II

 

połowa lutego 1946 – czerwiec 1946

 

Drugie półrocze rozpoczęło się w połowie stycznia. Przejąłem schedę po Wierze Iwanownie, w tym wychowawstwo w klasie X (za to przestałem być wychowawcą klasy VII). Godzin miałem teraz około trzydziestu, roboty mnóstwo. Najważniejsza była klasa dziesiąta – maturalna. Byli bardzo spóźnieni, przerabiali właśnie to, co powinni byli robić na początku roku szkolnego, umieli niewiele. Na pierwszej lekcji postawiłem sprawę jasno:

– Powiem wam otwarcie – jest źle. Czy chcecie zdać maturę?

Odpowiedziało mi chóralne „taaak”.

– Czy gotowi jesteście wobec tego na bardzo wytężoną pracę, na szybkie tempo wykładu, na to, że będę wam zadawał do domu dużo materiału bieżącego, dużo zadań, dużo powtórki?

– Taaak!

Zawarliśmy ze sobą w ten sposób układ i – muszę przyznać – obie strony wywiązały się z niego z honorem. Przygotowywałem się do zajęć wyjątkowo starannie, dokładnie przemyślałem, jak organizować powtórkę materiału poprzednich klas, dawałem im do rozwiązania dodatkowe zadania, udzielałem konsultacji indywidualnych i zbiorowych, jednym słowem robiłem co mogłem. Oni też. Entuzjazm, z jakim wzięli się do pracy, ich pilność i pracowitość budziły mój podziw i najwyższe uznanie. Przyjemnie było z nimi pracować i ciepło wspominam tę pierwszą z prowadzonych przeze mnie klas maturalnych.

Klasa była nieliczna – dziewięć osób. Wszyscy mieli powyżej dwudziestu lat – skutek przerwy, spowodowanej wojną. Tylko dwaj chłopcy – Jerszow i Dombrowan, tym się nie powiodło. Arkadij Jerszow podczas ferii zimowych wyjechał z Nikołajewki, gdzieś w gościach napił się bardzo zimnego wina, przeziębił się, a będąc słabego zdrowia ciężko zaniemógł. Wywiązała się z tego galopująca gruźlica, która spopieliła go w ciągu pół roku. Dombrowana nie dopuszczono do matury z powodu dwójki z niemieckiego. Było to w dużej mierze zasługą Marii Iwanowny, która po prostu zawzięła się na tego wyjątkowo starannego ucznia. Nie pomogły żadne moje prośby i perswazje, Maria Iwanowna nie ustąpiła. Za to wszystkie nasze maturzystki otrzymały świadectwa dojrzałości i wszystkie dostały się na studia wyższe. Najlepszymi uczennicami były Lida Horowenko, Katia Kowalenko i Bella Serbina. Dzielnie spisywały się także pozostałe: Luda Grechowa, Nadia Hałak, Luda Iwanowa i Katia Komaszczenko. Trzy ostatnie pochodziły z tej samej wsi i mieszkały w Nikołajewce na stancji niedaleko od moich gospodarzy. Podziwiałem je. Kiedy one właściwie spały? Gdy szedłem spać, czy budziłem się w nocy, czy też wstawałem z rana, zawsze widziałem płomień lampy naftowej w ich oknie i trzy pochylone nad książkami głowy.

Wkrótce nauczyciele innych przedmiotów zauważyli, że X klasa zajmuje się niemal wyłącznie matematyką i fizyką, zaniedbując wszystko inne. Maria Timofiejewna i Andriej Grigorijewicz zwrócili mi na to uwagę, prosząc o nieprzeciążanie dziesięcioklasistów zadaniami domowymi i proponując mi za to więcej godzin zajęć tygodniowo.

– Przecież jest to niezgodne z siatką godzin przewidzianą przez Ministerstwo Oświaty Ukraińskiej SRR – zaoponowałem. – Kto mi będzie za te godziny płacił?

– Dogadaliśmy się z RajONO, wszystko będzie w porządku.

Odtąd miałem 36 godzin lekcyjnych tygodniowo – dwa pełne obciążenia etatowe, w tej liczbie kilka godzin nie przewidzianych oficjalnie planem. Wyniknęły potem z tego dla mnie nieprzyjemności wraz z dokuczliwymi następstwami natury finansowej.

 

Przy odwiedzinach znajomych zazwyczaj się piło. Brał w nich udział często kierownik Wydziału Oświaty Bojko. Grigorij Konstantinowicz dużo i często pił i nawet w RajONO pojawiał się nieraz w stanie nietrzeźwym. Bywał wtedy wyjątkowo nieprzyjemny dla petentów. Podpity w towarzystwie śpiewał zwykle smutne pieśni, przeważnie więzienne, jedną nawet po łotewsku. W ogóle Grigorij Konstantinowicz to była typowa „russkaja dusza”, cierpiał za wszystkich i za wszystko. Dowiedziałem się, że jest bezpartyjny, co na jego stanowisku było rzeczą wręcz niezwykłą. Zapytałem o to jego krewną, naszą nauczycielkę Nadię Deresz.

– Grigorij Konstantinowicz powiedział, że wstąpi do partii, kiedy ona znów stanie się leninowska.

Byłem zdumiony zarówno tym stwierdzeniem Bojki jak również jego odwagą, czy wręcz nieostrożnością. Za coś takiego można było dostać ho, ho, ile.

 

Mniej teraz miałem czasu dla siebie, ale nie na tyle, aby nie odwiedzić czasem z Wsiewołodem znajomych czy klubu. Do klubu chodziliśmy zwykle w sobotę lub niedzielę. Wsiewołod ze względu na swoje kalectwo nie tańczył, ale lubił posiedzieć, pogadać.

Dwa razy wygłaszałem w klubie odczyty, raz o energii atomowej i bombie atomowej, drugi raz o radiolokacji i radarze. Inna działalność klubowa była związana z moją pasją ze szkolnych czasów: byłem dość dobrym szachistą. Latem 1939 roku na obozie studenckim w Zakopanem zająłem w dobrze obsadzonym turnieju pierwsze miejsce (nagroda – wjazd kolejką na Kasprowy i zjazd stamtąd; wtedy było to dość drogie), a jeszcze wcześniej, w roku szkolnym 1935/36 grałem w turnieju drużynowym gimnazjów warszawskich na pierwszej szachownicy Reya. Moja partia z Gawlikowskim, przyszłym powojennym wicemistrzem Polski, grającym na pierwszej szachownicy Batorego, otrzymała za piękno pierwszą nagrodę (wygrał ją mój przeciwnik) i była wydrukowana 19 lipca 1936 roku w niedzielnym numerze „Kuriera Porannego” obok partii Capablanki z Rabinowiczem.

A więc w klubie od czasu do czasu grywałem w szachy a raz dałem tam seans jednoczesnej gry na dziesięciu szachownichach, wygrywając wszystkie partie. Wydarzenie to szeroko komentowano w Nikołajewce, chociaż zasługa moja była raczej niewielka. Miałem słabych przeciwników.

Któregoś wieczora, gdy siedziałem w domu nad konspektami jutrzejszych lekcji, usłyszałem zgrzyt hamulców i pisk opon. Za chwilę do chaty weszli dwaj rośli milicjanci.

– Czy tutaj mieszka nauczyciel Borys Abramowicz?

– Tak, to ja.

– Prosimy z nami.

Na twarzy cioci Kati, dziadka Czestnego, a zapewne i mojej, odmalował się niemy strach.

– Ubierzcie się ciepło – szepnął mi cicho Wsiewołod.

Za chwilę siedziałem w milicyjnym łaziku a z obu stron przedstawiciele władzy. Ruszyliśmy z kopyta a ja w myśli gorączkowo przebiegałem wydarzenia ostatnich dni, szukając na próżno przyczyny odwiedzin nieproszonych gości. Od Czestnych do milicji było dosłownie kilka kroków. Zaraz też wjechaliśmy na podwórze tej przemiłej instytucji. Wysiedliśmy i wprowadzono mnie do jakiejś chatki. W ciepłym, przytulnym pokoju siedział za stołem sam Iwan Wasilijewicz, a na stole widniał pokaźnych rozmiarów „sztof” z wódką i wcale przyzwoitą zakąską. Z kuchni wyszła żona Iwana Wasilijewicza, niosąc jakieś ciepłe danie.

– Nie spodziewałeś się, że cię zaproszę w gości, co?

W samej rzeczy nie spodziewałem się, a już forma tych zaprosin wydawała mi się co najmniej dziwna.

– Słyszałem, że dobrze grasz w szachy, chciałem się więc z tobą zmierzyć, ale najpierw zjemy co nieco, nie odmówisz chyba?

Nie odmówiłem. Iwan Wasilijewicz okazał się bardzo gościnnym i uprzejmym gospodarzem, jego żona też. Zupełnie nie przypominał teraz antypatycznego naczelnika rejonowej milicji, inny człowiek. Fenomen ten obserwowałem potem wielokrotnie. Ludzie twardzi i bezwzględni w pracy czy w działalności politycznej lub społecznej okazywali się w domowych pieleszach mili i gościnni, promienieli dosłownie tą wylewną i serdeczną gościnnością, z jakiej słyną Rosjanie.

Gdy już podjedliśmy i wypili, siedliśmy za szachownicą. Mój przeciwnik okazał się typowym szachowym patałachem. Grał słabo, podstawiał figury, cofał ruchy już po zrobieniu następnego ruchu przeze mnie. Graliśmy szybko i po każdej partii wypijaliśmy po kieliszku. Wygrywałem wszystkie partie. Czas uciekał a ja miałem jeszcze wiele do zrobienia przed jutrzejszymi lekcjami. Wreszcie zaproponowałem nieśmiało przerwanie naszej gry i ewentualny rewanż kiedy indziej. Mój partner nie chciał się na to jednak zgodzić:

– Co ty, bracie, nie chcesz mi już teraz dać prawa do rewanżu?

