XIII
luty 1949 przedwiośnie 1949
Spis wykładów na drugi semestr czwartego roku studiów a także egzaminów w
letniej sesji wskazywał na to, że będzie to trudny do przebrnięcia okres.
Dalszy ciąg wykładu docenta Rutmana z równań fizyki matematycznej, nowe
trudne wykłady teoria Galois (docent Szwec), rachunek wariacyjny
(Maria Krywcowa) i teoria funkcji zmiennej rzeczywistej (Tatiana
Matwiejenko), a na dodatek jeszcze pierwsza część wykładu z materializmu
dialektycznego i historycznego. Wszystkie one kończyły się egzaminami.
Oprócz nich mieliśmy jeszcze metodykę matematyki (kolokwium) i wykład
monograficzny Kostina Wstęp do geometrii przestrzeni riemannowskich i
rachunku tensorowego (bez egzaminu czy kolokwium). Jak widać, było co
robić. Do tego trzeba dodać korepetycje, udział w szachowych półfinałach
uniwersytetu i w sesji naukowej studentów, a stanie się jasne jak byłem
zajęty.
W półfinałach szachowych mistrzostw uniwersytetu zająłem dość dobre miejsce
i uzyskałem trzecią kategorię. Do finału jednak nie wszedłem. Na sesji
naukowej wygłosiłem odczyt pt. O reprezentacjach pierścieni
unormowanych z inwolucją i ich związku z funkcjonałami dodatnio
określonymi. Odczyt był bardzo długi i część słuchaczy w trakcie
wygłaszania ulotniła się, a opiekun naszej sekcji konferencji,
docent Korpun, zasnął i głośno chrapał.
Przy pierwszej nadarzywszej się sposobności odwiedziłem Michaiła Akimowicza.
Dom na ulicy Podbielskiego, w którym mieszkał, był bardzo duży i bardzo
stary. Jak ogromna większość domów w Odessie nie był remontowany od
niepamiętnych czasów. Na drzwiach mieszkania numer 21 widniało kilka
tabliczek z nazwiskami lokatorów i wskazaniem ile razy do kogo trzeba
dzwonić. Otworzyła mi starsza pani o miłej twarzy i pokaźnej tuszy. Gdy się
przedstawiłem, twarz jej rozjaśnił ciepły, serdeczny uśmiech.
Prosimy, prosimy do nas. Michaił Akimowicz mówił mi o was. Nie
mogliśmy się doczekać waszego przyjścia.
Wkrótce w trójkę z Michaiłem Akimowiczem i Karoliną Władimirowną
siedzieliśmy przy herbacie prowadząc ożywioną rozmowę, jak gdybyśmy się od
dawna znali.
Państwo Ajzenbudowie zajmowali duży, bardzo zniszczony pokój w mieszkaniu, w
którym przed wojną byli jedynymi lokatorami. Po powrocie z ewakuacji z
trudem udało się im wywalczyć sobie to lokum. Pokój był zagracony, przede
wszystkim książkami, których mieli moc. Dominowały dzieła z zakresu
specjalności Michaiła Akimowicza budowy maszyn cieplnych oraz pieców
i kotłów. To była także specjalność mojego ojca. Na etażerce koło balkonu
pełno było książek z matematyki. Zainteresowały mnie oczywiście.
Dziwi was, skąd u mnie taka literatura. Po ukończeniu politechniki
udałem się na studia matematyczne do Paryża. Tam złapała mnie wojna. Wasz
ojciec był już wtedy w Warszawie, pojechał tam od razu po uzyskaniu dyplomu.
Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której mamy tyle książek matematycznych
powiedziała Karolina Władimirowna.
Zauważyłem w jej oczach łzy i jakoś nie odważyłem się zapytać jaka. Ale sama
powiedziała.
Nasz syn Wowoczka studiował matematykę. Był wybitnie uzdolniony.
Zginął na froncie. To było nasze jedyne dziecko. Wciąż nie mogę się pogodzić
z tym, że go nie ma. Często mi się śni. A może żyje? Może dostał się do
niewoli i teraz jest gdzieś na Zachodzie? Jak myślisz, Boria?
To jest oczywiście możliwe odparłem. Niestety,
wybaczcie mi otwartość, mało prawdopodobne. Od zakończenia wojny minęło już
tyle lat, przecież chyba by się przez ten czas odezwał.
A może nie chce nam szkodzić? Wiesz jak to u nas jest. Krewni za
granicą to wielki minus w życiorysie, a do tego jeszcze jeśli był w niewoli.
Nie wierzyłem w to, że syn moich nowych znajomych żyje, ale nie chciałem
pozbawiać ich resztek nadziei i z pewną rezerwą przychyliłem się do zdania
Karoliny Władimirowny. Wkrótce co do losów młodego Ajzenbuda uzyskałem
pewność. Student III roku matematyki naszego wydziału, Misza Lipkin,
opowiedział mi, że zna kogoś, na czyich rękach Wowka zmarł, otrzymawszy
śmiertelne ranienie. Było to na początku wojny. Lipkin był przed wojną
kolegą Wowy. Z tego, co mi opowiedział wywnioskowałem, że Ajzenbudowie nie
przesadzali mówiąc o wybitnych zdolnościach swego jedynaka.
Odtąd dość często bywałem u państwa Ajzenbudów. Polubiliśmy się bardzo. Nasze
losy były jak gdyby wzajemnym dopełnieniem. Ja straciłem rodziców, których
byłem jedynym synem, oni stracili jedynego syna. Zarówno ich Wowoczka jak i
ja studiowaliśmy matematykę i to na tym samym uniwersytecie. Michaił
Akimowicz i mój ojciec studiowali na tej samej politechnice, byli kolegami.
Michaił Akimowicz opowiadał mi wiele o moim ojcu, co było dla mnie
szczególnie przyjemne. Pamiętał go świetnie, pamiętał nawet ile przysyłał mu
miesięcznie mój dziadek.
Wiesz, Boria, to była na owe czasy duża suma, ale twój dziadek był
bardzo bogatym człowiekiem. Kiedyś zaproponował twemu ojcu, że mu będzie
wysyłał więcej, ale ten wyobraź sobie odmówił. Był skromny,
nie hulał, a to co otrzymywał starczyło mu na zupełnie przyzwoite życie.
Podczas jednej z wizyt u Ajzenbudów Michaił Akimowicz pokazał mi grubą
książkę, którą wydobył gdzieś spod łóżka. Był to pierwszy tom dzieła
Grażdanskaja wojna w SSSR (Wojna domowa w ZSRR).
Ta książka została wycofana, jest zabroniona. Proszę nie mówić
nikomu ani słowa, że ją mam. Mogłoby to się dla mnie bardzo źle skończyć.
Mam jednak powody, dla których ją przechowuję.
Otworzył książkę na stronicy gdzie była mowa o powrocie Lenina do Rosji w
1917 roku i pokazał mi zamieszczoną tam fotografię dokumentu, który wobec
władz niemieckich podpisał Lenin i wracające wraz z nim osoby. Przeczytałem
tekst zobowiązania, jakie wzięły one na siebie i pomyślałem sobie, że
rzeczywiście mogło ono służyć jako akt oskarżenia o defetyzm a nawet o
zdradę.
Przeczytajcie kto się pod tym podpisał powiedział Michaił
Akimowicz.
Zacząłem odczytywać podpisy. Na pierwszym miejscu Lenin, potem Frau
Lenin i wiele innych nazwisk, znanych na ogół bolszewików a także
działaczy innych partii opozycyjnych. A gdzieś na końcu M.
Ajzenbud!
To wyście wrócili do Rosji razem z Leninem tym słynnym pociągiem?
Jak widzisz.
Byliście bolszewikiem?
