V

 

1 styczeń 1947 – 30 czerwiec 1947

 

Zaraz po Nowym Roku odczuliśmy znaczne pogorszenie i tak już katastrofalnej sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy. Mrozy stały się jeszcze dokuczliwsze, zaczął doskwierać głód. Poszły horrendalnie w górę ceny tych nielicznych produktów, które jacyś szczęśliwcy – nie wiem, skąd je mający – wynosili na mizerny cień bazaru, który jeszcze funkcjonował. Mnie na ich kupno nie było stać, z trudem wiązałem koniec z końcem, a to dlatego, że bardzo zdrożało mleko – moje jedyne oprócz chleba pożywienie. Byłem stale głodny, schudłem i zmizerniałem. Przypomniała mi się straszna zima 1941/42, kiedy to głodowałem w „strojbacie”, a potem w obozie NKWD.

Na zebraniu związkowym, które zwołałem na początku stycznia, Dewdera zażądał ode mnie rozliczenia się z organizacji sylwestra. Dyrektor zauważył słusznie, że jeśli ilość uczestników przyjęcia pomnożyć przez wkład każdego z nich (pamiętam, że była to dość dziwna liczba – 108 rubli; to osiem brało się z dodatku na lepszą wódkę) i odjąć od tego, co wydano, to powinno jeszcze pozostać sporo pieniędzy.

– Co stało się z resztą naszych pieniędzy?– grzmiał dyrektor, patetycznie wznosząc ręce ku niebu. – Nie ulega wątpliwości, że przywłaszczył je sobie nasz przewodniczący. Żądam, abyście je natychmiast zwrócili, w przeciwnym razie skieruję sprawę do prokuratora.

Dewdera brał wyraźnie odwet za krytykę, której go w zeszłym roku poddałem.

– Arkadiju Iwanowiczu – odpowiedziałem spokojnie, choć cały trząsłem się ze złości. – Wy dobrze wiecie, że na wieczorku byli zaproszeni goście, od których nie braliśmy pieniędzy.

– Dobrze, odliczymy ich, i tak okaże się, że ja mam rację.

Dewdera przeprowadził nieskomplikowane rachunki no i okazało się, że rację jednak ma.

– Acha. A co z resztą, oddacie te pieniądze, czy mam dochodzić innymi metodami?

– Nie oddam, bo ich nie brałem. Jeśli już zmusiliście mnie do tego, to powiem całą prawdę. Niektórzy z tych mniej ważnych gości, którzy mieli się złożyć, do dziś nie zapłacili mi grosza.

– W takim razie żądam, żebyście wymienili ich nazwiska.

Uczyniłem to, a jedna z osób biorących udział w naszym zebraniu spiekła raka. Była to przewodnicząca Rajkomu Związku Nauczycieli Anna Fedotowna. Arkadij Iwanowicz słusznie, aczkolwiek zbyt po chamsku napadł na nią. Zapłaciła nic nie mówiąc, od innych „gości” musiałem sam wyciągać pieniądze, które potem podzieliliśmy między wszystkich. Były to dosłownie jakieś grosze.

 

Mróz mrozem, głód głodem, ale agitacja przedwyborcza idzie na całego. Tym razem czekają nas wybory do rad Obwodowej i Rejonowej. Jako agitator dostałem fatalną „dziesięciolatkę” (w tylu mniej więcej chatach trzeba agitować), położoną za rzeczką. Czuło się w tym rękę Dewdery, który był kierownikiem całego zespołu agitatorów i agitpunktu. Do pomocy dano mi córkę mojej gospodyni Niusię, która w tym czasie zaczęła pracować jako sekretarka w naszej szkole. To mało rozgarnięte i politycznie „niegramotne” dziewczę w niczym mi właściwie pomóc nie mogło, dobrze choć, że miałem z kim chodzić przez ciemne i straszne nikołajewskie wertepy. A i frekwencja mi dzięki niej wzrosła, wielu chłopców przychodziło nie tyle na moje ględzenie o przewagach sowieckiego systemu wyborczego nad burżuazyjnym, ile aby pogapić się na najładniejszą dziewczynę Nikołajewki.

Pewnego wieczoru, gdy wracaliśmy z „agitacji”, złapała nas po drodze zadymka. Wiało strasznie i to prosto w twarz. Postanowiliśmy skrócić sobie drogę i nie iść przez kładkę na rzece, lecz przejść po lodzie i potem pójść na przełaj polami. Rzeczka latem wyschła zupełnie i tylko bujna roślinność w miejscu koryta wskazywała na jej istnienie. Podczas jesiennych deszczów koryto znowu napełniło się wodą, która z nastaniem mrozów zamarzła. Mrozy trzymały już długo i – jak nam się wydawało – można było przejść po lodzie bezpiecznie. W miejscu, gdzie przechodziliśmy, było dość szeroko, gdyż rzeka jesienią rozlała. Szliśmy nie najkrótszą drogą, lecz na ukos, bo po lodzie chodziło się lepiej niż po bezdrożach, pokrytych zaspami. W pewnej chwili usłyszeliśmy głuchy trzask. Chociaż nie zwiastował on niczego złego – taki dźwięk wydaje zwykle pękający podczas dużych mrozów lód – zlękliśmy się i poszliśmy prosto w kierunku brzegu. Gdy dochodziliśmy do niego, zupełnie niespodziewanie zaczął pod nami trzeszczeć wyjątkowo cienki w tym miejscu lód. Najedliśmy się strachu, bo chociaż było tam zapewne płytko, to jednak zanurzenie się nawet po kolana w lodowatej wodzie nie należy do przyjemności, nie mówiąc już o skutkach, jakie mogło spowodować (do najbliższej chaty był kawał drogi).

 

Wobec powstałem sytuacji postanowiłem nie jechać do Odessy na sesję zimową studium zaocznego. Zawiadomiłem o tym Jewgieniję Isaakownę. Otrzymałem w odpowiedzi miły list, w którym napisała, że dobrze rozumie moją sytuację i uważa moją nieobecność za usprawiedliwioną, tym bardziej, że nie spodziewa się dużej frekwencji podczas tej sesji. Mimo wszystko bardzo żałowałem, że nie mogę pojechać. Tymczasem pilnie i z dużą przyjemnością studiowałem podręcznik Büschgensa z geometrii różniczkowej, który mi podarował mój były uczeń Dombrowan (miał go po bracie). Inną moją lekturą w tym czasie były dwutomowe dzieła wybrane Nikołaja Leskowa, które pochłonąłem w krótkim czasie przy świetle mojej „koptiłki”. Największe wrażenie wywarło na mnie opowiadanie „Ledi Makbet Mcenskowo ujezda”. Nie wiedziałem wówczas, że słynny kompozytor Dmitrij Szostakowicz w latach trzydziestych napisał operę na nim opartą – „Jekatierina Izmajłowa”, zabronioną następnie przez wiele lat w Związku Sowieckim. W styczniu 1936 roku „Prawda” w artykule „Jazgot zamiast muzyki” poddała ją druzgocącej krytyce. Wkrótce potem ten sam dziennik wydrukował drugi artykuł wymierzony w Szostakowicza, tym razem w jego balet „Swietłyj rucziej”. Te dwa artykuły centralnego organu WKP(b) były początkiem wielkiej nagonki na kulturę i sztukę, jaka miała miejsce w owym czasie. O istnieniu opery „Ledi Makbet Mcenskowo ujezda” nie miałem w roku 1947 pojęcia. Dowiedziałem się o niej dopiero w 1964 roku, podczas mego dłuższego pobytu w Moskwie. Operę tę wykonywano wtedy, ale nie jako spektakl. Również na podstawie tego opowiadania Andrzej Wajda nakręcił jugosłowiański film „Powiatowa Lady Makbet”

 

Głód. W szkole ziąb i pustka. Coraz mniej uczniów uczęszcza na zajęcia. W większości klas bywa dziennie po troje-czworo dzieci. Niektóre zaczynają puchnąć. Odsyłamy je na kilka dni do szpitala. Wracają w nieco lepszej formie, a po kilku dniach to samo. Tylko dziesiąta klasa trzyma się jako tako, tam rodzice robią wszystko co w ich mocy, aby zapobiec przerwaniu nauki. Nic dziwnego – matura.

We wsi widzi się wielu spuchniętych z głodu. Szpital jest nimi przepełniony. Trzymają w nim tylko kilka dni, aby zrobić miejsce dla następnych. W chatach doskwiera nie tylko głód, ale i zimno. Prawdziwa makabra.

A co jedzą ludzie oprócz mizernej porcyjki kartkowego chleba? Różnie to bywa. Jedni – nieliczny szczęśliwcy – mają jeszcze tyle kukurydzy, że mogą sobie pozwolić codziennie na zjedzenie mamałygi. Innych – mniej dostatnich – stać już tylko na rzadką kaszę kukurydzianą, większość pożywia się tzw. „łaturą”, nędzną zupką z otrębów rozgotowanych w wodzie. Dalszy stopień biedy to makuch – czarny, płaski, twardy jak kamień placek z wytłoków po pestkach słonecznikowych. Jest to pokarm dla bydła, ale tej zimy stał się prawdziwym rarytasem dla ludzi, osiągając zawrotną wręcz cenę. Rozbija się to młotkiem lub obuchem topora i gotuje. Są jeszcze nieszczęśliwsi, którzy przeszli na lebiodę i inne nazbierane jesienią zielska.

W tym to czasie kursowały plotki, że mimo głodu eksportuje się duże ilości zboża, mówiono, że do Francji. Nie mogłem w to uwierzyć, co może świadczyć tylko o mojej naiwności w tamtym okresie. Potwierdził to w czasie kolejnej głodowej zimy 1963/64 sam Chruszczow, broniąc polityki zakupu zboża.

 

Ożenił się nasz nowy nauczyciel fizyki Borys Iwanowicz. Ku memu największemu zdziwieniu urządził wesele, co prawda na kilka tylko osób i bardziej niż skromne, ale jednak... Panna młoda, całkiem już niemłoda wieśniaczka z Nikołajewki, zaprosiła kilku swoich krewnych i byłą kierowniczkę stołówki Kławdiję Nikołajewną (stołówka była tej zimy zamknięta) z mężem, pan młody – tylko mnie. Po wypiciu paru kolejek bimbru Borys Iwanowicz bardzo się ożywił i snuł fantastyczne wprost plany, jak zagospodaruje w przyszłości działkę swej żony i ile potrafi z tego wycisnąć. Nie było mu sądzone urzeczywistnienie tych planów. Był gruźlikiem i ta zima go dobiła. Zmarł wkrótce po moim wyjeździe na studia, osierocając dziecko, które się właśnie urodziło.

