XIV

 

wiosna 1949 – początek lata 1949

 

Walka z kosmopolityzmem zatacza coraz szersze kręgi. Ogarnęła już nie tylko naukę, kulturę i sztukę, ale dosłownie wszystkie dziedziny życia, nawet sport. Poszliśmy z Saszą Zajcewem na finał bokserskich mistrzostw ZSRR klubów wojskowych. Przed początkiem walk pogadankę, niemal cały odczyt, wygłosił ktoś ze znanych działaczy w tej dziedzinie sportu. Powiedział między innymi, że boks nie pochodzi, jak to się mylnie mniema, z Anglii, lecz z Rosji, gdzie jeszcze w średniowieczu uprawiano „kułacznyj boj”. Powołał się nawet na klasyka rosyjskiej literatury, który w swym poemacie taką walkę opisał. Bardzo nas z Saszą, już w czasie walk, ubawiła zmiana terminologii. Zamiast używanych dotąd z angielskiego pochodzących słów „raund” i „brek”, mówiono „schwatka” i „szag nazad”. Uratowały się tylko „nokaut” i „nokdaun”.

 

1 kwietnia ogłoszono obniżkę cen na pewne artykuły żywnościowe i przemysłowe. Począwszy od tego roku robiono to jeszcze przez kilka lat, zawsze 1 kwietnia. Ta obniżka, pomoc od Mili i korepetycje dla córki Korpuna stworzyły dla mnie możliwość znośnego życia. Już nie głodowałem mogąc sobie od czasu do czasu dokupić to i owo w dobrze zaopatrzonym w tym czasie „Gastronomie”. Moje kolacje stały się pożywne i urozmaicone. Stać mnie było na posmarowanie chleba masłem, na tanią kiełbasę, czasami nawet na wędzoną makrelę. Z cukrem były jeszcze kłopoty, ale gdy udawało się go kupić, piłem słodką herbatę. Czasami kupowałem sobie mandarynki, a raz na tydzień, przeważnie w niedzielę, sam pitrasiłem obiad, co prawda z jednego dania, ale za to jakiego! Kupowałem na „Nowym Bazarze” wieprzowinę i robiłem sobie wspaniałego schaboszczaka. Czegoś takiego od 1939 roku nie jadłem. Ciekawe, że kupując mięso, wybierałem zawsze jak najtłuściejsze. Tak samo postępowali inni studenci. Widocznie naszym organizmom potrzebny był tłuszcz.

Był pochmurny, dżdżysty wieczór. Poszliśmy z Połonskim do „Gastronomu”, żeby kupić coś na kolację. Nie zdążyliśmy jeszcze wyjść z bursy, gdy podszedł do nas niski, szeroki w barach człowiek w dziwnym nakryciu głowy. Była to czapka z lakierowanym daszkiem, białym deklem i zielonym otokiem. Robił wrażenie marynarza, tyle tylko, że tego rodzaju czapki nigdy nie widziałem. Ku naszemu zdziwieniu zwrócił się do nas po angielsku pytając gdzie jest ulica Komsomolska. Nie znając angielskiego wyłączyłem się od razu z rozmowy polegając na Połonskim, który całkiem nieźle opanował ten język. Tymczasem z Alikiem zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Tak nagłe spełnienie się jego marzeń – możliwość porozmawiania z cudzoziemcem po angielsku – onieśmieliło go ponad wszelką miarę. Zaczerwienił się i zaczął coś burczeć pod nosem, czego w żaden sposób nie mógł zrozumieć jego interlokutor. Trwało to jakiś czas i wreszcie zniecierpliwiony właściciel dziwnej czapki powtórzył swe pytanie. Alik znów zaczął coś bąkać pod nosem. Gdzie podziała się jego wiedza i umiejętności? Gdzie ta wielka swada, z którą codziennie przed ósmą rano przemawiał do nas w pokoju w języku, którego nikt z nas nie rozumiał? Nic z tego nie zostało, Alika dosłownie zatkało. Z trudem objaśniał teraz cudzoziemcowi jak ma dotrzeć do Komsomolskiej. Ten zadawał mu jakieś pytania, machając rękami i mętnie jakoś spoglądając na swego rozmówcę. Alik stopniowo się uspokajał i szło mu coraz lepiej. Coraz gorzej za to szło owemu marynarzowi. Nie wszystko jakoś rozumiał z tego, co mówił Połonski, a i ten jakoś przestał rozumieć co do niego mówi marynarz.