Zrozumiałem, że nie wyjdę od Iwana Wasilijewicza, jeśli nie przegram z nim partii. Toteż w jednej z nich po prostu podstawiłem hetmana. Mój partner przyjął to zapewne za jakąś piekielną kombinację z mojej strony, bo zamyślił się na długo. Kusiło go, aby wziąć hetmana i bał się jednocześnie. Aż spocił się z wysiłku. Zrozumiałem, że może to trwać jeszcze długo i złapałem się nagle za głowę.

– Ach, co ja zrobiłem, czy mogę cofnąć ruch?

– Nie ma tak dobrze! – zawołał z triumfem Iwan Wasilijewicz. – Nareszcie przyszła koza do woza. Złapałeś się na moją kombinację!

Zbił hetmana i ja, bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, natychmiast poddałem się.

– E nie, bracie. Graj do końca. Sowiecki człowiek się nie poddaje. Ja ci się ani razu nie poddałem.

Zrozumiałem, że mój partner, fuszer nad fuszerami, chce mieć satysfakcję zamatowania mnie. Cóż było robić, musiałem grać do końca, który wcale tak prędko nie nastąpił. Potem zostałem puszczony do domu.

Nazajutrz całą Nikołajewkę obiegła sensacyjna wieść, że Iwan Wasilijewicz, przeprowadziwszy wspaniałą kombinację, wygrał ze mną w szachy. O tym, ile przedtem partii przegrał, wieść milczała.

*

W marcu 1946 roku Winston Churchill w czasie pobytu w Stanach Zjednoczonych wygłosił w Fultonie swe słynne przemówienie, w którym poddał miażdżącej krytyce wewnętrzną i zagraniczną politykę ZSRR. To tam właśnie, w tej mowie, padło po raz pierwszy dosadne określenie „żelazna kurtyna”, które zrobiło – jak wiemy – zawrotną karierę. Fultońskie przemówienie Churchilla można uważać za początek zimnej wojny, chociaż sam termin „zimna wojna” pojawił się po raz pierwszy mniej więcej rok później w wystąpieniu Bernarda Barucha.

Byłoby oczywiście nonsensem lub przejawem celowego, stronniczego uproszczenia twierdzenie, że to Churchill swym przemówieniem spowodował zimną wojnę, że ją rozpoczął czy niejako kreował. On po prostu skonstatował stan faktyczny, nazwał rzeczy po imieniu. W tym czasie mógł sobie na to pozwolić, nie bawiąc się w zawiłą dyplomację. II Wojna Światowa była już zakończona a on nie był już premierem Wielkiej Brytanii, lecz liderem opozycji. Czy można się dziwić wielkiemu przywódcy brytyjskiemu, że wyraził swe zaniepokojenie ekspansją terytorialną i polityczną prowadzoną przez Związek Sowiecki w czasie II Wojny Światowej a zwłaszcza po jej zakończeniu? Przecież ZSRR był jedynym krajem, który poszerzył, i to istotnie, swe terytoria i strefę swych wpływów. Jeszcze przed przystąpieniem do wojny, będąc sojusznikiem hitlerowskim Niemiec, przyłączył do siebie tereny Polski leżące na wschód od Bugu, zagarnął Litwę, Łotwę i Estonię, Północną Bukowinę i Besarabię, wymusił ustępstwa na Finlandii. Po wojnie w jego granicach znalazły się Wyspy Kurylskie, pozostała część Sachalinu, Ruś Przykarpacka, kawałek Prus Wschodnich. ZSRR rozciągnął swój wpływ nad licznymi państwami Europy, czyniąc z nich swych satelitów. Pod koniec wojny zgłosił swe pretensje do irańskiej części Azerbejdżanu i tureckiej części Armenii oraz do kontroli Dardaneli i Bosforu, i tylko zdecydowana postawa zachodnich sojuszników przeszkodziła w realizacji tych dalekosiężnych imperialistycznych celów.

Reakcja Związku Radzieckiego – propagandy, prasy i radia – na przemówienie Churchilla była natychmiastowa i nie warto chyba dodawać jaka. Jednocześnie mniej więcej wtedy nastąpiło usztywnienie w polityce wewnętrznej, wyrażające się nasileniem terroru policyjnego i początkiem ofensywy na froncie ideologicznym, kulturalnym i naukowym. Ta ofensywa, prowadzona z niesłychaną zawziętością przez partię przy współudziale organów bezpieczeństwa, związana była w szczególności z nazwiskiem Andrieja Aleksandrowicza Żdanowa, jednego z najwybitniejszych wówczas przywódców WKP(b) i jednego z najbliższych współpracowników Stalina. W Polsce nazywa się ją żdanowszczyzną, w ZSRR termin ten nie był nigdy używany (podobnie jak beriowszczyzna; natomiast okres najkrwawszego terroru stalinowskiego, w czasie którego szefem NKWD był Jeżow, nazywany jest jeżowszczyzną).

 

W końcu zimy i na początku wiosny nastąpiły w szkole i w Wydziale Oświaty duże zmiany personalne. Skierowano do nas nauczyciela przysposobienia wojskowego i wychowania fizycznego wraz z jego żoną, nauczycielką literatury ukraińskiej. Ona objęła nauczanie w starszych klasach. Była to bardzo miła para i wkrótce Wsiewołod i ja zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Zdjęto ze stanowiska kierownika RajONO Grigorija Bojkę (bezpartyjny i do tego pijący) i na jego miejsce mianowano zdemobilizowanego kapitana wojsk pogranicznych Slusarenkę (przed wojną był nauczycielem historii). Przyjęto nowych inspektorów-wizytatorów, Iwana Iwanowicza Klimenkę i panią, której nazwiska nie pamiętam. Zwolniono z tego stanowiska naszego zawucza Łysenkę, pozostawiając na połowie etatu do końca roku szkolnego Wsiewołoda Wsiewołodowicza. I wreszcie najważniejsza dla nas zmiana: Okręgowy Wydział Oświaty przysłał nam nowego dyrektora, Arkadija Iwanowicza Dewderę wraz z jego żoną, nauczycielką ukraińskiego w klasach V-VII.

O nowym kierowniku RajONO Slusarence trudno jest powiedzieć coś dobrego, ale jeszcze trudniej byloby powiedzieć coś złego. Miły, układny i całkowicie nijaki, bezbarwny. Nawet wygląd miał taki – jasna cera, jasne oczy, jasne włosy. Rządził wydziałem też jakoś nijako. Jedno o nim można powiedzieć, że chyba nigdy nikogo nie skrzywdził, chociaż jest to niezupełnie ścisłe. Slusarenko skrzywdził w pewnym momencie swoją żonę, wdając się w romans z przewodniczącą komitetu Związku Zawodowego Nauczycieli, Anną Fedotową. Wszystko jednak skończyło się dobrze i do rozwodu nie doszło.

Nowy inspektor Iwan Iwanowicz Klimento był człowiekiem o zupełnie anielskiej dobroci i cierpliwości. Nawet jego oczy i uśmiech wyrażały niezmiennie dobro i życzliwość. Mówił po ukraińsku wyjątkowo miękko i śpiewnie, tak jak mówią zwykle w Połtawie; chyba zresztą stamtąd pochodził. Prawie wcale nie umiał mówić po rosyjsku, to znaczy, że jak było trzeba to mówił, ale wychodziło to zupełnie po ukraińsku. O tym człowieku zachowałem szczególnie miłe wspomnienia. Jego koleżanka, nowa pani inspektor, była specjalistką od nauczania początkowego. Kiedyś przyszła do mnie na hospitację do dziesiątej klasy. Niewiele z lekcji zrozumiała, ale miała obowiązek ją omówić i udzielić mi rad i wskazówek. Były one tej treści:

– Bierzecie często szmatkę do ścierania tablicy w prawą rękę, a należy brać ją w lewą, żeby w prawą móc wziąć kredę. Obracacie się od tablicy do klasy przez lewe ramię bądź prawe, a należy zawsze przez lewe.

 

Arkadij Iwanowicz Dewdera, nasz nowy dyrektor, przybył do nas z Akermanu w Mołdawii. Pracował tam w Instytucie Nauczycielskim, gdzie wykładał historię. Był – jak twierdził – kierownikiem katedry. Trudno mi powiedzieć, czy było to prawdą, i czy w ogóle w instytutach nauczycielskich były katedry, nie jest to bowiem w zwykłym sensie szkoła wyższa, lecz odpowiednik istniejących u nas kiedyś Studiów Nauczycielskich, przygotowujących nauczycieli klas V - VIII (w ZSRR – V - VII). Na moje pytanie, dlaczego zamienił instytut na szkołę, i to w takiej dziurze jak Nikołajewka, odpowiedział, że klepał tam okropną biedę i że ma nadzieję, będąc dyrektorem szkoły na wsi, odkuć się materialnie. Udało mu się to znakomicie. Przyjechał do nas w łatanych portkach, a cały jego majątek zajmował niewiele miejsca na furze, wysłanej przez szkołę do Berezowki. Gdy po trzech latach wyjeżdżał z Nikołajewki do Dniepropietrowska, dla przewiezienia tego, co miał, potrzeba było – jak mi opowiadano (nie było mnie już wówczas w Nikołajewce) – trzech samochodów ciężarowych (dużą część wywożonych dóbr stanowiły płody rolne).

Arkadij Iwanowicz był człowiekiem po czterdziestce. Dość wysoki, mocno zbudowany, niebrzydki. Na twarzy jego prawie zawsze malował się dziwny wyraz pokory i pochlebstwa połączony z nienaturalnym, słodziutkim, lepkim uśmieszkiem. Przypominał mi pod tym względem mego dowódcę baterii Karpowa i szefa „Smierszu” starszego lejtnanta Koroba, co nastroiło mnie w stosunku do niego nieufnie. Nie omyliłem się. Krótko, dosadnie i bardzo celnie scharakteryzował go po nieco bliższym poznaniu nasz nowy wojenruk, mówiąc o nim „obleśny typ”.

