VI

 

1 lipiec 1947 – koniec sierpnia 1947

 

A więc znów jestem w Odessie. Zajechałem do Wołodi, tym razem uprzedzając go listownie. Ożenił się z lekarką Fainą i zajmował mieszkanie, które należało przedtem do Lali. Od razu po przyjeździe udałem się do kancelarii studium zaocznego. Jewgienija Isaakowna przywitała mnie serdecznie i dała mi skierowanie do akademika na ulicę Pasteura, a więc tam, gdzie mieszkałem przed rokiem. Poszedłem po rzeczy do Wołodi, przyglądając się po drodze ulicom Odessy, miasta, które polubiłem. Niby nic się nie zmieniło, a jednak było coś, czego w zeszłym roku nie było i być nie mogło. Tu i ówdzie widziało się siedzących na ulicy ludzi, wyciągających błagalnie rękę. Byli spuchnięci i wyglądali tak, że musiałem odwracać głowę. Nikogo też nie obchodzili i nikt im nie udzielał pomocy, bo i z czego, ludzie byli wygłodniali i sami nic nie mieli. W Nikołajewce w tym czasie było już znacznie lżej. Milicja też się nimi nie zajmowała, bo jeśli by takiego zabrać, to trzeba go nakarmić, a skąd wziąć nieprzewidzianą porcję? Wyjaśniono mi, że te głodomory pochodzą przeważnie z Mołdawii, gdzie było szczególnie źle i gdzie wielu ludzi zmarło z głodu.

Po zameldowaniu się w domu akademickim poszedłem coś zjeść do komercyjnej stołówki na ulicę Dieribasowską. Nazywano tę stołówkę „Fankoni”, przed rewolucją była tam elegancka restauracja o tej nazwie. Ceny były wysokie, jadłospis ubogi. Gdy kończyłem już obiad, do mego stolika podbiegła niemłoda kobieta. Wyciągnęła skądś szczotkę i tackę, służące dawniej w tzw. porządnych domach do zmiatania ze stołu, i zmiotła z naszego stolika wszystkie okruszyny chleba, wrzucając je następnie starannie do menażki. Twarz miała opuchniętą, a w jej oczach paliło się widmo głodu. Potem podeszła do następnego stolika, potem do jeszcze jednego. Zauważyła ją kelnerka – młoda, ładna, wypasiona dziewczyna. Rzuciła się na żebraczkę jak jastrząb:

– A ty ścierwo, wynoś się stąd, ile razy cię już przepędzałam. Jak mi jeszcze raz przyjdziesz, to ci gnaty porachuję.

Jakieś dwa lata potem poszedłem do konserwatorium na tzw. „klawirabend” (czysto rosyjskie słowo). Koło mnie siedziała miło wyglądająca kulturalna pani o inteligentnej, skupionej twarzy. Skąd ja tę twarz znam? – pomyślałem. Jakiś czas mnie to męczyło, gdy wtem zaświtało mi w głowie – przecież to jest ta „żebraczka” od Fankoniego. Tak, „gołod nie tiotka”, jak mówią Rosjanie.

 

W akademiku zakwaterowano mnie w pokoju numer 40. Mieszkali tam dwaj studenci stacjonarnego fizmatu – Pawlik Tkaczow i Wasia Gołowań, inni już się rozjechali na wakacje. Obaj przeszli na czwarty rok, Pawlik studiował fizykę, Wasia – matematykę, ale miał zamiar przenieść się na utworzony właśnie kierunek – mechanikę teoretyczną (dotąd fizmat miał matematykę, fizykę i astronomię). Byli to mili i zdolni chłopcy. W pokoju było zawsze pełno młodzieży, do Pawlika ciągnęły głównie dziewczęta (był bardzo przystojny), do Wasi – szachiści. On sam miał pierwszą kategorię, i to silną. Niedawno w turnieju o mistrzostwo Odessy zajął dziewiąte miejsce, co przy licznej i silnej obsadzie było sukcesem. Odwiedzali go szczególnie często zdobywca ósmego miejsca Natan Nejding i zdobywca siódmego Jefim Geller. Nejding ukończył był właśnie matematykę i zdawał egzaminy na aspiranturę. Geller przeszedł na trzeci rok chemii. Wkrótce potem Nejding uzyskał tytuł kandydata na mistrza, zaś Geller zrobił błyskawiczną wręcz karierę szachową. W krótkim czasie stał się kandydatem na mistrza, potem mistrzem i arcymistrzem, wreszcie międzynarodowym arcymistrzem i jednym z najwybitniejszych szachistów świata. Kilkakrotnie zdobywał mistrzostwo ZSRR i przez pewien czas grywał w turniejach kandydatów na mistrza świata. Miał niezwykły talent szachowy, cechowała go ostra, kombinacyjna gra. W pierwszym turnieju o mistrzostwo ZSRR, w którym brał udział, zasłynął swą partią z arcymistrzem Kotowem, jednym z najwybitniejszych wówczas szachistów radzieckich. Rozgromił go w świetnym stylu, ofiarując kolejno kilka figur, w tym hetmana. Podobno Kotow, wstając pokonany od stolika, miał się wyrazić: „To jest gra w szachy”. W tym też turnieju Jefim omal że nie zajął pierwszego miejsca. Gdyby w ostatniej rundzie zwyciężył Chołmowa, byłby mistrzem ZSRR, przy remisie dzieliłby pierwsze miejsce z jeszcze dwoma graczami. Zagrał na wygraną i przegrał. Pamiętam, że w akademiku zapanowała tego wieczora żałoba, niektórzy nawet płakali.