– To chyba jakiś Holender czy Belg – powiedział do mnie półgłosem Alik. – Dziwnie mówi po angielsku.

– Spytaj go o to.

Alik zapytał marynarza czy jest Anglikiem. W odpowiedzi usłyszał:

– Da job twoju mat'. Kakoj ja tiebie angliczanin. Ja pjanyj, poniał?

Pokładając się ze śmiechu szliśmy do „Gastronomu”.

 

Stulecie urodzin wybitnego rosyjskiego fizjologa Iwana Pietrowicza Pawłowa dało asumpt do licznych akademii i konferencji naukowych. Jedną z nich zorganizowała katedra psychologii Uniwersytetu Odeskiego. Zapowiadała się interesująco, toteż wybrałem się na jej popołudniowe obrady. Przewodniczył profesor Elkin za stołem prezydialnym i na sali było wielu przedstawicieli odeskiej nauki, w większości profesorowie naszego uniwersytetu a także Instytutu Medycznego i Instytutu Pedagogicznego. Wygłoszono dwa odczyty. Profesor Elkin mówił o związkach między psychologią człowieka i psychologią zwierzęcia w świetle badań Pawłowa (ach, ten niepoprawny Dawid Gienrychowicz, jakoś wciąż nie mógł się oderwać od zoopsychologii), po nim ktoś z profesorów medycyny mówił o hipnozie. Rozpoczęła się dyskusja. Wystąpiło kilku uczonych przeważnie starszego pokolenia. Potem o głos poprosił student Instytutu Pedagogicznego.

– Towarzysze! Jestem rozczarowany odczytem o hipnozie. Była to czysta teoria oderwana od praktyki, co jest niezgodne z duchem marksizmu-leninizmu. Ja wyobrażałem sobie, że prelegent opowie nam jak się hipnotyzuje, nauczy nas tego i owego w tej dziedzinie, opowie o różnych sztuczkach pokazywanych w cyrku, zdemaskuje oszustwo w niektórych z nich, a tymczasem nic z tych rzeczy.

– Kolego – przerwał mu Elkin – wyście wyraźnie źle trafili. Wam należałoby pójść na przedstawienie do budy jarmarcznej, mam by może lepiej zaspokoili wasz głód wiedzy.

Potem zabrał głos inny student z Instytutu Pedagogicznego. Wszedł na podium, rozejrzał się po sali, zmarszczył uczenie czoło i przemówił:

– Towarzysze! Zebraliśmy się tu, aby uczcić setną rocznicę urodzin wielkiego rosyjskiego uczonego, genialnego fizjologa, Iwana Pietrowicza Elkina.

Sala wybuchła śmiechem, a profesor Elkin skromnie zauważył:

– No, już takim wielkim i genialnym to ja nie jestem, takim starym też nie.

Następnie mówca uraczył nas wcale długim przemówieniem, z którego dalibóg niewiele można było zrozumieć, tak było mętne i pozbawione wszelkiej treści. Sam dyskutant też zapewne nie wiedział o czym mówi, za to nasycił swój spicz gęsto sloganami i cytatami. Zakończył go zaś tak:

– Karol Marks powiedział: „W nauce nie ma szerokiego gościńca, i tylko ten dotrze do jej lśniących szczytów, kto niestrudzenie pnie się po jej krętych ścieżynach”. Towarzysz Pawłow wykonał to zalecienie towarzysza Marksa, on dopiął się do lśniących szczytów nauki.

Burza oklasków i ryk śmiechu wynagrodził mówcę za jego wysiłek. Dawid Gienrychowicz był jednak poważny i surowo zganił audytorium za niewłaściwe zachowanie i brak tolerancji.

Podczas przemówień studentów obserwowałem twarze przedstawicieli starej profesury. Wyraz tych twarzy mówił o wszystkim.

 

Gdy pewnego dnia przechodziłem przez westybul w gmachu głównym uniwersytetu, zauważyłem rzecz niezwykłą. Zamknięty dotąd, od czasu gdy rozpocząłem studia, kiosk był czynny a do jego okienka pchała się długa kolejka studentów, wykładowców i innych pracowników uniwersytetu.

– Co dają? – zapytałem ostatniego w ogonku.

– Chałwę rzucili.

– Stoję za wami.

Chałwa była moim ulubionym przysmakiem a to, że nie jadłem jej od niepamiętnych czasów czyniło ją jeszcze bardziej godną mego „pożądania”. Byle by tylko starczyło. No i starczyło. Byłem jednym z ostatnich szczęśliwców, którym dostał się ten rarytas. Potem kiosk zamknięto i nie pamiętam, aby go kiedykolwiek jeszcze otwierano.