Wraz z Dewderą przyjechała do Nikołajewki jego żona Wala i teść, emeryt. Dzięki zabiegom Slusarenki przeniesiono RajONO do budynku Rady Rejonowej, a tam gdzie było RajONO zamieszkał z rodziną Dewdera. Był więc właściwie stale w szkole i wystarczyło mu otworzyć drzwi od swego mieszkania, aby nie wychodząc na dwór znaleźć się w pokoju nauczycielskim. Wkrótce zauważyliśmy, że lubi podsłuchiwać nas przez drzwi. Na nieszczęście dla niego ściany, a właściwie drzwi, miały uszy w obie strony, toteż nieraz słyszeliśmy, jak Wala ochrzaniała swego mężusia. Szczególną przyjemność sprawiały nam odgłosy siarczystych policzków, które mu wymierzała. Arkadij Iwanowicz znosił to wszystko z pokorą, może dlatego, że żona była znacznie młodsza od niego, a do tego ładna.

Wkrótce w obejściu Arkadija Iwanowicza pojawiły się dwie krowy. Skąd się wzięły i dlaczego aż dwie, jeśli jedno gospodarstwo miało prawo mieć tylko jedną krowę? Otóż okazało się, że gospodarstwo Dewdery to nie jedno gospodarstwo, lecz dwa – jedno jego, a drugie teścia. Krowy zaś otrzymali z kołchozu, przedstawiając zaświadczenie, że oddali kołchozowi krowy w swym poprzednim miejscu zamieszkania. Czyżby więc Arkadij Iwanowicz trzymał krowę w Akermanie a jego teść w Dachau, gdzie był podobno więziony przez Niemców? Otóż nie, Dewdera miał krowę, będąc podczas wojny w ewakuacji gdzieś w głębi ZSRR, zaś jego teść już po powrocie z obozu.

Zainteresowały mnie wojenne losy mego nowego dyrektora.

– Nie byliście w czasie wojny w wojsku? – zapytałem go kiedyś. – Wyglądacie na zdrowego, silnego mężczyznę.

– No bo widzicie, wojsko bardzo mi nie służyło.

– Nikomu ono nie służy – odparłem.

– W ciągu pierwszego miesiąca służby w pułku zapasowym straciłem na wadze jakieś dwanaście kilo, a potem jeszcze osiem. Wyglądałem jak szkielet i zwolnili mnie.

– Chudliście ot tak, nie chorując?

– Ale skąd, miałem stałą biegunkę. Po zwolnieniu biegunka od razu przeszła i wróciłem do normy.

– A czym zajmowaliście się podczas wojny?

– Byłem dyrektorem domu dziecka, który ewakuowałem z Dniepropietrowska. Potem ten dom reewakuowałem.

Wsiewołod, który był przy tej rozmowie, skomentował ją tak:

– Ten drań żarł mydło lub jakieś inne świństwo, żeby nie służyć w wojsku i nie pójść na front. Od tego miał tę biegunkę, która mu tak nagle przeszła. A ten dom dziecka to świetna posada w czasie wojny, miał zawsze co jeść; wyobrażam sobie, jak te dzieci okradał.

 

Napięta praca z X klasą osiągnęła na wiosnę apogeum. Musiałem wygrać wyścig z czasem, musiałem dobrze przygotować moich uczniów do matury, tym bardziej, że jej pisemną część mieli zdawać w innej szkole, nasza nie miała bowiem odpowiednich uprawnień (za mało mieliśmy nauczycieli z ukończonym wyższym wykształceniem). Egzaminy oczekiwały także inne klasy (w ZSRR wszystkie klasy począwszy od czwartej podstawowej kończą rok szkolny licznymi egzaminami).

 

Przeschły już drogi i ścieżki i któregoś dnia dyrektor oznajmił, że mam pojechać do kilku okolicznych wsi i chutorów w celu przeprowadzenia tam akcji werbunkowej do klas piątej i ósmej naszej szkoły. Jako środek lokomocji otrzymałem rower służbowy Iwana Iwanowicza. Droga była nierówna, falista, nieasfaltowana, wyboista, miejscami glina lub piasek; rower bardzo ciężki. Dobrze się namęczyłem tego dnia. W kilka dni potem znowu wyjazd w tym samym celu, tym razem do dość odległej wsi. Na szczęście nie musiałem choć pedałować. Jechał tam swą służbową bryczką naczelnik milicji, który zabrał mnie ze sobą. Gdy zakończyliśmy swoje sprawy, spotkaliśmy się koło bryczki.

– Wstąpimy do kooperatywy – powiedział Iwan Wasilijewicz.

Sklepik był ubogi, na półkach pustki. Za ladą stał blady, o chorowitym wyglądzie młodzieniec, w sklepie nie było nikogo więcej. Iwan Wasilijewicz pchnął palcem szalkę wagi i waga zaczęła wykonywać miarowe wahania. Naczelnik milicji przyglądał się jakiś czas temu a potem przerzucił ciężkie, badawcze spojrzenie na sprzedawcę. Patrzał na niego jak wąż na królika. Chłopak zmieszał się wyraźnie i opuścił wzrok. Waga zatrzymała się. Iwan Wasilijewicz pchnął znowu szalkę i cała historia powtórzyła się od początku, ale nerwy młodzieńca już nie wytrzymywały, choć waga była najwyraźniej rzetelna.

– A jak ci dam rozkaz, to go wykonasz? – zapytał wreszcie Iwan Wasilijewicz.

– Tak jest – odparł sprzedawca, stając niemal na baczność.

– To niech mi tu natychmiast stanie na ladzie litr samogonu.

– Tak jest. Pozwólcie tylko towarzyszu naczelniku, że zamknę na krótko sklep.

– Pozwalam.

Za jakieś dziesięć minut Iwan Wasilijewicz otrzymał swój haracz.

W drodze powrotnej miałem stracha, że mój towarzysz podróży zaprosi mnie na szachy. Nie zaprosił. Miał teraz innego partnera, odpowiadającego mu klasą gry, Arkadija Iwanowicza. Ten jednak nie dorównywał Iwanowi Wasilijewiczowi pod innym względem – nie umiał pić, miał wyjątkowo słabą głowę.

 

Zostałem wybrany przewodniczącym Związku Zawodowego Nauczycieli w naszej szkole. Nie obciążało mnie to szczególnymi obowiązkami. Związki zawodowe w ZSRR nie odgrywają niemal żadnej roli, jak u nas w okresie przed „Solidarnością” i obecnie, za czasów OPZZ. Zgodnie z określeniem Lenina są „szkołą komunizmu”, „pasem transmisyjnym partii”. Czym się zajmują? Od czasu do czasu organizacją wycieczki do kina („kultpochod w kino”), czasem załatwieniem biletów na koncert lub przedstawienie, na jesieni zwykle kupnem ziemniaków dla swych członków (jeśli te ziemniaki obrodziły), no i zwoływaniem zebrań związkowych i narad produkcyjnych, a w fabrykach, kołchozach, sowchozach i innych zakładach tego rodzaju organizacją współzawodnictwa socjalistycznego i wszelkimi innymi formami zachęcania ludzi do bardziej wydajnej pracy. Tak więc wybór na tę funkcję ani mnie grzał ani ziębił. Już wkrótce jednak okazało się, że jeśli chce się ją uczciwie sprawować, to można nawarzyć sobie niezłego piwa. A doszło do tego tak.

Nasz dyrektor od chwili objęcia swego stanowiska całą uwagę skupił na sprawach gospodarczych. Mało interesował go proces pedagogiczny i inne tego rodzaju kwestie, grające niewątpliwie pierwszorzędną rolę. On miał swój jasno wytyczony cel – wzbogacić się za wszelką cenę. Zbliżała się pora siewu. Szkoła miała swoją ziemię, stanowiącą jej gospodarstwo pomocnicze. Ile tego było, już nie pamiętam, ale bardzo dużo. Zbierany plon służył dla dożywiania dzieci, dla utrzymania pary koni, które miała szkoła, część należało oddać państwu jako podatek. Były tam również działki nauczycieli, zgodnie z prawem niewielkie, ale stanowiące dużą pomoc materialną. Praca na tej szkolnej ziemi miała dla uczniów także walory kształcące i wychowawcze. Na ziemi Dewdera znał się nieźle – pochodził ze wsi – i doskonale rozumiał, że ona właśnie może mu posłużyć jako źródło wzbogacenia. Przy fachowej pomocy Andrieja Grigorijewicza zaplanował, ile czego posiać (była to głównie kukurydza, pszenica i słoneczniki a także trochę jęczmienia i owsa). Kołchoz „Perekopśka peremoha” („Zwycięstwo na Perekopie”) udostępnił mu ziarno siewne i traktory dla orki i siewu. Kołchoz opłacał także pracę traktorzystów, ale szkoła miała na czas pracy dla niej zadbać o żywność, to jest głównie o chleb dla nich. Skąd go wziąć? Z piekarni codziennie przynoszono dla nas do szkoły kartkowy chleb, po pół kilograma na łebka. Otóż Dewdera chleb ten na czas pracy traktorzystów po prostu skonfiskował, rzekomo za naszą zgodą. Każdy z nas musiał oddać co drugi dzień swą porcję. Co więcej, jeśli ktoś otrzymywał w szkole dla kogoś z członków swej rodziny, to mu to też odbierano. Dewdera swe postępowanie motywował tym, że przecież traktorzyści zaorzą i zasieją także nasze działki, a więc korzyść nasza jest niewątpliwa. Czynił także pewne aluzje co do tego, że kapnie nam co nieco i ze szkolnych zapasów. Widoki na swój własny interes oraz wszechmocny strach przed „naczalstwem” spowodowały, że nikt nie sprzeciwił się głośno bezprawnemu postępowaniu Arkadija Iwanowicza.