Nie. Przed pierwszą wojną światową byłem członkiem Bundu, ale w 1917
roku nie należałem już do żadnej partii. Po prostu byłem wtedy w Szwajcarii
i bardzo chciałem wrócić do Rosji, skorzystałem więc z okazji.
Jestem dosłownie zaszokowany tym wszystkim. Tyle słyszałem o powrocie
Lenina do Rosji. Dotąd jeszcze trwają spory o to czy przez Niemcy jechał on
w zaplombowanym wagonie. Przecież to było, zdaje się, jednym z motywów
oskarżenia go o zdradę i szpiegostwo i mocnym argumentem propagandowym w
1917 roku.
Istotnie.
A więc jak to było z tym wagonem?
Był zaplombowany. Niemcy bali się Lenina u siebie, ale zależało im na
przerzuceniu go do Rosji. Chyba nie muszę wam objaśniać dlaczego. Mieli więc
w tym swój interes, a Lenin miał swój. Były to różne interesy, ale klęska
Rosji w wojnie była ich wspólnym celem, stąd cała ta historia. Tak jak
cesarza Wilhelma nie można posądzić o to, że był bolszewikiem, tak samo
Lenina o to, że był niemieckim agentem.
Potem Michaił Akimowicz pokazał mi w tej książce fotografię pasażerów owego
wagonu już po wyjściu z niego , udających się w Sztokholmie do innego
pociągu, którym mieli pojechać do Rosji. Łatwo odnalazłem wśród nich Lenina,
znacznie trudniej Michaiła Akinowicza.
Z osób podpisanych na tym dokumencie ja jestem jedynym żyjącym.
Niektórzy zmarli śmiercią naturalną, ale znaczna większość zginęła podczas
rewolucji i w czasie jeżowszczyzny. Na szczęście nie jestem osobą znaną i
jakoś się do mnie nie dobrano, ale czasem boję się, że komuś tam przyjdzie
na myśl zająć się osobą o nazwisku Ajzenbud. Mogłoby to się źle dla mnie
skończyć. Tym bardziej proszę cię, abyś nikomu o tej książce i o historii
mojego powrotu do Rosji nie opowiadał.
Portierka wręczyła mi list adresowany na moje nazwisko. Spojrzałem na adres
nadawcy. Tak, to była Mila, moja kuzynka z Leningradu. Jak szalony pobiegłem
do mego pokoju i zacząłem czytać. Ton listu był niezwykle ciepły. Mila
pisała mi, że gdy przyszła do niej Irina Isajewna i wręczyła jej mój list,
nie mogła z początku zrozumieć kim jestem. Pamiętała, że mój ojciec miał
syna Bolka, a tu inne imię i inne otczestwo. Skąd ta zmiana?
(Mila, która jak później się od niej dowiedziałem sama dużo
przeżyła w okresie jeżowszczyzny, nie bardzo rozumiała sytuację panującą na
Ukrainie Zachodniej i Białorusi Zachodniej w latach 1939-1941). Była
szczęśliwa, żeśmy się odnaleźli. Prosiła o obszerny list i napisanie co się
stało z jej najbliższą rodziną w Warszawie, jeśli coś o tym wiem.
Zawiadamiała mnie, że odtąd będzie mi stale aż do ukończenia studiów
pomagała, wysyłając co miesiąc dwieście rubli i że w najbliższych dniach
wyśle mi trochę odzieży i oprócz miesięcznej kwoty jeszcze ekstra dwieście
rubli. Były w tym liście słowa niezwykle ciepłe o tym, że odtąd nie będę już
sam, że mam rodzinę, której członków mogę uważać za najbliższych swoich
krewnych. Napisała mi także co nieco o sobie i swych bliskich. Jej mąż jest
profesorem, członkiem-korespondentem Akademii Nauk Medycznych, ona sama jet
doktorem nauk biologicznych, profesorem w II Instytucie Medycyny w
Leningradzie. Mają synka.
Trudno opisać by mi było jak byłem szczęśliwy po przeczytaniu tego listu. Po
tylu latach samotności miałem kogoś bliskiego, rodzinę. A do tego ta nagła
zmiana mego położenia materialnego. Koniec wiecznej głodówki, będę teraz mógł
sobie to i owo dokupić do mego jakże skromnego stołówkowego menu, będę się
mógł trochę odziać.
Po kilku dniach dostałem jeden po drugim dwa przekazy opiewające na sumę 200
rubli każdy i paczuszkę z odzieżą. Było tam trochę bielizny, która bardzo mi
się przydała. Poszedłem też z Borysem Lipatowem jako doradcą do kilku
sklepów odzieżowych i kupiłem sobie spodnie, szalik, skarpetki i jeszcze
parę rzeczy. Jedną z nich, pasek do spodni, mam do dziś. Nie tylko dlatego,
że jest jeszcze dobry, ale i przez swoisty sentyment do niego.
Odpisałem Mili oczywiście natychmiast. Napisałem w kilku słowach o moich
losach od chwili wyjścia z domu w 1939 roku. Zawiadomiłem ją o śmierci jej
ojca w marcu 1939 roku, o tym, że jej brat Adaś znalazł się w tym czasie w
Warszawie i pozostał tam w czasie wojny i po niej. O losie jej krewnych po
moim wyjściu z Warszawy nie wiedziałem nic.
*
Coraz częściej w prasie codziennej, w periodykach, w radiu zaczęły pojawiać
się niezrozumiałe dla większości słowa: kosmopolita, kosmopolityzm,
kosmopolityczny. Z początku wyglądało to nawet dość niewinnie, jednak
rosnąca częstotliwość pojawiania się tych słów, pejoratywna, często wręcz
miażdżąca ocena tego co oznaczają, wreszcie pojawienie się artykułów
gromiących kosmopolityzm i kosmopolitów, wszystko to świadczyło o początku
nowej, dobrze przygotowanej i odgórnie sterowanej kampanii gniewu i
nienawiści, rozpętanej przez partię. Pisano, że kosmopolityzm jest szkodliwą
burżuazyjną ideologią, antypatriotyczną i antyludową; że jest tajną bronią
amerykańskiego imperializmu wymierzoną w sowiecki patriotyzm; że jest
przeciwieństwem internacjonalizmu, że jest czego już zupełnie nie
sposób było zrozumieć odwrotną stroną medalu, któremu na imię
nacjonalizm. Nazywano kosmopolityzm groźnym wrogiem komunizmu i sowieckiego
społeczeństwa i wzywano do rozprawienia się z nim i jego nosicielami.
Pisano, że walka z kosmopolityzmem nie jest jakąś krótkotrwałą kampanią,
lecz stałym odtąd elementem życia partii i jej walki w dziedzinie polityki,
ideologii, propagandy i agitacji.
W rozpętanej przeciwko kosmopolityzmowi akcji prym wiodła
Litieraturnaja Gazieta, a na Ukrainie także jej ukraiński
odpowiednik Literaturna Hazeta (jeśli dobrze pamiętam jej
tytuł). W innych republikach, jak można było przypuszczać, podobną rolę
spełniały tamtejsze organy republikańskich związków pisarzy. Niemałą rolę
odgrywały także pisma satyryczne moskiewski Krokodił i
kijowski Pereć. Poprzez łamy tych pism lały się istne potoki
błota w postaci gadzinowych artykułów pełnych oszczerstw, pomówień, kalumnii
i inwektyw, brukowych dowcipów i złośliwych karykatur.
Oskarżanych o kosmopolityzm zaczęto brutalnie opluwać, nazywając ich
bezrodnymi kosmopolitami, bezpaczportnymi brodiagami
(nie mogłem zrozumieć dlaczego bezpaczportnymi a nie
bezpasportnymi), Iwanami nie pamiętającymi ojca ani matki itp.