Idąc kiedyś po wsi zauważyłem niewysokiego człowieka o charakterystycznie podpuchniętych oczach. Twarz jego wydała mi się znajoma, jak gdybym go widział kiedyś przed laty, gdy był o wiele młodszy.

– Zdrawstwujtie pan – powiedział. – Nie poznajecie?

Tak, to był ów porucznik Wojska Polskiego, którego spotkałem jesienią.

– Co u pana słychać? – spytałem przyjaźnie.

– Co u mnie słychać? Durny byłem, jak osioł durny byłem, że nie posłuchałem marszałka Żymierskiego, jak mi zaproponował przejście do Wojska Polskiego. A i pan mi to radził. A ja co? Mam za swoje i rodzina przeze mnie cierpi. Mieszkałbym teraz w Łodzi w porządnym mieszkaniu, w cieple, jadłbym jak człowiek, a tu głoduję i marznę, żona i dzieci też. Kowalem jestem w kuźni kołchozowej. Tak opadłem z sił, że młota podnieść już nie mogę. Ach...

Machną ręką i poszedł.

Innym razem skarżył mi się młody żonkoś, zdemobilizowany przed rokiem żołnierz, z którym razem jechałem do Nikołajewki. Był to mocno zbudowany, zdradzający dużą siłę człowiek, przed rokiem kwitnący zdrowiem, dziś szkielet pokryty skórą. Takim głód szczególnie daje się we znaki.

– Ledwie już nogami powłóczę – mówił smutnym, cichym głosem. – A do tego baba mi się trafiła taka, że ostatnie soki ze mnie wyciska. Nic jej nie obchodzi, tylko rób to z nią i rób.

Kiedyś rozgadała się ze mną matka jednego z moich uczniów, kołchoźnica.

– To jest głód? Co to za głód. W trzydziestym drugim na trzeci to był głód. Ludzie marli jak muchy, w tym roku nikt jeszcze – chwała Bogu – w naszej wsi z głodu nie zmarł. Pamiętam jak wtedy raz szłam drogą za wsią. Miałam w węzełku mały kawałek chleba. Patrzę, a tu wychodzi z lasu człowiek, twarz spuchnięta, brzuch ogromny. Każe mi stanąć. Zlękłam się, zaczęłam uciekać, jeszcze mnie zabije, w najlepszych razie chleb odbierze. A on nic, tylko żebym poczekała. Stanęłam, bo zrozumiałam, że nie ma go się co bać, ledwie już żywy. Podszedł do mnie i tak błagał o coś do zjedzenia – a widział, że węzełek mam, że się ulitowałam i dałam mu połowę chleba. Po roku go znowu spotkałam. Dziękował mi tak, że aż się popłakałam. Mówił, że ten kawałek chleba uratował mu życie. Chyba tak nie było, ale przyjemnie mi to było usłyszeć. Do jakiejś sekty należał i odtąd mówił do mnie „siostro”.

*

W szkole pojawił się inspektor Wydziału Finansowego. Sprawdził księgowość za rok 1946 i zauważył, że prowadziłem w byłej klasie maturalne płatne nadprogramowe lekcje. W protokole orzekł, że mam zwrócić pobrane za nie pieniądze. Był to dla mnie prawdziwy cios, i tak ledwie wiązałem koniec z końcem, głodując przy tym niemiłosiernie, a tu trzeba było zwrócić całkiem pokaźną sumę. Powiedziałem Dewderze, że to jest wielkie świństwo, bo przecież lekcje te prowadziłem na prośbę szkoły, wobec fatalnej sytuacji, w jakiej znaleźli się zeszłoroczni maturzyści.

– A czy to ja wam zleciłem ich prowadzenie?– zapytał słodziutko. – Miejcie pretensje do tych, którzy was do tego namówili.

Rozmowa z byłą dyrektorką Marią Timofiejewną, jak również z zawuczem Łysenką nic tu nie zmieniła. Mieli dobre chęci, RajONO się na te lekcje zgodziło i obiecało płacić, może więc Slusarenko coś będzie mógł tu pomóc. Ale kierownik RajONO też bezradnie rozłożył ręce.

– To jest skandal – wrzeszczałem jak opętany. – Przecież ja te godziny uczciwie przepracowałem i pieniądze za nie mi się należą. Odbiera się je i to wtedy, gdy sytuacja moja jest wręcz dramatyczna. Skąd je wezmę, przecież nie mam żadnych oszczędności.

– Chyba nie chcecie, żebym wyłożył za was z własnej kieszeni – zareplikował Slusarenko. Jedyne co mogę dla was zrobić, to zarządzić, aby zwrot rozłożono na kilka rat. Będą te pieniądze potrącać wam z poborów.

Wściekły opuszczałem RajONO. Bolało uczucie doznanej krzywdy, martwiło pogorszenie i tak ciężkiej sytuacji materialnej. Odtąd mojej uszczuplonej pensji nie starczyło mi już na kupno litra mleka dziennie, musiałem przejść na pół, co bardzo ciężko odczułem. Byłem osłabiony z głodu i chociaż nie puchłem, wyglądałem okropnie. Cerę miałem żółtą, marzły mi nieznośnie końce palców, jedyną moją myślą było jedzenie. Do tego wszystkiego zaczęły się kłopoty z chlebem. Dostawy mąki do piekarni były nieregularne, brakło opału. Nieraz przez kilka dni nie otrzymywaliśmy chleba. Gdy potem była dostawa, nie mogłem się powstrzymać od zjedzenia wszystkiego naraz. Bywało i tak, że zamiast należnego nam za kilka dni chleba zwracano mąkę. Wtedy moja gospodyni piekła mi podpłomyki lub gotowała „łaturę”. Raz zdarzyło się, że przez pięć dni nie dostawaliśmy naszych porcji. Ledwie włóczyłem już nogami. Gdy otrzymałem mąkę, nie wiedziałem co z nią zrobić. Jak raz skończył się nam w domu opał i gospodyni była w stanie wojny z zarządem kołchozu o wydanie jej choć trochę chwastów. Przynajmniej raz zachował się po ludzku Dewdera i widząc, że ze mną jest już całkiem źle, kazał swojej gosposi upiec mi z tej mąki podpłomyk i nawet poczęstował mnie szklanką gorącego mleka.

A jak żył w tych ciężkich czasach Dewdera? Całkiem nieźle. On i jego rodzina nie głodowali i mieli wszystkiego pod dostatkiem. Nie brakowało im mąki pszennej i kukurydzianej, mieli dwie krowy i pokarm dla nich, a więc kąpali się wręcz w mleku, mając do tego masło i twaróg. Wykarmili dwa wieprze. Opału mieli w bród, w mieszkaniu ich było tak ciepło, że stale otwierali lufcik. Zatrudniał gosposię. Arkadij Iwanowicz wszedł w konszachty z przewodniczącą Związku Zawodowego Nauczycieli w naszym rejonie – Anną Fedotowną. Kazał ściąć w sadzie szkolnym jakoby zmarznięte drzewo moreli, część drewna wziął sobie na opał, a część dał Annie Fedotownie. Do całej tej historii dokopał się mieszkający obok sadu prokurator rejonowy. Już zdawało się, że sprawy Dewdery wyglądają całkiem źle, ale Arkadij Iwanowicz nie dał za wygraną. Odwiedził prokuratora w jego mieszkaniu i wszystko rozeszło się po kościach. Mówiono, że dał prokuratorowi mąki i kukurydzy. No cóż, prokurator był też tylko człowiekiem, miał rodzinę, która tak jak i on nigdy w tym czasie nie bywała syta.

Anna Fedotowna dostała od Arkadija Iwanowicza opał oczywiście nie za darmo. Jak dowiedzieliśmy się od księgowego RajONO, dała mu w zamian kartki na chleb dla dwojga dzieci, chociaż Dewdera dzieci nie miał. Ku najwyższemu oburzeniu nauczycieli gosposia Dewderów zaczęła wynosić pocięty na małe klocki chleb na bazar (co to był za bazar, kilka bab z pestkami słonecznikowymi, czasami jakiś przyjezdny z makuchem lub paroma szklankami kukurydzy). Były to widocznie te porcje dla dzieci; cena kakiego klocka była wręcz fantastyczna. Dewdera nie tylko żył sobie w tę straszną zimę po królewsku, ale zbił na nędzy ludzkiej wcale niezły mająteczek.

Z nauczycieli najgorzej powodziło się chyba mnie. Miejscowym i tym, którzy założyli rodziny, było jednak lżej, chociaż też się męczyli. Moje życie ograniczyło się do lekcji i przygotowania do nich. Przestałem chodzić do klubu (mało kto do niego wówczas chodził), nie wygłaszałem referatów popularnonaukowych, przestałem grać w szachy, urwała się moja korespondencja z Diną. Od czasu do czasu tylko wysyłałem listy do Warszawy, wierząc, że kogoś odnajdę. Na próżno. Niemal wszystkie wracały, jak te wysłane w roku 1945 czy 1946. Kilka tylko nie wróciło i jeden z nich – jak się potem okazało – trafił do adresata.

 

A o czym pisała w owe dni prasa sowiecka? Czy znalazło w niej odbicie to, co działo się na Ukrainie i w Mołdawii? Czy pisano o głodzie, o środkach zaradczych, o konieczności dostarczenia do głodujących regionów pomocy? Nic z tych rzeczy. Człowiek mieszkający poza Związkiem Sowieckim i czytający sowieckie ukraińskie czy centralne gazety nawet nie domyśliłby się, że w dużej części wielkiego imperium panuje głód. Być może mieszkańcy Syberii nawet o tym nie wiedzieli, tak jak ja nie wiedziałem, że w niektórych innych rejonach czy okręgach Ukrainy, jak również w Mołdawii ludzie w tym czasie umierali z głodu i to nie w przenośni, lecz dosłownie. Dowiedziałem się o tym dopiero latem 1947 roku w Odessie. Potem, jak już pisałem w tej i w poprzedniej części moich wspomnień, potwierdził to Chruszczow. Potwierdzenie tego można znaleźć także w pięknej sztuce mołdawskiego dramaturga Iona Druce „Najświętsza Sprawa”, pokazanej dwukrotnie w naszej telewizji.