Praca traktorzystów przeciągała się ponad przewidziany czas i w pokoju nauczycielskim można było usłyszeć od czasu do czasu ciche skargi na to, co się dzieje. W domu Wsiewołod powiedział mi, że jako przewodniczący związku zawodowego powinienem się zająć tą sprawą. Także Łysenko był tego zdania, inni nauczyciele też. Na ostateczne powzięcie decyzji przeze mnie wpłynęła rozmowa z sekretarką naszej szkoły Żornowską. Żornowska była uczennicą IX klasy, pracę sekretarki powierzono jej wobec wyjątkowo trudnych warunków materialnych, w jakich się znajdowała. Była najstarszym dzieckiem w rodzinie (miała wtedy 21 lat) i miała jeszcze czworo rodzeństwa, znacznie młodszego od siebie. Ojciec nie żył, matka była chora. Żornowscy biedowali okropnie. Widać to było także po naszej sekretarce. Ta wysoka, brzydka, chuda dziewczyna o ziemistej, niezdrowej cerze miała na twarzy wypisany głód: obrzękłe powieki, worki pod oczami i to szukające wiecznie czegoś, chciwe spojrzenie, tak mi pamiętne z mego pobytu w łagrze. Serce mi się ścisnęło, gdy mi powiedziała, że po „dobrowolnej” rezygnacji ze swego chleba (otrzymywała także na dwoje rodzeństwa, na pozostałe – jej matka) stanęła wobec sytuacji równającej się niemal śmierci głodowej. Zwołałem zebranie związkowe.

Dewdera, niczego nie podejrzewając, bardzo się ucieszył, że tak energicznie wziąłem się do roboty. Ani porządek obrad, ani ich początkowy przebieg nie wróżyły burzy, która miała się rozpętać. Dopiero w wolnych wnioskach powiedziałem:

– Arkadiju Iwanowiczu, członkowie związku są zaniepokojeni przedłużającą się sytuacją z chlebem. Związek uważa to za stan nienormalny. Prosiłbym was o wyjaśnienie.

Dewdera zladł a twarz jego przybrała wyraz wściekłości. Gdzie się podział przylepiony do niej wiecznie uśmieszek?

– Jestem oburzony waszym, towarzyszu przewodniczący, stanowiskiem i bezosobowością waszego oskarżenia. Chciałbym wiedzieć najpierw, kto jest zaniepokojony, jak raczyliście się wyrazić, i komu się nie podoba moje słuszne postępowanie?

– Wszyscy są zaniepokojeni – odpowiedziałem.

– Wszyscy to znaczy nikt, proszę o nazwiska.

– Może towarzysze sami to powiedzą.

Nikt się nie odezwał. Koledzy siedzieli, jakby wody w gęby nabrali. Byłem tym całkowicie zaskoczony i nie znajdując innego wyjścia wymieniłem dwie osoby, co do których byłem pewien, że mnie poprą:

– No chośby Wsiewołod Wsiewołodowicz i sekretarka Żornowska, której położenie dzięki waszemu zarządzeniu stało się dramatyczne.

– Ja was do wypowiadania się w moim imieniu nie upoważniałem – zareplikował ku memu zdziwieniu Kołomyjczuk.

– A może ty jesteś niezadowolona? – zwrócił się Dewdera do Żornowskiej. – Przecież wyraziłaś zgodę na tego rodzaju poparcie naszej akcji siewnej.

– Ależ skąd, nie jestem niezadowolona, ja zgodziłam się na to dobrowolnie.

– A więc kto z towarzyszy sprzeciwia się takiemu załatwieniu pomocy dla traktorzystów, pracujących na rzecz szkoły i naszą?

Zaległo milczenie.

– A więc nie ma takich. No cóż. Borysie Abramowiczu, wygląda na to, że to wy jeden jesteście niezadowoleni. Nie ma co, uknuliście piękną intrygę w celu poderwania autorytetu dyrektora szkoły, w celu poderwania zasady jednoosobowego kierownictwa, co jest grubym błędem politycznym, świadomie popełnionym. Co więcej, swym postępowaniem chcieliście przeciwstawić związek zawodowy dyrekcji sowieckiej instytucji, co jest absolutnie niedopuszczalne. Nie jesteście w państwie kapitalistycznym, gdzie istnieją prywatni właściciele i zachodzi sprzeczność antagonistyczna między nimi, a więc i dyrekcją, a pracującymi. U nas takiej sprzeczności nie ma, u nas istnieje pełna jedność i harmonia interesów i takie jak wasze wystąpienie jest nad wyraz szkodliwe i źle o was świadczy.

– Wobec takiego stanowiska organizacji związkowej i dezaprobaty, jaką mi wyraził dyrektor, rezygnuję z dalszego sprawowania funkcji przewodniczącego.

– Cooo? – rozdziawił gębę Dewdera. – Jak żyję nie spotkałem się z czymś podobnym. Rezygnujecie? Przecież was wybrano, nie macie prawa rezygnować.

– Jeśli prezydent jest niezadowolony ze sprawowania funkcji przez premiera, to premier podaje się do dymisji.

– To bzdury! – zawołał Dewdera. – Stawiam pod głosowanie wniosek o nieprzyjęciu rezygnacji Borysa Abramowicza.

Wniosek ten przeszedł niemal jednomyślnie, ja głosowałem oczywiście przeciw, wszyscy pozostali za nim.

Po zebraniu ten i ów cichcem podszedł do mnie, aby wyrazić mi uznanie bądź uścisnąć rękę, a Żornowska powiedziała „przepraszam, bałam się, że dyrektor wyrzuci mnie z pracy”. Andriej Grigorijewicz powiedział:

– Mieliście rację, niestety nie mogłem was poprzeć, jestem zawuczem. Natomiast wielkim błędem było to podanie się do dymisji i porównanie z prezydentem i premierem.

– Dlaczego, przecież tak się w tego rodzaju sprawach dzieje.

– Ale gdzie się dzieje? W państwach o innym systemie politycznym niż nasz. U nas jest to nie do pomyślenia, u nas tak sprawy stawiać nie wolno. Czy możecie sobie wyobrazić dymisję premiera rządu radzieckiego? Jeszcze dobrze, że Arkadij Iwanowicz nie zrobił z tego sprawy politycznej, a można się tego po nim spodziewać, widać, że to swołocz.

Wściekły na Dewderę i moich kolegów wróciłem do domu. Z Wsiewołodem nie chciałem rozmawiać.

– Czego się na mnie gniewacie? – zagadnął.

– No wiecie, sami mówiliście, że powinienem się tą sprawą zająć, a na zebraniu zachowaliście się jak tchórz.

– Bo źle rozegraliście całą sprawę.

– A co tu rozgrywać? Sprawa jest jasna i czysta.

– Tego mało. Trzeba umieć jeszcze takie rzeczy rozegrać.

– Dobrze, powiedzcie, jak miałem to zrobić?

Wsiewołod nie potrafił niestety mi tego objaśnić.

Sprawa ta długo wlokła się za mną. Dewdera był pamiętliwy i nie zapomniał mi jej nigdy. Poszedł do mojej rejonowej szefowej związkowej, Majstrenko, i nagadał jej na mnie. W trójkę odbyliśmy potem rozmowę. Anna Fedotowna z dezaprobatą kiwała głową pod moim adresem i upomniała mnie grzecznie, że nie powinienem przeciwstawiać kolektywu dyrektorowi. To w obecności Dewdery. Po jego wyjściu powiedziała mi, że w zasadzie miałem rację i że Dewdera to widocznie kawał drania.

W swym wystąpieniu na sierpniowej naradzie Arkadij Iwanowicz nie zapomniał naszczekać na mnie, opowiadając barwnie, jak to przewodniczący związku zawodowego zamiast pomagać mu w pracy usiłował zbuntować kolektyw, przeciwstawiając go dyrektorowi. Chciał wymusić na mnie złożenie samokrytyki, ale to mu się nie udało.

 

Słonecznik, a zwłaszcza kukurydza, są uprawami bardzo pracochłonnymi, nic więc dziwnego, że przez całą niemal wiosnę nasi uczniowie pracowali na szkolnej ziemi jak fornale, a my nauczyciele – jak brygadziści, naganiacze do roboty. Dewdera pocieszał nas tym, że gdyby nie ta praca, to znalazłaby się inna, na rzecz kołchozu. Tylko dziesiąta klasa była zwolniona. Latem roboty te trwały dalej. Nawet podczas urlopu nauczyciele musieli w nich brać udział. Ja na szczęście wyjechałem do Odessy na studia zaoczne.

Któregoś dnia spadł rzęsisty deszcz. Dewdera wpadł do pokoju nauczycielskiego, szczęśliwy, jakby wygrał los na loterii.

– Andrieju Grigoriewiczu – wołał. – Miliony spadają z nieba, miliony!

To był pierwszy i chyba ostatni deszcz tego roku. Latem zapanowała straszna susza.

*

Działalność gospodarcza Dewdery nie ograniczała się li tylko do spraw przyszłych plonów. Ten cwaniak znalazł dla siebie i inne źródła dochodów. Kiedyś wziął ze sobą Łysenkę – swego zawucza, i mnie – przewodniczącego związku, w celu obejrzenia dachów obu szkolnych budynków. Dachy były w dobrym stanie, pokryte cynkowaną blachą, która wiele lat jeszcze mogła służyć. Ale Arkadij Iwanowicz uparł się, że stan dachów jest zły i że blachę należy wymienić. Dokonano tego na przełomie wiosny i lata. Arkadij Iwanowicz miał jakieś chody w Dniepropietrowsku i stamtąd sprowadził blachę na pokrycie dachu. Nie była cynkowana i znajdowała się w znacznie gorszym stanie od tej, którą zdjęto; miejscami żarła ją rdza. W robotach dekarskich brał między innymi udzial teść Dewdery, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem. Nie to jednak było głównym celem operacji „dach”. Było nim pozyskanie dobrej blachy. Z niej dla zamydlenia oczu towarzysz dyrektor kazał sporządzić kilka kubków do picia wody, jakieś dwa wiaderka i jeszcze coś tam dla szkoły, resztę wywiózł cichaczem do Dniepropietrowska i opylił tam za dużą forsę (takie materiały były wówczas na wagę złota). Do Dniepropietrowska powędrowała także część zeszytów, które otrzymała szkoła dla uczniów.