Z początku wydawało się, że walka z kosmopolityzmem jest dalszym ciągiem
ponad rok już trwającej walki z czołobitnością wobec Zachodu, że jest jej
rozszerzeniem i nasileniem. Tak niewątpliwie było, chociaż jak się
wkrótce okazało nie był to jedyny cel rozpętanej kampanii. Ale nie od
razu stało się jasne, przynajmniej dla mnie.
A tymczasem akcja nabierała rozmachu. Gromiono wpływy zachodniej literatury
i ją samą, szkalowano zachodnie malarstwo i inne rodzaje sztuki. Dowodzono
nicości zachodniej nauki i kultury, mówiono o ich rozkładzie i śmierci. Z
jeszcze większą siłą wykazywano priorytet rosyjskiej i sowieckiej nauki,
dochodząc pod tym względem do absurdu. Stało się wręcz niebezpiecznym
cytowanie w swych pracach zachodnich uczonych. We wszystkim szukano
rosyjskich i radzieckich korzeni. Już wkrótce miały się pojawić dysertacje,
których jedynym celem i treścią było udowodnienie pierwszeństwa Rosjan w
takim to a takim odkryciu czy teorii.
Wzięto się za repertuar kin i teatrów. Przeprowadzono na tym odcinku ostrą
selekcję tematyczną i programową. Ze scen zaczęły znikać sztuki
zagranicznych autorów, a także niektóre sowieckich, uznane za bezideowe bądź
kosmopolityczne. Ze szczególną zaciekłością atakowano krytyków literackich,
a także teatralnych i kinowych. Dostawało się też historykom, w tej liczbie
historykom literatury i historykom sztuki.
Działy się rzeczy i straszne i żenujące. Gromy miotane przez jednych,
kajanie się i bicie w piersi innych. Przez Kraj Sowietów przetaczała się
jedna z najgwałtowniejszych, najbrudniejszych i najpodlejszych fal
ideologicznej wojny rozpętanej przez partię.
Wkrótce powszechną uwagę zwrócił na siebie fakt, że wśród osób krytykowanych
za kosmopolityzm dominują Żydzi. W każdym artykule poświęconym walce z
kosmopolityzmem, w każdej audycji radiowej na ten temat aż roiło się od
nazwisk żydowskich, chociaż i inne też występowały. Stawało się jasne, że
obok walki z czołobitnością wobec Zachodu kampania antykosmopolityczna jest
na szeroką skalę zakrojoną akcją antysemicką prowadzoną pod hasłem
Biej kosmopolitow, spasaj Rassieju. Oczywiście otwarcie tego nie
mówiono ani o tym nie pisano, ale dla każdego i tak było jasne, że
kosmopolita równa się Żyd. Znalazło to nawet swój wyraz w dowcipach, których
wtedy na te tematy pojawiło się mnóstwo. Pamiętam kilka z nich.
Ktoś do kogoś mówi na ulicy: Patrz, po drugiej stronie idą dwaj
kosmopolici. Inny dotyczył moskiewskiego metra, Mówiono dla śmiechu,
że jego nazwę z Metropoliten imieni Kaganowicza mają zmienić na
Kosmopoliten imieni Kaganowicza.
A oto inny dowcip. Odbywa się obrona dysertacji z fizyki teoretycznej.
Ubiegający się o stopień doktora kandydat nauk w trakcie omawiania swej
pracy używa często takich zwrotów" Zgodnie z teorią
Odnokamuszkina..., Jak udowodnił Odnokamuszkin..., Q{Jak
wynika ze wzoru podanego przez Odnokamuszkina..., Odnokamuszkin
uważa, że..., itd. Obrona wypadła wspaniale. Po niej, już w kuluarach
do nowo upieczonego doktora podchodzi jeden z profesorów fizyków i cicho
mówi: Praca wasza jest świetna. Jedna rzecz tylko jest dla mnie
niejasna, a wstydziłem się o to zapytać, żeby nie świecić ignorancją i nie
wyjść na durnia. Kto to jest ten Odnokamuszkin? Ja o takim nie
słyszałem. A co, towarzyszu profesorze, miałem mówić Einstein,
żeby mnie uznano za kosmopolitę?
Na II zjeździe pisarzy Ukraińskiej SRR z prawdziwie pogromowym referatem
wystąpił Lubomyr Dmyterko, sekretarz (czy przewodniczący, nie pamiętam jak
się ta funkcja nazywała) związku pisarzy tej republiki. Jego przemówienie aż
ociekało antysemityzmem, przykrytym oczywiście hasłami i sloganami walki z
kosmopolityzmem. Podobnej treści artykuł ukazał się w piśmie
Literaturna Hazeta. Dobór nazwisk w nim (podobnie zresztą jak w
referacie Dmyterki) był całkowicie jednoznaczny. Arykuł był skierowany
głównie przeciwko krytykom literackim i pisarzom. Szczególnie dostało się
dwóm krytykom Stepemu i Stebunowi. Przy okazji ujawniono ich
prawdziwe nazwiska Hozenpud i Adelheim. Autorowi jednak
nie wystarczyło samo to ujawnienie. W artykule nazwiska owych krytyków
występowały dosłownie dziesiątki razy i za każdym razem przy jednym w
nawiasie było Hozenpud, przy drugim Adelheim.
Jednym z najbardziej bitych literatów był poeta Leonid Pierwomajski. W
czasie wojny był jako żołnierz w Rumunii. Miasto Sinaja dzięki swej nazwie
wywołało w nim skojarzenia z Synajem. Opisał to w wierszu. Teraz mu to
wytknięto, zarzucając kosmopolityzm i syjonizm. Stał się przysłowiowym
chłopcem do bicia, zresztą nie tylko on jeden.
Mijały dni i tygodnie a kampania antykosmopolityczna nie słabła. Szło
wielkie polowanie na czarownice. Wkrótce przeniosło się ono, jak to się
mówi, w teren, między innymi do szkół wyższych i placówek naukowych. Nie
ominęło to również Uniwersytetu Odeskiego.
Zaczęło się od przestawienia na nowe tory pracy agitacyjno-propagandowej.
Każdy rok każdego wydziału i każdy pokój w akademiku miał swego agitatora.
Był nim ktoś z pracowników naukowych uczelni. Z kolei ci agitatorzy sami
byli agitowani, tzn. musieli chodzić na specjalny instruktaż, który
prowadzili dla nich członkowie Komitetu Uczelnianego partii bądź też ktoś z
docentów katedry marksizmu-leninizmu. Otóż na jednym z takich instruktarzy
zapowiedziano, że teraz główną tematyką, jaką mają się zająć, jest walka z
kosmopolityzmem. W tym też kierunku poszły wygłaszane podczas instruktarzy
referaty. Udzielano im też rad jak ową antykosmopolityczną agitację
prowadzić. Podczas jednej z takich pogadanek prorektor uniwersytetu, docent
Smirnow powiedział:
Towarzysze. Dochodzą nas słuchy, że niektórzy widzą w walce z
kosmopolityzmem coś na kształt kampanii antysemickiej. Nic bardziej
fałszywego. W naszym kraju już dawno nie ma antysemityzmu, a nasza partia i
władza sowiecka jak dobrze wiadomo stoją na gruncie
internacjonalizmu, równouprawnienia wszystkich narodów i ich wzajemnej
przyjaźni. To zaś, że wśród krytykowanych za kosmopolityzm jest wiele osób
narodowości żydowskiej, to czysty przypadek. Tak się bowiem jakoś składa, że
jest ich szczególnie wielu wśród krytyków literackich, a ci są właśnie
najbardziej zarażeni duchem kosmopolityzmu.
Na naszym roku agitatorem był fizyk, docent Kotlarewski. Palnął kiedyś dużą
mówkę przeciw kosmopolitom. Po jej zakończeniu, zgodnie z instruktażem,
zaproponował dyskusję i poprosił o zabieranie głosu. Jakoś nikt się do tego
nie palił i wówczas Kotlarewski zapytał jakie my matematycy, fizycy
czy astronomowie powinniśmy wyciągnąć wnioski z prowadzonej kampanii.
