował się Rejonowy Wydział Milicji. Zniszczony, zaniedbany budynek, ciasnota i brud. Wszedłem do pokoiku, na którego drzwiach widniał napis „Pasportnyj stoł”.

– Jestem nowym nauczycielem, chciałbym się zameldować.

– A zezwolenie Iwana Wasilijewicza, naczelnika milicji macie?

– Zezwolenie na meldunek? Czy to jest Moskwa czy co?

– Moskwa nie Moskwa a porządek być musi. Bez zezwolenia nie zamelduję. Iwan Wasilijewicz nie zezwala.

Udałem się do gabinetu naczelnika. Za stołem siedział mężczyzna w średnim wieku, o przerzedzonej czuprynie, w stopniu starszego lejtnanta milicji. Patrzał na mnie spode łba chytrymi oczkami, a w tym spojrzeniu malowała się podejrzliwość połączona z lekką ironią.

– A więc prosisz o zezwolenie na meldunek. A dlaczego właśnie tu, w Nikołajewce?

– Skierowano mnie tu do pracy.

– Do pracy, powiadasz. A co przedtem przeskrobałeś?

– Niczego nie przeskrobałem.

– A za co siedziałeś w więzieniu?

Ten numer już znałem, o to samo pytano mnie w 1941 roku z okazji wymiany dowodu osobistego w Biełgorodzie. Widocznie wchodziło to do stałego repertuaru przy tego rodzaju okazjach.

– W więzieniu nigdy nie siedziałem.

– A może jeszcze powiesz, że nie masz nic na sumieniu? – zapytał naczelnik chytrze i niby to porozumiewawczo mrugając do mnie okiem.

– Rzeczywiście nie mam.

– Takie rzeczy możesz opowiadać komuś innemu nie mnie. Wiele lat pracuję w tym zawodzie i wiem, że ludzi niewinnych nie ma. Każdy coś tam przeskrobał i jeśli jeszcze nie siedzi, to tylko dlatego, że go na tym nie złapano. Ale nic, przyjdzie i na niego czas, zapewniam cię.

Iwan Wasilijewicz zezwolił mi łaskawie na zameldowanie się w Nikołajewce a kierownik wydziału paszportowego dopełnił reszty.

Z Iwanem Wasilijewiczem będziemy na stronicach tych wspomnień spotykali się jeszcze niejednokrotnie, warto więc od razu poświęcić mu kilka słów. Jego filozofia służbowa i życiowa była bardzo prosta – według niej ludzie dzielili się na tych, którzy już siedzą i na tych, którzy będą siedzieli. Ludzi uczciwych w ogóle nie ma, a przestępcami są wszyscy. Współgrało to w jakimś sensie z popularnym w Związku Radzieckim powiedzeniem „nie jest obywatelem sowieckim ten, kto w więzieniu nie siedział”, z tym tylko, że powiedzenie to wysuwało raczej na pierwszy plan represyjność sowieckiego prawodawstwa i działalność organów ścigania. Spotykając mnie Iwan Wasilijewicz zadawał mi zwykle pytanie: „Co tam u was w szkole?” Odpowiadałem niezmiennie „wszystko w porządku”. Mrugał wówczas do mnie chytrze okiem i mówił: „Tak, w porządku. Wiemy, wiemy jaki to porządek. Poczekajcie, dobierzemy się i do was”, po czym groził mi palcem. Z czasem sam stał się żywym potwierdzeniem swojej teorii. Wkrótce po wymianie pieniędzy, a było to na początku 1948 roku, gdy byłem już na studiach, posadzono go wraz z kilkoma innymi nikołajewskimi prominentami za antydatowaną wpłatę pieniędzy na książeczkę oszczędnościową. Dowcip polegał na tym, że starą walutę wymieniano na nową w stosunku 10:1, wkłady natomiast – 3:1.

 

Małaj skierowano do pracy we wsi Wasilijewka, gdzie objęła stanowisko kierowniczki „medpunktu” (medicinskowo punkta). Miała tam pojechać za kilka dni. Ja zaś wynająłem pokój u Czestnych. O stołowaniu się u nich nie było oczywiście mowy – z jedzeniem było wówczas trudno. Ciocia Katia zgodziła się jedynie sprzedawać mi litr mleka dziennie. Chleb miałem otrzymywać na kartki (pół kilograma dziennie), pozostałe sprawy związane z wyżywieniem były dla mnie niejasne.

Następnego dnia zjawiłem się w szkole. Pokój nauczycielski przylegał drzwiami do RajONO. Spotkałem w nim zawucza Andrieja Grigorijewicza, który przedstawił mnie dyrektorce szkoły Marii Timofiejewnie Strepeniuk. Była to młoda osoba o niezbyt interesującej powierzchowności i – jak się z czasem przekonałem – dość niesympatyczna. Okres wojny spędziła na ewakuacji, gdzie ukończyła rusycystykę. Do moich obowiązków weszło nauczanie matematyki i fizyki w klasach V-VII, zostałem także wychowawcą klasy VII. Moja poprzedniczka Smahlij opowiedziała mi co przerobiła z uczniami i od czego mam zacząć swe najbliższe lekcje. Przeraziłem się, gdy powiedziała, że w poniedziałek 19 listopada, na pierwszej mojej lekcji odbędą się zajęcia pokazowe dla nauczycieli rejonu.

– Ależ to jest niemożliwe – zaoponowałem. – Będę w klasie pierwszy raz, nie znam uczniów, i tylko dość ogólnikowo wiem co tam przerobiono. Poza tym, mam przeszło czteroletnią przerwę w pracy i zdążyłem już trochę zapomnieć ukraiński.

– Macie rację – odparł Łysenko – niestety, jednak już nie zdążymy tego odwołać.

– To może towarzyszka Smahlij poprowadzi jeszcze tę lekcję?

Nie zgodziła się, miała kłopoty z przeprowadzką, którą chciała jak najszybciej zakończyć.

W niedzielę pojechałem z Małaj szkolną podwodą po rzeczy, które zostawiliśmy na chutorze. Długo nie mogliśmy znaleźć chaty, gdzie zostały. Wszystkie były tak podobne do siebie. Chodząc od jednej do drugiej trafiliśmy wreszcie do właściwej. Po powrocie resztę dnia spędziłem na przygotowaniu się do poniedziałkowych lekcji. Najwięcej uwagi poświęciłem klasie szóstej, w której miałem prowadzić lekcję pokazową.

 

19 listopada, poniedziałek. Są dni, które na długo pozostają w naszej pamięci. Do nich należał właśnie ten. Niby nic się wtedy nie wydarzyło, a jednak... W nocy źle spałem wciąż myśląc o czekającej mnie lekcji pokazowej. Wyobrażałem sobie gromadkę nauczycieli matematyki siedzących na tylnych ławkach i notujących każde moje potknięcie, nawet każdy błąd językowy. Wyobrażałem sobie omówienie mojej lekcji przepełnione druzgocącą krytyką. Wstałem wcześnie, niewyspany i bardzo zdenerwowany. Był to Dzień Artylerii i – pamiętam to dobrze – wracałem wciąż myślą do tych niedawnych dni, gdy służyłem jeszcze w wojsku. Rzecz dziwna – nagle do nich zatęskniłem. Przy wszystkich przykrych stronach służby wojskowej tam nie musiałem o niczym myśleć, inni to robili za mnie, miałem wikt i względnie znośne warunki, byłem wśród kolegów, do których się przyzwyczaiłem. Tu wszystko pokazało mi się nagle obce, wręcz groźne, dręczyła mnie zwłaszcza myśl o mającej zaraz się odbyć lekcji. Myślałem sobie, że gdybym wiedział, że sprawa mojego powrotu do Polski skończy się niepowodzeniem, to bym chyba posłuchał Rumiancewa i partorga i pozostał w wojsku. Na ten mój nastrój wpływała jeszcze pogoda, wyjątkowo brzydka i smutna tego dnia. Byłem na nią wrażliwy, wręcz uczulony od dzieciństwa, zwłaszcza jesień wywoływała we mnie (i do dziś wywołuje) jakiś irracjonalny smutek, prawdziwą chandrę.