Nejding był niezwykłym dziwakiem. Chudy i słaby, delikatny i zupełnie nieprzystosowany do życia, wręcz chorobliwie nieśmiały, był wybitnie inteligentny i oczytany. Miał bardzo słaby wzrok i nosił bardzo grube szkła. Może dlatego właśnie, że źle widział, miał przedziwny sposób chodzenia. Robiło to wrażenie, jakby się skradał pod murami domów. Nie skręcał płynnie przy zmianie kierunku, lecz wykonywał nagle coś w rodzaju zygzaku czy skoku. Jeden z moich kolegów powiedział kiedyś, że Natan chodzi ruchem skoczka szachowego. Życie jego skończyło się tragicznie. To było chyba w 1955 roku. Pojechał jesienią na turniej do Piatigorska. Na dni Rewolucji Październikowej – 7 i 8 listopada – ogłoszono przerwę w turnieju. Gdy dziewiątego wznowiono grę, miejsce Natana przy szachownicy było puste. Przypuszczano, że wyjechał podczas przerwy do Odessy i wysłano tam telegram. Odpowiedziano z domu, że do Odessy nie przyjeżdżał. W ciągu następnych dni nie pojawił się. Mniej więcej po tygodni przyszedł do domu wczasowego, gdzie odbywał się turniej, kołchoźnik i zawiadomił, że niedaleko stąd poniżej ścieżki spacerowej w lesie znaleziono trupa mężczyzny. To był Natan Nejding. Spacerował widocznie po lesie i z powodu swego złego wzroku nie zauważył najprawdopodobniej, że ścieżka prowadzi nad niewielkim urwiskiem. Jak wykazała sekcja zwłok, żył jeszcze przez dłuższy czas i zmarł z wycieńczenia. Lekarze nie wątpili, że gdyby go odnaleziono wcześniej, byłby uratowany.

Ciągły ruch i hałas w moim pokoju bardzo mi przeszkadzały w nauce. Wkrótce jednak Gołowań i Tkaczow wyjechali, do pokoju dokwaterowano jakiegoś studenta studium zaocznego i zapanował spokój. Mogłem teraz bez przeszkód uczyć się wieczorami, a roboty miałem moc.

*

Jak już pisałem, podczas poprzedniej sesji letniej zdałem przedterminowo analizę matematyczną II, przedmiot bardzo ważny i pracochłonny. Miało mi to skrócić czas studiów lub stworzyć możliwość wyrównania w czasie zimowej i letniej sesji różnic programowych między studiami zaocznymi i stacjonarnymi i przejścia na te ostatnie w roku akademickim 1947/48. Po zapoznaniu się z planem zajęć dziennych i zaocznych doszedłem do wniosku, że po tej sesji będę mógł śmiało ubiegać się o przeniesienie na III rok studiów stacjonarnych. Oprócz zaliczenia wszystkich przedmiotów II roku musiałbym zdać jeszcze geometrię różniczkową i wysłuchać pierwszej części mechaniki teoretycznej, nie zdając egzaminu, który był przewidziany po dwóch semestrach wykładu. Dzięki temu, że odpadała mi analiza matematyczna, mogłem chodzić na wykład geometrii różniczkowej, natomiast mechanika kolidowała mi z innymi zajęciami. Nie odgrywało to jednak zasadniczej roli, gdyż na studiach dziennych pierwszy egzamin z tego przedmiotu był dopiero w czasie sesji zimowej na roku trzecim. Miałem natomiast możliwość uczęszczania na wykład i ćwiczenia z równań różniczkowych, który zarówno na studiach stacjonarnych jak i zaocznych odbywał się na trzecim roku. Postanowiłem jednak zdać go już teraz, a oprócz niego przedterminowo jeszcze niemiecki (egzamin był po trzecim roku). Z przedmiotów obowiązujących na roku II miałem do wysłuchania i zdania: podstawy marksizmu-leninizmu II, fizykę II, język rosyjski, język ukraiński i astronomię. Chodziłem więc na zajęcia częściowo z rokiem drugim, częściowo z trzecim. Jakby mi tego wszystkiego było mało, zacząłem uczęszczać także na wykład z równań fizyki matematycznej na roku IV, wykład chwilowo zupełnie mi niepotrzebny i dodatkowo mnie obciążający. Jeśli się na to zdecydowałem, to tylko dlatego, że odbywał się w czasie, gdy miałem przerwę między zajęciami, a także powodowany jakąś szaleńczą wręcz pazernością na matematykę, spowodowaną długą wojenną przerwą w studiach.

Z moich nowych kolegów z roku trzeciego pamiętam tylko kilku. Izio Berman był nauczycielem w mieście Pierwomajsku, dokąd i ja trafiłem po ukończeniu uniwersytetu. Miły człowiek, dość zdolny. Razem szykowaliśmy się do egzaminu z równań różniczkowych i tego samego dnia zdawaliśmy. W Pierwomajsku pracowaliśmy w różnych szkołach, ale dość często się spotykaliśmy. Gdy założyliśmy rodziny, od czasu do czasu składaliśmy sobie wizyty.

Bronsztejn pochodził z Mołdawii i mieszkał – o ile pamiętam – w Kiszyniowie. Był bardzo zdolny i jeśli nie spał na zajęciach, chwytał wszystko w lot. A spał często. Był bardzo osłabiony przeżytym głodem i wyglądał okropnie – skóra i kości. Był taki blady, że wydawało się, iż prześwieca.