Zaległa grobowa cisza. Wtem rękę podniósł student fizyki Misza Sokołow. Był
to jeden z najlepszych studentów na naszym roku; bardzo zdolny i
inteligentny, uczący się na same piątki, był kandydatem numer jeden do
aspirantury. Predestynowało go do tego także dobre pochodzenie
narodowe i nienaganna biografia.
Proszę, proszę bardzo zwrócił się do niego z zachęcającym
uśmiechem docent Kotlarewski.
Misza wstał, charakterystycznym dla siebie ruchem ręki przygładził włosy i
spokojnie powiedział:
Powinniśmy przestać korzystać z szeregów Fouriera.
Kotlarewski oniemiał, my też, ale tylko na chwilę, bo zaraz rozległ się
śmiech, którego długo nie mogliśmy powstrzymać. Szeregi Fouriera są bowiem
jednym z podstawowych narzędzi analizy matematycznej, fizyki, mechaniki,
techniki i Bóg wie czego jeszcze.
Nasz agitator nie omieszkał o zdarzeniu zawiadomić wydziałowej
organizacji partyjnej i władz dziekańskich. Sokołowa ten żart kosztował
utratę miejsca w aspiranturze.
Ale to były dopiero początki, i u nas zaczęło się wkrótce polowanie na
czarownice. A było na kogo polować: filologowie, historycy, nierzadko nawet
przyrodnicy i przedstawiciele nauk ścisłych, a nade wszystko Żydzi, których
wśród uczonych uniwersytetu było wielu, wszyscy oni byli wdzięcznym
materiałem dla prowadzonej akcji. A więc huzia na lisa. Zebrania
uniwersyteckiej i wydziałowych organizacji partyjnych stały się teraz
miejscem rozprawy z kosmopolitami. Krytyka i samokrytyka, opluwanie i
oblewanie błotem z jednej strony i kajanie się i bicie w piewsi z drugiej,
kopanie dołków pod kolegami, z którymi się miało na pieńku, i konkurentami
do stanowisk, zaszczytów i nagród, odgrywanie się studentów na profesorach,
itd., itd. Ohyda, ohyda i jeszcze raz ohyda, orwellowski Tydzień Nienawiści.
Często zwoływano teraz zebrania partyjne i długo one trwały. Jako żywo
przypominały sądy inkwizycji, tyle, że tortury inny miały charakter
moralny. Nikomu nie łamano kości, łamano tylko charaktery ludzi, łamano ich
dusze.
Jednym z pierwszych, któremu się dostało, był profesor Elkin, kierownik
katedry psychologii. Na uniwersyteckim zebraniu partyjnym zaatakował go
docent jego katedry, którego nazwiska niestety nie pamiętam. Mówiono, że
marzyła mu się katedra i chciał w ten sposób wysadzić z siodła swego szefa.
Elkin nie był członkiem partii, na zebraniu więc go nie było, ale treść
wystąpienia owego docenta i uchwalona rezolucja, w której występował wraz z
kilkoma innymi w charakterze czarnej owcy, dotarła do niego. Podobno bardzo
ciężko to przeżył, czemu trudno się dziwić był stary i schorowany.
Co zarzucił szanowny docent Dawidowi Gienrichowiczowi? Oczywiście
kosmopolityzm, co było łatwe, bo Elkin był Żydem (o czym oczywiście pan
docent ani mru-mru). Ale zarzut kosmopolityzmu nie mógł być przecież
gołosłownym, trzeba go było czymś poprzeć, podać jakieś dowody winy. I takie
dowody się znalazły. Docent przejrzał wszystkie opublikowane prace Elkina i
dokonał pewnej statystyki, policzył mianowicie ilość cytowanej literatury
rosyjskiej z jednej strony i zagranicznej z drugiej. Wypadło to fatalnie na
korzyść pierwszej, a więc także fatalnie dla Elkina. Ale to jeszcze nie
wszystko. Krytykujący Dawida Gienrichowicza luminarz nauki w swej filipice
wykorzystał także przedmiot zainteresowań i badań. Profesor zajmował się
głównie zoopsychologią, czyli psychologią zwierząt. Nie ma w tym oczywiście
niczego złego, ale innego zdania był docent. Posłuchajmy go:
Towarzysze! Czym zajmuje się właściwie profesor Elkin? Czy zajmuje
się on psychologią człowieka radzieckiego, człowieka-bohatera, budowniczego
komunizmu? Gdzie tam, to profesora Elkina nie interesuje. On zajmuje się
psychologią zwierząt. Jemu psychologia psa jest bliższa niż psychologia
człowieka radzieckiego..
Komentarze są chyba zbędne.
Jednym z głównych bohaterów, oczywiście negatywnych, któregoś z następnych
zebrań partyjnych był profesor Rozental, historyk. Uważany był powszechnie
za wybitnego specjalistę w swojej dziedzinie. Był człowiekiem ogromnej
wiedzy i erudycji a także nieprzeciętnej inteligencji. Oprócz historii
zajmował się nie zawodowo, ale niewątpliwie z dużą dozą fachowości, krytyką
literacką i teatralną. Publikował z tej dziedziny artykuły i recenzje,
wygłaszał odczyty. Na jednym z nich byłem. Podziwiałem wówczas talent
krasomówczy Rozentala i jego zdolności polemiczne. Zaimponował mi ten
niemłody już, duży i bardzo tęgi człowiek o młodzieńczym temperamencie,
żarliwości i werwie. Trzeba jeszcze do tego dodać, że profesor Rozental
pisywał wiersze i nawet je publikował. I oto ostrze partyjnej krytyki
skierowało się na tego człowieka. Celem dla ataków był wymarzonym. Czego
bowiem nie da się przyszyć historykowi, krytykowi literackiemu i
teatralnemu, autorowi wierszy w jednej osobie. A do tego jeszcze to nazwisko
Rozental. Co prawda nie był Żydem, jego nazwisko wywodziło się od
Niemców estońskich, ale czy to ważne? Czy każdy musi wiedzieć kim byli jego
przodkowie? Rozental jest Rozental i koniec.
Rozentala w swym referacie zaatakował Frołow (wtedy jeszcze sekretarz KU;
cała ta historia z kosmopolitami rozgrywała się przed finałem sprawy Frołow
Jeremow). Nie pamiętam już czym zgrzeszył Rozental-historyk, pamiętam
natomiast, że jego artykuły krytyczne o literaturze i recenzje były
bezideowe i kosmopolityczne. Największym jednak grzechem, o który oskarżono
Rozentala, był jego wiersz Don Kicho. Sens wiersz, napisanego
zapewne podczas wojny, był jak najbardziej prosowiecki: Związek Radziecki
walcząc z hitlerowskim faszyzmem ratuje od zagłady kulturę europejską. Jej
uosobieniem w tym utworze był właśnie cervantesowski Don Kichot. Frołow
przyczepił się głównie do dwóch ostatnich wierszy utworu:
I nynie Don Kichot
K pobiedie nas wiediot.
Gdy to zacytował, włos zjeżył mi się na głowie. No to koniec z Rozentalem.
Wiadomo czego symbolem jest przemyślny szlachcic z La Manczy i w
jakim kontekście używa się często słów Don Kichot czy
donkichoteria. A jeśli wziąć pod uwagę treść owych ostatnich
słów I teraz Don Kichot do zwycięstwa nas prowadzi, a także to,
że do zwycięstwa prowadził Związek Sowiecki Stalin, to otrzymamy wniosek,
który dla profesora Rozentala mógł się skończyć co najmniej dwudziestoma
latami odsiadki w Isprawitielno-trudowych łagierach. Zdziwiło
mnie jak mógł tego nie zauważyć wybitnie przecież inteligentny autor tego
utworu. Ale jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, co powiedział Frołow:
Jest to typowy przejaw formalizmu i w ogóle literackiego bezsensu.