Zapytałem wychodzącą sprzedawczynię:

– Co się stało, że otworzono sklepik i że była chałwa?

– Cudzoziemcy przyjechali. Są na przeciwko w Instytucie Przemysłu Spożywczego. Nie wykluczone, że i do nas wpadną. Ale jak teraz przyjdą, to i tak za późno. Chałwy za mało.

Wiedziałem więc już komu zawdzięczam swą ucztę.

Po jakimś czasie opowiedziano mi szczegóły wizyty owych cudzoziemców, a byli to angielscy studenci.

Jakieś kilka dni przed „chałwą” zebrano w Instytucie Przemysłu Spożywczego studentów, ale tylko mieszkających w Odessie, a więc na ogół zamożniejszych, i zapytano kto z nich ma porządne ubranie i kto zna angielski. Tych z ubraniami znalazło się nawet wcale nie mało, nikt z nich jednak nie znał angielskiego. Kazano im przyjść w dzień wizyty Anglików na zajęcia w jak najlepszych ubraniach, koszulach itp. Zaprowadzono ich do auli i kazano siadać tak, aby pierwsze trzy rzędy były wolne. Polecono im nie odzywać się w ciągu całej wizyty. W owych pierwszych trzech rzędach posadzono studentów z wydziału anglistyki Instytutu Języków Obcych, oczywiście dobrze ubranych. Mieli wziąć na siebie cały trud konwersacji ze swymi angielskimi kolegami, udając przy tym studentów Instytutu Przemysłu Spożywczego. Otrzymali dość szczegółowy instruktaż o czym i jak mają mówić i czego mówić nie powinni. Spotkanie przebiegło w miłej, koleżeńskiej atmosferze i goście, jak można było sądzić, w niczym się nie połapali.

Nazajutrz Anglicy mieli zgodnie ze swym życzeniem spotkać się ze studentami Instytutu Rolnictwa. I tutaj wynikły trudności. Studenci tego instytutu pochodzili prawie wyłącznie ze wsi, była to więc prawdziwa biedota i nie było mowy o zebraniu choćby niewielkiej ilości jako tako ubranych. Co tu robić? Władze uczelni postanowiły zadowolić się tym co mają, sadzając przy tym w pierwszych rzędach... studentów wydziału anglistyki Instytutu Języków Obcych. Tu jednak okazało się, że wszyscy studenci jako tako znający angielski zostali już wykorzystani wczoraj. Wziąć tych samych nie miało sensu – zostaliby rozpoznani. Tak więc na salę wprowadzono jedynie nędznie ubranych „wieśniaków”, z których nikt nie znał ani jednego słowa angielskiego (na studiach i w szkołach wciąż uczono niemal wyłącznie niemieckiego, kadry nauczycielskiej znającej inne języki prawie nie było). Rozmowa odbywała się przez tłumacza. W czasie jej trwania ktoś z gości zapytał skąd tak wielka różnica w standardzie ubioru między studentami obu uczelni i dlaczego na jednej z nich wszyscy umieją stosunkowo nieźle mówić po angielsku a na drugiej nikt. W odpowiedzi zaległo głuche milczenie, dopiero po kilku chwilach jeden z wykładowców odpowiedział:

– W tym nie ma nic dziwnego. Nasi studenci pochodzą ze wsi.

– To nic nie wyjaśnia – rzekł ktoś z gości. – Z jakiej racji ludzie pochodzący ze wsi, w tym studenci, mają się gorzej ubierać od tych z miasta?

– A u was tak nie jest? – zapytał ktoś z wykładowców.

– Nie.

Obie strony były bardzo zdziwione tym czego się dowiedziały.

 

Otrzymałem awizo o kolejnym przekazie od Mili. Poszedłem na pocztę i cóż tam ujrzałem. Na jednym z pulpitów przymocowanych do ściany, pochyłym i wąskim, rozłożył swe książki i zeszyty nasz aspirant Natan Nejding, o którym już tu wspominałem. Swe oczy krótkowidza przysunął do samej książki, przytrzymując rękami cały ten swój majdan, aby nie spadł na podłogę.

– Co tu robisz? – zapytałem.

– Przygotowuję się do wykładu z teorii funkcji rzeczywistych, który jako praktykant mm przeprowadzić pod opieką Tani Matwiejenko na waszym roku.