Rozalia Barenbojm pochodziła z inteligenckiej odeskiej rodziny. Była bardzo oczytana i mówiła pięknym rosyjskim językiem, co w Związku Radzieckim jest raczej rzadkością. Znała się na muzyce i grała dobrze na pianinie. Była chorowita, w tym czasie groziła jej ślepota, wyleczono ją jednak w Instytucie Fiłatowa. Potrafiła pisać jednocześnie prawą i lewą ręką, przy tym lewą pisała to samo co prawą, ale w odbiciu zwierciadlanym, z prawa na lewo. Powiedziała mi, że zdolność tę mają osoby, które w dzieciństwie przeszły pewną chorobę mózgu (nie pamiętam jaką). Po moim powrocie do Polski byłem w Odessie dwukrotnie – w roku 1962 i w 1975. Za każdym razem odwiedzałem Rozalię, mieliśmy sobie zawsze dużo do powiedzenia.

Szamraj była nauczycielką w jednej z pododeskich wsi, gdzie się urodziła i wychowała. Była duża, masywna, na zajęcia chodziła w zwykłej, wiejskiej sukience, na głowie miała zawsze białą chustkę. Nie nosiła obuwia, demonstrując duże nogi, o szerokich stopach i skórze popękanej na piętach. Mówiła tylko po ukraińsku, ale za to czysto. Gdy na ćwiczeniach z równań różniczkowych po raz pierwszy podeszła do tablicy aby rozwiązać zadanie, pomyślałem, że chyba nie da sobie rady, jak wielu naszych kolegów. Tymczasem gdzie tam. Z jakąś niezwykłą lekkością i swadą, jakby to był przykład dla dzieci z pierwszej klasy szkoły podstawowej, rozwiązała wcale trudne zadanie. Jej krótkie rzeczowe uwagi, cały tok rozumowania, były proste i jasne. Wydawało się, że dla niej w ogóle nie może być w matematyce nic trudnego. Zdałem sobie od razu sprawę, że w tej prostej, skromnej dziewczynie drzemią duże zdolności matematyczne, kto wie, czy nie prawdziwy talent. Powiedziałem to Marii Krywcowej, prowadzącej wykład i ćwiczenia z równań różniczkowych, i ta zgodziła się ze mną. Usiłowałem namówić pannę Szamraj, żeby przeszła na studia dzienne, ale mi się to nie udało.

 

Podczas tej sesji zetknąłem się także z nowymi wykładowcami. Emmanuił Borysowicz Lejbman prowadził wykład i ćwiczenia z geometrii różniczkowej, przedmiot, który bardzo lubiłem i który w zakresie przewidzianym programem dobrze znałem, jako że uczyłem się go podczas ostatniej zimy w Nikołajewce. Lejbman wrócił niedawno z wojska. Spędził całą wojnę na froncie i miał liczne odznaczenia. Z czasem zaprzyjaźniłem się z nim i jego rodziną. W 1975 roku odwiedził mnie na moje zaproszenie we Wrocławiu. Do dziś stale korespondujemy, co jest tym bardziej godne podkreślenia, że inni moi znajomi w ZSRR, po tym, jak moje nazwisko zaczęło pojawiać się na falach zachodnich rozgłośni, przestali do mnie na ogół pisywać.

Aleksandr Michajłowicz Szulberg wykładał astronomię. Na froncie był ciężko kontuzjowany w głowę, pozostały mu z tego ślady w postaci blizn. Niedawno obronił był kandydacką dysertację. Dzięki swemu pogodnemu charakterowi i wyjątkowemu poczuciu humoru był ulubieńcem studentów. Którejś nocy zaprowadził nas do obserwatorium astronomicznego i umożliwił obserwację nieba przez teleskop.

Równania fizyki matematycznej wykładał na roku IV profesor Jurij Stanisławowicz Sikorski. Był Polakiem. Wczesne dzieciństwo przeżył w Warszawie, potem wraz z rodzicami wyjechał do Odessy. Po polsku mówić nie umiał, ale pamiętał trochę Warszawę. Gdy dowiedział się skąd pochodzę, zaczął ze mną często rozmawiać, wypytując o różne szczegóły dotyczące Polski. Rozmowa z nim była bardzo trudna, gdyż był niemal kompletnie głuchy i nie używał aparatu. Był garbaty, drobny, dużą głowę miał wciśniętą między ramiona a ogromne, jasnoniebieskie oczy patrzyły smutno i jakoś zupełnie obojętnie. Choć nie utykał, nosił laskę z gumową nasadką. Laską na ogół się nie podpierał, lecz ciągnął ją za sobą po ziemi, stąd też nasadka była z jednej strony starta.

Jurij Stanisławowicz był profesorem Politechniki Odeskiej, na uniwersytecie prowadził wykłady zlecone. Miał wykształcenie techniczne i interesowały go problemy zastosowań równań różniczkowych do techniki. Z czasem poświęcił się tylko wykładaniu matematyki. Jego wykłady były bardzo nienowoczesne, czemu trudno było się dziwić, biorąc pod uwagę wiek oraz kierunek studiów i zainteresowań profesora. Imponował za to pamięcią i zdolnością do przeprowadzania bez żadnych notatek karkołomnych wręcz przekształceń matematycznych, w jakie obfituje prowadzony przez niego przedmiot. Wiedział, że te przekształcenia nudzą nas i nieraz mawiał: A teraz szczypcie się, żeby nie zasnąć. Coraz mniej studentów chodziło na wykład profesora Sikorskiego, aż wreszcie zostałem ja jeden. Miałem też ochotę przestać uczęszczać na te zajęcia, ale jakoś mi przykro było przed moim krajanem. Może by nawet był zadowolony, gdybym i ja się nie pokazał, mógłby wówczas w ogóle nie wykładać, ale o tym nie pomyślałem i Jurij Stanisławowicz męczył się dla jednego słuchacza. Nieraz przerywał sobie i zwracał się do mnie z pytaniem. Pamiętam, że raz zapytał:

– A czy jest jeszcze w Warszawie Nowy Świat?