Jak do Czerwonej Armii odnosi się Don Kichot? Jak mógł prowadzić ją do
zwycięstwa, przecież w czasie wojny już dawno nie żył.
Tak więc Rozental ocalał, chociaż w rezolucji zebrania został obsmarowany i
opluty jak rzadko kto. Na zebraniu go nie było, nie był bowiem członkiem
partii. Gdyby był i mógł się bronić, nie zostawiłby na głupim Frołowie
suchej nitki, tyle tylko, że bronić by się nie mógł. Musiałby jak inni
pokornie wysłuchać oskarżeń i inwektyw i złożyć poniżającą samokrytykę.
Z kolei zabrano się za docenta Szajkiewicza, kierownika katedry literatury
zachodniej. Już sam fakt, że literatura ta była wówczas na cenzurowanym
predestynował go do roli kozła ofiarnego. Miał do tego jeszcze złe nazwisko,
bo kończące się na ewicz, co uważane jest zwykle w Rosji i na
Ukrainie za dowód żydowskiego pochodzenia (oczywiście zupełnie niesłusznie,
wiele nazwisk polskich na przykład tak się kończy; sam Szajkiewicz zaś był
Rosjaninem). Był cenionym specjalistą, człowiekiem łagodnym i delikatnym,
lubianym przez studentów. Miał arystokratyczny wygląd. Studenci nazywali go
między sobą Hamlet lub Książę Duński. Był członkiem
partii i poniżającą procedurę zmieszania go z błotem musiał przeżyć
osobiście na zebraniu partyjnym.
O kosmopolityzm oskarżył go w swym referacie niestrudzony Frołow. Było
oczywiste, że elaborat ten ktoś mu napisał, bo nasz sekretarz na literaturze
zachodniej znał się jak kura na pieprzu i zapewne jedynymi utworami tej
literatury, jakie przeczytał, były Spartakus i
Szerszeń, żelazna lektura sowieckiej młodzieży. Czytając swe
przemówienie Frołow często się jąkał, mylił i przekręcał słowa. Byłoby to
wszystko bardzo śmieszne, gdyby nie było tak smutne. Szajkiewiczowi
wytknięto nadmierną fascynację literaturą zachodnią, co ze względu na jego
specjalność było co najmniej dziwne. Nie doceniał jakoby literatury
rosyjskiej i radzieckiej. Wyciągnięto na światło dzienne różne jego prace i
artykuły, które miały tę tezę potwierdzić. Głównym dowodem winy
Szajkiewicza była jego praca sprzed dziesięciu lat o Ibsenie. Autor nie
tylko ponad wszelką miarę chwalił w niej norweskiego dramaturga, ale
i to właśnie było jego największym grzechem napisał, iż linia
społeczna MChAT-u (Moskowskij chudożestwiennyj akademiczeskij tieatr)
zaczęła się od wystawienia jednej z jego sztuk. Uznano to za typowy przejaw
kosmopolityzmu i czołobitności wobec Zachodu, za tendencyjne przekręcanie
faktów. Linia społeczna MChAT-u bowiem zaczęła się jakoby od wystawienia
sztuki Gorkiego.
Rozpoczęła się dyskusja, a właściwie pogrom Szajkiewicza. Mówcy jeden po
drugim atakowali bezpardonowo nieszczęsnego docenta. Wystąpił także jego
student, słuchacz IV roku filologii kierunku ukrainistyki, Sasza Semeniuk. W
swojej wypowiedzi był znacznie oględniejszy od przedmówców, bądź co bądź
krytykował swego wykładowcę:
Docent Szajkiewicz popełnił w swej pracy naukowej wiele błędów,
omyłek. Ale jest to towarzysz młody, rosnący. Możemy mieć nadzieję, że
zrozumiał niewłaściwość swego postępowania, że się poprawi.
Nic chyba nie zabolało tak Szajkiewicza jak właśnie ta obrona go
przez Semeniuka, to poklepywanie po ramieniu. Jego twarz w tym momencie
zmieniła się, przeszył ją wyraz bólu i goryczy. Któż go krytykował? Student,
który na pytanie proszę wymienić przykład jakiejś sagi
norweskiej odpowiedział: Saga rodu Forsyte'ów.
Wystąpił wreszcie sam oskarżony. Był blady i ręce mu się trzęsły. Przyznał
się do popełnionych błędów, ale zrobił to z godnością, bez
nadmiernego bicia się w piersi. Powiedział, że ma na sumieniu więcej
grzechów niż mu wytknięto i podał kilka tego przykładów. Obiecał poprawę.
Przy podsumowaniu dyskusji Frołow jeszcze raz napadł na Szajkiewicza.
Uważam samokrytykę towarzysza Szajkiewicza za niepełną i nieszczerą,
wręcz za obłudną. Towarzysz Szajkiewicz nie rozbroił się przed partią, on
wciąż jeszcze trzyma za pazuchą kamień, którego nie chce wyrzucić. Za
zupełnie niedopuszczalne uważam to chełpienie się towarzysza Szajkiewicza
błędami, których Komitet Uczelniany jakoby nie zauważył. Mylicie się,
towarzyszu Szajkiewicz. Nie jesteście mądrzejsi od Komitetu. My wszystko
zauważyliśmy, my wszystko wiemy. Jeśli o tym nie mówiłem w swym referacie, to
tylko dlatego, że czasu by nie starczyło na omówienie wszystkich waszych
błędów i win składających się na obraz waszej kosmopolitycznej działalności.
Szajkiewicz został surowo ukarany (nie pamiętam już jak). W rezolucji
przyjętej przez zebranie mówiło się nie tylko o jego kosmopolitycznych
wyczynach, ale i o nieszczerości samokrytyki.
Na jednym z kolejnych zebrań poświęconych walce z kosmopolityzmem wystąpił
profesor z naszego wydziału, astronom Cesewicz, którego nazwisko przewinęło
się już przez te wspomnienia. Zaatakował za kosmopolityzm profesora Krejna,
który po zeszłorocznej rozróbie nie pracował już na uniwersytecie. Cesewicz
postąpił podobnie jak ów docent z psychologii przejrzał wszystkie czy
prawie wszystkie prace Krejna i policzył kogo i ile razy cytuje. Napracował
się, trzeba mu oddać sprawiedliwość, solidnie, bo Mark Grigorijewicz był już
wtedy autorem przeszło dwustu prac. Ale opłaciło się. Z tej statystyki
wynikało bowiem niezbicie, że Krejn jest kosmopolitą. Cesewicz zacytował
nawet jedno zdanie z którejś z prac. Brzmiało ono mniej więcej tak:
Nie będę tu powoływał się na dobrze znane wyniki sowieckich
matematyków. Zwrócę natomiast uwagę czytelnika na pracę amerykańskiego
matematyka... i tu było podane jego nazwisko.
Cóż więc widzimy? grzmiał z trybuny zebrania Cesewicz.
Profesor Krejn nie chce się powoływać na wyniki sowieckich matematyków. On
woli powoływać się na prace amerykańskich i innych zagranicznych uczonych.
Czy to nie kosmopolityzm? Albo jeszcze to. Krejn pewną część swych prac
opublikował za granicą, oczywiście w językach obcych. Czy to nie pogarda dla
naszych czasopism naukowych, czyż to nie kosmopolityzm?
Gdyby Cesewicz na tym poprzestał, cel byłby osiągnięty: znienawidzony przez
niego Krejn byłby napiętnowany, a on, Cesewicz, wyszedłby na pozytywnego
bohatera demaskującego kosmopolitę. Ale Władimira Płatonowicza widać
poniosło, nie mógł chyba się nie pochwalić i nie popisać swoimi
osiągnięciami, bo oto powiedział:
I ja przed wojną publikowałem swe prace w czasopismach zagranicznych,
mianowicie w niemieckich. Ale gdy hitlerowski minister oświaty zabronił
drukować prace sowieckich uczonych, zachowałem się godnie i zacząłem
publikować tylko w czasopismach radzieckich.