O głodzie prasa nie wspominała. Była jak zwykle pełna opisu sukcesów, tryskała optymizmem, sławiła partię, jej przywódców, no i w pierwszym rzędzie oczywiście wielkiego budowniczego komunizmu, twórcę wszystkich zwycięstw Kraju Rad, Josifa Wissarionowicza Stalina. Wiele uwagi poświęcano także sprawom ideologicznym. Nie pamiętam, czy w tym to właśnie czasie, czy może trochę wcześniej czy później – nie jest to takie ważne – wzięto się za kinematografię. Był to następny po literaturze odcinek frontu ideologicznego, na którym rozpoczął ofensywę chorąży stalinizmu Andriej Aleksandrowicz Żdanow. Jako powód posłużył film „Bolszaja żizń!”, cz.II. Pierwsza część tego filmu ukazała się jeszcze przed wojną (nie myślano zapewne wówczas o drugiej części, a gdyby wiedziano, do czego doprowadzi jej realizacja, nigdy by do niej nie przystąpiono). Opisywała życie kopalni i górników w Zagłębiu Donieckim. Ot, taki sobie produkcyjniak z sabotażem jako głównym motywem. Część druga, której nie widziałem, bo była od razu zdjęta z ekranu, działa się w tej samej kopalni, ale już po wojnie. I do czego w niej się przyczepiono? Wszystkich zarzutów już nie pamiętam, ale główny dotyczył nieprawdziwego przedstawienia rzeczywistości w sowieckim górnictwie. Że to niby w filmie kopalnia jest uboga, przestarzała, prymitywna technologicznie itd. A tymczasem, jak wiadomo, sowieckie górnictwo jest przodujące na świecie, wyposażone w najnowocześniejszą technikę, bijące wszelkie rekordy wydajności. Atak na film był pretekstem do szturmu na radziecką kinematografię, na bezideowość niektórych filmów, na niedostateczną bojowość innych. Żdanowszczyzna święciła dalsze tryumfy.

 

Którejś nocy nad Nikołajewką rozszalała się zamieć śnieżna. Gwałtowne porywy wiatru, jego złowrogie wycie, uderzenia śniegu w okiennice, wszystko to sprawiało jakieś niesamowite wrażenie. Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, a potem często się budziłem i nawet gdy spałem, słyszałem przez sen szatańską symfonię tego sabatu. Potem wszystko ucichło i mocno zasnąłem. Obudziłem się z uczuciem, że pora już wstawać do pracy. Nie miałem zegarka, nie miały go też moje gospodynie, ale poczucie czasu miałem świetne i nigdy mnie ono nie zawodziło. Toteż bardzo się zdziwiłem, że przez szpary okiennic nie przesącza się świt. Poleżałem jeszcze trochę w łóżku, a potem zapukałem do gospodyni pytając, która może być godzina, bo mnie wydaje się, że czas już pójść do szkoły. Podszedłem do drzwi i spróbowałem je otworzyć. Ani drgnęły. Wstała Niusia i wspólnymi siłami udało się nam wreszcie otworzyć. Przed nami stała zwarta ściana śniegu, byliśmy zasypani. Na szczęście mieliśmy w chacie łopatę i odkopaliśmy się. Do szkoły spóźniłem się o jakieś dwie godziny. Zajęć tego dnia nie było, mało kto z uczniów, którzy jeszcze chodzili na zajęcia, przebrnął przez potężne zaspy.

 

Odwiedził mnie Wsiewołod Wsiewołodowicz Kołomyjczuk, z którym przed rokiem mieszkałem u Czestnych. Zdziwiło mnie, że był z walizką.

Jadę na Zachodnią Ukrainę, do okręgu stanisławowskiego. Tam odczuwa się duży brak kadry i ministerstwo zgodziło się, abym objął posadę nauczyciela.

– Nie bardzo rozumiem, po co tam jedziecie. Chyba słyszeliście o banderowskim terrorze?

– Słyszałem, ale nie bardzo w to wierzę. Dość mam głodu i nędzy, tam podobno jest lepiej. Urządzę się i sprowadzę Matrionę Tierientiewnę.

Pojechał, a po jakichś trzech czy czterech tygodniach wrócił. Przywiózł ze sobą chyba ze dwa pudy mąki i dużo słoniny. Znów mnie odwiedził.

– Tam w sensie materialnym jest raj. Żadnego głodu, żarcia w bród, żyć nie umierać.

– To dlaczego wróciliście?

– Bo mi życie miłe. Zostałem dyrektorem w wiejskiej szkole. Było wcale fajnie, aż tu pewnego wieczora zapukano do mego okna. Wyjrzałem i zobaczyłem patrol - starszyna i kilku czerwonoarmistów. Wyszedłem z domu, przywitałem się, a starszyna pyta, czy jestem ze Wschodu. Mówię, że tak, a on na to grzecznie, ale stanowczo: „No to wracajcie skąd przyjechaliście, bo będzie źle”. Nie wiedziałem czy banderowiec mi grozi czy też nasz ostrzega – mówił czysto po rosyjsku, więc go o to zapytałem. On i jego podwładni wybuchnęli śmiechem, po czym przedstawili się: „Ukraińska Powstańcza Armia”. Cholernie się zląkłem, ale zostałem. Aż tu któregoś dnia dostaję list przez pocztę. Tekst był krótki: „Jeśli nie wyjedziesz w ciągu tygodnia, kula albo pętla”. Pokazałem to naczelnikowi milicji. Powiedział, że jeśli chcę, mogą mi wydać broń. Podziękowałem. Co ja z tą bronią zrobię. Pójdę za chatę do sracza, a oni mnie zza węgła kropną, albo nocą włamią się do mieszkania i uduszą czy powieszą. Kupiłem więc ile tylko mogłem uradzić żarcia i nic nikomu nie mówiąc cichcem wyjechałem. Wracam do Wasilijewki. Z tym, co przywiozłem, jakoś się przemęczę do wiosny.

Mnie nic ze swych zdobyczy nie odpalił, a ja nie śmiałem go nawet poprosić – ludzie głodni bywają zwykle w tych sprawach bardzo delikatni i wstydzą się swego położenia.

 

Dewderę wezwano do Odessy do Obwodowego Wydziału Oświaty. Gdy wrócił, opowiedział, że proponowano mu kierownictwo w jednym z Rejonowych Wydziałów Oświaty.

– No i co, zgodziliście się?– zapytałem z trudno ukrywaną nadzieją, że wreszcie pozbędę się tego drania.

– Nie, naciskano na mnie, proszono, grożono, ale nic nie pomogło. Omal że się nie rozpłakałem, gdy mi powiedziano, że przeniosą mnie na to stanowisko bez mojej zgody.

– Dziwię się, żeście się nie zgodzili – powiedział Andriej Grigorijewicz Łysenko, który nie cierpiał naszego dyrektora, zresztą z wzajemnością. – Przecież to taki zaszczyt.

– Czy ja zwariowałem? Tu mam z czego żyć, a co da mi kierownictwo RajONO? Zaszczyt? Pozostawiam go innym, ja chcę ze swojej pracy coś mieć, coś konkretnego. Po to rzuciłem kierownictwo katedry w Akermanie dla dyrektorstwa w Nikołajewce i nie żałuję. Tej zimy ja bym tam chyba nie przeżył, a tu – choć jest mi ciężko jak i innym – jakoś żyję. W dzisiejszych trudnych czasach, jak już być nauczycielem, to tylko na wsi. A w ogóle to lepiej w mieście. Na wsi nauczyciela nie potrafią tak zrozumieć, tak ocenić jego pracy. Nie mówię o tym roku, ale weźmy taki normalny. Co wam przyniosą rodzice uczniów? Masło, ser, bryndzę, no może jeszcze kurczaka czy słoninę. A w mieście! W mieście jeden przyniesie skarpetki, drugi koszulę, a to i znajdzie się taki, co kupon na ubranie podaruje. W mieście to jest praca. Tam naród jest kulturalny i potrafi ocenić trud pedagoga.

Wymieniliśmy z Andriejem Grigorijewiczem ukradkiem znaczące spojrzenia, a dyrektor ciągnął dalej.

– Popracuję jakiś rok, może dwa w Nikołajewce, dorobię się tego i owego i wyjadę do Dniepropietrowska. Nigdy nie pracowaliście Andrieju Grigorijewiczu w mieście i nie wiecie, jak tam jest.

*

Na początku lutego sprawy moje przybrały dramatyczny wręcz obrót. Wyglądałem jak cień, zauważyłem u siebie lekki obrzęk nóg, pod oczami wisiały mi worki, a z twarzy został jedynie nos i beznadziejnie smutne oczy, zupełnie jak w „strojbacie”, a potem w łagrze. Było mi stale zimno, nawet gdy przebywałem w dobrze ogrzanym pomieszczeniu. Byłem tak osłabiony, że raz nawet nie poszedłem do szkoły. Oczekiwałem z tego powodu nieprzyjemności, ale jakoś nie zwrócono na to uwagi. Z przerażeniem myślałem o tym, jak daleko jeszcze do wiosny, nie mówiąc już o nowym urodzaju. Ratunek przyszedł zupełnie nieoczekiwanie. Któregoś wieczoru odwiedziła mnie moja uczennica z VII klasy – Podkorytnianska. Była to miła i ładna dziewczyna, niestety wyjątkowo tępa i leniwa. Po krótkiej rozmowie pożegnała się i już w sieni wyciągnęła zza pazuchy smakowicie wyglądający kołacz.

– To dla was od ojca.

– No co ty– powiedziałem, ale ręka sama wyciągnęła się po to cudo. – W dzisiejszych czasach.

– Mój ojciec jest piekarzem, mamy co jeść, a wy wyglądacie jak strach na wróble. Weźcie i jeśli nie macie nic przeciwko temu, przyjdźcie do nas jutro po szkole. Zjecie u nas obiad i pomożecie mi trochę z matematyki.

Wiedziałem, płatna pomoc uczniom szkoły, w której się pracuje, jest zabroniona, całkiem zresztą słusznie. W przypadku Podkorytnianskiej było jeszcze gorzej, bo chodziła do klasy, w której uczyłem. Udzielenie więc jej pomocy, czy tym bardziej stałe udzielanie, nawet za opłatę w naturze, było zarówno z prawnej jak i moralnej strony naganne. Przez cały dzień pracy biłem się z myślami, głód jednak zwyciężył i po lekcjach poszedłem do Podkorytnianskich. Wstyd mi było, po drodze jeszcze chciałem się cofnąć, ale myśl o talerzu gorącej zupy czy porcji kaszy była silniejsza od wszystkich skrupułów.