Innym znów razem:

– Czy żyje jeszcze profesor Sierpiński?

Profesor Sierpiński żył wówczas i zmarł w roku 1969, gdy Jurija Stanisławowicza Sikorskiego już dawno nie było wśród żywych.

*

Lipcowe upały bardzo dawały mi się we znaki i któregoś dnia po zajęciach przysiadłem na chwilkę w uniwersyteckim westybulu, gdzie panował orzeźwiający chłodek. Siadłem na krześle, które przede mną zajmowała młoda dziewczyna, sprzedająca tam przy małym stoliku gazety. Wtem zobaczyłem dziwną postać, jakby skradającą się ku mnie. Był to starszy człowiek, wysoki, o patriarchalnej siwej brodzie. Musiał mieć bardzo zły wzrok, bo nosił wyjątkowo grube okulary. Ich cienka, złota oprawa pochodziła zapewne z innej epoki. Na głowie miał uzbecką czy tadżycką tiubietiejkę, a na sobie czarne zimowe palto z futrzanym kołnierzem. Palto to było utytłane w pierzu, jak gdyby właściciel dopiero co wylegiwał się w nim pod pierzyną. Gdy znalazł się blisko mnie, wyciągnął ku mnie groźnie rękę i wskazując na mnie palcem wykrzyknął na całe gardło:

– Ja was znam! Wy jesteście tą dziewczyną, która sprzedaje gazety.

– Nie, nie jestem dziewczyną i nigdy nie sprzedawałem gazet.

– A zatem kim jesteście?

– Jestem studentem matematyki.

– A, tu was mam. Bo ja jestem docentem matematyki, kandydatem nauk fizyko-matematycznych. Kuzniecow moje nazwisko, do usług łaskawco. A jak wy się nazywacie?

– Gleichgewicht.

– Gleichgewicht? Równowaga, nie mogę, co za nazwisko? Skąd pochodzicie?

– Z Polski.

– Z Polski powiadacie? No to świetnie, zaraz urżniemy sobie z wami rozmówkę. – W tym momencie docent Kuzniecow wziął mnie pod rękę i ku ogólnemu zainteresowaniu zaczął przechadzać się ze mną po westybulu.

– Skąd wzięliście się w Związku Radzieckim?

– Znalazłem się tu w czasie wojny.

– I bardzo słusznie, bo gdybyście się tu nie znaleźli, to by was zamordowali Niemcy.

– Zapewne.

– Chociaż kto wie, może by was nie zamordowali? Może by was uratował nasz słynny partyzant Kowpak. Słyszeliście o nim?

– Oczywiście. Wątpię jednak, czy by mnie uratował, skąd by się wziął w Polsce?

– Dla Kowpaka nie było żadnych przeszkód ani trudności. Mógł się przedostać do Polski i uratować was. Chociaż może macie rację. Może by was nie uratował. Tak, raczej by was nie uratował. O, już wiem. Zginęlibyście w Majdanku, niewątpliwie w Majdanku, to oczywiste.

Nie zdążyłem zapytać mego rozmówcę, skąd ta pewność, że zginąłbym akurat w Majdanku, gdy padło z jego strony pytanie:

– A czy interesujecie się polityką?

– Oczywiście.

– A więc powiedzcie, które państwo odgrywa obecnie najważniejszą rolę na świecie?

– Rzecz jasna, Związek Radziecki.

– Związek Radziecki? A skądże, co wy.

– No to Stany Zjednoczone.

– Gdzie tam, co wy gadacie.

– No to nie wiem.

– A widzicie. Mówicie, że znacie się na polityce, a nie macie o niej pojęcia.

– No więc jakie państwo według was jest teraz tym najważniejszym?

– A właśnie, jakie? Szwecja!

– Szwecja? Dlaczego właśnie Szwecja?

– Wy jeszcze pytacie dlaczego? No to posłuchajcie. Po pierwsze, położenie geograficzno-strategiczne. Nie będę tego wyjaśniał, wystarczy wziąć mapę i przyjrzeć się. Po drugie, stal. Szwecja ma rudę i produkuje stal, a co to jest stal dla przemysłu i wojska – wiadomo. Po trzecie, telefony. Szwecja produkuje ogromne ilości telefonów, a w dzisiejszych czasach łączność odgrywa decydującą rolę. Kto ma telefony, ma łączność, kto ma łączność, ma telefony. No i po czwarte wreszcie, Szwecja jest największym producentem zapałek. Jakie zaś państwo może istnieć bez zapałek? Żadne. A więc, położenie geograficzne, stal, telefony i zapałki. Tego chyba wystarczy, aby odgrywać najważniejszą rolę w światowej polityce. Zgodzicie się ze mną?

Zgodziłem się.

Nazajutrz po zajęciach znowu siadłem w westybulu na tym samym krześle. Nie zdążyłem jeszcze odsapnąć, gdy zobaczyłem sunącego wprost na mnie docenta Kuzniecowa.