Pokój nauczycielski. Na moją lekcję przybyła... aż jedna nauczycielka. Odetchnąłem z ulgą i wyjaśniłem jej, że to moja pierwsza lekcja od przeszło czterech lat, więc żeby patrzyła na moje potknięcia z wyrozumiałością. Klasa powitała mnie niemym zdziwieniem – nawet nie wiedzieli, że zmieniono im nauczyciela. Jakoś mi poszło. Pewne trudności miałem z językiem, ale tam gdzie mi brakło słów ukraińskich wstawiałem rosyjskie, taką mieszaniną zresztą mówiono na ogół w Nikołajewce. Po kilku dniach i z tym dawałem sobie świetnie radę. Ponieważ moim ojczystym językiem jest polski, nie przeplatałem ukraińskiego rusycyzmami, natomiast zła była moja wymowa (w moim rosyjskim też zresztą słyszało się polski).

*

Nikołajewka była nowym rejonem (przed wojną była zwykłą wsią), utworzonym po wyzwoleniu jej spod okupacji niemieckiej. Stwarzało to dodatkowe trudności w tym, i tak niełatwym, czasie. Brakowało pomieszczeń dla instytucji rejonowych i mieszkań dla tych urzędników, którzy nie byli miejscowi. Radzono sobie z tym oddając im oprócz zabudowań przedwojennej administracji wiejskiej i częściowo kołchozowej, także domki, jakie pozostały po – nielicznych zresztą – Żydach, mieszkających tu dawniej. Ci, którzy się nie ewakuowali, wyginęli doszczętnie wskutek konsekwentnie przeprowadzonego „Endlösung”. Po likwidacji Żydów Niemcy nie mniej krwawo rozprawili się z osiadłymi tu dość licznie Cyganami. Jeden z tych, którzy ocaleli, pokazał mi za wsią wielką zbiorową mogiłę jego współbraci. Płakał przy tym jak dziecko.

Dopiero w Nikołajewce mogłem w pełni ocenić te straszliwe spustoszenia, jakie wśród męskiej połowy ludności ZSRR dokonała wojna. W dużych miastach nie rzucało się to tak w oczy, tu wydawało się, że mężczyzn w ogóle prawie nie ma. Teraz dopiero zaczęli wracać ci, co przeżyli, wielu z ciężkim kalectwem. Szczęśliwe były matki, które doczekały się powrotu swych synów, szczęśliwe żony, do których wrócili mężowie. A zdarzało się, że mąż wracał, ale do innej kobiety. Jak do tego dochodziło? Ano bywało tak, że ktoś na froncie wspominał nagle miłość swej młodości, pisał do niej listy, otrzymywał odpowiedzi i wracał do Oksany zamiast do Marusi. Łatwo się domyślić, co się potem działo.

W ogóle mężczyźni byli wtedy „towarem” niezwykle deficytowym, wręcz na wagę złota. Każda para spodni wracająca z frontu budziła prawdziwą sensację i była uważnie lustrowana przez dziesiątki jeśli nie setki par niewieścich oczu. Dziwne to były czasy – tani bimber, łatwe kobiety, powszechna demoralizacja. Łatwo było się w to błoto dać wciągnąć, wielu już nigdy nie potrafiło z niego się wydostać.

 

Prawdziwym władcą rejonu był oczywiście pierwszy sekretarz Komitetu Rejonowego partii, Doncow. Jak w ogromnej większości tego rodzaju przypadków był osobą przywiezioną „w teczce” z zewnątrz. Wysoki, łysy facet, mocno po czterdziestce, wyjątkowo brzydki, o złej, wiecznie zagniewanej twarzy. W rejonie był nielubiany z powodu swego oschłego charakteru, apodyktyczności graniczącej z grubiaństwem i pogardliwego stosunku do ludzi. Miał liczną rodzinę i – trzeba mu oddać sprawiedliwość – był dobrym i czułym ojcem. W swej trosce o rodzinę posunął się do tego, że wyrzucił z dużego porządnego domku Rejonowy Wydział Zdrowia wraz z małym szpitalikiem i sam się tam wprowadził. W ogródku, obok tego domku, byli pochowani żołnierze polegli w walce o Nikołajewkę. Doncow kazał ekshumować ich zwłoki i pogrzebać gdzieś indziej. Wywołało to duże niezadowolenie ludności, któremu ujście dawano w cichych rozmowach, na ogół w cztery oczy. Doncow, mimo iż głosił, że „krytyka i samokrytyka jest siłą motoryczną społeczeństwa radzieckiego”, sam krytyki w stosunku do siebie nie lubił i nieśmiałe jej przejawy tępił bezlitośnie. „Ja jestem przedstawicielem partii w rejonie i kto krytykuje mnie, krytykuje partię; kto występuje przeciwko mnie, występuje przeciwko partii”. Te słowa Doncow powtarzał często. Gadał dużo o uczciwości, ale sam uczciwy nie był i bezczelnie wykorzystywał swoją funkcję. Często odprawiał się furmanką na inspekcję tego czy owego kołchozu lub sowchozu i zawsze wracał z kilkoma kurami, gęsiami, nieraz z prosiakiem a nawet całkiem pokaźnych rozmiarów świnką. Gdy mu się potem podwinęła noga i posadzono go, na zebraniu aktywu rejonowego przedstawiciel okręgu grzmiał:

– Doncow przez tyle czasu źle kierował rejonem, kradł, sypiał ze swymi podwładnymi, i nikt nigdy nie poddał jego poczynań krytyce. Jak do tego mogło dojść? To wstyd, to hańba dla całej organizacji partyjnej rejonu.

– A spróbowałby go ktoś skrytykować – padło z sali.

– Co, odwagi nie starczyło? – spytał mówca. – W całej organizacji partyjnej rejonu nie znalazł się choć jeden odważny?

Była to oczywiście czysta demagogia przedstawiciela Komitetu Obwodowego partii, z czego on sam niewątpliwie zdawał sobie sprawę.

Doncowa przywieziono z więzienia do Nikołajewki na rozprawę sądową jesienią 1947 roku, gdy zwalniałem się już z pracy w związku ze wstąpieniem na uniwersytet. Siedziałem właśnie na fotelu u fryzjera, gdy wprowadzono go tam pod strażą, aby go ostrzyc. I proszę sobie wyobrazić, że ten były wielmoża, który dawniej nawet nie raczył się odkłonić, gdy taki pionek jak ja mu się kłaniał, pierwszy przywitał się ze mną i to bardzo nisko chyląc głowę. A jaką miał przy tym minę uniżoną!

Osobą numer dwa w rejonie był – rzecz jasna – drugi sekretarz RK partii, Bezrukow. Niski, chudy człowieczek o prostackiej, bezdennie głupiej twarzy, do tego jeszcze zezowaty (przypominał mi trochę majora Bujanowa, zastępcę dowódcy 70 brygady, w której służyłem w ostatnim okresie wojny). Pamiętam, jak podczas styczniowej konferencji nauczycieli wrzeszczał na tych, którzy mieli niską sprawność nauczania, wymieniając ich po nazwisku.

– Gdzie to widziane, żeby uczeń piątej klasy w dyktandzie, na sto słów, zrobił przeszło czterdzieści błędów? Co myśleć o nauczycielce Deresz, która go uczy? Przecież to szkodnictwo. Być może świadome szkodnictwo?

Nadia Deresz, wesoła, korpulentna nauczycielka z naszej szkoły, spiekła raka, a potem próbowała z trybuny konferencji się tłumaczyć, co jeszcze bardziej rozgniewało Bezrukowa. Przyszła jednak kryska na Matyska. Wkrótce potem Bezrukow napisał do naszej dyrektorki podanie w sprawie zwolnienia ze szkoły na kilka dni jego dziecka. To podanie nie zawierało stu słów, ale błędów w nim było nie mniej niż w owym fatalnym dyktandzie.

 

Pół kilo kartkowego chleba i litr mleka kupowanego u cioci Katii nie wystarczały mi. Anna Fedotowa Majstrenko – przewodnicząca Komitetu Rejonowego Związku Zawodowego Nauczycieli – wystarała mi się o talon na obiady w stołówce. Talony – podzielone na kartki z wydrukowanymi dniami miesiąca – były w dwóch rodzajach. Znaczna większość, wśród nich i ja, miała tzw. talony czarne (bo druk na nich był czarny), a tylko nieliczni otrzymywali talony czerwone, upoważniające do lepszych, obfitszych posiłków. Kim byli ci szczęśliwcy? Była to w każdym rejonie tzw. „trzydziestka”, trzydziestu uprzywilejowanych – partyjni i sowieccy dygnitarze, kierownicy wydziałów, oddziałów itp.