– Ale po co to robisz na poczcie, w takiej niewygodnej pozycji i w takim hałasie?

– A mnie się tu podoba i hałas mi nie przeszkadza. Nawet skupić mi się tu łatwiej niż gdzie indziej.

Na wykład Natan przyszedł bardzo ładnie ubrany. Miał na sobie białe tenisowe spodnie i białą koszulę. Ze zjadliwą autoironią powiedział, że będziemy mieli nieszczęście wysłuchania jego wykładu. Uśmiechnął się przy tym do nas spoza swych grubych szkieł i ten dziwny uśmiech nie opuszczał go już do końca zajęć. Zresztą mało widzieliśmy jego twarz, przez prawie cały czas przyklejoną do tablicy, czemu ze względu na jego zły wzrok trudno się było dziwić. Merytoryczna strona wykładu była bez zarzutu a mimo to mało co można było z niego zrozumieć. Nejding mówił cicho, pisał zaś ciągle w prawym dolnym kącie drugiej tablicy ścierając niemal natychmiast to, co dopiero napisał. Do tego wszystkiego podciągał jeszcze od czasu do czasu swe spodnie tak jakby mu spadały.

Na przerwie Natan podszedł do mnie i zapytał:

– No i jak?

– Pod względem matematycznym świetnie, chociaż jeden dowód można było zrobić, jak mi się zdaje, prościej. Natomiast nieco gorzej z dydaktyczną stroną. Po prostu mów trochę głośniej i pisz na całych dwóch tablicach, a nie w kąciku jednej.

– Wezmę to pod uwagę – odpowiedział uśmiechając się Natan.

I rzeczywiście, po przerwie zaczął pisać w górnym lewym kącie pierwszej tablicy. Gdy jednak po pewnym czasie dotarł do dolnego prawego drugiej, już stamtąd nie wyszedł.

 

W słoneczne, ciepłe popołudnie wyszła z naszego akademiku studentka IV roku filologii kierując swe kroki w stronę ulicy Piotra Wielkiego. Nie byłoby w tym niczego dziwnego gdyby nie to, że oprócz pantofelków na wysokim obcasie i pończoch miała na sobie tylko halkę i coś tam jeszcze pod nią. Przeszła się w tym stroju aż do Teatru Ukraińskiego i z powrotem, budząc powszechną sensację. Biegła za nią kupa ludzi, przeważnie mężczyzn, a trzeba dodać, że była ładna i bardzo zgrabna. Wygrała w ten sposób zakład z Fiedią Dołgopołowem, studentem IV roku geologii. Stawką zakładu było dziesięć ciasteczek. Nie to jednak – jak mi się wydaje – skusiło naszą domorosłą lady Godivę do owego wyczynu. Działała chyba magia samego faktu, bądź co bądź niezwykłego. Fama o nim szybko rozniosła się po uniwersytecie i już za parę dni na tablicy ogłoszeń ukazało się rozporządzenie rektora o skreśleniu z listy studentów Fiedi i zwyciężczyni zakładu. Oboje odwołali się od tej decyzji. Odwołanie Fiedi uwzględniono i dla niego cała ta historia skończyła się surową naganą. Dziewczyna musiała od nas odejść.

 

Alik przyniósł mi z portierni list. Gdy spojrzałem na nazwisko nadawcy, oczom swoim nie uwierzyłem – Dina Odryńska! To już ponad dwa lata jak korespondencja między nami się urwała. Ostatni list od swej przyjaciółki z wojska otrzymałem w czasie głodu zimą 1946/47 roku. Z koperty wypadła fotografia. Pierwszy raz zobaczyłem na niej moją przyszłą żonę w cywilnym ubraniu. Prezentowała się całkiem nieźle. Pisała, że list, który wysłała do mnie do Nikołajewki, wrócił wraz z moim obecnym adresem. Domyśliłem się, że odesłała go do niej córka mojej gospodyni, Niusia Szaszkina, co rzeczywiście się potem potwierdziło. Odpisałem Dinie i odtąd korespondowaliśmy ze sobą już regularnie.