 

Było to przed wieczorem po bardzo gorącym dniu. Było parno i zanosiło się na burzę. Przyszedłem po coś do szkoły i zauważyłem, że wszystkie okna w obu budynkach są otwarte na oścież. Zacząłem je zamykać. Z domu wybiegł Dewdera:

– Dlaczego zamykacie okna?

– Zbliża się wieczór, przecież nigdy ich nie zostawiamy otwartych na noc. Oprócz tego nadchodzi burza, wiatr może powybijać szyby.

– Nie macie racji, po tak gorącym dniu należy wywietrzyć klasy, higiena tego wymaga. A co do burzy, to jej nie będzie, na pewno przejdzie bokiem.

Dyrektor potwierał okna a ja poszedłem do domu. W nocy zerwał się silny wiatr, który rozpędził chmury. Burzy rzeczywiście nie było, ale wiatr, tłukąc nie mającymi umocnień oknami, powybijał wszystkie szyby. Nazajutrz Dewdera powiedział do mnie:

– Miałem rację, że burzy nie będzie, a co do szyb, to wy mieliście rację. Ale to nic, wstawimy nowe.

O szkło okienne było wtedy bardzo trudno. Dewdera sprowadził je z Dniepropietrowska i – jak sądzę – miał w tym swój zysk. Natomiast szklił okna jego teść, który – jak okazało się – był fachowym szklarzem. Wystawił też szkole słony rachuneczek, który Dewdera skwapliwie uregulował.

 

Znalazłem się kiedyś sam na sam z kierownikiem RajONO Slusarenką i postanowiłem okazję tę wykorzystać dla pogadania o Dewderze. Slusarenko wysłuchał mnie uważnie i rzekł:

– Doszły do mnie słuchy o pewnych poczynaniach Arkadija Iwanowicza, to co mówicie potwierdza je. Ja jednak nigdy nie kieruję się względami natury osobistej, to znaczy nie obchodzi mnie, jakim jest człowiek, ale co robi i jak pracuje. Pod tym względem nie mam co do Dewdery zastrzeżeń, jako dyrektor radzi sobie dobrze.

– Jednak jego postępowanie mija się z uczciwością.

– Trudno by wam było to udowodnić. Co do sprzedaży zeszytów w Dniepropietrowsku, to są tylko podejrzenia. To samo z tą blachą. Jeśli zahaczycie sprawę okien, to po prostu powie to, co już wam powiedział. Już raz postąpiliście nieostrożnie w sprawie tak zdawałoby się jasnej jak z tym chlebem i źle się to dla was skończyło.

 

Któregoś sobotniego popołudnia Arkadij Iwanowicz posłał mnie i nauczycielkę ukraińskiego Matrionę Tierientiewnę Mielnik do oddalonego od Nikołajewki sowchozu po piłę obrotową. Zaprzężono nam szkolną furmankę i dokładnie poinformowano, jak mamy jechać. Nigdy nie powoziłem końmi, ale jakoś mi szło. W sowchozie wyprzągłem konie, aby sobie podjadły i wypoczęły, potem je znowu zaprzągłem i pojechaliśmy. Póki droga szła prosto wszystko było w porządku. Kłopoty zaczęły się już przy pierwszym zakręcie. Konie przestały mnie rozumieć. Gdy pociągałem lejce w prawo, jeden skręcał w prawo, drugi w lewo, jednym słowem – oba do siebie; gdy chciałem skręcić w lewo skręcały znów w różne strony, tym razem oba od siebie. Męczyliśmy się z nimi okropnie, aż wreszcie zrozumiałem, że je źle zaprzągłem. Zdjąłem więc uprząż, aby naprawić błąd, ale stało się jeszcze gorzej. Teraz przy zaprzęganiu dyszel pozostawał nie doczepiony do niczego. Co tu robić? Byliśmy już blisko Antoniuków, trzeba było więc tam jakoś dojechać i skorzystać z czyjejś pomocy. Matriona zaproponowała, żebym ja nadal powoził a ona będzie między końmi niosła dyszel. Nie było innego wyjścia (na to, abym ja niósł dyszel nie zgadzała się, mówiąc, że z powożeniem nie da sobie rady). Tak wjechaliśmy na podwórze antoniukowskiej szkoły.

– Cóż to, Borysie Abramowiczu – zapytała mnie żona dyrektora, Stepanida Stepańczuk – powozicie trójką?

Śmiechu było co niemiara. Stepanida zaprosiła nas na świeże mleko, a potem zaprzęgła konie jak należy i pojechaliśmy dalej. Już bez przygód dojechaliśmy do Nikołajewki.

 

Na lekcji w dziewiątej klasie uczeń błędnie odpowiedział mi na pytanie, po prostu powiedział jakąś bzdurę. Nic nie rzekłem, tylko pokazałem mu figę. Klasa wybuchła śmiechem, parę dziewcząt się zaczerwieniło, kilku chłopców coś tam z ożywieniem zaczęło komentować. Następnego dnia zwrócił się do mnie Andriej Grigorijewicz:

– Drogi Borysie! Czy zdajecie sobie sprawę z tego, coście wczoraj zrobili?

– Niby co?

– Pokazaliście uczniom figę (po ukraińsku to brzmiało: „wy pokazały uczniam dulu”).

– Może to nie jest zbyt taktowne, ale właściwie co w tym złego?

– Wy ne znajete, szczo take dokuś dulu pokazaty? Tak właśnie myślałem i tak to wyjaśniłem zupełnie zaszokowanym uczniom. Powiedziałem im, że jesteście z Polski i że tam to nie jest niczym zdrożnym. Rosjanie też w tym nie widzą niczego złego, ale dla Ukraińców jest to straszna zniewaga, najgorsza obraza. A do tego jest to wysoce nieprzyzwoite, to jakbyście komuś pokazali rękę zgiętą w łokciu, a właściwie coś jeszcze gorszego, przyjrzyjcie się dobrze układowi tych trzech palców i zrozumiecie, co to może symbolizować. Nigdy tego więcej nie róbcie.

 

Od czasu do czasu do Nikołajewki przyjeżdżało kino. Filmy wyświetlano w klubie. Ponieważ dysponowano tylko jednym aparatem, między częściami następowała krótka przerwa potrzebna na założenie szpuli z taśmą. Którejś soboty sensacja, na ścianie klubu pojawił się plakat obwieszczający, że dziś o takiej to a takiej godzinie będzie wyświetlony niemiecki film „Dziewczyna moich marzeń”. Tytuł filmu, jak i to, że był to obraz niemiecki – pierwszy po wojnie, zgromadził na sali istne tłumy. Był to pierwszy z bardzo długiej serii tzw. filmów „trofiejnych”, wyświetlanych jeszcze nawet po moim wyjeździe w 1956 roku z ZSRR. Filmy te, zarówno niemieckie, jak i wytwórni amerykańskich, angielskich, francuskich, włoskich i innych pokazywano, zaopatrując zawsze w komentarz „Film ten został wzięty jako trofeum przez Armię Radziecką na terytorium Niemiec”. Nie podawano nigdy nazwy wytwórni a nawet kraju, w którym go wyprodukowano, nie podawano nazwiska reżysera ani nazwisk aktorów. Wśród tych filmów było wiele wartościowych, były też szmiry. Niektóre z nich widziałem przed wojną w Polsce (na ogół pod zupełnie innymi tytułami), inne oglądałem po raz pierwszy. Cieszyly się one niezmiennym powodzeniem i dostanie na nie biletów było na ogół rzeczą niełatwą. Radzieckiego widza pociągała w nich zupełna inność, brak socrealistycznej sztampy, pokazany w nich świat, tak różny od tego, w którym żyli. Te filmy, nawet najgłupsze z nich, dawały jakieś wytchnienie, rozrywkę. Nikt w nich nie ustawiał, nie pouczał, nie umoralniał, nie agitował. Niebezpieczeństwo ich wpływu na umysły ludzi zrozumieli dość szybko cerberzy sowieckiej prawomyślności. Zaczynano więc film od krótkiego nastawienia, jak należy go rozumieć. Tak więc na przykład przed amerykańskim filmem sensacyjno-gangsterskim „Ósma runda” mogliśmy przeczytać, że film ten pokazuje upadek amerykańskiego sportu zawodowego, przed jakimś melodramatycznym kiczem dowiadywaliśmy się, że autorzy filmu pokazali w nim przejmujący dramat rozpadu rodziny burżuazyjnej. Nawet taki bezpretensjonalny czteroczęściowy serial „Tarzan”, z pływackim mistrzem świata Johnny Weissmüllerem w roli głównej, zaczynał się (i to każda część) objaśnieniem, że celem filmu jest pokazanie piękna przyrody i przeciwstawienie go drapieżnym zwyczajom i chciwości burżuazyjnego społeczeństwa.

Wśród tych filmów było oczywiście wiele niemieckich, niektóre o wyraźnie antyangielskim nastawieniu, służące hitlerowskiej propagandzie (np. jeden z Emilem Janningsem o wojnie burskiej, inny z Zarah Leander o perypetiach angielskich oficerów w Afryce). Filmy te szły jako antyimperialistyczne i goebbelsowska propaganda znalazła teraz swoje nowe wcielenie, w którym stała się użyteczna dla socjalizmu, tym razem bez przymiotnika „narodowy”.