Stołówka była mała, nędzna, po prostu klitka. Wzdłuż pokoju stał stół sklecony z desek, obok niego dwie ławy. Po lewej stronie od wejścia była maleńka alkowa, tam jadali szczęśliwcy z „trzydziestki”. Szefową tej jadłodajni była żona agronoma, Kławdija Nikołajewna. Dość kulturalna osoba w średnim wieku, zawsze zalatana i wciąż czegoś się bojąca. Skąpe porcje, niska jakość posiłków – wszystko to wywoływało stałe narzekanie „pensjonariuszy” stołówki i ich kłótnie z Kławdiją Nikołajewną. Najbardziej denerwowało nas to, że około drugiej, gdy w stołówce zbierało się zwykle najwięcej ludzi, działalność naszej karmicielki ulegała pewnemu spowolnieniu, jakiemuś dziwnemu zakłóceniu w wykonywaniu najprostszych, rutynowych funkcji, wreszcie całkowitemu niemal ich zawieszeniu. Kławdija stawała się nerwowa, przestawała rozumieć co się do niej mówi. Na jej twarzy pojawiały się wypieki, co chwilę wybiegała przed drzwi wejściowe, niespokojnie rozglądając się dookoła.

– Ej, kierowniczka, dawajcie zupy! – wrzeszczał do niej ktoś od dawna już czekający na obiad.

– Nie zawracajcie mi głowy. O tej porze, moim głównym zadaniem jest nakarmienie towarzysza Czeczelnickiego.

To „Czeczelnickiego” wymawiała z prawdziwym namaszczeniem, nadając swej twarzy wyraz poważny i uroczysty, jakby chodziło tu co najmniej o jakąś głowę koronowaną czy przewodniczącego Najwyższego Sowietu, nie zaś kierownika Wydziału Handlu Rady Rejonowej (gorliwość Kławdiji można było jednak zrozumieć – Czeczelnicki był jej przełożonym).

I oto Kławdija Nikołajewna wpada do stołówki, jej oczy błyszczą, twarz wydaje się natchniona, uderza dłonią o dłoń. Jest to sygnał dla kucharki Marusi, która wysuwa głowę z okienka od kuchni.

– Marusia! Bijcie... dwa-dzieś-cia jaj, Czeczelnicki idzie!

Ach, to zawieszenie głosu przed słowem „dwadzieścia”, ta dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym podniesiona ku górze w chwili wymawiania tej czarodziejskiej liczby, ten triumf w oczach Kławdiji Nikołajewny, to jej spojrzenie pełne wyższości, którym lustruje nas chudopachołków, żywiących się rzadziutką zupką i nędzną kaszą na drugie danie, badające jakie też wrażenie wywrze na nas owych dwadzieścia jaj, o których my nawet marzyć nie możemy.

Wchodzi Czeczelnicki. Wysokie chłopisko o czerwonej, jakby mroźnym wiatrem owianej twarzy, nieproporcjonalnie wąskiej i długiej o szeroko rozstawionych oczach, upodabniających go do drapieżnego ptaka. Ubrany jest w kożuszek, na nogach wysokie buty. W kieszeni półlitrówka. Pewnym krokiem kieruje się do alkowy dla „trzydziestki”. Często zjawia się w towarzystwie jakiejś rejonowej szychy. Łykając ślinkę patrzymy, jak Kławdija niesie swemu szefowi smakowicie wyglądającą potężnych rozmiarów jajecznicę, a do tego jeszcze to i owo. Obiad wypisz wymaluj jak ten, który w 70 brygadzie spożywał szef jej sztabu major Brzozowski. Tylko, że tam rolę jaj spełniały kotlety.

 

Nasza szkoła była największą w rejonie. Miała wszystkie klasy od I do X. Pracował w niej dość liczny personel nauczycielski. W roku szkolnym 1945/46 były to prawie same kobiety. Kilku moim kolegom należy się choć parę słów wspomnień.

O zawuczu Andrieju Grigorijewiczu była już mowa. Był to niemłody człowiek, nauczyciel chemii i biologii, dobry specjalista w swojej dziedzinie i do tego dobry pedagog. Miał w sobie wielkie umiłowanie ziemi, cecha właściwa niemal wszystkim pochodzącym ze wsi. Lubił gospodarować i umiał to robić; oprócz przyjemności dawało to jemu i jego rodzinie duże wsparcie w tych tak trudnych czasach. Barczysty, mocny chłop o brzydkiej, ale dobrodusznej twarzy, zawsze prawie uśmiechnięty i pogodny. Był powtórnie ożeniony i jego żona, Maria Iwanowna, uczyła w naszej szkole niemieckiego. Miał z nią śliczną, wyjątkowo rezolutną i mądrą, jak na swój wiek (miała wtedy jakieś 5 lat), córeczkę Martę i o kilka lat starszego synka. Z pierwszego małżeństwa miał syna, który w czasie wojny służył jako lotnik i zginął na froncie. Andriej Grigorijewicz i jego żona mieli fatalną plamę w życiorysie – oboje pozostali w czasie wojny na terenie okupowanym przez Niemców. W tym czasie pojawiła się w ankietach nowa rubryka: „Czy był w okresie Wojny Narodowej na okupowanym terytorium?” Pytanie to przez bardzo wiele lat straszyło wypełniających niezliczone ankiety a pozytywna odpowiedź na nie czyniła z człowieka obywatela drugiej kategorii, zamykała mu dostęp do stanowisk, przeszkadzała w awansie, stwarzała wokół niego jakąś dziwną, dwuznaczną, pełną nieufności i podejrzeń atmosferę. A przecież na okupowanych terenach pozostawała ogromna ilość obywateli radzieckich. Czy byli oni temu winni? Jak mogli się wszyscy ewakuować? Dla władzy było to jednak pewnego rodzaju kryterium. Nie ewakuowałeś się, zostałeś u Niemca? Znaczy chciałeś tego, znaczy nie jesteś godny zaufania. A kto wie, coś tam jeszcze podczas okupacji robił; a jeśli nawet nic złego nie robiłeś, to jednak zetknąłeś się z wrogiem, byłeś poddany jego wpływowi, być może pozostawił on w tobie głęboki ślad. Mijały lata, wiek dorosły osiągały osoby, które podczas wojny były dziećmi, a groźna rubryka nie znikała z formularzy. Dopiero, znacznie później, gdy już byłem w Polsce, dowiedziałem się, że ją wreszcie usunięto.

Gdy jestem przy owej fatalnej rubryce, to warto wspomnieć inną, istniejącą chyba od zarania władzy sowieckiej: „Czy był za granicą?” Ludzi tej kategorii było w ZSRR przed 1941 rokiem bardzo mało – w czasach stalinowskich nikt nie wyjeżdżał, a tych, którzy byli przedtem za granicą zlikwidowano lub posadzono do obozów. Ludzi tych władza uważała za groźnych dla siebie, i to nie tyle przez to, że jednego na tysiąc mógł zwerbować obcy wywiad, ale dlatego, że będąc za granicą widzieli jak tam jest naprawdę, a obraz ten nie pasował zupełnie do panującej teorii, ideologii i kłamstw oficjalnej propagandy. A więc taki człowiek, przynajmniej potencjalnie, naruszał szczelność żelaznej kurtyny. Tymczasem, podczas wojny 1941 – 1945, miliony sowieckich żołnierzy i oficerów znalazło się za granicą. Czy i oni powinni byli o tym pisać w ankietach personalnych? Aby nie było co do tego żadnych niejasności odpowiednia rubryka brzmiała teraz: „Czy był za granicą (wliczając w to także okres służby w siłach zbrojnych)?”

Była w naszej szkole jeszcze jedna Maria Iwanowna – Burbak, nauczycielka historii, wysoka, mocno zbudowana brunetka o grzmiącym niskim alcie. Mieszkała razem z siostrą, jeszcze wyższą i jeszcze tęższą od niej, kierowniczką punktu skupu mleka. Było tajemnicą poliszynela, że Maria Iwanowna żyje z instruktorem KR partii Bondarenką a wtajemniczeni twierdzili, że ten rejonowy Casanova nie zaniedbuje także jej siostry. O manierach Marii Iwanowny może świadczyć ten fakt: kiedyś dostałem w wojsku w nagrodę (nie pamiętam już za co) książkę „Hannibal”. Bardzo ją lubiłem i przeczytałem ze trzy razy. Pożyczyła ją kiedyś ode mnie Maria Iwanowna Burbak. Po jakimś czasie zwróciła mi ją. Patrzę, a tu w książce brak kilku środkowych stronic. Moje pytanie o to Maria Iwanowna zbyła wzruszeniem ramion i słowami: „Dawali śledzie w kooperatywie i nie miałam w co zawinąć”.