Piekarzowa przywitała mnie radośnie i całą sprawę potraktowała bardzo taktownie. O jedzeniu nawet się nie zająknęła, powiedziała tylko:

– Dziękuję, że przyszliście pomóc naszej Miłce. Dziewczysko z niej wyrosło duże, ale głupie. Do nauki głowy nie ma, więcej za chłopcami biega.

Dopiero po lekcji, niby to zupełnie bez związku z zajęciami, zaprosiła mnie do stołu. Siedliśmy razem z Miłką. Na stole pojawiły się dwa talerze gęstej, dymiącej i niebiańsko smakującej zupy z mąki kukurydzianej, a do tego po sporym kawałku czarnego, świeżego chleba. To był chyba najsmaczniejszy obiad, jaki zjadłem w życiu. A do tego to ciepło w chacie!

– Przyjdźcie i jutro po lekcjach. Pomożecie Miłce, zjecie obiad, przyjdźcie.

Przyszedłem nazajutrz i zacząłem chodzić do Podkorytnianskich codziennie oprócz niedziel. Codziennie też po lekcji i zjedzeniu obiadu dawałem sobie solennie słowo, że to już ostatni raz, i za każdym razem nazajutrz ulegałem wizji smacznego talerza zupy lub kaszy i kawałka chleba.

Na wsi oczywiście nic ukryć się nie da i kiedyś w VII klasie doszło do bardzo nieprzyjemnej dla mnie wymiany zdań. Otóż nikt z uczniów oprócz Podkorytnianskiej nie miał rozwiązanego zadania z matematyki.

– Co to Miłka taka mocna z matmy się stała? – zapytał drwiąco jeden z uczniów.

– Nie wiesz? – odparł drugi. – Sam nauczyciel jej pomaga.

Zrobiło mi się przykro i smutno. Nic oczywiście nie odpowiedziałem i postanowiłem przerwać moje korepetycje. Nie dotrzymałem jednak danego sobie słowa, głód znowu okazał się silniejszy ode mnie. Udało mi się to dopiero po feriach wiosennych w marcu. Na czas ferii przerwaliśmy lekcje, z tym, że miałem je wznowić na początku ostatniego kwartału. Przez cały okres przerwy powtarzałem sobie, że więcej do Podkorytnianskich nie pójdę, że chociaż jest mi ciężko, jednak przecież żyję. Zaczęły się zajęcia. Minął dzień, drugi, trzeci i jakoś wytrzymałem. Pod koniec tygodnia zapytała mnie Miłka:

– Cóż to do nas już nie przychodzicie!?

– Widzisz przecież, że dajesz sobie już sama radę i moja pomoc jest zbyteczna.

 

Jako kandydat partii otrzymałem zadanie partyjne – od czasu do czasu całonocne dyżury w Rajkomie (ktoś musi co noc dyżurować – czujność!), od czasu do czasu dyżury w bibliotece gabinetu partyjnego. Podczas jednego z takich dyżurów odwiedził gabinet lektor Komitetu Obwodowego partii, kierownik katedry marksizmu-leninizmu w Odeskim Instytucie Języków Obcych, docent Romanowski. Gdy dowiedział się, że pochodzę z Polski, bardzo się ucieszył.

– A ja na początku lat czterdziestych mieszkałem we Lwowie. Byłem tam sekretarzem organizacji partyjnej uniwersytetu. Czy znacie matematyka Mazura?

– Osobiście nie znam, ale dużo o nim słyszałem. To jest jeden z najwybitniejszych matematyków polskich średniego pokolenia.

– Więc wyobraźcie sobie, że ja go w 1941 roku przyjmowałem do partii.

 

W marcu w obskurnej chacie znajdującej się w centrum Nikołajewki otwarto komercyjną stołówkę. Ceny w niej były horrendalne, ale mimo to była dosłownie oblegana przez chętnych zjedzenia czegoś wygłodniałych mieszkańców Nikołajewki. Jedynym daniem w niej była miernej wartości zupa, do której dodawano pięć deka chleba. Kolejka do bufetu była ogromna i więcej niż jednego talerza zupy nie dawano. Można było jeszcze wziąć wódkę, do każdych jej 50 gramów dawano także pięć deka chleba. Zapożyczyłem się u kolegów i codziennie chodziłem teraz do stołówki na zupę z porcyjką chleba. Na wódkę z chlebem nie było mnie stać, zresztą byłem tak osłabiony, że nawet te 50 gramów mogło mnie upić. Inni mieli jednak widocznie pieniądze i popijali sobie pod gliniasty chlebek. Robili to nawet ci, którzy nie byli pijakami, po prostu jeść się chciało. Nic też dziwnego, że koło stołówki słaniali się teraz spici, osłabieni głodem mieszkańcy wsi.

Któregoś dnia przyjechał do Nikołajewki z Odessy na gościnne występy zespół Obwodowej Filharmonii. Nam filharmonia kojarzy się oczywiście z muzyką, w Kraju Rad też tak w zasadzie jest, z tym, że tam filharmonia jest czymś ogólniejszym. Oprócz działalności muzycznej prowadzi także zespoły bardziej przypominające cyrk niż filharmonię. Taka właśnie trupa przyjechała do nas. Było paru śpiewaków i śpiewaczek, był jakiś chór, kilku akordeonistów, ale byli też tancerze i tancerki, grupa gimnastyczna, prestidigitator, połykacz ognia i inni. Byłem na ich występie, a nazajutrz cale to bractwo ujrzałem w porze obiadowej w stołówce.

– O Boże! – zawołała czołowa akrobatka zespołu – trafiliśmy do raju. Tu można dostać zupy z kawałkiem chleba. Ludzie, co za szczęście!

Czeczelnicki zezwolił na wydanie artystom po dwie porcje zupy i po 100 gramów chleba, niektórzy z nich wzięli dodatkowo jeszcze wódkę z chlebem. Jedli żarłocznie, zbierając ze stołu nawet kruszki. Zupełnie jak miejscowi, chociaż wydali mi się jeszcze bardziej wygłodniali. Przyjrzałem się ich twarzom. Gdzie podział się wczorajszy blichtr wywołany szminką, pudrem i blaskiem jupiterów? Wychudłe, ziemiste twarze, worki pod oczami i ten niezdrowy blask w oczach, blask głodu trawiącego trzewia.

Do jednego ze stolików zbliżył się spuchnięty, słaniający się na nogach mieszkaniec Nikołajewki.

– Bracia, wspomóżcie umierającego z głodu człowieka. Nie pożałujcie choć kruszyny chleba czy kropelki zupy.

– My sami z głodnego kraju – odpowiedziała jedna z artystek.

– Jak tam jest w Odessie? – spytałem siedzącego ze mną przy stoliku akordeonistę.

Machnął tylko ręką i pokiwał głową. Mnie ta odpowiedź wystarczyła.

 

Życie w szkole toczyło się tej zimy w zwolnionym tempie, pośród głodu i chłodu, ale jednak nie zamarło całkowicie. Lekcje odbywały się w pustawych co prawda klasach, ale zgodnie z rozkładem, nie zmniejszyła się częstotliwość rad pedagogicznych, zebrań partyjnych czy związkowych i innych nasiadówek. Dyrektor i zawucz wizytowali lekcje, odbywały się zebrania produkcyjne, kwitło planowanie i sprawozdawczość.

Któregoś dnia Andriej Grigorijewicz hospitował lekcję geografii w IV klasie. Uczyła tam Lidia Moisiejewna Łysenko. Nie była krewną Andrieja Grigorijewicza, nazwisko Łysenko jest bardzo popularne wśród Ukraińców. Po lekcji zawucz wraz z Lidią siedli w kąciku pokoju nauczycielskiego, by omówić hospitowaną lekcję. Zauważyłem, że wywiązała się między nimi ożywiona dyskusja, że Andriej Grigorijewicz przekonywał o czymś Lidię i że ona wyraźnie się z nim nie zgadzała. Nawet mi się to spodobało, bo zwykle nauczyciele pokornie i bezkrytycznie reagują na wszelkie uwagi dyrekcji czy wizytatorów. Po jakimś czasie rozmowa się skończyła, Lidia Moisiejewna wyszła, a Andriej Grigorijewicz podszedł do mnie.

– Borysie Abramowiczu – rzekł niby to poważnie, ale z chytrym uśmiechem w oczach. – Dzisiaj w naszej szkole dokonano wiekopomnego odkrycia naukowego: Lidia Moisiejewna obaliła teorię Kopernika.

– Co wy mówicie, Andrieju Grigorijewiczu?

– Ano tak. Byłem na lekcji geografii u Lidii i wyobraźcie sobie, że powiedziała uczniom, że Słońce obraca się dokoła Ziemi. Wziąłem ją na rozmowę i spytałem, czy nie słyszała o teorii Kopernika. Powiedziała, że słyszała i że to właśnie było treścią jej lekcji. Powiedziałem jej, że nie ma racji, a ona wybałuszyła na mnie oczy. Odrzekła, że przecież widać co dokoła czego się kręci. Wystarczy spojrzeć na niebo i na ruch Słońca na nim. Objaśniłem jej po pierwsze, że myli dwie rzeczy, ruch Ziemi dokoła Słońca i jej dobowy obrót dokoła osi i zrobiłem jej małą lekcję astronomii. Była tym wszystkim zupełnie zaszokowana, a ja jej ignorancją nie mniej.

Coraz wyżej świecące słońce i pierwsze podmuchy wiosennego wiatru szybko stopiły grubą warstwę śniegu. Nikołajewka i drogi dokoła niej zatonęły w roztopach, a potem zaczęły wysychać. Głód trzymał ludzi nadal w swych bezlitosnych kleszczach, ale było przynajmniej cieplej. Byłem słaby i wciąż chciało mi się spać. Nieraz, gdy siadałem na słońcu przed szkołą czy chatą, zaczynałem drzemać.

W szkole zaczęto dokarmiać młodsze dzieci, po lekcjach otrzymywały po talerzu zupy. I nam nauczycielom by się taki talerz przydał, ale ze szkolnego kotła nie wolno było uszczknąć ani kropli. Raz tylko czy dwa, gdy dyżurowałem przy obiedzie dzieci i coś tam zostało, kucharka – a była nią gosposia Dewderów – nalała mi miseczkę.

Odwiedziłem moich starych gospodarzy Czestnych. Biedowali bardzo, wychudli. Ciocia Katia ucieszyła się, że przyszedłem i pytała, dlaczego ich przez całą zimę nie odwiedzałem.