No i wpadł Cesewicz, bo teraz zebranie rzuciło się nie tylko na Krejna, ale
i na niego.
A oto usłyszeliśmy wyznanie kosmopolity. Towarzysz Cesewicz
krytykując Krejna za publikowanie prac za granicą sam się niechcący przyznał
i do tego, że trzeba było aż interwencji hitlerowskiego ministra, ażeby
przestał to czynić.
Tak więc w rezolucji zebrania partyjnego obok kosmopolity Krejna figurował
także kosmopolita Cesewicz.
Wygryzienie z uniwersytetu Krejna uderzyło rykoszetem w tych, którzy go
wygryźli. Póki Mark Grigorijewicz u nas pracował, tacy ludzie jak
Briuchanow, Cesewicz, dojeżdżający z Moskwy Ledniew i wielu innych (także
spoza wydziału) widzieli w nim wspólnego wroga. To ich jednoczyło. Gdy
profesor Krejn odszedł, ten jednolity front rozpadł się, a wchodzący w jego
skład ludzie pogryźli się między sobą. Zaczęła się nowa rozróba wszystkich
przeciw wszystkim. Wkrótce ofiarą tego padł dziekan Briuchanow, którego
oskarżono o wszelkie możliwe i niemożliwe grzechy, do nieuczciwości i
przywłaszczenia sobie mienia jakiegoś laboratorium włącznie. Miał mu w tym
pomagać jego siostrzeniec, student trzeciego roku Faworski. Ile w tym było
prawdy nigdy się nie dowiedziałem, Briuchanow jednak został pozbawiony
funkcji dziekana. Jego miejsce zajął dotychczasowy sekretarz wydziałowej
organizacji partyjnej, docent Siora.
*
Wzięto się ostro za pracę wychowawczą wśród studentów. Po pierwsze,
rozpędzono Komitet Uczelniany komsomołu i dokonano czystki w komitetach
wydziałowych. Komitetowi Uczelnianemu zarzucono kosmopolityzm i chęć
przeciwstawienia komsomołu partii. A oto jak do tego doszło.
Na wydziale filologii uniwersytetu studiowała w tym czasie Miłka Kiriczenko,
córka pierwszego sekretarza Odeskiego Komitetu Obwodowego partii
(wspominałem już o niej pisząc o uniwersyteckim teatrze amatorskim). Ojciec
jej był, z racji swego stanowiska, członkiem KC KP(b) Ukrainy, człowiekiem
bardzo wpływowym. Z czasem, już po śmierci Stalina, został pierwszym
sekretarzem na Ukrainie, a potem sekretarzem KC KPZR i członkiem jego Biura
Politycznego. Swą karierę polityczną skończył na przełomie lat 1959 - 1960,
zdegradowany do stanowiska sekretarza partii w Stawropolskim Kraju. Potem i
z tego stanowiska zleciał i wszelki słuch o nim zaginął. Kiriczenko był
typowym przedstawicielem sowieckiej oligarchii partyjnej. Arogancki i
brutalny, bezwzględny i zarozumiały. Żył jak magnat. Miał dziewięciopokojowe
mieszkanie, wieścia do jego domu pilnował milicjant. Jego żona, prosta ponoć
baba, zatrudniała służącą i traktowała ją jak niewolnicę. Miłka uważała się
za wielki talent sceniczny, choć żadnych zdolności w tym kierunku nie miała.
Po ukończeniu studiów miała zamiar wstąpić do szkoły teatralnej, ale jej to
wyperswadowali rodzice. Wstąpiła do aspirantury Ukraińskiej Akademii Nauk w
Kijowie. Była oczywiście komsomołką, ale jej zachowanie się i prowadzenie
były dalekie od wymagań, jakie komsomoł stawiał swoim członkom. Doszło do
tego, że Komitet Uczelniany wymierzył jej naganę. Cóż młodzi i w większości
ideowi członkowie komitetu widocznie nie zdawali sobie sprawy jakie z tego
wyniknąć mogą konsekwencje. Wkrótce zostali oskarżeni in corpore o
przeciwstawienie komsomołu partii (widocznie miała ją uosabiać Miłka jako
córa wielkiego bonzy). Było to oskarżenie szczególnie ciężkie, takiego
samego użyto kiedyś także przeciwko Trockiemu. Do tego doszedł oczywiście
kosmopolityzm, co można było chyba wyjaśnić obecnością w składzie komitetu
kilku Żydów. Sam pierwszy sekretarz Abramowicz też był trefny (należałoby
raczej powiedzieć koszerny), choćby przez swe nazwisko, które w ZSRR ma
charakter niemal symboliczny. Miał co prawda w dowodzie osobistym wpisaną
narodowość rosyjską, po matce, ale to nic nie znaczyło, skoro ojciec jego
był Żydem. Poleciał więc cały komitet wraz z Abramowiczem, a jego członkom
wlepiono surowe kary komsomolskie i partyjne. Poleciały w ślad za tym
niektóre komitety wydziałowe (całkowicie lub częściowo), w tym także na
fizmacie. Tak więc Miłka była pomszczona a kosmopolici ukarani.
Zabroniono nam tańczyć tango, fokstrota, walca angielskiego i niektóre inne
tańce towarzyskie. Ale coś tańczyć trzeba było. Zezwalano więc na walca,
polkę, mazura, krakowiaka. Zorganizowano oprócz tego specjalne lekcje tańca,
gdzie uczono różnych tańców ludowych i dworskich, jak np. poloneza. Nie
cieszyły się one jednak powodzeniem i na zabawach i wieczorkach w
uniwersytecie uparcie wracaliśmy do tang i innej zachodniej
zgnilizny. Wobec takiego obrotu sprawy nowy komitet komsomołu zwołał
zebranie mieszkańców naszego domu akademickiego poświęcone tym rzeczom.
Zebranie odbyło się w auli. Frekwencja była ogromna. Z przemówieniem
wystąpił nowy pierwszy sekretarz komsomołu. Ciskał na nas gromy za to, że
zamiast tańczyć walca, polkę, krakowiaka czy mołdawanesku wolimy tango,
fokstrota czy rumbę. Zapowiedział, że wobec tego zakazane zostają na
uniwersytecie wszelkie wieczorki taneczne.
Z sali rozległy się głosy dezaprobaty, kilka okrzyków wyrażającyc
niezadowolenie a nawet gwizdy. Sekretarzowi z trudem udało się przywrócić
spokój, po czym rozpoczęła się dyskusja. Przytaczane argumenty za
utrzymaniem nadal wieczorków odbijały się od siedzącego w prezydium Komitetu
jak groch od ściany. Zanosiło się na to, że nic się nie da wskórać, tym
bardziej, że stanowisko sekretarza zostało poparte przez niektórych
występujących w dyskusji znanych wazeliniarzy, a także tych, których
tego wieczorki nie interesowały. Szczególną aktywność w tym kierunku
wykazała część dziewczyn, były to te nasze koleżanki, które na potańcówkach
z racji swej urody podpierały zwykle ściany. Wydawało się, że sprawa
wieczorków jest już przegrana, gdy wtem o głos poprosił Witia Szturniew.
Ciągnąc nogę podszedł do mównicy, wszedł na nią, spojrzał na salę, poczekał
aż ucichły rozmowy i przemówił.