W niektórych filmach to i owo wycinano lub nawet zmieniano. Oglądałem przed wojną w Warszawie świetną komedię z Gary Cooperem „Pan z milionami”. Na film ten trafiłem powtórnie podczas studiów w Odessie. Ten zupełnie apolityczny, przezabawny, pełem świetnych scen i znakomitych gagów obraz kończył się w swej oryginalnej wersji happy endem: bohater wygrywał proces spadkowy, wynoszono go z sali sądu entuzjastycznie na rękach, po czym rzucał się w objęcia swej narzeczonej i koniec. To widać nie urządziło sowieckich cenzorów. Film, wesoły, komediowy, kończył się źle. Bohater proces spadkowy przegrywał, opuszczony przez wszystkich, także przez narzeczoną, a napis na ekranie głosił: „Tak chciwość ludzka zniszczyła dobrego, poczciwego człowieka”. Ta fałszywka nie wymagała wielkich przeróbek. Odcięto po prostu koniec oryginału i w usta sądu włożono odpowiednie słowa (film, jak i inne, był dubbingowany). Ostatnią scenę dokręcono, a sowiecki aktor siedzący w pustej sali był z daleka w półmroku łudząco podobny do Gary Coopera.

Gwoli sprawiedliwości chciałbym przypomnieć tu fakt manipulacji dokonanej przed wojną w Polsce na znakomitym filmie Renoira „Towarzysze broni” z takimi sławami jak Jean Gabin, Pierre Fresnay i Erich von Stroheim w rolach głównych. Akcja rozgrywa się w czasie pierwszej wojny światowej. Oficer francuski i dwaj żołnierze uciekają z obozu jenieckiego. Jeden z żołnierzy nazywa się, a właściwie nazywał się w oryginalnej wersji francuskiej, Rosenthal. Jednak firma, która ten obraz zakupiła, uważała za stosowne zmienić mu nazwisko na Rothal, i to nie tylko w napisach na ekranie, ale i na ścieżce dźwiękowej (nie wiem, jak to można zrobić, ale zrobiono). Jednak Polska w odróżnieniu od Związku Radzieckiego nie była krajem za żelazną kurtyną i do tego działała w niej opinia publiczna. Manipulacji nie dało się ukryć i sprawa wywołała szerokie echo w części prasy.

Innego rodzaju przemiany doczekał się radziecki film „Błękitny ekspres”, który oglądaliśmy w Polsce chyba w roku 1933. W oryginale film kończy się sceną, w której pociąg wyjeżdża z Chin i przekracza granicę radziecką. Wersja spreparowana w berlińskiej wytwórni „Defa” kończyła się katastrofą pociągu.

Zacząłem od „Dziewczyny moich marzeń” i daleko od niej odbiegłem, naruszając wszelkie kanony jedności miejsca, czasu i akcji, przynajmniej lokalnej, której staram się trzymać. Film był przeciętny, tym niemniej wywołał niebywały zachwyt, i to nie tylko w zapadłej Nikołajewce. Wszędzie, gdzie pojawiał się w Związku Radzieckim, był witany wprost entuzjastycznie, a aktorka grająca główną rolę (zdaje się Marika Rock, choć nie jestem pewien, że tak się nazywała) stała się gwiazdą numer jeden w Kraju Rad. A teraz ciekawostka. Była w filmie scena, w której bohaterka kąpie się w beczce, demonstrując widzom dość rozległy dekolt. Otóż w Nikołajewce tę część filmu, gdzie była owa scena, demonstrowano po skończeniu seansu tylko dla part-aktywu. Nas maluczkich nie chciano gorszyć.

*

Rozpoczęły się egzaminy. Sposób ich przeprowadzenia był następujący. Jakiś czas przed terminem ich rozpoczęcia przychodziły z Ministerstwa Oświaty Ukraińskiej SRR tematy egzaminów ustnych. Były one zbroszurowane dla każdej klasy w oddzielną książeczkę i podzielone na przedmioty. Nauczyciel danego przedmiotu musiał przepisać swoje tematy, każdy na oddzielnej kartce. Z matematyki na każdej kartce były dwa pytania i jedno zadanie; pytania były opracowane przez Ministerstwo, zadanie układał nauczyciel. Pytania teoretyczne ogłaszano uczniom miesiąc przed egzaminami, zadań nie ogłaszano. Egzamin przeprowadzał nauczyciel w obecności asystującego mu kolegi, specjalisty z tego samego lub pokrewnego przedmiotu. Uczeń wyciągał losowo kartkę. Jeśli nie umiał odpowiedzieć, miał prawo powtórnego losowania, ale tylko raz i zmniejszano mu wówczas ocenę o jeden stopień.

Tematy egzaminów pisemnych przywożono do szkoły (nie przesyłano ich pocztą) w zapieczętowanych kopertach (dla klasy X w zalakowanych). Koperty te przechowywał dyrektor w sejfie. Godzinę przed egzaminem wręczał kopertę nauczycielowi, po czym dokonywano komisyjnego jej otwarcia. Od tej chwili aż do wejścia do klasy nauczyciel nie miał prawa wychodzić z pokoju nauczycielskiego. Matematycy spędzali tę godzinę pracowicie, rozwiązując przysłane zadania. Po zebraniu arkuszy egzaminacyjnych dokonywano ich sprawdzenia (nauczyciel z asystentem, a w dziesiątej klasie komisja) i oceny. Wynosić arkuszy z pokoju nauczycielskiego nie było wolno. Jeśli dokonywano przerwy w sprawdzaniu, prace oddawano dyrektorowi do sejfu.

 

Dziwiło mnie bardzo, że w czasie roku szkolnego w żadnych klasach oprócz dziesiątej nie pisano prawie nigdy wypracowań, lecz dyktanda lub tzw. po ukraińsku „perekazy”. Słowo to nie ma chyba w języku polskim odpowiednika, po rosyjsku brzmi ono „pierieskaz”, po niemiecku – „Wiedererzählung”. Można je przetłumaczyć jako „powtórzenie usłyszanego”. Polega to na tym, że nauczyciel czyta uczniom pewien tekst, zwykle dwa razy, a potem uczniowie mają to swoimi słowami napisać. Nie dziwi mnie, że tego rodzaju prace kontrolne praktykuje się z języków obcych, ale żeby z ojczystego? Pan Józef Klusik, nauczyciel szkoły w Wierzchowie, gdzie pracowałem w roku 1940/41, twierdził, że jest to celowe działanie, u którego podstaw leży niechęć do rozwijania zdolności do samodzielnego myślenia. Nie wiem, czy tak jest w istocie, ale nie wykluczam tego. Także na egzaminach z ukraińskiego i rosyjskiego we wszystkich niemal klasach odbywały się „perekazy”. Uczniowie nie starali się zrozumieć tekstu, aby potem oddać jego treść swoimi słowami, lecz usiłowali jak najwięcej z niego mechanicznie zapamiętać, a potem przekazywali zapamiętane, częstokroć zupełnie bezmyślnie. Wychodziły z tego niesłychane rzeczy, prawdziwy humor zeszytów szkolnych. Tego właśnie roku w klasie piątej treść „perekazu” dotyczyła dzieciństwa Stalina. Żona dyrektora, która w tej klasie uczyła, czytała nam potem wyjątki z prac uczniów, a my pokładaliśmy się ze śmiechu. Jeden z uczniów pokręcił szkolne lata Josifa Wissarionowicza z jego pięćdziesięcioleciem, o którym też była mowa w tekście, i napisał: „Już pięćdziesiąt lat chodził do szkoły maleńki Józef!”. Inny napisał tak: „I oto maleńki Józef stał się wielkim towarzyszem Stalinem całego narodu radzieckiego”.

Pasjami lubiłem czytywać „perekazy” uczniów. Wiedziała o tym Nina Konstantinowna Czabanowa, nauczycielka języka rosyjskiego i literatury w szkole w Pierwomajsku, gdzie pracowałem po ukończeniu uniwersytetu, i wynajdywała dla mnie różne smakowite kąski z tej dziedziny „twórczości” uczniów. Pamiętam, że raz tytuł jednego z „pierieskazów” brzmiał: „Prezenty dla towarzysza Stalina”. Mówiło się tam o moskiewskim muzeum tych prezentów. Tak więc na przykład w muzeum było ziarnko ryżu, na którym jakiś Hindus wyrył słowa wyrażające miłość i uwielbienie dla wielkiego wodza narodów, zawierające w sumie aż 30 liter. Napis ten trzeba było czytać przez lupę. Któryś z uczniów napisał: „W muzeum jest ziarnko ryżo z trzydziestoma literami napisanymi przez Hindusa. Jak się patrzy przez lupę, to można w nich dostrzec wielką miłość do towarzysza Stalina”. A oto inny kwiatuszek, który muszę przytoczyć po rosyjsku, aby oddać grę słów. W oryginale było: „Odin brazilijskij batrak prisłał priekrasno otdiełannoje połotience” („Jeden brazylijski parobek przysłał pięknie ozdobiony ręcznik”). Jakiś uczeń zapisał zaś tak: „Odin brazilijskij batrak prisłał priekrasno obdiełannoje połotience”, co znaczy „Jeden brazylijski parobek przysłał pięknie obesrany ręcznik” („obdiełat'” znaczy w ogóle „obrobić”, ale w potocznym języku rosyjskim rozumie się przez to „obesrać”).

 

Pisemną maturę mieli zdawać nasi uczniowe w średniej szkole we wsi Andreiwanowka, która to wieś była centrum sąsiadującego z nami rejonu. Egzaminy pisemne były cztery: z ukraińskiej literatury, z rosyjskiej literatury, z algebry i ostatni z geometrii z trygonometrią. Ku zdziwieniu nauczycieli Arkadij Iwanowicz nie pojechał z uczniami na pierwszy egzamin, na następne też nie. Tłumaczył się brakiem czasu i rzeczywiście, był teraz bardzo zajęty robotami polowymi uczniów. Maturzyści byli wściekli, nauczyciele oburzeni. Na pierwszy egzamin Dewdera postarał się dla uczniów o podwody (do Andreiwanowki było ponad 25 km), na następne musieli drałować na piechotę.