Matematyki i fizyki w klasach VIII-X uczyła Wiera Iwanowna Kuźmenko. Moja koleżanka po fachu była przystojną, średniego wzrostu kobietą o ładnej twarzy i ciemnozłocistych włosach. Miała ukończone dwa lata studiów w Instytucie Bankowości. Jej wykształcenie matematyczne, i zdolności w tym kierunku, pozostawiały wiele do życzenia. Przed każdą lekcją powtarzała gorączkowo w pokoju nauczycielskim jej treść. Gdy rozwiązanie zadania na lekcji nie zgadzało się z odpowiedzią w podręczniku, mówiła, że jest błędna, gdy zaś zadania nie potrafiła rozwiązać, mówiła zwykle, że mogłaby tego dokonać metodami wyższej matematyki, której uczniowie nie znają. Odprowadziłem kiedyś wieczorem po posiedzeniu rady pedagogicznej Wierę Iwanowną do domu. Na wsi wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i nazajutrz wieść o tym dotarła do Andrieja Grigorijewicza. Po lekcjach zwrócił się do mnie jak ojciec do syna:

– Jesteście młodym mężczyzną, przystojnym, chłopców w waszym wieku prawie nie ma. Będziecie mieli powodzenie u kobiet, już je zapewne macie. Flirtujcie, kochajcie się, róbcie co chcecie, tylko nie z Wierą Iwanowną, nie wiecie, co to za ziółko.

– Ale przecież nic mnie z nią nie łączy.

– Może jeszcze nie łączy, ale wczoraj odprowadziliście ją do domu, a jeśli jutro zarzuci na was wędkę, to przy jej umiejętnościach i doświadczeniu w tej dziedzinie nie łatwo wam będzie nie połknąć tego haczyka. Tyle jest ładnych dziewcząt w Nikołajewce, machnijcie ręką na Wierę Iwanownę.

I jeszcze jedna Wiera – Wiera Pawłowna; to dopiero była ładna i zgrabna babka. Żona jakiegoś rejonowego prominenta, przybyła do Nikołajewki wraz z nim. Jej rozum niestety w żadnym stopniu nie dorównywał jej urodzie, toteż na jej lekcjach zdarzały się nieraz potknięcia, o których głośno było potem w szkole. Uczyła historii a także Konstytucji ZSRR. Kiedyś jej lekcję hospitował Andriej Grigorijewicz. Zgodnie z tematem Wiera Pawłowna miała mówić o bohaterstwie. Jako przykład podała ... wniesienie przez żołnierzy niemieckiej dywizji alpejskiej sztandaru ze swastyką na Elbrus.

Słyszałem potem omówienie tej lekcji w pokoju nauczycielskiem.

– Wiera Pawłowna, czy nie znalazłyście innego przykładu heroizmu niż ten, który podałyście?

– A czy ten jest zły? Wiecie co to znaczy zanieść sztandar na Elbrus? Przecież to ogromna góra.

– No dobrze, ale przecież dopiero co skończyła się straszna, krwawa wojna, czy musicie szukać przykładów męstwa w czynach wroga? Czy mało było przykładów bohaterstwa naszych żołnierzy? Jeśli was już tak ta góra zafascynowała, to można przecież było powiedzieć o zdjęciu tego sztandaru przez żołnierzy radzieckich, to jest wyczyn równy tamtemu, ale dokonany przez naszych ludzi.

Tak nawiasem mówiąc, to ten wyczyn czerwonoarmistów był chyba nawet większy niż żołnierzy dywizji Edelweiss. Rzecz w tym, że nie przewidując wojny w górach (a gdzież by tam już w górach Kaukazu) dowództwo radzieckie nie przygotowało jednostek alpejskich. Tak więc, ów sztandar wnosili świetnie przygotowani i wyposażeni w sprzęt specjaliści, a zdejmowali amatorzy posługujący się prymitywnymi narzędziami.

A oto inna próbka inteligencji uroczej Wiery Pawłowny. Było to w klasie siódmej na lekcji Konstytucji. Poprzedniego dnia prasa doniosła o zmianie na stanowisku Ministra Obrony. Wobec zakończenia wojny Stalin został z tego stanowiska zwolniony (pozostał „tylko” sekretarzem generalnym partii i premierem) i jego miejsce zajął generał Bułganin. To wydarzenie Wiera Pawłowna jako nauczycielka tzw. przedmiotów ideologicznych i kandydatka do partii postanowiła skomentować.

– Dity, towarysz Stalin piszow w odstawku. Od teraz naszym wodzem będzie generał Bułdygin.

Powyższe nie wymaga chyba komentarzy. Na nieszczęście Wiery wśród jej uczniów był Wania Wiriowkin, brat Marii Wiriowkin i trzech innych Wiriowkinów, a wszyscy oni zajmowali w rejonie ważne partyjne i sowieckie stanowiska. Najgroźniejszy z nich, Sergiej Ustinowicz, kierownik „partkabinietu” (o tym, co to takiego pisałem już we wspomnieniach z Biełgorodu), fanatyczny dogmatyk nie mający ani krzty poczucia humoru, przybiegł na skargę do szkoły. Oj dostało się naszej „krasawicy”.

 

Praca nauczyciela nie należy do łatwych. We wczesnych latach powojennych była ona szczególnie trudna. Dzieci w klasach były starsze niż normalnie, ci, którzy zaczęli się uczyć jeszcze przed wojną, zdołali już wiele zapomnieć, brakło podręczników, zeszytów, warunki materialne były niełatwe, kadra nauczycielska zdekompletowana. Wszystkie te niedostatki kompensowała w jakimś stopniu duża chęć uczenia się, cechująca znaczną część uczniów, zwłaszcza klas starszych. Dyscyplina w szkole była dość dobra, szacunek dla nauczycieli duży. W większych miastach było pod tym względem już wtedy gorzej, a potem coraz gorzej. Ta demoralizacja i załamanie dyscypliny dotarły z czasem także do małych miast a nawet wsi.

Życie zatruwała nam biurokratyczna pisanina sprawozdań i planów, ciągłe zebrania i narady a przede wszystkim bezsensowna walka o procent sprawności nauczania (procent uspiewajemosti). Chociaż po wojnie skasowano w szkołach współzawodnictwo socjalistyczne, jednak duch jego unosił się nad nimi w postaci idiotycznych procentów – głównego kryterium oceny pracy szkoły i nauczyciela. W celu windowania owych znienawidzonych procentów zaniedbywano wymagania względem uczniów, podwyższano im stopnie, przeciągano z klasy do klasy tych, którzy powinni byli repetować. Jaki był skutek tej szaleńczej procentomanii – łatwo zrozumieć.

 

Klasa VII, której byłem wychowawcą, słusznie uchodziła za dobrą. Szczególnie wyróżniały się dziewczęta, głównie dzięki dużej pilności. Najlepszymi uczennicami były Wala Czynok – córka księgowego, i niezwykle wręcz pracowita Zemsza. Wkrótce dowiedziałem się, że jest córką popa. Popów przed wojną w Związku Radzieckim nie było, w czasie wojny i po niej pojawili się nieliczni. Bardzo ciekawiła mnie ta kwestia i kiedyś odwiedziłem Zemszów – zgodnie z mymi obowiązkami wychowawcy. Mieszkali w porządnym domku, izby były czyste, zadbane, czuło się w tym wszystkim pewien dostatek. Pop-batiuszka – jak być powinno – długowłosy i brodaty okazał się dość ciekawym rozmówcą. Na moje pytanie, zadane delikatnie i nie bez pewnej dyplomacji, jak dawno jest duchownym i jakie ma przygotowanie w tym kierunku, odpowiedział, że jest księdzem od niedawna i że nie uczył się w seminarium duchownym.

– A kim był ojciec przedtem, i w jaki sposób sprawuje swą funkcję, nie będąc do tego przygotowanym?

– Byłem starszym księgowym. Moje nowe obowiązki spełniam rzetelnie, kompetentnie i z pełną znajomością rzeczy. Pochodzę z bardzo religijnej, prawosławnej rodziny, moi rodzice byli ludźmi głęboko wierzącymi i ja zostałem wychowany w tymże duchu.

– No a w ogóle, skąd wzięli się teraz popi, przecież przed wojną ich już nie było?

– Niektórzy na tej samej zasadzie co ja, inni zostali wypuszczeni z obozów. Teraz otwiera się – nieliczne co prawda – seminaria, będzie więc nowy narybek.