– Nastroju nie było. Teraz jest cieplej i zacząłem się trochę ruszać.

– Nie mam was nawet czym poczęstować, ale jeśli nie pogardzicie plackami smażonymi na rycynie, to proszę, zostało ich trochę z obiadu.

– Chętnie, ale czy to nie powoduje rozstroju żołądka?

– Nie, nam jakoś nie zaszkodziło.

Ciocia Katia podgrzała placki z otrębów, a ja wcinałem je tak, jak by to były najlepsze pączki. Nawet wstrętny smak rycyny nie mógł mi ich obrzydzić.

Z rozmowy z Czestnymi dowiedziałem się, jak ciężko im się żyło tej zimy. Mieli niewielkie zapasy kukurydzy, które nie na długo starczyły. Krowa od dłuższego czasu nie doiła się. Syn pracował na poczcie i zarabiał nędzne grosze, także córka i zięć niewiele mogli dołożyć do wspólnego gospodarstwa.

– To były czasy, gdyście tu z Wsiewołodem Wsiewołodowiczem mieszkali – westchnęła ciocia Katia. – W domu spokojniej było, za mieszkanie płaciliście, mleko was sprzedawałam.

– Najważniejsze, że wtedy głodu nie było – odpowiedziałem.

Jeśli Czestni narzekali, to co dopiero miała powiedzieć synowa mojej gospodyni Szaszkiny. Męczyła się z trojgiem swoich małych dzieci tak, że opisać się to nie da. Nieraz wieczorem maluchy przychodziły do naszej chaty i zaczynały zawodzić:

– Babciu, daj nam jeść, głodni jesteśmy. Babciu kochana!

– A skąd wam wezmę? Sama nic nie mam. Napłodził was ojciec, sam na froncie zginął, a was teraz kto nakarmi i wychowa? Już lepiej byście się nie narodzili przeklęci lirnicy.

Szaszkina nazywała niezmiennie swoich wnuków lirnikami. Kojarzyli się jej widocznie z popularnymi ongiś na Ukrainie wędrownymi śpiewakami przygrywającymi sobie na lirze i żebrzącymi o strawę i grosik. Dla mnie te odwiedziny były prawdziwą katuszą. Nie tylko męczył mnie żal i współczucie dla „lirników”, ale nieraz, gdy przychodzili podczas mego jedzenia i chciwie spoglądali na spożywany przeze mnie kawałek chleba z mlekiem, jedzenie stawało mi dosłownie w gardle. Jaki musiałem być wtedy głodny, że mimo to nie potrafiłem nigdy zdobyć się na podzielenie się z nimi swą porcją. Ale te głosiki wynędzniałych szkielecików o wzdętych brzuchach wołające „babciu, daj nam jeść, głodni jesteśmy” długo mnie jeszcze prześladowały, a i dziś nie mogę o tym spokojnie myśleć.

I jeszcze jedno wspomnienie kojarzy mi się z synową mojej gospodyni. Było późne popołudnie pogodnego wiosennego dnia. Synowa wyprowadziła przed chatę swą krowę, która już od dawna nie dawała mleka i wyglądała strasznie, same kości i skóra. Obojętna na wszystko ledwie stała na swych osłabionych nogach. Na niebie blisko horyzontu pojawiła się chmura. Zaczęła się przybliżać, szybko rosnąc. Była straszna, ni to czarna ni to żółta, wiało od niej grozą jak w jakimś koszmarnym śnie. Lunęło, nieczęsto widzi się taki deszcz. Prawdziwe potoki dżdżu polały się z nieba. Momentalnie zaczęły tworzyć się kałuże i bajora. Sypnął grad wielkości orzecha laskowego. Synowa wybiegła z dziećmi przed chatę, aby zapędzić krowę do obory. Ta stała obojętna na wszystko na deszczu i gradzie, nie reagując na krzyki i poszturchiwania. W pewnym momencie nogi się pod nią ugięły i upadła.

– Krowa mi zdycha, ludzie pomóżcie, krowa mi zdycha.

Temu wołaniu towarzyszył lament dzieci i smutne porykiwanie wygłodzonego, wychudłego zwierzęcia.

– Towarzyszu nauczycielu, pomóżcie mi krowę podnieść, zdechnie mi nieboże, co ja wtedy zrobię? Pomóżcie, błagam.

Rzuciłem się pomagać kobiecie i jej dzieciom. Niewiele mogliśmy zdziałać, bo jak właściwie postawić krowę na nogi? Już woda zaczęła zalewać zwierzęciu nozdrza, a ono nic. Tłukliśmy niemiłosiernie krowinę aż wreszcie z trudem przy naszej pomocy stanęła na nogi i poganiana pomaszerowała do obory.

*

Historia sowieckiego rolnictwa to nieprzerwane pasmo klęsk, znaczone latami nieurodzaju i głodu. Po każdym roku chudym szukano przyczyn niepowodzeń, szukano także winnych i łatwo ich znajdowano. Zbierało się kolejne plenum KC, podejmowano nowe – jedynie słuszne – decyzje, coś tam zmieniano, coś tam rzekomo naprawiano i cykl zaczynał się od nowa. Próbowano także od czasu do czasu jakiegoś środka zaradczego, jakiegoś panaceum na kołchozowe nieszczęścia. Mogła nim być np. lansowana przez partię rewelacyjna kultura zbożowa bądź hodowla czegoś tam. Pojawiały się nazwiska kolejnych cudotwórców takich jak akademik Cycyn, sadownik Miczurin czy szarlatan Łysenko. Wielu pamięta jeszcze kukurydziany szał Chruszczowa, niewielu jednak wie, że była to nie pierwsza tego rodzaju kampania, choć chyba najdłuższa i najbardziej spektakularna. Poprzedzały ją inne, jak np. na pszenicę krzaczastą, czy też na króliki, które – szybko się mnożąc – miały rozwiązać raz na zawsze problem stałego braku mięsa w kraju zwycięskiej rewolucji, a do tego jeszcze zaopatrzyć kraj ten w futro. Historia z królikami została po mistrzowsku opisana w znakomitej książce Ilji Erenburga „Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwanca”, notabene nigdy nie wydanej w Związku Radzieckim (wydano ją tam pod sam koniec istnienia ZSRR) (u nas wydano ją w okresie październikowej odwilży). Wiosną 1947 roku prasa sowiecka zaczęła ni z tego ni z owego propagować i popularyzować inny jeszcze cudowny środek – czumizę. Cóż to jest czumiza? To taka trawa zbożowa, uprawiana gdzieś na Dalekim Wschodzie i południu Europy. Odznacza się podobno dużą wytrzymałością na niesprzyjające warunki klimatyczne, zwłaszcza suszę. Obiecywano sobie po niej wiele, nie osiągnięto nic. Zresztą tak naprawdę, to nigdy nie przystąpiono do jakiejś bardziej intensywnej kultury czumizy.

 

Wezwano mnie do Komitetu Rejonowego partii.

– Poruczamy wam ważny odcinek pracy, będziecie pełnomocnikiem partyjnym w kołchozie „Perekopśka peremoha” („Zwycięstwo na Perekopie”).

– Ależ ja pszenicy od żyta nie potrafię odróżnić.

– Nikt wam nie każe nic odróżniać. Wasze główne zadanie to zwoływanie zebrań kołchozowych. Jak najwięcej zebrań, oczywiście z pewnym umiarem, aby nie odrywać zbytecznie od pracy. Trzeba zmobilizować ludzi, wyjaśnić im co i jak, postawić przed nimi zadanie, a to zadanie to siew. Wszystko dla siewu i wszyscy na siew. Nie bójcie się, nie zostawimy was samego. Na zebranie przyjdzie zawsze ktoś z Komitetu, ktoś z Rady, jakiś agronom, będzie więc komu przemawiać. Ale i wy nie możecie być bierni, musicie nawoływać kołchoźników do wydajnej pracy, do poświęceń, do bohaterstwa na froncie wielkiej kampanii siewnej.

Ach, ten język sowieckiej propagandy! Ten styl panujący w prasie, radiu, na zebraniach i posiedzeniach. Przecież to żywcem wzięte z terminologii wojskowej. Armia, oddział, batalion, ofensywa, przegrupowania, mobilizacja, zwarcie szeregów, kampania, front, itd., itp. Kochał się w tym już Lenin, a tym bardziej generalissimus Stalin.

Cóż tam zwołać zebranie – pomyślałem. Pójdę do przewodniczącego kołchozu i każę zwołać i zawiadomić władze rejonowe i partyjne, żeby przysłały swoich przedstawicieli. Tak też zrobiłem. Wyznaczyłem zebranie na trzecią. W dzień zebrania, od razu po zakończeniu zajęć w szkole, poszedłem do kancelarii „Perekopśkej peremohy”. Zastałem tam tylko sekretarza i jeszcze kogoś z zarządu kołchozu.

– Co to – spytałem – nikogo więcej nie ma?

– Jeszcze nie ma trzeciej.

– Ale jest za parę minut trzecia, powinni się już schodzić.

– Towarzyszu nauczycielu, wcześniej niż o czwartej się nie zejdą, możecie spokojnie iść jeszcze do domu.

Nie poszedłem. Nerwowo przechadzałem się po pokoju, czekając na kołchoźników, ale i do czwartej nie zebrali się.

– A gdzie są przedstawiciele władz? – zapytałem.

– Oni już wiedzą jak u nas wyglądają zebrania i każą się wołać dopiero, gdy się ludzie zbiorą. Radzimy wam też iść do domu, szkoda waszego cennego czasu, idźcie, zawołamy was.

– Nie, nie pójdę, poczekam.

– Jak chcecie.

Dopiero gdzieś o szóstej zaczęli pojawiać się pierwsi członkowie spółdzielni. Zajrzy taki, spyta „co, nikogo nie ma!?” i pójdzie, obiecując, że przyjdzie później, jak się ludzie zbiorą.

– Ale w ten sposób nigdy się nie zbierzemy – przekonywałem odchodzących.

– Nie bójcie się, towarzyszu nauczycielu, zawsze tak jest, przecież to „Perekopśka peremoha”, co to za organizacja u nas. A jednak jakoś tam się zbieramy.

Czekałem do dziewiątej. Gdy wychodziłem, był tylko przewodniczący kołchozu i kilku członków zarządu.

– Co mam robić? – zapytałem zupełnie załamany.

– Ano zwołać zebranie na jutro, tylko nie na trzecią, bo się nigdy nie zbiorą, ale na dziewiątą z rana.