Towarzysze! Pozwólcie, że i ja wtrącę swe skromne zdanie do tej jakże
burzliwej dyskusji. Może będzie to o tyle ważne, że stać mnie na
bezstronność. Jestem inwalidą wojennym, kuleję, nie tańczę i nie bronię tu
swoich interesów. Chcę tylko wyjaśnić pewne sprawy, jak mi się wydaje, dość
zasadnicze. Jednym słowem tańczyć czy nie tańczyć? Ja myślę, że
jednak tańczyć. Ale jest to tylko moje prywatne zdanie, może mało ważne,
może niesłuszne. Pozwólcie więc, że posłużę się cytatem, który sobie na
okoliczność tego zebrania przygotowałem.
Tu Wit'ka sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej małą karteczkę, spokojnie ją
rozłożył i przeczytał: Ja lubię naszą młodzież, młodzież budującą
komunizm, młodzież pełną radości życia, młodzież, która tańczy i
śpiewa.
A powiedział te słowa nasz wszechzwiązkowy starosta, współbojownik
wielkiego Stalina, Michaił Iwanowicz Kalinin.
Rozległy się frenetyczne oklaski. Przy niemilknącym ich dźwięku Szturniew
zszedł z mównicy, a załamany tym, co się wydarzyło sekretarz długo jeszcze
nie mógł przywrócić porządku. Tak, cios wymierzony był celnie, kto śmie
sprzeciwić się poglądowi przewodniczącego Rady Najwyższej ZSRR? Gdy wreszcie
sala się uspokoiła, sekretarz komsomołu zabrał ponownie głos.
A więc dobrze. Komitet wycofuje swój sprzeciw, ale proszę raz
jeszcze, abyście tańczyli te tylko tańce, które wam polecamy.
W dobrym nastroju rozchodziliśmy się z zebrania. Tańce zostały uratowane, a
już co będziemy tańczyć, to nasza sprawa. Podchodzono do Szturniewa,
dziękowano mu, ściskano jego dłoń, klepano go po plecach. Stał się bohaterem
zebrania. I ja podszedłem do Wit'ki.
Zuch jesteś, bracie. Że też wytrzasnąłeś te słowa Kalinina, znałeś je
chyba wcześniej? Skąd wziąłeś ten cytat?
A ty nie wiesz skąd?
Nie wiem.
Ja też nie wiem, a właściwie wiem znikąd. Wymyśliłem je sobie
na poczekaniu i włożyłem w odpowiednie usta.
I nie boisz się, że się połapią?
W jaki sposób? Czy ja wymieniłem jakąś literaturę, numer strony czy
coś w tym rodzaju?
Plakat wywieszony w hallu głównego budynku uniwersytetu obwieszczał zebranie
partyjne organizacji uczelnianej. Porządek dnia był co najmniej dziwny:
Sprawa studenta IV roku chemii tow. Jugera. Cóż takiego mógł on
zrobić, że aż poświęcano mu całe zebranie uniwersyteckiej organizacji
partyjnej? Od niego samego niczego nie można się było dowiedzieć. Z
ciekawością oczekiwałem więc zebrania, nawet nie przypuszczając, że będzie
najdłuższym, na jakim mi w uniwersytecie przyszło być.
Aula była jak zawsze pełna. Juger siedział w pierwszym rzędzie, był smutny,
głowę miał zwieszoną. Frołow otworzył zebranie, powołano prezydium. Wszystko
jak zawsze, ale była też pewna nowość zamiast ręcznego dzwonka był
elektryczny, wprowadzono także nagłośnienie, przed prowadzącym zebranie i na
mównicy ustawiono mikrofony. Wyszło z tego na początku zebrania i parę razy
w jego trakcie zamieszanie, bo ta piekielna maszynka zaczynała ni z tego ni
z owego wyć czy gwizdać, ale z niej nie zrezygnowano, wszak była symbolem
postępu technicznego.
Po zakończeniu wstępnych rytualnych czynności Frołow oznajmił, że na
porządku obrad znajduje się jeden tylko, ale bardzo ważny punkt
sprawa studenta Jugera. W celu rozpatrzenia tej sprawy i przedstawienia jego
wyników zebraniu Komitet Uczelniany powołał specjalną komisję, na której
czele stanął członek KU, docent katedry marksizmu-leninizmu, towarzysz
Wowczyk. Jemu też udzielił teraz Frołow głosu.
Wowczyk wszedł na mównicę. Wysoki, gładko zaczesany brunet, w okularach,
które dodawały mu powagi. Wygląd jego odpowiadał opinii, jaką miał. Uchodził
za człowieka niesympatycznego, był przy tym znaną kosą
egzaminacyjną. Ale oddajmy mu głos.
Towarzysze! Komitet Uczelniany powierzył mi oraz komisji, na której
czele stanąłem, sprawę trudną i nader przykrą, sprawę członka naszej
organizacji partyjnej, towarzysza Jefima Jugera. Jest to sprawa szczególnej
wagi, bo dotyczy oblicza moralnego komunisty, a obok takich spraw żadna
organizacja partyjna obojętnie przejść nie może.
Tu uczony marksista wygłosił dłuższy spicz na temat moralności w ogóle i
moralności członków partii w szczególności.
Przechodząc zaś bezpośrednio do sprawy Jugera chciałbym zakomunikować
co następuje. Towarzysz Juger, wobec braku miejsc w domu akademickim,
mieszkał w poprzednich latach na stancji. Oprócz gospodarzy i ich córki
mieszkała tam także ich krewna, obywatelka Bernsztejn. Otóż od obywatelki
Bernsztejn wpłynął na ręce organizacji partyjnej uniwersytetu tej oto treści
list.
Tu Wowczyk odczytał ów list, w którym jego autorka pisała, że ...
obywatel Juger Jefim wstąpił ze mną w stosunki płciowe, które to stosunki
utrzymywał w przeciągu dłuższego czasu, obiecując przy tym, że się ze mną
ożeni. Słowa swego jednak nie dotrzymał. Z czasem, gdy mu się znudziłam,
zaprzestał utrzymywania ze mną stosunków płciowych i zaczął zalecać się do
młodocianej córki gospodarzy, obiecując z kolei jej, że się z nią ożeni.
Dokonał też dla niej podłego oszustwa: na kupionym od kogoś świadectwie
maturalnym wywabił nazwisko poprzedniego posiadacza i wpisał nazwisko tej
dziewczyny. Dzięki temu nie mając matury mogła ona wstąpić do Instytutu
Języków Obcych, gdzie obecnie studiuje.
Towarzysze kontynuował swe przemówienie Wowczyk.
Komisja, której miałem zaszczyt przewodniczyć, przeprowadziła dokładne
badanie wszystkich okoliczności sprawy zasygnalizowanej przez obywatelkę
Bernsztejn. Rozmawialiśmy z nią osobiście. Jest to osoba, której
naszym zdaniem można wierzyć. Potwierdziła wszystko co napisała w tym
liście, uzupełniając jego treść licznymi szczegółami. Z tej rozmowy wynikała
niezbicie wina towarzysza Jugera, człowieka o niskim poziomie moralnym,
niecnego uwodziciela i, nie waham się użyć tych słów, oszusta
matrymonialnego. Zwróciliśmy się także do Instytutu Języków Obcych z prośbą
o wydanie nam świadectwa maturalnego córki gospodarzy Jugera. I cóż się
okazało? Kompetentna ekspertyza wykazała, że świadectwo to jest podrobione,
że istotnie wywabiono w nim pewne dane, jak na przykład nazwisko, i
zastąpiono innymi. Jest to niewątpliwy dowód winy Jugera, bo czy taka
zgodność słów obywatelki Bernsztejn z tym faktem może być przypadkiem? Jeśli
dodamy do tego, że Jefim Juger jest chemikiem, ma dostęp do różnych
odczynników i wie jak się nimi posługiwać, otrzymamy pełen obraz jego winy.
Tak więc winę towarzysza Jugera w sprawie uwiedzenia i oszukania obywatelki
Bernsztejn a także podrobienia świadectwa maturalnego można uważać za
udowodnioną. Komisja wyraża nadzieję, że zebranie partyjne potrafi wyciągnąć
z tego odpowiednie konsekwencje.