 

W tym czasie wydarzyła się dość brzydka historia. Przeglądając kiedyś dziennik mojej klasy zauważyłem, że dwie uczennice mają z matematyki znacznie więcej stopni niż inni i że duża większość tych stopni to piątki. Od razu wydało mi się dziwne, że spośród całej klasy tylko te dwie tak często pytam, tym bardziej, że tego nie pamiętałem, i że mają taką masę piątek, co u mnie było raczej rzadkością. Uczennicami też były nienajlepszymi a charakter pisma, którym napisane były owe piątki, wyraźnie nie był mój. Zajrzałem do swego notesika, który wzorem moich nauczycieli z gimnazjum Reya prowadziłem, i rzeczywiście, te pannice odpowiadały u mnie nie częściej niż inni uczniowie a i żadnych piątek nie miały. Wezwałem je na rozmowę. Były to najstarsze uczennice mojej klasy. Często widywałem je na tańcach w klubie. Ubierały się na nie jak dorosłe, czerniły rzęsy, pudrowały się i różowały. Z początku twierdziły, że stopnie te istotnie mają, potem, gdy pokazałem im swój notes, zmieniły wersję, utrzymując, że ktoś spłatał im w ten sposób figla. Powiedziałem im, że w to nie wierzę i radziłem przyznać się i opowiedzieć jak to było. Obiecałem nie wyciągać z całej tej historii żadnych konsekwencji. Widocznie nie uwierzyły mi i nadal trzymały się swej drugiej wersji.

Wieczorem udałem się do domu jednej z nich, aby pogadać o tym co się zdarzyło w atmosferze domowej, a więc mniej oficjalnej niż szkolna. Zastałem obie. Na moje perswazje zareagowały z początku negatywnie, ale gdy powiedziałem, że będę musiał zakomunikować o wszystkim rodzicom, przyznały się. Jedną z nich poprosiła nauczycielka, by odniosła dziennik do pokoju nauczycielskiego. Nim to zrobiła wpisała sobie i swojej przyjaciółce owe nieszczęsne piątki. Druga z nich była przy tym, stojąc w drzwiach klasy na czatach. Zgodnie z przyrzeczeniem zachowałem wszystko w tajemnicy, piątki skreśliłem, a gdy dyrektorka zapytała mnie kiedyś, co oznacza tak duża ilość skreśleń w dzienniku, wziąłem wszystko na siebie, mówiąc jej, że pomyliłem się przepisując z notesu niewpisane w swoim czasie stopnie.

 

Wielka niespodzianka – moja znajoma z Baku, Ida Markowna, przesłała mi nadesłany na jej adres list od mojej kuzynki Mirki. Mirka z Bombkiem byli w Mariupolu, dokąd przyjechali z miasta Nukus, stolicy Karakałpakii. Szykowali się do wyjazdu do Polski i niepokoili się, co ze mną. Byłem niepocieszony. Gdyby nie utrata kontaktu między nami, która nastąpiła pod koniec wojny, być może byłbym teraz z nimi i również czekałbym na wyjazd. Ponieważ nie było już szans na spotkanie się, pytali, co mają zrobić z moimi rzeczami? Odpisałem natychmiast, prosząc o list z kraju, sprzedanie moich rzeczy i wysłanie mi pieniędzy. Pieniądze wkrótce nadeszły a po jakimś czasie list, jeszcze z Mariupola. Pisał Bombek, był szczęśliwy. Mirka urodziła syna. Nazwali go Karol, na cześć Karoli, matki Mirki. Był to wyczyn nielada, swe pierwsze i jedyne dziecko Mirka powiła w wieku czterdziestu lat.

Nigdy nie otrzymałem od nich listu z Polski, natomiast gdzieś w końcu roku 1946, czy na początku 1947 przyszedł list od Bombka z ... Szanghaju! Pisał w nim w sposób bardzo sprytny i zawoalowany, że przyjechawszy do Polski i przekonawszy się, że wprowadzane są tam porządki sowieckie, postanowili wyjechać do Chin do brata Bombka (o tym, że miał brata w Szanghaju pisałem już w pierwszej części wspomnień). Jako adres nadawcy podał miejsce swojej pracy – redakcję gazety „Nowaja żyzń”. Przeraziłem się, „Nowaja żyzń” była organem białogwardyjskich emigrantów rosyjskich; mogłem mieć przez to, delikatnie wyrażając się, duże nieprzyjemności. Z tego względu Bombkowi nie odpisałem; gdybym to nawet uczynił, list mój chyba by go już nie zastał. Wkrótce bowiem wojska Mao Tse-Tunga opanowały Szanghaj, redakcja gazety „Nowaja żyzń” natychmiast zmieniła orientację polityczną (pochwały na jej cześć znalazły się na łamach prasy radzieckiej), zaś Bombek z Mirką, Karolkiem, bratem i jego rodziną wywiali do Brazylii. O tym dowiedziałem się dopiero w 1961 roku, gdy ku swemu zdumieniu otrzymałem we Wrocławiu list od Mirki (pisałem już coś niecoś o tym). Gdy piszę te słowa Bombek już dawno nie żyje, Mirka jest staruszką i mieszka nadal w Brazylii. Jak dotychczas przodujący ustrój tam jeszcze nie dotarł.

 

Któregoś grudniowego popołudnia goniec z Rajispołkomu przyprowadził do Czestnych na nocleg – tak jak w swoim czasie mnie – wysokiego, szczupłego blondyna w długim czarnym szynelu, jaki noszono we flocie morskiej. Mądra twarz, wysokie czoło, myślące oczy; od razu widać było, że to inteligent. Ciocia Katia broniła się jak mogła przed udzieleniem przybyszowi noclegu:

– Gdzież ja go podzieję, przecież u mnie mieszka nauczyciel.

– Nic mnie to nie obchodzi – odparł goniec. – Kazali mi go przyprowadzić, to go przyprowadziłem.

Nie było rady, zdecydowaliśmy, że będzie nocował na drugim łóżku w moim pokoju.

Był nauczycielem skierowanym do Nikołajewki. Nazywał się Wsiewołod Wsiewołodowicz Kołomyjczuk. Jego specjalnością była geografia. Studiował ją zaocznie w Odeskim Instytucie Pedagogicznym (odpowiednik naszej WSP). Dotychczas pracował w Bałcie, skąd pochodził, niewielkim mieście leżącym także w okręgu odeskim. Musiał stamtąd wyjechać ze względów rodzinnych; niedawno rozwiódł się z żoną i nie mógł – jak mówił – pozostać tam. Na żonę klął nie przebierając w słowach, żal mu było tylko dziecka.

– Skąd u was taki polski akcent w mowie? – spytał mnie.

– Pochodzę z Polski.

– Moja matka jest Polką, wierzącą katoliczką, ojciec zaś Ukraińcem, ja też.

– A polski znacie?

– Nie. Moim językiem ojczystym jest rosyjski, po ukraińsku mówię prawie równie dobrze.

– Jesteście inwalidą wojennym!?

– Tak. Byłem ranny w nogę, potem byłem jakiś czas w niewoli niemieckiej, potem w partyzantce na Białorusi.

Wsiewołod Wsiewołodowicz został nauczycielem w naszej szkole. Ponieważ godzin geografii było mało, dano mu jeszcze fizykę w klasach VI i VII, którą odebrano mnie oraz literaturę rosyjską w klasie X, której chętnie zrzekła się dyrektorka Maria Timofiejewna. Nie wiem jak radził sobie Wsiewołod z fizyką, ale w literaturze rosyjskiej był orłem. Znał ją świetnie, lubił, rozumiał i czuł. Dziwiłem się, że nie ją wybrał sobie jako przedmiot swoich studiów. W X klasie zaczęto właśnie przerabiać symbolistów. Błok i Briusow byli ulubionymi poetami Wsiewołoda i nic dziwnego, że potrafił on porwać swych uczniów i zaszczepić im miłość do swoich bożyszcz. Potem już, na towarzyskim spotkaniu pomaturalnym, dowiedziałem się, że potajemnie deklamował im Jesienina, wtedy jeszcze zabronionego.

Kołomyjczuk potrzebował dużo pieniędzy, gdyż płacił alimenty, toteż wziął jeszcze pół etatu wizytatora w RajONO. Utratę lekcji fizyki zrekompensowano mi powierzając zajęcia z przysposobienia wojskowego (nauczyciel tego przedmiotu właśnie wyjechał). Tak więc na jakiś czas zostałem „wojenrukiem” (wojennym rukowoditielem) szkoły.

Wsiewołodowi tak spodobało się u Czestnych, że ubłagał ciocię Katię i mnie, żebyśmy się zgodzili na jego zamieszkanie razem ze mną. Z czasem bardzo się z nim zaprzyjaźniłem. Wieczorami dużo ze sobą gadaliśmy, razem chodziliśmy do stołówki, do znajomych, do klubu, a ile przez ten rok szkolny wypiliśmy w dwójkę wódki, zliczyć byłoby trudno.