 

Przyjechał z Moskwy profesor Ledniew. Po odejściu Krejna był u nas kierownikiem katedry analizy matematycznej. Niewątpliwie zdolny i wiele umiejący, był jednocześnie niezwykle pewnym siebie arogantem i karierowiczem. Jako profesor naszego uniwersytetu nie robił nic, mimo iż za pełnienie tej funkcji otrzymywał wynagrodzenie. Jeśli od czasu do czasu pojawiał się w Odessie, to tylko po to, aby wygłosić jakiś odczyt dla szerszego grona studentów i pracowników Uniwersytetu Odeskiego. I teraz zjawił się w tym celu. Z wielką pompą ogłoszono jego odczyt z teorii względności. Prelekcja ta ściągnęła bardzo liczne grono przede wszystkim fizyków, ale także matematyków i astronomów. I ja wybrałem się na odczyt Ledniewa. Teoria względności interesowała mnie od dawna i byłem ciekawy, co też opowie nam moskiewski profesor.

Swą prelekcję rozpoczął Ledniew – rzecz można – niekonwencjonalnie. Powiedział mianowicie, że jest to powtórzenie jego odczytu, wygłoszonego w Uniwersytecie Moskiewskim, który to odczyt wywołał tam burzliwą i bardzo krytyczną w stosunku do jego treści dyskusję.

– Spodziewam się i tu podobnej reakcji – ciągnął Ledniew. – Chciałbym jednak od razu przestrzec moich przyszłych krytyków, że w Moskwie tego rodzaju dyskutantów zwolennicy moich poglądów na teorię względności wyprowadzili po prostu z sali. Nie dziwiłbym się, gdyby i tu coś takiego się stało. Chciałbym także przestrzec tych, którzy mają mi zamiar zadawać pytania: każdemu kto to uczyni ja też, jeśli to uznam za stosowne, zadam pytanie.

Ustawiwszy w ten sposób swoich ewentualnych adwersarzy w pozycji chłopców do bicia Ledniew przystąpił do prelekcji. Wyłożył w niej po swojemu zasady szczególnej teorii względności twierdząc, że jego sposób otrzymania wzorów na przekształcenia Lorentza, określające związki między współrzędnymi zdarzeń względem układów inercjalnych, jest jedyny słuszny, podczas gdy ten podany przez Einsteina jest niekonsekwentny, ba, nawet błędny. Następnie poddał twórcę teorii względności ostrej krytyce, między innymi za idealizm. Ale to jeszcze nie wszystko. W dalszym ciągu swego odczytu Ledniew zaproponował pewną istotną modyfikację wzoru na kontrakcję Lorentza-Fitzgeralda. Według niego, jeśli skrócenie długości ciał mierzonych przez poruszających się obserwatorów ma być nie tylko abstrakcyjną, idealistyczną koncepcją, lecz zgodną z duchem materializmu dialektycznego rzeczywistością, to musi ono zależeć od własności owych ciał, a więc np. od składu chemicznego. Zaproponował wobec tego wprowadzenie do wspomnianego wzoru współczynnika, który byłby różny dla różnych ciał.

Rozpoczęła się dyskusja, w czasie której Ledniew zachowywał się w sposób arogancki i brutalny. Przerywał swym oponentom, obrzucając ich przeróżnymi inwektywami i mieszając dosłownie z błotem. Audytorium podzieliło się na zwolenników i przeciwników Ledniewa, ci pierwsi rekrutowali się przeważnie spod znaku rodzimego ciemnogrodu. Już po zakończeniu całej tej „dyskusji” szanowny profesor zapowiedział, że wkrótce przyjedzie z odczytem o nowej geometrii, której jest twórcą.

– Geometria Euklidesa jest idealistyczna. Geometrię Łobaczewskiego można interpretować zarówno materialistycznie jak i idealistycznie. Moja geometria jest ściśle materialistyczna.

Zapowiedzi swojej nie spełnił. Przyjechał przed samą sesją egzaminacyjną z cyklem wykładów z równań różniczkowych cząstkowych. Wykładał po 4 godziny dziennie, żeby zdążyć. Przeprosił, że tak późno przyjechał, ale – jak powiedział – hospitował z ramienia ministerstwa katedrę akademika Smirnowa w Leningradzie. Smirnow był nie byle kim i wiadomość o tym, że Ledniewowi powierzono hospitację jego katedry wywarła na nas wrażenie. Na swoje nieszczęście nasz gość nie mógł przewidzieć, że latem poznam profesora Smirnowa i dowiem się całej prawdy o tej rzekomej hospitacji.

O żadnej nowej geometrii nie było już mowy.