– Ja was znam! – zawołał triumfalnie.

Wcale się temu nie zdziwiłem, skoro wczoraj poznaliśmy się.

– Wy jesteście dziewczyną sprzedającą gazety.

– Ależ skąd, ja jestem Gleichgewicht, student matematyki.

– Ach, to znowu wy, co za traf. Będziecie mieli dla mnie chwilkę czasu?

– Niestety, spieszę się do stołówki na obiad.

– Obiad nie zając, nie ucieknie. Odprowadzicie mnie kawałek, pogadamy sobie, przeprowadzicie mnie przez jezdnię, bo nic prawie nie widzę, a potem pójdziecie zjeść.

Cóż było robić, poszedłem z Kuzniecowem. Przeszliśmy ulicę Pasteura, potem kawałek Armii Czerwonej i doszliśmy do Dieribasowskiej. Kuzniecow, ubrany jak i dnia poprzedniego w zimowe palto i tiubietiejkę, budził ogólne zainteresowanie. Myślano zapewne, że to człowiek niespełna rozumu, bo któż inny mógłby w taki straszny upał tak się ubrać. Dieribasowska jest jedną z głównych i chyba najruchliwszą ulicą Odessy. Przechodząc przez jezdnię wziąłem więc Kuzniecowa pod rękę, aby nie daj Bóg nie wpadł pod jakiś pojazd. W tym momencie zwrócił się do mnie:

– A ja odkryłem uniwersalny sposób rozwiązywania równań różniczkowych zwyczajnych. Kluczem do tego jest pewien operator, uniwersalny operator Kuzniecowa.

– Ależ to jest niemożliwe – zaoponowałem.

– Co, niemożliwe? To się zaraz przekonacie, że to jest możliwe.

W tym momencie Kuzniecow zatrzymał się, a było to na pasach jezdni, idącej w stronę ulicy Armii Czerwonej, i zaczął szperać po kieszeniach. Zgrzytnęły hamulce nadjeżdżającego autobusu, za nim zatrzymała się jakaś taksówka, potem jeszcze coś i zaczął się tworzyć korek.

– Na litość boską, przejdźmy na drugą stronę ulicy, przecież nie można zatrzymywać się na jezdni.

– Nie przejdę, póki wam nie pokażę mego operatora.

Autobus zaczął trąbić, ludzie rozdziawili gęby, a Kuzniecow nadal przeszukiwał swoje kieszenie. Ciągnąłem go z całej siły naprzód, ale bezskutecznie. Wreszcie wyciągnął z kieszeni jakiś zapisany wzorami świstek i pokazał mi go.

– Oto jest uniwersalny operator, za to należy mi się nagroda stalinowska pierwszego stopnia.

Bez słowa sprzeciwu zgodziłem się z nim, przeprowadziłem na drugą stronę i pospiesznie pożegnałem.

Następnego dnia ominąłem jak najszybciej feralne krzesło sprzedawczyni gazet i poszedłem od razu do wyjścia. I tu natknąłem się na docenta Kuzniecowa. Na moje szczęście, dzięki jego krótkowzroczności nie zostałem spostrzeżony i chyłkiem przemknąłem się na ulicę. Ale co się odwlecze, nie uciecze. Wkrótce doszło do ponownego mego z nim spotkania. A było to tak.

Miałem coś do załatwienia w kancelarii Studium Zaocznego. Poszedłem tam w przerwie między pierwszą a drugą godziną wykładu Marii Nikołajewny. Upał był tego dnia nie do zniesienia i zanosiło się na burzę. Szybko przebiegłem te kilka kroków dzielących gmach główny od kancelarii, wszedłem do pokoju Jewgieniji Isaakowny i kogo tam zastałem? Docenta Kuzniecowa. Powiedziałem pani Sklar o co mi chodzi i już miałem zamiar wyjść, gdy wtem zagadnął mnie docent:

– A wy skąd jesteście?

– Z zaocznej matematyki.

– Tego się domyśliłem z waszej rozmowy z towarzyszką Sklar. Chodzi mi o to, skąd pochodzicie, macie taki polski akcent.

– Bo pochodzę z Polski.

– Coś takiego. A wiecie, że mamy tu na zaocznym jeszcze jednego studenta z Polski?

– Nic o tym nie wiem.

– Mamy. Bardzo miły człowiek, zapoznam was z nim. Nazywa się Gleichgewicht.

– Ależ to przecież jest Gleichgewicht – powiedziała Jewgienija, wskazując na mnie.

W tym momencie błyskawica przecięła pociemniałe niebo, huknęło i lunął straszny deszcz.

– Jak ja teraz pójdę na wykład? – zapytałem.

– Weźcie moją parasolkę – odrzekła Jewgienija Isaakowna. – Po wykładzie przyniesiecie mi ją.

– Pozwólcie, że ja też skorzystam z waszej parasolki i pójdę razem z Gleichgewichtem do gmachu głównego – powiedział Kuzniecow.

Poszliśmy razem i Kuzniecow jako wyższy trzymał parasolkę, a ja, trzymając go pod rękę szedłem obok. Niestety, szanowny docent niósł zbawienną parasolkę nad sobą, zupełnie nie troszcząc się o mnie. Na mnie zaś lały się nie tylko strugi tropikalnej ulewy, ale jeszcze to, co ściekało z parasolki. Do tego wszystkiego Kuzniecow zupełnie się nie spieszył i dreptał sobie jak na spacerze, zabawiając mnie dowcipami. Całą tę scenę widzieli z okna sali wykładowej moi koledzy, pokładając się ze śmiechu. Nawet poważna zwykle Krywcowa nie wytrzymała. Tak idąc weszliśmy do westybulu gmachu głównego. Tu już oczywiście nie padało, ale Kuzniecow jakoś tego widocznie nie zauważył, bo nadal trzymał nieszczęsną parasolkę w ręce, a ponieważ drugą trzymał mnie pod rękę, na mnie nadal się lało.