*

Sylwester 1945 roku. Złożyliśmy się i urządziliśmy w szkole bal. Była całkiem niezła wyżerka, no i morze wódki. Popiliśmy tęgo; tańczono, śpiewano, bawiono się, a świadomość tego, że nie wisi już nad nami koszmar wojny dodawał nam animuszu. Poprzez opary alkoholu świat wydawał mi się szczególnie piękny a przyszłość malowała się w różowych barwach. Tak się zalałem, że odtańczyłem na stole jakiegoś zwariowanego kozaka. Musiałem mieć mocną głowę, jeśli mimo szaleńczego tempa tego tańca nie zwaliłem i nie rozbiłem ani jednego talerza, ani jednej szklanki.

W tym samym czasie instruktor RK partii Bondarenko, oraz zaproszona przez nas Jewtuchowa – pierwszy sekretarz RK komsomołu, mimo tęgiego mrozu grzeszyli w najlepsze na werandzie. Tym to musiało być gorąco! Skończyło się to przykro, ale nie dla nich. Całą tę historię podpatrzył uczeń VIII klasy, Kola Podłubny. Plotka poszła w lud i oto drugi sekretarz RK komsomołu, dziewczyna ze wsi spod Nikołajewki, postawiła tę sprawę na posiedzeniu Komitetu. Jewtuchowa i Bondarenko wyparli się wszystkiego a towarzyszka drugi sekretarz została oskarżona o szerzenie plotek i przeciwstawianie komsomołu partii (jeden z grzechów głównych; Jewtuchowa była członkinią partii, jej oskarżycielka – nie). Skończyło się tym, że obrończyni moralności została zdjęta ze stanowiska a potem wyrzucona z komsomołu. Wróciła do swej wsi. W jej życiu nastąpił przełom. Stała się religijna, zaczęła chodzić do cerkwi. W rejkomie mówiono: wylazło szydło z worka; słusznie wylaliśmy ją, była obcym elementem.

– To musiał być sylwester! – miał ponoć wyrazić się w RajONO potem jego szef, Bojko. – Pijany nauczyciel tańczy na stole a aktywiści rejonu tego owego na werandzie.

Uprzedzając fakty muszę powiedzieć, że i towarzysz Bojko nie był aniołem, ale o tym potem.

 

W pokoju nauczycielskim podeszła do mnie matematyczka Wiera Iwanowna i powiedziała cicho:

– Przyjdźcie do mnie dziś wieczorem.

Pomny przestróg Andrieja Grigorijewicza odrzekłem:

– Jestem dziś zajęty.

– Przyjdźcie, bardzo proszę.

– A cóż to za okazja?

– Będzie taka mała bibka – odparła uderzając wymownie palce po szyi.

– Ja doprawdy wcale nie jestem takim pijaczyną, na jakiego zapewne wyglądałem na sylwestra.

– Nie posądzam was o to.

– Wieczorem poszedłem do Wiery Iwanowny. Stół uginał się dosłownie od potraw i butelek a za stołem siedział wygodnie rozparty podpułkownik NKWD.

– Mój mąż – przedstawiła mi go Wiera.

Okazało się, że mąż Wiery Iwanowny otrzymał krótki urlop i przyjechał odwiedzić swą żonę. Bardzo zdziwiło mnie, że ja jeden zostałem zaszczycony zaproszeniem mojej koleżanki, ale sprawa wkrótce się wyjaśniła. Gdy już dobrze wypiliśmy i zakąsili, pułkownik zwrócił się do mnie tymi słowy:

– Przyjechałem zabrać Wierę, dość już mamy życia w rozłące. Niestety, Bojko i wasza dyrektorka nie chcą jej zwolnić a wiecie, czym grozi porzucenie pracy. Mówią, że nie ma kto wykładać matematyki. No więc wymyśliliśmy, że wy wzięlibyście godziny Wiery Iwanowny. Na to się godzą. Potrzeba jeszcze waszej zgody, myślę, że nam nie odmówicie, prawda?

Odmówiłem. Miałem wystarczającą liczbę godzin; przedtem w starszych klasach nie pracowałem, przerwa wojenna też zrobiła swoje. Na próżno agitowali mnie Wiera i jej mąż, na próżno prosili i błagali, kusząc wyższym zarobkiem w starszych klasach, zaszczytem prowadzenia klasy maturalnej, itd. Coś z tej gadaniny zaczęło wreszcie trafiać do mego przekonania, ale wahałem się i wciąż odmawiałem.

– No dobra – powiedział wreszcie zniecierpliwiony pułkownik, napełniając nie wiem który już raz nasze kielichy. – Wyjeżdżam i rzucam moją Wierę. Zostawiam ją wam, róbcie sobie z nią co chcecie, nic mnie to nie obchodzi. Bądźcie z nią szczęśliwi i do widzenia.

– O, co to, to nie. Bierzcie sobie waszą Wieroczkę, a ja wezmę VIII - X klasy i koniec.

– No i dobili targu – zawołał uszczęśliwiony pułkownik.

Ale w tym momencie w Wierze odezwała się kobieta.

– A więc to tak! Tylko groźba pozostania ze mną zmusiła was do ustąpienia. Czyżbym była taka już zupełnie do niczego? Czyżbym się wam tak już zupełnie nie podobała? A przecież inni mężczyźni się za mną oglądają, bo i jest na co popatrzeć. Nie wierzycie, to spójrzcie!

I tu podpita mocno Wieroczka zadarła dość wysoko swą spódnicę, demonstrując nie bez dumy swoje rzeczywiście zgrabne kształty i potwierdzając tym nienajlepsze zdanie, jakie o niej miał zawucz Łysenko. Musiałem ją przeprosić, usprawiedliwiając swą wypowiedź troską o nią i jej życie rodzinne.

Nazajutrz wyraziłem Marii Timofiejewnie swą zgodę na objęcie zajęć po Wierze Iwanownie. Miałem do nich przystąpić od drugiego półrocza.

 

Wsiewołod Wsiewołodowicz przeprowadził żmudne obserwacje, których wynikiem było ustalenie faktycznej liczby osobników korzystających w stołówce z czerwonych talonów. Okazało się, że z przywileju „trzydziestki” korzysta mniej niż trzydziestu mieszkańców Nikołajewki. Wobec tego Wsiewołod poszedł do Rajispołkomu i wygłosił tam piękne przemówienie o ciężkim losie dwóch nauczycieli, nie pochodzących z Nikołajewki, zdemobilizowanych niedawno z Armii Czerwonej, w której szeregach bohatersko walczyli o wolność naszej wielkiej ojczyzny ... itd. Nie bardzo chciano go słuchać, odsyłając do jakiegoś trzeciorzędnego urzędniczyny. Temu mój kolega po prostu powiedział, o co chodzi:

– Macie niewykorzystane czerwone talony.

– Tak, ale to są talony tylko dla partaktywu.

– A jak ich jest mniej niż trzydziestu?

– No to reszta przepada.

Żadne perswazje nie pomogły, wobec czego Kołomyjczuk zaprosił faceta do nas na większą wódkę, w wyniku czego otrzymaliśmy wymarzone czerwone kartki.

Triumfalnie wkroczyliśmy do stołówki, kierując swe kroki do ogólnej salki.

– Proszę przejść do alkowy – powiedziała Kławdija Nikołajewna, z szacunkiem oglądając nasze talony.

– Nam jest dobrze i tutaj.

– Nie, tu wam nie wydam. Jest ustne rozporządzenie Czeczelnickiego, żeby „trzydziestka”jadała oddzielnie.

Trudno się było temu rozporządzeniu dziwić. Demonstrowanie wszystkim różnic w ilości i jakości serwowanych w stołówce dań chyba nie leżało w interesie uprzywilejowanych.

Niedługo trwała nasza radość. Po miesiącu powróciliśmy z czarnymi talonami na ogólną salę. Trudno było nie dostrzec błysku triumfu w oczach Kławdiji Nikołajewny. Razem z nami straciła ten przywilej także kobieta, która była rejonowym adwokatem. Zaprosiła nas jako towarzyszy niedoli wieczorem do siebie na wódkę.

Wsiewołod poszedł do Rajispołkomu do tak łaskawego dla nas urzędnika, ale ten rozłożył ręce. Okazało się, że sam Doncow dokonał przeglądu tych, którym dano czerwone talony, i wyrugował z ich grona wszystkich nie-partaktywistów.