Udzielono głosu Jugerowi. Był bardzo zdenerwowany, mówił źle, chaotycznie, a
do tego bardzo emocjonalnie, co bynajmniej nie wpływało pozytywnie na
stosunek audytorium do niego.
Tak więc, owszem. Z obywatelką Bernsztejn utrzymywałem stosunki
płciowe, nawet przez dłuższy czas, ale małżeństwa nigdy jej nie obiecywałem,
to kłamstwo. Zresztą gdybyście ją zobaczyli, to sami przekonalibyście się,
że to kłamstwo. Jest starsza ode mnie i do tego brzydka.
Teraz to jest brzydka, ale przedtem się wam podobała przerwał
ktoś z prezydium. Uwiedliście ją i rzucili.
Wcale jej nie uwodziłem, sama mi do łóżka wlazła!
Towarzyszu Juger! Nie zapominajcie, że znajdujecie się na zebraniu
partyjnym przerwał Frołow.
Przepraszam. Tak więc ani jej ani córce gospodarzy nic nie obiecywałem, a
ze sprawą świadectwa dojrzałości nie mam nic wspólnego.
Jugerowi zadano wiele pytań a potem ogłoszono przerwę. Po przerwie
rozpoczęła się dyskusja. Do głosu zapisało się mnóstwo osób, a w trakcie
trwania obrad listę mówców wciąż uzupełniano. Debata stała się niezwykle
burzliwa. Jedni atakowali Jefima z moralno-bytowoje razłożenije,
inni bronili go uważając, że wina jego nie jest udowodniona bądź powołując
się na to, że znają go jako człowieka porządnego i niezwykle skromnego.
Zaatakowali w swych wystąpieniach Jugera Frołow i Jefremow, po raz pierwszy
wykazując całkowitą jednomyślność, bronił go Andrejew i wielu jego kolegów.
Nastroje stawały się coraz gorętsze, choć argumenty zaczęły się powtarzać. Z
tych wszystkich wystąpień pamiętam dobrze już tylko jedno, bezsprzecznie
najlepsze i najlogiczniejsze, wystąpienie kierownika katedry ekonomii
politycznej, docenta Moisiejewa.
Towarzysze! Odrzućmy emocje i spójrzmy chłodnym okiem na fakty. Czy
można postawić w stan oskarżenia przed zebraniem partyjnym człowieka na
podstawie listu jakiejś egzaltowanej kobiety, nawet po przeprowadzeniu z nią
rozmowy? Skąd ta pewność Komisji, Komitetu i niektórych mówców, że
towarzysz Juger jest winny i że wszystko to, co napisała obywatelka Bernsztejn
jest prawdą? Niewątpliwie Jefim Juger żył z nią, sam się do tego przyznaje,
ale czy to powód do zarzucania mu rozkładu moralnego? Samotny mężczyzna i
samotna kobieta pod jednym dachem, sama sytuacja niejako predestynowała ich
do tego co między nimi zaszło. Za to nie można karać. Co do reszty, to nie
ma żadnych dowodów na to, że obywatelka Bernsztejn pisze i mówi prawdę. Jej
wynurzenia można potraktować raczej jako zemstę zawiedzionej w swej miłości
czy oczekiwaniach kobiety. Przejdźmy teraz do kwestii sfałszowania
świadectwa maturalnego. Fakty mówią tylko o jednym córka gospodarzy
Jugera wstąpiła do szkoły wyższej na podstawie podrobionego dokumentu. Czy
wynika stąd, że dokument podrobił Juger? Nie sądzę i jestem przekonany, że
żaden organ wymiaru sprawiedliwości słów obywatelki Bernsztejn za dowód tego
by nie uznał. Mogła ona wiedzieć o owym fakcie i wykorzystać go dla
oskarżenia towarzysza Jugera.
Robiło się coraz później a dyskusja nie słabła. Co się właściwie stało, skąd
ten zapał polemiczny, co podnieciło tak senne zazwyczaj audytorium?
Niewątpliwie sam charakter sprawy. Ludzie na ogół lubią tego rodzaju
pyskówki i niezwykle się nimi emocjonują. Ale nie tylko to, było coś
jeszcze. Zebrani po raz pierwszy poczuli, że mogą się swobodnie
wypowiedzieć. Przecież sprawa Jugera to nie dyskusja w kwestiach
ideologicznych, gdzie niczego niezgodnego z oficjalnym poglądem nie wolno
powiedzieć, to nawet nie pojedynek Frołow-Jefremow, gdzie też trzeba być
bardzo ostrożnym. Tu można swobodnie mówić, nawet dołożyć Komisji czy samemu
Komitetowi.
Gdzieś koło godziny pierwszej w nocy, gdy zmęczenie wzięło górę nad
emocjami, dyskusja wygasła i Frołow udzielił głosu Wowczykowi dla
wygłoszenia ostatniego słowa komisji. Wowczyk podtrzymał oskarżenie
twierdząc przy tym, że prawdziwość jego została udowodniona i że dyskusja to
potwierdziła.
Towarzysze! Ja stoję na stanowisku, że każdy komunista powinien śledzić
z prowadzeniem się swego członka!
Nie, tego jeszcze nie było! Sala wybuchła śmiechem, sala zatrzęsła się ze
śmiechu. Ludzie dosłownie pokładali się, ryczeli, płakali, kilka osób spadło
z krzeseł, jedna przystawiona ławka wywróciła się wraz z siedzącymi na niej
ludźmi. Na próżno Frołow starał się uciszyć salę, na próżno wydzierał się i
walił pięścią w stół, nikt go nie słyszał, nikt na niego nie zwracał uwagi.
Komizm tego, co powiedział Wowczyk, potrzeba wyładowania się po sześciu
prawie godzinach obrad, wszystko to spowodowało wybuch, którego skutków nie
można już było opanować. Wreszcie Frołow przypomniał sobie, że może
wykorzystać mikrofon. Zaczął więc krzyczeć do mikrofonu, ale bez skutku.
Nacisnął na elektryczny dzwonek i dzwonił nie zdejmując z niego ręki. Na
próżno. Tu nastąpiły nowe wydarzenia z megafonów polała się fala
gwizdów i wycia, zaś dzwonek nie przestawał dzwonić nawet po tym, jak Frołow
zdjął z niego rękę. Cichnące już śmiechy wybuchły na nowo ze zdwojoną siłą.
Ktoś pobiegł po dyżurnego technika, ale okazało się, że poszedł już sobie do
domu. Mikrofon w końcu udało się wyłączyć, ale dzwonek dzwonił nadal. Nie
było innego wyjścia jak wyrwać siłą przewody.
Wznowiono obrady. Wowczyk zakończył swoje niefortunne wystąpienie. Był
poważny i sztywny jak kij, nawet się nie uśmiechnął. Ten człowiek był chyba
absolutnie pozbawiony poczucia humoru.
Towarzysze! Przeprasza za zakłócenie toku zebrania. To nie był dowcip
z mojej strony. Po prostu jestem bardzo zmęczony. Zdanie, które tak was
rozśmieszyło powinno brzmieć tak: ja stoję na stanowisku, że partia powinna
śledzić z prowadzeniem się każdego swojego członka.
Odczytano projekt rezolucji; był bardzo surowy. Żądano w nim usunięcia
Jefima z partii. I znowu zaczęła się dyskusja, mimo nocnej pory bardzo
burzliwa. Większość mówców żądała złagodzenia kary lub niekarania Jugera,
ale byli i tacy, którzy opowiadali się za projektem, a były prokurator
wojskowy Chutorian wzywał nie tylko do wyrzucenia Jefima z partii, ale i do
przekazania sprawy odpowiednim organom. Wszystko to trafiło do jakiejś
trzeciej w nocy i skończyło się tylko naganą.