To już był mój ostatni kontakt z docentem Kuzniecowem. Odtąd, gdy go widziałem, uciekałem gdzie pieprz rośnie. Nie unikali go natomiast moi koledzy z zaocznego, starając się zdawać u niego jak najwięcej egzaminów. Był prawie zupełnie ślepy i można było świetnie ściągać. Należało tylko unikać szelestu przewracanych kartek, gdyż słuch – jak większość niewidomych czy prawie niewidomych – miał świetny.

 

Egzamin z rosyjskiego polegał na napisaniu dyktanda. Bardzo mnie zdziwiła ta forma egzaminu, przecież dla moich kolegów rosyjski był językiem ojczystym lub drugim językiem ojczystym. Po egzaminie już się nie dziwiłem. Wiele osób go oblało, większość zdawała na słabe trójczyny. Napisałem bez jednego błędu i dostałem piątkę. Jeśli ja, nigdy przedtem nie ucząc się tego języka, mogłem tego dokonać, to dlaczego tak źle zdawali na ogół inni? Przecież większość z nich mówiła na co dzień tym językiem, a wszyscy uczyli się go w szkole. I byli to nauczyciele, inteligencja. Już potem, pracując w szkole w Pierwomajsku, zauważyłem, jaki był poziom „gramotnosti” nauczycieli, nie mówiąc już o innych. Po powrocie do Polski korespondowałem przez pewien czas z kilkoma moimi byłymi kolegami i koleżankami z Pierwomajska. Na ogół zaczynali swe listy od przeprosin, że tak długo nie odpowiadali, przy tym słowo „wybaczcie”, po rosyjsku „izwinitie”, niemal wszyscy pisali „izwienitie”.

Poszliśmy z Krukiem do pani Käfer zdać przedterminowo niemiecki. Kruk po szkole wywiadu wojskowego mówił świetnie po niemiecku, ja raczej słabo, ale za to o wiele lepiej znałem gramatykę, co było niewątpliwą zasługą mojej nauczycielki od Reya, pani Berty Merlowej (w chwili gdy piszę te słowa, jest ona ostatnim żyjącym pedagogiem spośród grona naszych przedwojennych nauczycieli, mieszka we Wrocławiu i ma 98 lat). [Autor poinformował mnie, że p. Merlowa zmarła dwa lata później, w roku 1989, przeżywszy 100 lat i parę miesięcy. AS] Pamiętam pierwsze pytanie, jakie nam zadano: kiedy używamy trybu warunkowego? Kruk nie wiedział, ja powiedziałem, że w czterech przypadkach, ale wymienić umiałem tylko trzy. Odpowiedziałem na kilka jeszcze pytań, Kruk nie, dostał dwóję, a ja piątkę. Był oczywiście bardzo tym zmartwiony, ale po kilku dniach nasza wykładowczyni sama go poprosiła do dziekanatu i tam bez słowa wpisała mu piątkę.

– Jeśli już was oblałam – powiedziała – to co mi robić z innymi, którzy nawet sylabizować nie potrafią? Przecież bądź co bądź mówicie płynnie po niemiecku.

Egzamin z ukraińskiego – podobnie jak z rosyjskiego – polegał na napisaniu dyktanda. Jeśli dyktando z rosyjskiego można było nazwać gigantem, to to z ukraińskiego było prawdziwym supergigantem. I znowu wielu moich kolegów napisało go fatalnie lub słabo. Ja miałem jeden błąd, zamiast „bohatstwo” napisałem „bohactwo”. Zubkowa oceniła moją pracę na „dobrze” i dziwiła się, że tyle trudnych słów napisałem bezbłędnie, a w takim łatwym strzeliłem byka. Wyjaśniłem jej, że to wpływ mego ojczystego języka, bo po polsku jest „bogactwo” i bardzo prosiłem o zmianę oceny na celująco. Motywowałem to tym, że chcę mieć w indeksie same piątki, co pomoże mi przenieść się na studia dzienne. Zgodziła się i sama nawet znalazła uzasadnienie:

– Przecież władacie swobodnie ukraińskim, czego się nie da powiedzieć o waszych odeskich kolegach.

Na piątki zdałem także drugą część fizyki, astronomię i geometrię różniczkową. W końcu sesji zdałem, także z wynikiem celującym, podstawy marksizmu-leninizmu II i równania różniczkowe. Po tym ostatnim egzaminie Krywcowa powiedziała mi, że powinienem koniecznie przejść na studia dzienne, gdzie z pewnością dobrze dam sobie radę. Ucieszyła się, gdy podzieliłem się z nią swymi planami na przyszłość. Do tego samego namawiał mnie także mój zeszłoroczny wykładowca analizy matematycznej i algebry wyższej Gieorgalin.

– Studia stacjonarne dadzą wam o wiele więcej niż zaoczne. W przyszłym roku akademickim znacznie wzmocni się u nas matematyka. Przychodzą na uniwersytet profesorowie Mark Krejn i Borys Lewin oraz docenci Rutman i Gochman. Przenosi się z innego miasta docent Kostin, autor podręcznika podstaw geometrii, będzie miał tu drugi etat moskiewski profesor, niedawny laureat nagrody dla młodego matematyka, Ledniew.