Egzaminy z ukraińskiego i rosyjskiego wypadły dla naszych maturzystów pomyślnie. Przyjemne było i to, że dyrektor andreiwanowskiej szkoły, Bodariew, otoczył ich opieką, zorganizował dla nich przed każdym z egzaminów nocleg, postarał się o wyżywienie.

Dwa dni przed egzaminem pisemnym z algebry, we wczesnych godzinach popołudniowych wyruszyłem per pedes do Andreiwanowki. Upał był straszny, do celu mojej wędrówki przyszedłem więc nieco zmęczony i mocno spragniony. Nazajutrz przybyli moi uczniowie. Wieczorem tego dnia przewidziana była dla nich i dla uczniów miejscowej szkoły konsultacja. Prowadziłem ją na zmianę z tutejszym nauczycielem Josifem Dawidowiczem Weisskopfem. Był to człowiek znacznie starszy ode mnie, mógł być moim ojcem. Świetny, doświadczony pedagog, przy tym miły, dobry człowiek. Przed wojną był nauczycielem w Odessie, ale po powrocie z ewakuacji zastał swoje mieszkanie zajęte i nie było siły, aby je odzyskać. Musiał więc „wyemigrować” gdzieś na prowincję. W czasie wojny stracił swego jedynego syna i nie mógł się z tą myślą pogodzić. Wciąż wierzył, że syn wróci. Tę jego wiarę podzielała jego żona, przemiła, gościnna Roza. Weisskopfowie zaproponowali mi nocleg. Ich dbałość o mnie i serdeczność podczas obu moich pobytów w Andreiwanowce była wręcz wzruszająca. Jakie to było kochające się małżeństwo! Josif Dawidowicz był człowiekiem bardzo słabego zdrowia. Mały, zgarbiony, o wąskiej, zapadłej piersi. Roza opowiedziała mi, że w pierwszych latach ich małżeństwa chorował ciężko na gruźlicę. Lekarze nie dawali za niego złamanego grosza. Roza powiedziała jednak sobie, że go odratuje. Mimo ciężkich warunków tamtych lat otoczyła go opieką, której nie mógłby mieć nawet w najlepszym sanatorium. Zdobywała dla niego najlepsze jedzenie, woziła do górskich miejscowości i wyleczyła go.

– Zalałam mu te przeklęte kawerny tłuszczem – powiedziała mi.

 

Egzamin z algebry wypadł dobrze, zarówno w klasie andreiwanowskiej, jak i w naszej. Horowenko i Serbina otrzymały piątki, większość moich panienek – czwórki. W klasie Josifa Dawidowicza wyróżniły się dwie dziewczyny – Resniuk i Brestiuk. Wstąpiły potem na Uniwersytet Odeski, na ukrainistykę. W czasie moich studiów często je widywałem.

Zadania, a było ich cztery, były na ogół dość trudne. Jedno było zadaniem tekstowym o danych literowych i prowadziło do równania kwadratowego z parametrami. Było także zadanie prowadzące do układu nierówności i pomysłowy przykład na dwumian Newtona. Czwartego zadania nie pamiętam.

Nazajutrz po egzaminie ruszyłem w drogę powrotną do Nikołajewki. Aby choć częściowo uniknąć upału, wyszedłem bardzo wcześnie, przed wschodem słońca. Szło mi się z początku dobrze. Potem wzeszło słońce. Z początku nie bardzo grzało, ale im podnosiło się wyżej, tym upał stawał się większy. Niebo było bezchmurne, droga prowadziła prawie cały czas przez step, nigdzie cienia. Skwar lał się z nieba. Ciężka to była droga.

Za kilka dni znowu wyruszyłem z Nikołajewki do Andreiwanowki. Gdy przeszedłem jakąś część drogi, zobaczyłem zbliżający się samochód ciężarowy, który jechał w tę samą stronę. Podniosłem rękę, ale kierowca nie zatrzymał się. Minął mnie, pozostawiając za sobą gęste kłęby kurzu (nie było tam żadnej szosy). Po pewnym czasie wszedłem w młody, rzadki las. Ogarnął mnie miły chłodek. Patrzę, a tu w jakimś błotnistym miejscu – pozostałości po wyschniętym bajorze – stoi ciężarówka, która mnie minęła. Motor ryczy, faceci, którzy na niej jechali pchają ją, a ona ani drgnie. Ugrzęzła.

– Ej, towarzyszu! Pomóżcie pchać.

– Do pomocy to wam jestem potrzebny, ale jak prosiłem, byście mnie wzięli, to się nie zatrzymaliście.

– Samochód mam zdezelowany, bałem się, że jak stanę, to mi się nie ruszy – wyłgiwał się szofer.

Pomogłem popchnąć wóz, w nagrodę za co pojechałem do Andreiwanowki.

 

Na egzamin pisemny z geometrii z trygonometrią składało się tradycyjnie jedno zadanie ze stereometrii. Pamiętam treść tego z 1946 roku. Dane były podstawy trapezu i kąty ostre przy większej z nich. Należało znaleźć objętość bryły obrotowej, powstałej przez obrót trapezu dookoła większej podstawy. Ponieważ oprócz danych literowych podane były także ich wartości liczbowe, należało po rozwiązaniu zadania sprowadzić wynik do postaci dogodnej do logarytmowania i dokonać odpowiednich obliczeń. Egzamin przeszedł pomyślnie a oceny były niemal powtórzeniem tych z algebry.

Czekała mnie miła niespodzianka – do Nikołajewki wracał z Andreiwanowki samochód ciężarowy zakładów przetwórstwa mleczarskiego „Masłozawod”. Nie musiałem więc znowu przemierzać pieszo tego szlaku. Razem ze mną pojechał inspektor Okręgowego Wydziału Oświaty Wasilij Filimonowicz Komaruk, nadzorujący pisemne matury. Znałem go jeszcze ze styczniowej konferencji nauczycieli. Jechaliśmy na platformie, zaś miejsce obok szofera zajęła Wala, księgowa „Masłozawodu”. Jeszcze w Andreiwanowce ta ładniutka, filigranowa dziewczyna zaczęła kokietować Komaruka, nic więc dziwnego, że gdy wysiedliśmy w Nikołajewce, Wasilij zaproponował jej randkę.

– Nie mam nic przeciwko temu – odpowiedziała Wala. – Proszę mnie odwiedzić, jestem sublokatorką wojenruka. Boria was zaprowadzi do mnie.

Wieczorem byłem zmęczony i stanęło na tym, że Wasię zaprowadzi Wsiewołod. Panowie zaopatrzyli się w litr samogonu i poszli.

Było już po północy, gdy usłyszałem w pokoju ich głosy. Coś gadali jeden przez drugiego i wciąż śmiali się.

– Ale chryja, Wasyliju Filimonowiczu.

– No wiecie, czegoś podobnego się nie spodziewałem. Tylko nic nie gadajcie Borysowi i w ogóle nikomu, wstyd mi strasznie.

I znowu zaczęli się śmiać. Udawałem, że śpię, dowiadując się z ich rozmowy coraz to nowych szczegółów. Resztę dopowiedział mi nazajutrz Wsiewołod. Wyglądało to wszystko tak.

Wasilij w Wsiewołodem przyszli do wojenruka. Tam czekała na nich Wala. Znalazła się dobra zakąska i całe towarzystwo siadło do stołu. Jedli, pili, nastrój był wyśmienity. Wasilij na całego zabrał się do Wali, na co ona reagowała przychylnie. Już miał zamiar zniknąć z nią w jej pokoju, gdy wtem przyszedł jeszcze jeden gość – wicedyrektor „Masłozawodu” Pietrow. Miał ze sobą pół litra, tak że jeszcze wypito. Wala powiedziała, że jest senna i idzie spać. Komaruk zrozumiał to po swojemu i wszedł za nią do jej pokoju. Ku swej radości zauważył, że łóżko jest już posłane. Siadł na krześle i zdjął buty, ale tu ze zdziwieniem skonstatował, że oprócz niego i sympatycznej Waluszy w pokoju jest jeszcze Pietrow.

– Chciałbym wiedzieć, co wy tu robicie? – zapytał dyrektora.

– Z równym powodzeniem mogę was zapytać, co wy tu robicie?

– Ja przyszedłem do Wali.

– Wyobraźcie sobie, że ja też.

– Nie macie prawa, ja się z nią umówiłem.

– Ja się z nią nie umawiałem, a co do tego, kto jakie ma tu prawa, to zaraz zobaczycie.

To mówiąc Pietrow błyskawicznie zrzucił buty i spodnie i za chwilę był już w łóżku Wali.

Komaruk rzucił się na swego rywala, a chłop był z niego duży i silny, ale w tej chwili wpadli do pokoju wojenruk z Wsiewołodem i zabrali niefortunnego podrywacza. Okazało się, że Pietrow był kochankiem Wali i od dłuższego czasu zdradzał z nią swą mało atrakcyjną żonę.

 

Egzaminów ustnych zdawało się na maturze mnóstwo, chyba dziewięć. Nasze uczennice zdawały je u nas w szkole, przewodniczył Dewdera. Ja przyjmowałem aż cztery: algebrę, geometrię, trygonometrię i fizykę.

Egzamin z algebry. Panienki drżąc zasiadły w ławkach. Weszła komisja i Dewdera wyjął z teczki przyniesione z sejfu kartki. Podszedł do stołu i nie tasując ich zaczął je rozkładać, głośno licząc. Robił to demonstracyjnie i można się było domyśleć, że układa je w kolejności numerów. Nasze uczennice były dobrze przygotowane, ale tak zawsze jest, że jedne kartki zna się lepiej, inne gorzej. Teraz mogły trafiać w te, które preferowały, i tak robiły. Byłem tym wszystkim niemile zdziwiony, tyle się napracowałem i wierzyłem, że dziewczęta potrafią dobrze zdać egzamin bez żadnych kantów, a tu, masz tobie. Ten sam sposób wykładania kartek zastosował Arkadij Iwanowicz na geometrii i na trygonometrii. Moje pupilki domyśliły się, że tak będzie, i teraz przygotowywały już tylko każda po jednej kartce.