Wieczorem udaliśmy się w gości do naszej stołówkowej znajomej. Mieszkała razem z kierownikiem Rejonowego Wydziału Kultury Fizycznej, z którym żyła. Wódki było dużo, gorzej było z zakąską. Chlebem wtedy nie częstowano, gdyż otrzymywano go na kartki mało, a z innymi potrawami też było krucho. Pani mecenas miała w domu tylko jaja, które dostała od wdzięcznej klientki. Jak na złość zabrakło jej nafty w prymusie i nie było tego jak ugotować. Nasi gospodarze i Wsiewołod pili je na surowo, mnie to nie smakowało i piłem wódkę nie zakąszając. Od pani adwokat dowiedzieliśmy się ciekawych rzeczy. Wezwał ją przed kilkoma dniami do siebie Doncow i nie owijając sprawy w bawełnę powiedział po prostu, że jeśli chce nadal otrzymywać czerwone talony, to musi się z nim przespać. Obiecywał dodatkowo „partaktiwowskij pajok” – specjany przydział dla aktywu partyjnego. Odmówiła mu, no i musiała przesiąść się z czerwonego talonu na czarny.

 

Styczniowa narada nauczycieli była dokładną kopią narad, w których brałem udział w Ostrogu. Jedną z nich, tę z sierpnia 1940 roku, opisałem bardzo dokładnie i – jak sądzę – nie warto tu się powtarzać. Był jednak pewien nowy element – przez całą naradę przewijało się nazwisko Konstantina Dmitrijewicza Uczynskiego, rosyjskiego pedagoga z XIX wieku. Był referat plenarny jemu poświęcony. Jego nazwisko padało i w innych referatach, zarówno plenarnych jak i sekcyjnych. To już zapowiedź, pierwsza jaskółka przyszłej walki z „nizkopokłonstwom” (płaszczeniem się, czołobitnością) przed Zachodem, walki z kosmopolityzmem i walki o priorytet rosyjskiej i radzieckiej nauki. Drugim bohaterem narady, co prawda znacznie mniej eksponowanym, był Jan Amos Komenský, siedemnastowieczny pedagog czeski. No cóż, „demoludom” też się coś należało.

 

Z tej narady pozostało mi w pamięci wystąpienie wojenkoma (szefa Komisariatu Wojskowego, odpowiednika naszej Komendy Uzupełnień) rejonu. Brał udział w naradzie obok sekretarza KR partii, sekretarza KR komsomołu i innych rejonowych „znakomitości”, siedząc oczywiście w prezydium. Mówił bardzo dobrze, ale całe jego przemówienie było podszyte tanią na ogół demagogią. Mówił, że jest jednym z nas, że nim został zawodowym wojskowym był nauczycielem historii, że szanuje naszą pracę, że jest przyjacielem szkoły i nauczycieli, itd, itp. Wreszcie przeszedł do koniecznej w takich razach krytyki, kierując cały jej ogień na nauczycielkę I-IV klas naszej szkoły, Marię Timofiejewnę Kuczerenko. Cóż takiego złego uczyniła pani Kuczerenko, osoba w średnim wieku, wdowa po żołnierzu, który zginął na froncie? Był to okres przygotowań do wyborów do Rady Najwyższej ZSRR i my wszyscy, nauczyciele, byliśmy członkami komisji wyborczych bądź agitatorami w tzw. kampanii wyborczej (co to za wybory i co to za kampania nie muszę tłumaczyć). Przewodniczącym Komisji Rejonowej był nasz wojenkom. Kiedyś nakrzyczał na Kuczerenko, że za mało chodzi agitować i w odpowiedzi usłyszał od niej: „Agitacji to u nas za pięć rubli a chleba za pięćdziesiąt kopiejek”. Ta właśnie wypowiedź posłużyła wojenkomowi za asumpt do krytyki. Grzmiał z trybuny długo i zaciekle, oskarżał Marię Timofiejewnę niemal o antysowietyzm, mówił o przelanym na wojnie morzu krwi i przeciwstawiał temu przyziemne cele życiowe, jakie przed sobą stawia nie byle kto, bo sowiecka nauczycielka, która powinna iść w awangardzie walki o komunizm, nie zaś myśleć o chlebie powszednim. A zresztą, czy chleba tego nie ma? A jeśli nawet jest go nie tak wiele, jak chcielibyśmy, to czy po takiej wojnie można mieć o to pretensje? Ale towarzyszce Kuczerenko nie o to przecież chodzi, ona po prostu nie chce agitować... itd.

Kapitan z wojenkomatu podniecał się coraz bardziej a biedna Maria Timofiejewna płakała głośno i po całej tej przemowie musiała jeszcze złożyć samokrytykę, bijąc się w piersi i przyrzekając poprawę. Miała dużego stracha, bo za taką wypowiedź można było powędrować na białe niedźwiedzie.

Wojenkom bywał obecny na wszystkich naszych naradach, zawsze zabierał głos, gadając o zaszczytnej pracy pedagoga, o moralności, jaka powinna go obowiązywać, o etyce jego zawodu, o zawodu tego etosie. Tokował jak głuszec, napawając się własnymi słowami. Ten jego wysoki poziom etyczny i moralny nie przeszkadzał mu nieludzko bić swojej żony.

Podczas konferencji poznałem wielu nauczycieli z naszego rejonu. Osobą numer jeden konferencji był dyrektor jedynej poza nikołajewską szkoły dziesięcioklasowej we wsi Antoniuki (jako najstarszą miała w roku szkolnym 1945/46 klasę dziewiątą). Hnat Artemowycz Stepańczuk (na ogół wszystkie imiona i „otczestwa” przytaczam tu po rosyjsku, zupełnie nie pasuje mi to jednak do Stepańczuka, nikt go nigdy – nawet mówiąc do niego po rosyjsku – nie nazywał Ignatijem Artiomowiczem). Aż trudno sobie wyobrazić jak dookoła niego skakano, jak się przed nim płaszczono, jak podlizywano się jego żonie, Stepanidzie, nauczycielce w tychże Antoniukach. Jaka była tego przyczyna? Sądzę, że między innymi to, że Hnat Artemowycz był członkiem RK partii i władz rejonu, że trząsł Antoniukami i miał wszędzie chody. Był niewątpliwie indywidualnością. Z zawodu nauczyciel historii (jak prawie wszyscy dyrektorzy szkół), człowiek pod względem intelektualnym bardzo ograniczony, był jednocześnie świetnym gospodarzem szkoły, sprężystym organizatorem, sprytnym i cwanym graczem, dzierżymodą jakich mało. Określenie „homo sovieticus” pasuje mi do niego jak ulał. Wrócił z wojny w stopniu kapitana i zaraz zaczął wprowadzać w szkole wojskowe porządki. Z rana, przed lekcjami odbywała się na dziedzińcu szkoły zbiórka. Nauczyciele wyprowadzali swoje klasy. Gdy wszyscy już stali na miejscach zjawiał się Stepańczuk. Dyżurny nauczyciel podawał komendę „baczność”, po czym meldował:

– Towarzyszu dyrektorze! Powierzona wam szkoła jest gotowa do apelu.

– Zdrawstwujtie riebiata! – wołał Hnat Artemowycz.

– Zdrawja żełajem towariszcz kapitan! – odpowiadała szkoła.

A więc nawet nie „towariszcz direktor”, lecz „towariszcz kapitan”, całe zaś powitanie według formy wojskowej i do tego po rosyjsku, choć dalszy ciąg apelu odbywał się już w języku ukraińskim, łącznie z rozkazem dyrektora na dany dzień. Wszystko to razem było prawdziwą komedią.

Hnat Stepańczuk trząsł antoniukowską szkołą, a Stepanida Stepańczuk trzęsła Hnatem. To dopiero była herod-baba. Bano się jej jak ognia. Kto chciał być w łaskach u Hnata musiał się z początku wkupić w łaski Stepanidy, a i te i tamte najłatwiej było zdobyć chwaląc ich córeczkę, uczennicę siódmej klasy, ładną dziewczynkę, podobno zdolne i mądre dziecko. Najprościej było uczynić to oglądając w czasie konferencji nauczycielskiej występy zespołu artystycznego antoniukowskiej szkoły, w którym Stepańczukówna odgrywała rolę primadonny (zespół był niewątpliwie najlepszy w rejonie). Toteż po tym występie mnóstwo nauczycieli podbiegło do Stepańczuków, chwaląc bez miary poziom artystyczny zespołu, zwłaszcza zaś jego jedynaczkę. Celowała w tym nasza pani dyrektor, której mizdrzenie się do Stepańczuków mogło wywołać mdłości.