 

Zachęty ze strony Krywcowej i Gieorgalina wzmocniły moje postanowienie o przejściu na studia dzienne. Decyzję tę podjąłem ostatecznie i z nią udałem się do Jewgieniji Isaakowny. I ona uznała moje plany życiowe za słuszne i obiecała pomóc w ich realizacji.

– Rektor dość niechętnie zgadza się na przeniesienie ze studium zaocznego na stacjonarne, bo to pozbawia oświatę nauczycieli, bo nie ma miejsc w akademiku, bo stołówka jest przeciążona. Mimo to jednak na ogół rzadko odmawia. Najlepiej będzie, jeśli sama do niego pójdę w tej sprawie.

Tak też zrobiła. Wzięła moje podanie, życiorys, ankietę osobową i kartę egzaminacyjną (dokument zastępujący tymczasowo indeks, bo indeksów – jak i wielu innych rzeczy – wówczas brakowało) i poszła z tym do rektora Sawczuka. Z niecierpliwością i nadzieją oczekiwałem na wynik jej rozmowy z Mykołą Panasowiczem. Gdy nazajutrz poszedłem do kancelarii studium i spojrzałem na Jewgieniję Isaakowną, bez słów zrozumiałem wszystko.

– Odmówił?

– Tak. Jestem tym wszystkim tak zgnębiona, że chyba zwolnię się z pracy na uniwersytecie.

– Ależ to nie ma sensu, mówiliście przecież, że rektor niechętnie się zgadza na takie przeniesienia. Trudno, pozostanę na zaocznym.

– Widzicie, tu chodzi nie tylko i może nie tyle o fakt odmowy, jak o okoliczności, w których to nastąpiło. Po pierwsze tego dnia lekką ręką zgodził się na przejście kilku innych studentów, w tym matematyków, na studia dzienne. Po drugie – ta rozmowa z rektorem, dotąd nie mogę spokojnie o niej myśleć.

– Czy możecie mi ją zrelacjonować?

– Właściwie nie powinnam tego robić, ale jestem taka wściekła na Sawczuka, że jest mi już wszystko jedno.

I Jewgienija Isaakowna opowiedziała mi, co zaszło w gabinecie rektora.

Po wejściu do gabinetu Jewgienija położyła przed rektorem teczkę z moimi dokumentami i powiedziała:

– Mamy na zaocznej matematyce utalentowanego studenta, który chce przejść na studia dzienne. Bardzo was proszę Mykoło Panasowiczu o pozytywne ustosunkowanie się do jego prośby.

Sawczuk dość niedbale przejrzał dokumenty, zwracając ostentacyjnie uwagę na piątą rubrykę ankiety – narodowość, po czym z pewnym sarkazmem i ironią powiedział:

– Pomyśleć tylko. U nas też są tacy studenci, ale u nas mówi się o nich zdolni, a u was od razu utalentowani.

Dla Jewgieniji to „u nas” i „u was” było prawdziwym policzkiem, w piątej rubryce jej ankiety figurowała ta sama narodowość co i u mnie. Przełknęła jednak tę gorzką pigułkę i zapytała:

– Więc jak towarzyszu rektorze, zgadzacie się?

– Nie, nie zgadzam się, odmawiam.

Jewgienija Isaakowna wyszła z gabinetu Sawczuka i popłakała się.

– Nie martwcie się – powiedziałem – za rok znowu spróbuję, może wtedy mi się uda.

– Nie, nie trzeba czekać aż rok. Idźcie sami do rektora, nic nie wspominajcie o mojej z nim rozmowie. Chodzicie jeszcze w mundurze, bo zapewne nic innego nie macie, przypnijcie odznaczenia wojskowe. Zdemobilizowanemu żołnierzowi nie będzie mógł odmówić. I jeszcze jedno, rozmawiajcie z nim tylko po ukraińsku.

Zastosowałem się dokładnie do rad pani Sklar. Kolejka do rektora była długa i czas oczekiwania wlókł się nieznośnie. Wreszcie znalazłem się przed obliczem Mykoły Panasowicza. Na moje przywitanie nawet nie odpowiedział, nie zaproponował mi także siąść. Powiedziałem o co chodzi, a on zagłębił się w studiowanie mojej teczki.

– A więc chcecie się przenieść na studia stacjonarne?

– Tak.

– A czy rodzinę w Odessie macie?

– Nie, nie mam.

– To gdzie będziecie mieszkać?

– W domu akademickim.

– W domach akademickich nie ma miejsc.

– No to będę wynajmował kąt, uniwersytet przecież prowadzi coś takiego dla studentów i opłaca to.

– Tak, ale w takich kątach panują trudne warunki. Nie można się tam właściwie uczyć.

– Inni się jakoś uczą, to i ja chyba dam radę.

– No tak, ale widzicie, kątów wolnych też już nie mamy. Z przykrością więc muszę wam odmówić. Zostańcie na zaocznym, uczcie nadal w szkole, będzie wam znacznie lżej. Wierzcie mi, że to tylko dla waszego dobra.

– Dziękuję za troskę o mnie, ale ja bardzo chcę przenieść się na studia dzienne. Mogę nawet zrezygnować z kąta, mam w Odessie znajomych.

– Znajomym trzeba płacić.

– Uniwersytet ma na to fundusz, przecież to jest właściwie kąt.