– Ja mam wtedy zajęcia w szkole.

– No i cóż? Przecież ludzie i tak wcześniej niż o piątej nie przyjdą.

Zrobiłem jak mi poradzono. W szkole dzień wlókł mi się okropnie. Byłem strasznie zdenerwowany, wciąż myślałem, że kołchoźnicy już się zebrali i odsądzają mnie od czci i wiary, że nie przyszedłem. Zaraz po lekcjach pobiegłem do kołchozu. Nikogo jeszcze nie było. Zebranie zaczęło się dopiero o szóstej, a i to w daleko niepełnym składzie.

 

Zebrań w rejonie było teraz mnóstwo. Wciąż gadano o siewie, o traktorach, o ziarnie. Najwięcej właśnie o ziarnie. Radzono nad tym, jak zabezpieczyć jego wysoką jakość i dobrą kondycję, jak nie dopuścić do jego rozkradania. Było jasne, że zgłodnieli kołchoźnicy będą starali się schować jakąś część materiału siewnego dla siebie. Aby przeciwdziałać temu kazano ziarno spryskiwać trucizną i podać to do wiadomości szerokiego ogółu. Miało to przeciwdziałać jednocześnie zżeraniu materiału przez myszy i szczury, a po wysianiu go – także przez ptaki. Wiele mówiło się o konieczności uratowania przed śmiercią głodową bydła rogatego i koni. Bydło kazano jak najwcześniej wyprowadzać na pastwiska, konie – podwieszać tymczasem w stajniach, bo na własnych nogach ustać już nie mogły. Mówiono jednym słowem niemal o wszystkim, niemal, bo o ludziach nie mówiono nic. Jak oni mają przeżyć przednówek, jak mają dożyć do nowych zbiorów, to nie obchodziło nikogo.

I w naszej szkole wzięto się energicznie za siew. Dewdera, jak i w zeszłym roku, poświęcił tej kwestii całą swą uwagę i energię. Dostał dla szkoły ziarno siewne, głównie kukurydzę. Część z tego miała pójść na działki nauczycieli. Dostaliśmy też do posadzenia trochę ziemniaków. Dewdera dogadał się z MTS-em (maszyno-traktornaja stancija – odpowiednik naszego POM-u) i otrzymał stamtąd do dyspozycji na dwie noce traktor z traktorzystą. Siać mieliśmy my, nauczyciele. Zawucz Łysenko sporządził harmonogram kto kiedy z nas będzie pracował. Mnie, mieszczuchowi, musiał dokładnie wyjaśnić, co powinienem robić, bo nie miałem o tym zielonego pojęcia.

– Traktor będzie ciągnął pług. Będziecie siedzieli na pługu i sypali stamtąd przed lemiesz z worka ziarno, nie za dużo i nie za mało. Musi wam starczyć na całą część pola dla was przeznaczoną. Bądźcie tylko ostrożni. Nie daj Bóg nie spadnijcie pod pług, a to się może zdarzyć, zwłaszcza, jeśli zaśniecie przy tej monotonnej, nocnej robocie.

Przy robocie nie zasnąłem, pod pług nie wpadłem, ale zmarzłem okropnie. Wciąż bałem się, że mi do końca nie starczy ziarna i zbyt oszczędnie sypałem, toteż zostało mi go dość dużo. W rezultacie – jak się potem okazało – część pola, którą obsiałem, była zasiana bardzo rzadko. Za karę na tej właśnie części wyznaczono mi moją działkę. Przyniosłem za to do domu sporo ziarna kukurydzy. Gospodyni poradziła mi, żebym tego nie oddawał.

– Zmielę to na kaszę i pożywicie się trochę.

– Boję się, że ta kukurydza jest zatruta.

– Ależ skąd – rzekła po obwąchaniu jej i zgryzieniu ziarenka. – Zresztą wymyjemy to kilka razy, nie ma obawy.

Przez kilka dni jadłem kaszę na mleku, a i cioci Szaszkin i jej córce co nieco dałem.

 

Mimo głodu i chłodu w Nikołajewce, jak i wszędzie, funkcjonowała od jesieni sieć szkolenia partyjnego. Studiowano oczywiście – który to już rok z rzędu – „Historię Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Krótki kurs”. W styczniu Rajkom partii nakazał zorganizowanie kółka historii partii w naszej szkole. Udział w jego pracy był obowiązkowy dla wszystkich nauczycieli – partyjnych i bezpartyjnych. Na kierownika kółka wyznaczono Dewderę. Zgodnie z obowiązującym od 1938 roku (rok, w którym KC WKP(b) zaaprobowało wymieniony podręcznik) planem zajęć, w ciągu pierwszego roku szkolenia należało przerobić sześć pierwszych rozdziałów. Zajęcia odbywały się w większości kółek zwykle tak: na pierwszej godzinie odpytywano z materiału wyłożonego w zeszłym tygodniu, na drugiej propagandysta podawał nowy materiał, trzymając się przy tym ściśle „Krótkiego kursu”. Członkowie kółka wkuwali to potem w ciągu tygodnia z tegoż „Krótkiego kursu” itd. U nas Arkadij Iwanowicz zaproponował inny schemat zajęć. Jako nauczyciele, a więc ludzie ponoć inteligentni, mieliśmy sami przygotowywać referaty na kolejne posiedzenia. Dewdera uniknął w ten sposób konieczności cotygodniowego przygotowywania się jako propagandysta do zajęć i obawy przed kompromitacją przed nami, był bowiem ciemny jak tabaka w rogu i nic nie umiał. Jednak uniknąć kompromitacji – jak zobaczymy – mu się nie udało, z konieczności bowiem musiał się podjąć referowania przynajmniej jednego tematu, a jako historyk był niejako zobligowany do wzięcia tematu „materializm historyczny” z osławionego czwartego rozdziału.

Kilka słów o czwartym rozdziale. Cały „Krótki kurs” był podzielony na dwanaście rozdziałów. Trzy pierwsze szły uczestnikom kółek jako tako, ale w czwartym (lata 1908-1912), w związku z książką Lenina „Materializm i empiriokrytycyzm”, był paragraf „O materializmie dialektycznym i historycznym” napisany ponoć przez samego Stalina. Był to zwięzły, poglądowy i bardzo przystępny, spłycony do trywialności wykład filozofii marksistowskiej. I ten to paragraf stanowił dla ogromnej większości studiujących historię WKP(b) barierę nie do przebycia. Kółko dojeżdżało do tego paragrafu, traciło na jego przerobienie resztę roku, zwykle go nie kończąc, a w przyszłym roku zaczynało książkę od początku. I znowu dochodziło się do owego feralnego drugiego paragrafu czwartego rozdziału i historia się powtarzała. Znałem ludzi, którzy od 1938 roku do chwili mego wyjazdu z ZSRR w roku 1956 w ten właśnie sposób studiowali ów znakomity podręcznik partyjny.

Dla mnie „Krótki kurs” nie przedstawiał żadnych trudności. Przeczytałem go jeszcze podczas mego pobytu na Zachodniej Ukrainie, potem w wojsku, zaś latem 1946 roku zdawałem na uniwersytecie egzamin z podstaw marksizmu-leninizmu część I, a więc właśnie z sześciu pierwszych rozdziałów „Krótkiego kursu”. Na zajęciach kółka widać było, że góruję nad mymi kolegami, nie wyłączając Dewdery. Pamiętam, jak na jednym z pierwszych zajęć zadziwiłem wszystkim tym, że potrafiłem z pamięci wyliczyć cały skład pierwszej rosyjskiej grupy marksistowskiej, zorganizowanej w 1883 roku przez Plechanowa. Zwała się „Oswobożdienije Truda” („Wyzwolenie Pracy”), a jej członkami byli Plechanow, Ignatjew, Zasulicz, Dejcz i Akselrod (w „Krótkim Kursie” podano tylko troje z nich). Zapamiętanie tych nazwisk nie było ostatecznie wielką sztuką, zwłaszcza, gdy znało się pewien sposób mnemotechniczny, który poznałem od moich kolegów uniwersyteckich. Otóż pierwsze litery tych pięciu nazwisk, napisanych w takim porządku jak wyżej, tworzą słowo, które w języku rosyjskim znaczy to samo, co w polskim. Ktoś z moich kolegów z uniwerku opowiedział mi w cztery oczy w wielkiej tajemnicy dowcip, też w pewnym sensie związany z „Krótkim kursem” (aby miało sens, muszę go przytoczyć po rosyjsku): Czto eto takoje WKP(b)? Eto sokraszczono wory, kaznokrady, prostitutki. A poskolku prostitutka nierusskoje słowo, to w skobkach dobawleno „b” – bladi. (Co to jest WKP(b)? To w skrócie złodzieje, malwersanci, prostytutki. A ponieważ prostytutka nie jest słowem rosyjskim, w nawiasach dodano „b” – kurwy). Za taki dowcip można było dostać dziesięć lat.

Na pierwszym zajęciu naszego kółka Arkadij Iwanowicz rozdzielił tematy referatów. Najtrudniejszy – „O materializmie dialektycznym i historycznym” podzielił między mnie i siebie. Ja miałem mówić o materializmie dialektycznym, on – o historycznym. Każdy z nas miał zaplanowane po jednym zajęciu. Referaty nasze wypadły już wiosną. Przygotowałem się do wygłoszenia mojej części bardzo starannie, wykorzystując dość obszerną literaturę pomocniczą. Referat swój wygłosiłem z pamięci, korzystając tylko z notatek (inni koledzy czytali z kartek). Był na nim obecny kierownik gabinetu partyjnego Siergiej Ustinowicz Wiriowkin, inwalida wojenny, człowiek surowy i bez poczucia humoru. Wbrew swemu zwyczajowi krytykowania wszystkich i wiecznego zrzędzenia pochwalił mnie i to nawet dość ciepło. Jedyne co skrytykował, to zdanie „dialektyka Hegla i materializm Feuerbacha przerosły w dialektyczny materializm Marksa i Engelsa”.

– Nie przerosły – powiedział – co sugerowałoby żywiołowy przebieg tego procesu, lecz były twórczo przetworzone przez Marksa i Engelsa.