Po egzaminie z trygonometrii dyrektor zebrał uczennice i poprosił je, żeby oddały szkole swoje podręczniki.

– Ale my musimy przygotowywać się z nich do egzaminów wstępnych na uczelnie.

– Jest bardzo trudno o książki i szkoła musi się w nie w jakiś sposób zaopatrzyć.

– Rozumiemy to, ale my też musimy się z czegoś uczyć. Nie oddamy teraz, możemy co najwyżej obiecać przywieźć je jesienią.

– Szukaj wtedy wiatru w polu. No co, oddacie książki?

– Nie!

– Jak chcecie.

Nadszedł dzień egzaminu z fizyki. Dewdera wszedł do klasy, wyjął z teczki kartki, przetasował je dokładnie i rozłożył na stole. Zemsta za nieoodanie książek. Zemsta podła, przecież jasne było, że nasze dziewczyny, zdemoralizowane poprzednimi poczynaniami Dewdery, będą przygotowywaly teraz po jednej kartce. Panienki moje pobladły i zrozpaczone spoglądały na mnie, jak gdyby we mnie szukając ratunku. Mina dyrektora była triumfująca.

– No proszę – powiedział z obleśnym uśmiechem – proszę ciągnąć kartki.

Pierwsza podeszła Serbina, za nią Horowenko i Kowalenko, najlepsze uczennice. Drżącym głosem oznajmiły numery kartek i siadły obmyślać odpowiedzi. Wszystkie trzy zdały świetnie. Następne maturzystki też. Dewdera był wściekły, ale robił dobrą minę do złej gry i gratulował pomyślnie zdanego egzaminu. Ja byłem prawdziwie szczęśliwy, po tym co zrobił Arkadij Iwanowicz takiego wyniku się nie spodziewałem.

Jakieś dwa lata potem w Odessie Bella Serbina, rozmawiając ze mną, zagadnęła mnie:

– Pamiętacie nasz egzamin z fizyki?

– O tak, najadłem się wtedy strachu, ale doskonale poradziłyście sobie.

– Tak, doskonale poradziłyśmy sobie – odrzekła Bella, dziwnie się uśmiechając – a wiecie jak?

– Nie, nie wiem i nie domyślam się.

– Po tym, co zrobił na poprzednich egzaminach Dewdera, uczyłyśmy się każda jednej kartki. Do dyrektora nie pałałyśmy sympatią ani szczególnym zaufaniem, ale żeby był aż taką świnią, tegośmy się nawet po nim nie spodziewały. Sytuacja była krytyczna. Trafienie na jedną kartkę spośród trzydziestu kilku było prawie niemożliwością. Każda z nas znała co prawda może jeszcze parę, ale bardzo słabo. Otóż postanowiłyśmy iść na całego – jeśli znam na przykład kartkę numer 8, to jakąkolwiek wyciągnę, powiem osiem. Jeśli Dewdera sprawdzi kartkę, to koniec, jeśli nie – wygrałam. Tak zrobiły wszystkie i jakoś nam to wyszło.

*

Gdy skończyłem egzaminy i napisałem wszystkie możliwe sprawozdania – statystyczne, tekstowe i wszelkie inne, poszedłem do RajONO z prośbą o skierowanie mnie na studia zaoczne do Uniwersytetu Odeskiego. Nim takie skierowanie mi wypisano, wstąpiłem do gabinetu, w którym urzędował Wsiewołod.

– Dobrze, że przyszliście, zaraz coś wam pokażę. Tylko nikomu ani słowa.

Była to oficjalna opinia, którą o mnie napisał Arkadij Iwanowicz (opiniowanie wszystkich nauczycieli w końcu roku szkolnego było obowiązkiem dyrektora szkoły). Opinia była miażdżąca. Dewdera nie negował co prawda pewnych moich osiągnięć pedagogicznych, ale za to można było z jego elaboratu dowiedzieć się, że słabo znam rosyjski i ukraiński, że zupełnie nie znam rosyjskiej i ukraińskiej literatury, że nie znam historii ani geografii, że jestem ciemny politycznie, itd. Konkluzja była mniej więcej taka: „Wobec powyższego i biorąc pod uwagę ograniczoność B.A.Gleichgewichta i jego bardzo jednostronny rozwój umysłowy (oprócz matematyki i fizyki nic nie umie), uważam, że wymieniony nie może pełnić funkcji nauczyciela w klasach V-X. Proponuję zwolnienie B.A.Gleichgewichta z pracy w szkole lub przeniesienie go do klas I-IV, najlepiej w jednej ze szkół czteroklasowych.”

Była to oczywista zemsta za krytykę poczynań Dewdery z nauczycielskim chlebem i chęć pozbycia się niewygodnego, bo zbyt niezależnego, przewodniczącego związku zawodowego. Tak też zrozumiano to w RajONO.

Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że w tej opinii mój dyrektor popełnił około czterdziestu błędów ortograficznych, w tym również wiele grubych. Można się było dziwić, że nie dał tej pisaniny do sprawdzenia swojej żonie lub sekretarce Żornowskiej, ale widocznie nie chciał aby wiedziano, co o mnie pisze. Wsiewołod podkreślił wszystkie błędy czerwonym atramentem, po czym wezwano Dewderę do RajONO. Rozmawiał z nim Slusarenko w obecności Wsiewołoda, miałem więc pełną i wyczerpującą relację z tej rozmowy.

Slusarenko (pokazując Dewderze opinię o mnie): Co to jest?

Dewdera (czerwieniąc się na widok podkreślonych błędów): Opinia o nauczycielu mojej szkoły.

S.: Jeśli już komuś zarzucacie, że nie zna ukraińskiego i rosyjskiego, to moglibyście choć sami się nauczyć przynajmniej jednego z tych języków. To po pierwsze, a po drugie w tej opinii nie ma słowa prawdy. Jest ona napisana pod wpływem osobistej niechęci do opiniowanego z wyraźnym celem pozbycia się go. Pisząc te bzdury wystawiliście złe świadectwo nie Borysowi Abramowiczowi, najlepszemu nauczycielowi matematyki w naszym rejonie, lecz sobie samemu. Wstyd mi za was. Nie chcę was kompromitować i drę tę opinię przy was. Proszę napisać inną, uczciwą i sprawiedliwą i przynieść jutro do RajONO.

D.: Przepraszam bardzo, ja doprawdy nie chciałem żadnego zła uczynić Borysowi Abramowiczowi, napisałem przecież, że zna matematykę i fizykę; co do innych przedmiotów, to rzeczywiście miałem pewne wątpliwości...

S.: I dlatego proponowaliście, żeby uczył w I-IV klasach, gdzie nauczyciel wykłada wszystkie przedmioty? Żelazna logika.

Nazajutrz Dewdera przyniósł nową opinię. Po południu Wsiewołod przyszedł z nią do domu. Była napisana poprawnie (widoczny wpływ żony lub Żornowskiej), ale co tym razem zawierała! Był to istny panegiryk na moją cześć, cel jego był jednak ten sam – pozbyć się mnie ze szkoły. Tym razem Arkadij Iwanowicz nie pisał nic o mojej ograniczoności i ciemnocie, natomiast wychwalał pod niebiosa moje zdolności matematyczne i wiedzę w tej dziedzinie. Tu jednak przemycił chytrze takie zdanie: „Swe świetne lekcje prowadzi na poziomie uniwersyteckim, nie są to właściwie lekcje, lecz w całym tego słowa znaczeniu wykłady; nie sądzę, aby ta metoda była właściwa w szkole średniej.” I dalej: „Biorąc powyższe pod uwagę, a także ze względu na wielką wiedzę i zdolności B.A.Gleichgewichta uważam, że bardziej nadaje się on do pracy w szkole wyższej niż średniej i proponuję zatrudnić go tam na stanowisku asystenta.”

A więc tym razem przeniesienie nie do klas I-IV, ale do szkoły wyższej, byle tylko jak najdalej od Nikołajewki. W RajONO bardzo się z tego śmiano, ale nie zmuszano już Dewdery do ponownego pisania opinii.

 

Przed wyjazdem do Odessy wstąpiłem do szkoły po zaświadczenie, że mam urlop. Gdy zobaczyłem Arkadija Iwanowicza, nie wytrzymałem i, chociaż nie powinienem był dać poznać po sobie, że znam treść opinii, powiedziałem:

– Piękną opinię mi wystawiliście. Skąd wiecie, że nie znam rosyjskiego i ukraińskiego, że nie znam literatury rosyjskiej czy ukraińskiej?

– A skąd mielibyście je znać, przecież jesteście z Polski.

– A więc chciałbym, żebyście wiedzieli, że czytałem prawie wszystkie większe rzeczy Dostojewskiego, że dobrze znam Tołstoja, Turgieniewa, Czechowa, Puszkina, Lermontowa i wielu wielu innych prozaików i poetów rosyjskich; znam nieźle Szewczenkę, czytałem co nieco Kociubińskiego, Franki i Lesi Ukrainki. Oczywiście, mogliście tego nie wiedzieć, ale dlaczego napisaliście, że nie znam historii czy geografii?

– Chodziliście przecież do polskiego gimnazjum, tam takich rzeczy nie uczą.

– Arkadiju Iwanowiczu! Co wy mówicie? Przecież te i wiele innych przedmiotów były w programie gimnazjów.

– Pojęcia o tym nie miałem. No ale teraz chyba się na mnie nie gniewacie, napisałem przecież inną opinię, bardzo pozytywną.

– W której proponujecie, żebym pracował w szkole wyższej, a przecież dobrze wiecie, że wojna przerwala mi studia i nie mam wyższego wykształcenia. W każdym razie miło mi, że tak radykalnie zmieniliście o mnie zdanie i tak wysoko mnie cenicie.