Kłamałem jak najęty, bo żadni znajomi, a miałem ich tak niewielu, nie wynajęliby mi, bo sami się gnieździli w komunalnych mieszkaniach. Rozumiałem jednak, że gdy Sawczuk zgodzi się, resztę ja już sam potrafię załatwić. Swoją zgodą na wszystkie warunki przyparłem go do muru, nie miał już żadnych argumentów na swoją korzyść, a tu jeszcze ta wojskowa bluza z medalami. Wziął do ręki pióro i machnął „zgadzam się”. Podziękowałem mu i pożegnałem się. Nie odpowiedział, ale było mi to zupełnie obojętne. Szczęśliwy pobiegłem do Jewgieniji Isaaakowny i opowiedziałem jej o wszystkim. Załatwiłem też wszystkie formalności, ale warunkowo, potrzebne było jeszcze zwolnienie mnie z pracy. Miałem nadzieję, że Dewdera i Slusarenko mi nie odmówią.

*

Pierwsza rzecz, jaką uczyniłem po powrocie do Nikołajewki, było pójście na moją działkę. Miała się nią zająć latem córka gospodyni, ale nie widać było, żeby się do tego zbytnio przyłożyła. Trudno się było zresztą temu dziwić. Niusia zaręczyła się ze zdemobilizowanym żołnierzem Żorą Kowalowem i pochłonęły ją sprawy przyszłego zamążpójścia. Mimo to kukurydzę miałem całkiem niezłą, nieokopane ziemniaki natomiast zawiodły kompletnie. Gospodyni powiedziała mi, że za wcześnie jest jeszcze na zbiór, będę musiał przyjechać po plon z Odessy później. Gdy nadejdzie pora, ona sama go zbierze i przechowa. Bardzo ją prosiłem, żeby to zrobiła jak najsolidniej, gdyż będzie to podstawa mego wyżywienia na studiach.

 

Powiedziałem Dewderze, że odchodzę na studia i proszę o zwolnienie z pracy.

– Za wcześnie jest o tym mówić – odpowiedział. – Mamy dopiero początek sierpnia, a rok akademicki zaczyna się 1 września. Zajmijcie się tymczasem egzaminami poprawkowymi. Z góry jednak uprzedzam, że jestem przeciwny waszemu zwolnieniu.

Wziąłem się więc za egzaminy poprawkowe, potem była sierpniowa narada nauczycieli, a potem znów zacząłem molestować Arkadija Iwanowicza, żeby mnie zwolnił z pracy. Namawiał mnie, abym odłożył to jeszcze o rok, ale się nie zgodziłem.

– No cóż – powiedział. – Nie chcecie posłuchać moich dobrych rad, to nie. Po prostu odmawiam wam i koniec.

Nie pomogły moje prośby i perswazje. Dewdera uparł się. Zrozpaczony poszedłem do Slusarenki. Szef Wydziału Oświaty, od którego ostatecznie wszystko zależało, też był przeciwny memu odejściu.

– Gdzie znajdę teraz nauczyciela matematyki, do tego takiego dobrego jak wy. A i wam to nie wyjdzie na zdrowie. Nie utrzymacie się ze stypendium. Inni studenci mają pomoc z domu, a wy nie macie nikogo, jak przeżyjecie za te nędzne grosze?

– Zbiorę kukurydzę i będę się dożywiał mamałygą.

– Na ile wam tego starczy? Nie radzę wam. Ukończcie studia zaocznie, dyplom niczym się od stacjonarnego nie różni. Większość nauczycieli ma u nas wykształcenie zaoczne.

– Ale ja nie chcę być nauczycielem, chcę pracować naukowo.

– Po studiach zaocznych też można pracować naukowo.

Nie przekonałem Slusarenki. Czas płynął, a ja wciąż nie miałem zwolnienia z pracy i przeżywałem to do tego stopnia, że nie sypiałem po nocach. Znowu rozmawiałem o tym ze Slusarenką, ale on wykręcał się ty, że Dewdera się nie zgadza, Dewdera zaś wskazywał z kolei na Slusarenkę, jako tego, od którego wszystko zależy, w czym miał zresztą rację. Poszedłem znowu do RajONO do Slusarenki. Rozmowa trwała długo i chwilami była ostra. Prosiłem, błagałem, awanturowałem się, znowu prosiłem, aż wreszcie Slusarenko ustąpił.

– Widzę, że bardzo tego pragniecie. Mógłbym się nie zgodzić, ale nie chcę, żebyście potem całe życie mnie przeklinali. Zgoda, zwalniajcie się. Życzę pomyślności i spełnienia waszych marzeń.

– Serdecznie wam dziękuję.

– I jeszcze jedno. Jeśli byście nie wytrzymali tego studenckiego życia, wracajcie. Może w Nikołajewce już miejsca dla was nie znajdziemy, ale gdzieś w rejonie jakoś to się zrobi.

– Jeszcze raz wam dziękuję.

Dewdera był wściekły. Bał się, że nie znajdzie nauczyciela. Chłodno pożegnaliśmy się, a Arkadij Iwanowicz powiedział, że jeszcze pożałuję swego kroku. Nie pożałowałem, a i jemu powiodło się z nowym nauczycielem. Do Nikołajewki przeniósł się z Andreiwanowki świetny pedagog Josif Dawidowicz Weisskopf, o którym już pisałem z racji matury 1946 roku.

Pod koniec sierpnia spakowałem swoje skromne mienie i wyjechałem do Odessy.