 

Mówiąc na wykładzie o pewnym twierdzeniu z teorii Galois docent Szwec powiedział, że oprócz dość prostego jego dowodu istnieje inny, trudny, ale bardzo piękny i zaproponował, aby ktoś ze studentów przygotował go i przeprowadził na następnym wykładzie. Nikt z nas nie kwapił się do tego i Mark Nikitowicz sam wybrał kto ma to zrobić – Alik Połonski, jako ten, kto postanowił specjalizować się w algebrze i pisać pracę dyplomową właśnie z teorii Galois. Alikowi nie pozostawało nic innego jak zgodzić się. Na jego nieszczęście, czy raczej szczęście, literatura, z której miał przygotować się, była w języku niemieckim, którego Alik nie znał. Chcąc nie chcąc musiałem podjąć się przygotowania tego wykładu. Jego wygłoszenie przed audytorium składającym się z moich kolegów i to w obecności docenta Szweca kosztowało mnie wiele nerwów. Jako tako to się udało, niestety dzwonek przerwał mi koniec dowodu.

Gdy w 1975 roku byłem w Odessie z okazji dwudziestej piątej rocznicy ukończenia przez nasz rok uniwersytetu, odwiedziłem docenta Szweca w jego domu. Pamiętał ten mój wykład i jego temat, co mnie wzruszyło.

*

I znowu sesja egzaminacyjna i jak zawsze przeładowana do granic możliwości. Mieliśmy zdawać jedno kolokwium i aż pięć egzaminów, z tego cztery matematyczne i wszystkie trudne u bardzo wymagających egzaminatorów. Jeden z przedmiotów, równania fizyki matematycznej, zawierał taki ogrom trudnego materiału, że poprosiliśmy dziekanat i wykładowcę, docenta Rutmana, o rozbicie go na dwie części. Prośbę naszą spełniono, zezwalając na zdanie pierwszej części przed terminem.

Ta sesja różniła się dla mnie zasadniczo od wszystkich poprzednich, zwłaszcza od poprzedniej letniej – byłem tym razem syty.

Wszystkie egzaminy zdałem na piątki, co dało mi dużą moralną satysfakcję i zapewniło wyższe stypendium.

 

Od razu po sesji zwróciłem się do docenta Rutmana z prośbą, aby podjął się opieki nad moją pracą dyplomową. O to samo poprosili go Jura Ginzburg i nasza stalinowska stypendystka Zina Aleksiejewa. Moisiej Aronowicz powiedział mi, że jest dumny, iż trzej najlepsi studenci roku w nim właśnie chcą widzieć opiekuna. Spytał mnie, z czego chciałbym pisać pracę, a gdy odpowiedziałem, że z analizy funkcjonalnej, skrzywił się i rzekł:

– Analiza funkcjonalna to współczesny, a więc późny okres rozwoju matematyki. Uważam, że młodzi ludzie powinni zaczynać od czegoś bardziej klasycznego. Proponuję wam zająć się teorią stabilności według Lapunowa. To jest „uczciwa”, twarda analiza – równania różniczkowe, spokrewniona do tego z mechaniką teoretyczną. Ważne jest także to, że tematyka ta jest związana z nazwiskiem Lapunowa, a wiecie, że kwestie priorytetu nauki rosyjskiej grają teraz z pewnych przyczyn ważną rolę. W cytowanej literaturze będziecie mieli prawie samych rosyjskich uczonych. Nie chcę pozbawiać was jednak przyjemności. Chodziliście na seminarium Krejna z teorii stabilności w przestrzeniach Banacha. Opracujecie materiał referowany na tym seminarium, uporządkujecie go, to ważna rzecz, no i będziecie mieli coś z analizy funkcjonalnej. Umieścicie to po części klasycznej w ostatnim rozdziale.

Nie bardzo mi się to jakoś uśmiechało, ale musiałem się zgodzić.

 

Wasia Gołowań, Sasza Zajcew i Pawlik Tkaczow zdali egzaminy dyplomowe i obronili swe prace. Wasia został skierowany do aspirantury przy naszym uniwersytecie, Sasza otrzymał przydział pracy aż do Nowosybirska. Z Wasią widywałem się potem często, z Saszą jakiś czas korespondowałem, z Pawlikiem moje kontakty urwały się od razu.

 

Mila zaprosiła mnie do Leningradu na całe dwa miesiące wakacji. Mieliśmy je spędzić w Komarowie na przesmyku Karelskim, gdzie Rochlinowie mieli daczę. Chciałem pojechać od razu po egzaminach, niestety, w kwesturze nie było pieniędzy i musiałem dość długo czekać na lipcowe i sierpniowe stypendium. Wreszcie otrzymałem je i natychmiast wyjechałem do Leningradu.