Wiriowkin zapowiedział swój udział w następnych zajęciach z referatem Dewdery. Jednak wysłuchać tego referatu mu się nie udało. Arkadij Iwanowicz, czując, że niewiele umie i rozumie z tematu, którego sam się podjął, zwołał niespodziewanie zajęcia o trzy godziny wcześniej. Tłumaczył to tym, że w godzinach późniejszych jest bardzo zajęty. Jego manewr został jednak właściwie zrozumiany przez większość nauczycieli. Chyba nie miał co do tego wątpliwości także sam Wiriowkin, który przyszedł już po wszystkim. Referat naszego dyrektora był okropny. Czytał go pospiesznie z „bumażki”, zupełnie mechanicznie, bez zrozumienia tekstu, nierzadko nie mogąc przeczytać tego, co napisał. Było oczywiste, że cały tekst był skądś przepisany, być może nie z jednego źródła. Utkwił mi w pamięci fragment referatu Dewdery poświęcony krytyce wulgarnego tłumaczenia wszystkich zjawisk społecznych jedynie walką klas. Użył on tam takiego mniej więcej sformułowania: „Czy wzniosłą muzykę Bacha, czy płomienne utwory Beethovena, czy koronkowe dźwięki Mozarta można objaśnić li tylko walką klas?” Bardzo mnie to ubawiło, gdyż znając Dewderę wiedziałem dobrze, że nie potrafi odróżnić muzyki któregokolwiek z tych kompozytorów od muzyki innego z nich, choćby dlatego, że żadnej z nich nigdy nie słyszał. Wątpię nawet, czy wiedział coś o istnieniu Bacha czy Mozarta. O Beethovenie mógł wiedzieć co najwyżej to, że Lenin uwielbiał „Appassionatę”. Gdy po skończonych zajęciach Dewdera spytał mnie, jak mi się podobał jego referat, odparłem, że bardzo, a szczególnie jego głębokie zrozumienie muzyki. Nie wiem nawet, czy odczuł w moich słowach ironię.

Najlepszy kawał wydarzył się jednak już po odczycie Arkadija Iwanowicza, gdy zapytał, czy są jakieś pytania. Rękę podniósł nasz fizyk Borys Iwanowicz, człowiek niegłupi i dość inteligentny, który jednak – jak mi się wydawało – nie zdawal sobie sprawy z ignorancji i głupoty Dewdery.

– Arkadiju Iwanowiczu, jak wyjaśnić z punktu widzenia materializmu historycznego, że hitleryzm, ten skrajny rodzaj faszyzmu, doszedł do władzy właśnie w Niemczech, kraju wielkiej kultury i cywilizacji?

Dewdera zmieszał się, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Mógł ostatecznie jakoś się wykręcić, mówiąc na przykład, że jest to trudny problem, wymagający specjalnego omówienia, czy coś w tym rodzaju. Nie przyszło mu to jednak widocznie do głowy, czy też uważał, że jeśli nie odpowie, to straci przez to autorytet, jednym słowem po krótkim namyśle rzekł:

– Pytanie jest bardzo ciekawe i postaram się na nie odpowiedzieć możliwie prosto, aby wszyscy zrozumieli. Otóż już w średniowieczu istniała w Niemczech szkodliwa teoria – pedologia. Bazując na tej teorii Niemcy wzbili się w pychę i uznali się za żółtą rasę. W tym właśnie tkwią korzenie teorii rasowej. Trzeba jednak powiedzieć, że hitleryzm jako narodowy socjalizm to też jest socjalizm, ale inny od naszego. Nasz pochodzi od Marksa, Engelsa i Lenina, ich – od Bebla, Liebknechta i Róży Luksemburg. Takie są źródła hitleryzmu i przyczyny jego zwycięstwa właśnie w Niemczech. Czy jest to jasne, Borysie Iwanowiczu?

– Tak, teraz jest to zupełnie jasne – odpowiedział Borys Iwanowicz, ledwie opanowując śmiech.

Spojrzałem porozumiewawczo na Andrieja Grigorijewicza, on mrugnął do swojej żony, ta uśmiechnęła się znacząco do mnie, a po zajęciach w czwórkę z Borysem Iwanowiczem długo jeszcze omawialiśmy znakomitą odpowiedź Dewdery i jego głęboką analizę prehistorii hitleryzmu. Skąd mu się wzięła ta pedologia? Można powiedzieć krótko, że słyszał dzwon, ale nie wie gdzie on. Pedologia, podkreślająca rolę dziedziczności i środowiska społecznego i negująca wpływ wychowania na możliwość zmiany osobowości, od roku 1936 uznana została za „wriednuju tieoriju”, bazującą na pseudonaukowych, do tego antymarksistowskich założeniach. Ciekawe, że przedtem wychwalano ją na wszystkie strony, uważając za naukę zgodną z duchem materializmu dialektycznego. Arkadij Iwanowicz, absolwent Studium Zaocznego jednej ze szkół pedagogicznych, coś o tym widocznie słyszał i skojarzył w przedziwny sposób z teorią rasową, może przez to, że obie były „wriednyje”. Jak jednak z wyższej rasy zrobiła się żółta rasa? Chyba przez to, że wojowano z Niemcami, a potem z Japończykami, tu była rasa, tam była rasa, a że jedna była aryjska, a druga żółta – wielka rzecz. Obie się uważały za wyższe. Już zupełną jednak herezją było szukanie prekursorów narodowego socjalizmu w Beblu, Liebknechcie i Róży Luksemburg (ci ostatni byli na domiar wszystkiego zamordowani przez zbirów z Freikorpsu). Tu już widać wszystko pokręciło się w głowie byłego kierownika katedry historii z Akermańskiego Instytutu Nauczycielskiego.

*

30 kwietnia. Moje dwudzieste ósme urodziny, ósme spędzone na obczyźnie. Tego dnia z polecenia Rajkomu partii poszedłem do pobliskiego chutoru aby w tamtejszym kołchozie wygłosić pierwszomajowe przemówienie. Przewodniczącym kołchozu był brat (nie pamiętam już, rodzony czy stryjeczny) Andrieja Grigorijewicza Łysenki. Kołchoz był mały, jak wszystkie niemal – ubogi, ludzie po tej strasznej zimie wynędzniali. Kierownik Wydziału Oświaty Slusarenko prosił mnie o odwiedzenie tamtejszej szkoły i porozmawianie z nauczycielką, rozeznanie się w jej kłopotach i potrzebach. Uczyniłem to od razu po przyjściu, jeszcze przed kołchozową akademią.

Szkoła, jeśli to można było nazwać szkołą, mieściła się w budynku zarządu kołchozu. Jedna mała izba z kilkoma ławkami i tablicą zrobioną z kawałka czarnej blachy o zupełnie nieregularnym kształcie. Kredą były kawałki miękkiego kamienia. Spróbowałem tym coś napisać, ledwie mi się udało.

– Ile macie tu klas? – zapytałem nauczycielkę, młodą dziewczynę, którą znałem z konferencji styczniowych i sierpniowych.

– Cztery, jest to szkoła początkowa. Jestem tu jedyną nauczycielką, prowadzę zajęcia na dwie zmiany w klasach łączonych. Pierwsza uczy się razem z trzecią, druga z czwartą. Ciężki kawałek chleba.

– Jak sobie dajecie radę z tą tablicą i kredą?

– To jest prawdziwa męka. Ciągle molestuję RajONO o przysłanie mi czegoś porządnego, nic nie pomaga; mówią, że nie mają. Przekażcie im, że błagam po prostu o te tak niezbędne w nauczaniu przedmioty. Chociaż z góry wiem, że nic to nie pomoże.

– Macie tu bardzo mało ławek.

– Dzieci co prawda jest niewiele, ale i tak nie wystarcza dla wszystkich. Przynoszę im z kancelarii kołchozowej ławę. To jednak jest rozwiązaniem tylko połowicznym, brak przecież pulpitów. A jak w kołchozie jest jakieś zebranie, to część dzieci siedzi na podłodze.

– Podziwiam was, jak w takich warunkach możecie pracować.

– Co tu podziwiać. Sami wiecie, że na każdej konferencji jestem przedmiotem niewybrednej krytyki. Wyniki mam marne, dzieci nic nie umieją, a jak je w takich warunkach nauczyć czegokolwiek? A jeszcze mi wymyślają, że sama nic nie umiem. Pewnie, po średniej szkole pedagogicznej mało się umie, ale jakby mi dali jakie takie warunki do pracy, byłoby na pewno lepiej.

Po tej smutnej rozmowie poszedłem na zebranie. Palnąłem mówkę o wielkim święcie robotniczej solidarności. Ludzie słuchali obojętnie, ja też nie miałem zupełnie ochoty do gadania. Czułem, że wobec sytuacji, w jakiej znajdują się ci ludzie i ja sam, cokolwiek powiem, będzie brzmiało fałszywie. Pytań żadnych nie było, po mnie nikt nie przemawiał.

Po zebraniu przewodniczący kołchozu zaprosił mnie do siebie na obiad.

– Wybaczcie mi, ale nie bardzo mam was czym poczęstować. Zjecie to, co i my. Czym chata bogata, tym rada.

W normalnych czasach obiad wydałby mi się dziwny, ale wiosną roku 1947 był dla mnie prawdziwą ucztą. Składał się z jednego dania – pysznego razowego chleba i świetnego gorącego mleka. Aż dziw, ile tego potrafiłem wtedy zjeść. Pokrzepiony i zadowolony z życia wracałem do Nikołajewki.

W domu gospodyni opowiedziała mi, że w kołchozie z okazji 1 maja urządzono uroczysty obiad. Była zupa, chleb i po kieliszku wódki. Dziwiono się, że mnie nie było. Bardzo żałowałem, że obchody w chutorze i w naszym kołchozie odbyły się tego samego dnia. Moje myśli obracały się wówczas wyłącznie wokół jedzenia.

Nazajutrz odbyła się w naszej szkole akademia. Po niej dzieci otrzymały po ciasteczku (szkole wydano w tym celu mąkę i cukier). Co nieco z tego zostało. Rzuciliśmy się na to jak głodne wilki.

 

Zbliżał się koniec roku szkolnego a z nim egzaminy w klasach IV-X. W szkole znów zaroiło się od dzieci. Nie dokuczało już zimno, z jedzeniem było nieco lepiej. W pośpiechu odrabialiśmy zaległości, jakie nagromadziły się w czasie tej strasznej zimy. Przeszkadzały nam w tym nieco prace polowe. Dewderze znowu marzył się dobry urodzaj i związany z tym osobisty biznes. Kołchozowi też należało pomóc. W tym roku zasadniczej zmianie uległa sytuacja X klasy. To nie oni mieli zdawać maturę pisemną w innej szkole, lecz uczniowie szkoły antoniukowskiej mieli ją zdawać wraz z egzaminami ustnymi u nas.