*

Przygotowania do wyborów i kampania wyborcza weszły w swą ostatnią fazę. Sprawdzanie list wyborczych, bieganina po chatach w roli agitatorów i inne tego rodzaju czynności zabierały mi – jak i innym nauczycielom – mnóstwo czasu. Wszystko to przypominało do złudzenia okres przed wyborami do Rady Najwyższej ZSRR i Ukraińskiej SRR w 1940 roku i wybory do rad miejskich zimą 1940/41. Nim przedstawiono nam kandydatów, któryś z wyborców przeze mnie „agitowanych” powiedział mi kiedyś: „Ja będę głosował na marszałka Żukowa”. Od innej osoby usłyszałem jeszcze dziwniejszą wypowiedź: „Teraz będziemy głosowali nie na Stalina, ale na Żukowa”. Były to kompletne bzdury, bo na Stalina głosowało się tylko w jednym okręgu (chociaż wysuwało się jego kandydaturę w każdym; kandydatury innych członków Biura Politycznego też wysuwano w wielu okręgach), na Żukowa zaś też można było głosować tylko tam, gdzie kandydował. Bzdury te były jednak symptomatyczne i świadczyły o ogromnym autorytecie i popularności tego marszałka. Zdawał sobie na pewno z tego sprawę Stalin i po ustąpieniu ze stanowiska ministra obrony mianował na nie nie Żukowa, lecz cywila Bułganina, który stał się generałem tylko dlatego, że w czasie wojny kierował zapleczem sił zbrojnych. Podczas wojny Żukow był najpierw szefem sztabu generalnego, a potem pierwszym zastępcą Wodza Naczelnego, tzn. Stalina. Dowodził on we wszystkich prawie najważniejszych bitwach tej wojny i w imieniu sojuszników przyjął od marszałka Keitla akt o bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy. W jakiś czas po wojnie Stalin uczynił go dowódcą drugorzędnego Odeskiego Okręgu Wojskowego, a potem trzeciorzędnego – Czelabińskiego.

 

9 lutego 1946 roku, w przededniu wyborów, Stalin wygłosił przemówienie na przedwyborczym zebraniu Stalinowskiego okręgu wyborczego Moskwy, gdzie kandydatował do Rady Najwyższej. Pewne fragmenty jego wystąpienia były godne uwagi. Mówiąc o dwóch wojnach światowych i podobieństwach między nimi – obie były wywołane, według niego, przez kryzys kapitalistycznego systemu gospodarki światowej. Stalin zwrócił uwagę na dzielące je różnice: druga w odróżnieniu od pierwszej miała od początku charakter wojny wyzwoleńczej, wojny przeciwko faszyzmowi, a więc wojny sprawiedliwej, zaś przystąpienie do niej Związku Radzieckiego ten charakter jedynie wzmocniło. Był to nowy dogmat w oficjalnej sowieckiej wykładni. Dotąd uważano, że wojna stała się sprawiedliwą dopiero po przystąpieniu do niej ZSRR. Z czasem pojawiła się – nie pamiętam dokładnie kiedy, ale na pewno w okresie zimnej wojny – trzecia wykładnia: wojna prowadzona przez Związek Radziecki była wojną sprawiedliwą, zaś przez inne państwa – niesprawiedliwą, mającą charakter imperialistyczny. Tempora mutantur...

Stalin zapowiedział zakrojone na dużą skalę budownictwo instytutów naukowo-badawczych i udzielenie pomocy uczonym, wyrażając przekonanie, że potrafią oni dorównać zagranicznym osiągnięciom a nawet je prześcignąć. Było oczywiste, że chodzi tu przede wszystkim o osiągnięcia w dziedzinie energii atomowej a zwłaszcza w dziedzinie broni atomowej.

Duże nadzieje na przyszłość wywołała zapowiedź zniesienia w najbliższym czasie systemu kartkowego. Nastąpiło ono jednak dopiero po dwóch latach.

 

I wreszcie dzień wyborów – 10 luty 1946 roku, niedziela. Od szóstej rano otwierają się podwoje lokali wyborczych. Pionierzy i komsomolcy biegają po chatach budząc ludzi i zachęcając do jak najwcześniejszego oddania głosu. Ja z uczniem ósmej klasy Czajką mamy pojechać z urną do różnych staruszków, ludzi chorych bądź niedołężnych, aby umożliwić im głosowanie w domu. Odwiedziliśmy także kilka chutorów, w tym jeden dość daleki. Zmarzliśmy nieludzko, bo mróz tego dnia był siarczysty. Został nam jeszcze jeden dom, w którym mieszkał najstarszy wyborca naszego okręgu. Posiedzieliśmy tam nieco dłużej, aby się rozgrzać. Szanowny nestor leżał na piecu i tam podałem mu urnę. Był to stuletni prawie starzec, niedowidzący, słabo słyszący i nic prawie już nie rozumiejący z tego co się dzieje.

– A cóż to panie za wybory? – spytał mnie.

Uderzyło mnie, że zwrócił się per „pan”(po ukraińsku też jest „pan”), nie zdawałem sobie sprawy, że on żyje myślami w innej epoce; gdy wybuchła rewolucja mógł mieć około siedemdziesięciu lat. Wyjaśniłem mu jak mogłem, co to są za wybory.

– A na kogo to my mamy głosować?

– Na blok bolszewików i bezpartyjnych – wypowiedziałem bez zająknienia tę oficjalną i całkowicie bezsensowną formułę.

– Na bolszewików, powiadacie panie? To na tych, co przeciwko miłościwemu monarsze naszemu, carowi-batiuszce wojują?

– Ale dziadku – odezwał się ktoś z domowników – cara już dawno nie ma. Rzućcie kartkę do skrzynki i nie gadajcie.

– Cara nie ma? Jest car i zawsze będzie, a kartkę mogę rzucić.

Wracamy wreszcie do naszej szkoły, w której mieści się lokal komisji. Tam już prawie wszyscy uprawnieni głosowali, przychodzą ostatni, wśród nich pracownik rejonowego klubu, nasz nikołajewski Caruso, Głuszkow.

– Szanowna komisjo! – woła Głuszkow – stwierdzam naruszenie demokracji wyborczej, w kabinach nie ma ołówków. A co będzie, jeśli ktoś zechce skreślić kandydata?

– A wy co, chcecie skreślić? – zapytał ktoś Głuszkowa.

– Nie mam zamiaru, przecież głosowałem nie wchodząc do kabiny. Potem dopiero wszedłem, żeby sprawdzić, jak to u was tu wygląda.

Położyliśmy w kabinach ołówki, tylko że głosujących więcej już nie było. Głuszkow był ostatni.

 

Głosowanie skończone, frekwencja stuprocentowa, głosy zaczniemy liczyć po północy. Tymczasem możemy się zabawić. Komisja miała swój fundusz, nasze panie przygotowały prawdziwą ucztę; pojawiają się na stołach baterie butelek, chleb w nieograniczonych ilościach (dla komisji bez kartek), sałatka jarzynowa, solanka (danie ukraińskie, przypominające nasz bigos), galaretka z nóżek, kompot – jednym słowem – frykasy. Zaszczycił nas swą obecnością naczelnik milicji Iwan Wasilijewicz, zaprosiliśmy także skrzypka, miejscowego fryzjera, Cygana, żeby nam przygrywał. Gdyiśmy już dobrze wypiliśmy i zakąsili jak należy, zaczęły się tańce. Wkrótce potworzyły się stałe pary i tu po raz pierwszy dopiero kabiny wyborcze odegrały jakąś rolę – owe parki poznikały w nich, zaciągając za sobą kotary.

Ściemniało już, a my wciąż bawiliśmy się. Zabrakło wódki. Co tu robić? Sklep tego dnia jest zamknięty, zresztą nie zawsze można w nim dostać wódkę, w domu – jak się okazało – nikt nic nie ma. Po bimber trzeba by iść, ale bimber w obecności stróża porządku?

– Co, nie wiecie co zrobić? – zapytał Iwan Wasilijewicz. – Po samogon trzeba posłać.

Muszę się przyznać, że nie oniemiałem, słysząc taką radę z ust naczelnika milicji, ale bardzo się jednak zdziwiłem. Po jakimś czasie skrzypek przyniósł spory zapas samogonu i zabawa zaczęła się od nowa.

Późno wieczorem, pijani jak przysłowiowi szewcy, wracaliśmy z Wsiewołodem Wsiewołodowiczem w gościnne pielesze cioci Kati. Bardzo się też zdziwiła nasza zacna gospodyni, widząc nas w takim stanie.