Jakiś czas przed egzaminami przyjechał do naszej szkoły dyrektor dziesięciolatki w Antoniukach Hnat Artemowycz Stepańczuk. Długo rozmawiał z naszym dyrektorem, uzgadniając szczegóły przyszłego egzaminu maturalnego i jego organizacji. Wyłoniły się przy tym różne kwestie, z których najtrudniejszą okazało się zakwaterowanie antoniukowskich maturzystów. Potem Stepańczuk poprosił mnie o chwilę rozmowy w cztery oczy. Bez długich wstępów powiedział o co chodzi.

– Boję się o moich maturzystów. Skarżą mi się, że nic nie umieją z matematyki. A przecież to aż pięć egzaminów, dwa pisemne i trzy ustne. Serafina Fiodorowna, która ich uczy, nie daje sobie rady z materiałem. Stara się jak może, ale niewiele umie. To już starsza osoba i trudno jej nauczyć się tego, czego nigdy jeszcze nie wykładała. Ma duże trudności z rozwiązywaniem zadań. Rozumiecie, że nie mogę zaryzykować maturą, a więc może i przyszłością, moich uczniów. W tej sytuacji postanowiłem zwrócić się do was o pomoc.

– Na czym miałaby ona polegać?

– Między zakończeniem zajęć a egzaminami maturalnymi jest przerwa. Można by ją było wykorzystać na forsowne zajęcia z matematyki z naszą dziesiątą klasą. Oczywiście mogliby brać w tym udział i wasi uczniowie. Również w dni poprzedzające egzaminy z przedmiotów matematycznych urządzilibyśmy repetytoria. Ja zorganizuję zakwaterowanie moich uczniów i ich wyżywienie. Będą z tym trudności, ale pomoże antoniukowski kołchoz i rodzice. Was prosiłbym o jedno – przeprowadzenie tych zajęć. To jest kawał roboty, tu chodzi o całodzienne lekcje, od rana do wieczora. Tylko tak odrobimy zaległości. Jest z tym pewien kłopot, jak sami rozumiecie, nie wolno mi wam za to zapłacić. Jest dziś jednak coś ważniejszego od pieniędzy – jedzenie. Widzę po was, że głodujecie, schudliście, bardzo źle wyglądacie. Otóż podejmuję się dostarczyć wam chleba, masła i bryndzy, i to w całkiem przyzwoitej ilości. Starczy wam na cały czas tych zajęć i jeszcze na egzaminy. Zgoda?

Oczywiście zgodziłem się. Należało pomóc uczniom antoniukowskiej szkoły, a i perspektywa najedzenia się do syta była wielce kusząca.

Hnat Artemowycz – jak już pisałem – słynął jako świetny organizator i człowiek, który wszystko może załatwić. Potrafił zakwaterować swoich uczniów w Nikołajewce w mieszkaniach prywatnych. Poprzez kołchoz w Antoniukach i komitet rodzicielski zdobył dla nich wyżywienie. Spełnił także dane mi przyrzeczenie. Któregoś dnia zjawił się przed moją chatą i wyładował z bryczki kilka bochenków białego chleba, osełkę masła i pokaźną porcję bryndzy. W czasie egzaminów też pamiętał o mnie.

Uczniowie Serafiny Fiodorownej rzeczywiście mało umieli. Prowadzone jednak non stop zajęcia dużo im dały i jakoś wszyscy pozdawali egzaminy, niektórzy nawet – prawda, że nieliczni – całkiem nieźle. Jednak różnica między nimi a moimi uczniami była znaczna, uwydatniła się zwłaszcza na egzaminach ustnych z algebry, geometrii i trygonometrii. Gdyby nie duża pobłażliwość komisji, w tym przede wszystkim jej przewodniczącego Dewdery, niektórym trzeba by było dać dwójki.

W czasie gdy w szkole odbywały się egzaminy, poza moimi plecami działo się coś, co mogło się dla mnie bardzo źle skończyć. Nic o tym nie wiedziałem i dopiero po kilku latach, gdy los zetknął mnie ponownie z Siergiejem Ustinowiczem Wiriowkinem, dowiedziałem się o tym od niego.

– Czy ty wiesz – zagadnął – że wiosną 1947 roku zainteresował się tobą w Nikołajewce prokurator rejonowy?

– Co?

– Tak, i to bardzo poważnie. Ktoś doniósł, że za prowadzone dla maturzystów z Antoniuków lekcje otrzymywałeś dary w naturze.

– Ale przecież to nie była jakaś łapówka. Ja ciężko pracowałem i Hnat Artemowycz nic przed nikim nie ukrywając dostarczył mi chleba, masła i bryndzy. Bez tego ja bym nie dał rady prowadzić lekcji przez dziesięć godzin dziennie, pamiętasz, w jakim byłem wówczas położeniu i stanie. Sądzę, że zrobiłem dobry uczynek, pomagając zdać tym dzieciom maturę i że za tę ciężką pracę należało mi się wynagrodzenie.

– Z punktu widzenia moralnego nic ci zarzucić nie można, a jednak tego rodzaju postępowanie z punktu widzenia prawnego jest nielegalne i naganne. Na twoje szczęście, prokurator okazał się porządnym człowiekiem, być może, że i Hnat Artemowycz zadziałał. A mogło się skończyć kilkoma latami odsiadki. Obrazowo mówiąc, otarłeś się o obóz.

 

Zauważyłem dziwną rzecz, a moi koledzy potwierdzili trafność moich spostrzeżeń. Otóż Dewdera w klasach IV-VI zachowywał się na egzaminach ustnych i pisemnych bardzo liberalnie, tak jak to zresztą czynią zwykle dyrektorzy szkół, dbając o sprawność nauczania, za co byli rozliczani, natomiast w klasach VII-IX był niezwykle surowy. Starał się być tam na każdym egzaminie, jeśli z danego egzaminu cokolwiek rozumiał, zadawał mnóstwo dodatkowych pytań; jeśli nie, też wtrącał się do przebiegu egzaminu. Z matematyki na przykład, gdy uczeń kończył odpowiedź, zadawał mu pytanie z innej kartki, co nie było nigdy praktykowane. Przy wystawianiu ocen wykazywał tendencje do ich zaniżania, zwłaszcza, gdy sprawa wahała się między trójką i dwójką. Widać było wyraźnie, że stara się oblać jak najwięcej uczniów.

Zwróciłem się do Łysenki, którego praktyczny rozum bardzo ceniłem:

– Andrieju Grigorijewiczu, co się właściwie dzieje? Arkadij Iwanowicz gra przeciw sobie. Będziemy mieli fatalną sprawność i nie pogładzą go za to po główce.

– Tak, nasz dyrektor rozpoczął bardzo chytrą grę i gdyby nie wygadał się kiedyś przede mną o swoich zamierzeniach, też niczego bym nie rozumiał. Otóż Arkadij Iwanowicz chce zakończyć ten rok szkolny, zebrać urodzaj i wiać z Nikołajewki do Dniepropietrowska. Uważa widocznie, że dość już się nakradł i że ziemia mu się zaczyna palić pod nogami. Wie jednak, że póki tu jest dziesięciolatka, nie puszczą go. Jeśli zaś rozwali starsze klasy i zostanie tu siedmiolatka, jest prawdopodobne, że uda mu się wyjechać. Kto bowiem będzie trzymał byłego pracownika instytutu nauczycielskiego w niepełnej średniej szkole?

– Ale przecież to jest zwykła podłość. Jak można tak krzywdzić dzieci?

– Oczywiście jest to podłość. Czegoż jednak poza podłością można oczekiwać od Dewdery?

Od tej chwili zmieniłem całkowicie swoje postępowanie na egzaminach ustnych. Gdy przychodził Arkadij Iwanowicz i zaczynał po zakończeniu odpowiedzi na wyciągniętą kartkę odczytywać pytania z innych kartek, każdą odpowiedź ucznia uważałem za dobrą. Niech mi gada byle jakie głupstwa, byle by gadał. Dewdera i tak nic z tego nie rozumiał. Uczniowie szybko się skapowali, że surowy dotąd egzaminator dziwnie zmiękł, nabrali śmiałości i mówili co wiedzieli, a jeśli już nic nie wiedzieli, pletli trzy po trzy, a ja aprobująco kiwałem głową. Dewdera się wściekał, że nikogo nie może oblać, ale patrzał na mnie z niemym podziwem, że w takim trudnym roku szkolnym, mimo tylu nieobecności uczniów, tak potrafiłem ich nauczyć.

Aż tu masz tobie! Nagle Dewdera zupełnie zmienił taktykę. Zaczął układać uczniom kartki pod rząd, przestał wtrącać się do odpowiedzi, przy ustalalaniu oceny głosował zawsze na wyższą, co się u diabła stało? Wyjaśnił mi to nieoceniony Andriej Grigorijewicz:

– Arkadij Iwanowicz zmienił zamiar, zostaje jeszcze na rok, chce więc mieć pełną dziesięciolatkę.

Tak, ale co było robić z dużą ilością oblanych uczniów? Odpowiedź na to nadeszła szybko. Arkadij Iwanowicz zwołał radę pedagogiczną i oświadczył, że ... nauczyciele niesprawiedliwie i zbyt surowo oceniali uczniów podczas egzaminów, zwłaszcza ustnych. On, Dewdera też nie jest bez grzechu, co samokrytycznie przyznaje. Należy przejrzeć protokoły egzaminacyjne i tam, gdzie oceny były zaniżone, postawić odpowiadające faktycznym umiejętnościom uczniów. Te protokoły egzaminacyjne, w których będzie więcej niż dwie poprawki anulować i na ich miejsce napisać nowe. To ostatnio było oczywiście działaniem bezprawnym, ale to już było lepsze od „rzezi niewiniątek”, którą urządził Dewdera.

Zmienił się także stosunek dyrektora do moich planów życiowych. Gdy dążył do likwidacji średniej szkoły w Nikołajewce, popierał z całego serca mój zamiar przejścia na studia stacjonarne. Gdy tej likwidacji zaniechał, zaczął mnie namawiać, abym pozostał w szkole. Straszył mnie trudnymi warunkami, w jakich żyją studenci, przekonywał, że po tak ciężkim roku warto rok odsapnąć, a potem dopiero iść na studia itd. Ja jednak twardo stałem na swoim – będę studiował na studiach dziennych i koniec. Z tym przekonaniem pojechałem do Odessy na letnią sesję egzaminacyjną.