Słowo wstępne

Czas i miejsce? Wieczór po którymś z algebraicznych seminariów w okolicy 1970 roku, wrocławski Instytut Matematyczny. Słuchacze niespiesznie rozchodzą się, pogawędka to naturalne dopełnienie uprzednich chwil skupienia. Tematyka weksluje ku polityce Naszego Nieodłącznego Sojusznika i palestrant wykazuje obycie niemniejsze niż przed paru minutami w kwestii teorii grup. Opowiada jak po zmianie waluty w 1962, w Nowoczerkasku robotnicy zastrajkowali: stara waluta straciła wartość, a nowej nie dowieźli. Czołgi wypuszczone na ulice strzelały do tłumu i w następne dni wrzucano na ciężarówki anonimowe zwłoki, wiezione na zagrzebanie w nieokreślonych dołach.

Gdy słyszy się zdumiewające i nieznane historie, gdy jakość języka współgra z rozwagą przedstawienia, naturalnym by było oczekiwać, że ktoś zapyta: „czemu pan tego nie napisze?” Ale takie pytanie byłoby wówczas niedorzeczne. Prawdopodobniejsza by była cicha refleksja: „czy on się nie boi mówić o tym?” Wydaje się jednak, że Instytut Matematyczny nie był właściwie rozpracowany – czyli nie było w nim dostatecznej ilości szpiclów.

Powtórzę: czas i miejsce – długo przed ukazaniem się Archipelagu Gułag, daleko od Moskwy. Polacy mieli wielką wiedzę o szczegółach działania ZSRR, choć wcale jej nie szukali.

Jednym z nich jest Bolesław Gleichgewicht, ówczesny palestrant oraz poseminaryjny narrator.

Nie był jedynym w naszym otoczeniu, który mógł stracić wszystko: karierę naukową, wolność, posady członków rodziny, opowiadając znajomym i studentom to, czego dowiedział się o świecie. Najlepszą o tym relacją jest przytoczenie tego skrótu: TKN.

Towarzystwo Kursów Naukowych to polska godna tradycja z XIX wieku. Mówiąc mniej oficjalnie: Latający Uniwersytet. We Wrocławiu w 70-tych latach działali w nim matematycy: Roman Duda, Bolesław Gleichgewicht, Stanisław Hartman, Andrzej Krzywicki, Jan Waszkiewicz. (Z innych osób pamiętam architekta Tadeusza Zipsera i pedagoga Bronisławę Chamcówną.) Wszyscy oni bardzo drogo zapłacili za podtrzymanie tego ponad stuletniego kaganka oświaty.

Ale tylko jeden z nich, właśnie Bolesław Gleichgewicht, doczekał się własnego listu gończego. Nie było w tej ozdobie słupów ogłoszeniowych informacji, że tyczy się doktora habilitowanego z Uniwersytetu Wrocławskiego – no i słusznie. Przed rozlepieniem listu ciemniaki pozbawiły go habilitacji oraz pracy. No a mówić o zwykłym doktorze Gleichgewichcie wprowadzałoby ludność miast i wsi w błąd, mogliby pomyśleć, że szuka się jakiegoś dziwnego medyka.

Wieloma działaniami Bolesław Gleichgewicht zasłużył sobie na gorącą nienawiść ubecji. Przewodniczenie uniwersyteckiej Solidarności, Latający Uniwersytet – ale i syn miał tu swój wkład. Aleksander, młody fizyk, wpadł na pomysł, by w dziesiątą rocznicę Marca zrobić w rodzinnym domu spotkanie z Bogusławą Bleifer. Był to 5/III/1978 i gdy pani Eudokia i pan Bolesław wrócili do domu, nie zastali w domu ani syna ani jego gości – wszyscy, 27 osób, zostali uprowadzeni do aresztu po szarży ciemniaków na małe mieszkanko. Zostały ślady ich buciorów i rozdział w historii wrocławskiej opozycji antykomunistycznej.

Ciemniaki celowały w rodzinę i zdołały załamać karierę jego córki Heleny. Prowadzenie Solidarności na WSSP nie było zbrodnią? Nie szkodzi, można było użyć brudnych sztuczek, by relegować studentkę.

Jak może czuć się pedagog i naukowiec, po niełatwym życiu i opóźnionym starcie zbliżający się do profesury, cieszący się powszechnym uznaniem i szacunkiem, gdy zrządzeniem ciemniaków wszystko nagle się kończy i zamiast wsiąść do tramwaju na Biskupinie i jechać do Instytutu na Placu Grunwaldzkim musi zniknąć, by nie zostać aresztowanym?

Jakie by nie były jego uczucia, znikł wspaniale. I w podziemiu działał. Podejrzewam, że po roku jego konspiracyjnych działań generał Kiszczak chętnie podjął rozmowy z przedstawicielem Rady Prymasowskiej na temat ujawnienia się człowieka, który ciągle widniał na listach gończych, bo jego działanie w podziemiu było drwiną z całego olbrzymiego aparatu represji.

Pomyślne negocjacje na temat ujawnienia się zwróciły pani Eudokii jej męża, ale nie uwolniły go od długiego procesu sądowego ani nie umożliwiły mu powrotu do pracy naukowej i dydaktycznej. Owszem, po iluś latach ciemniaki oddały mu jego habilitację i posadę, by po miesiącu odesłać go na obowiązkową emeryturę.

Uwielbiam historie sukcesu, który pojawia się w najmniej wyobrażalnym momencie. W nich ujawnia się klasa i charakter człowieka.

Osaczony problemami sądowymi, oddalony od matematyki i studentów Bolesław Gleichgewicht pisze w latach 1983-1984 swoje wspomnienia wojenne. Pojawią się dopiero po dekadzie, ale zostaną na długo.

Swada i rzeczowość, autentyczność dialogów i pozorna naiwność spojrzenia, wymuszają skojarzenie z kronikarskim i rozważnym zapisem z Innego świata Herlinga-Grudzińskiego i z przewrotnymi opowiadaniami z Niebieskiej księgi Zoszczenki. Wprawdzie wydawca zrobił, co było w jego mocy, by nikłym nakładem (1700 egzemplarzy) i nonsensownym tytułem (Widziane z oddali, mówiącym o duchu wydawcy a nie o treści książki) zepchnąć ją w niebyt, ale książki mają swoje mechanizmy obronne. Ta książka broni się rzadką kombinacją: opowiada w łatwy sposób o trudnych sprawach.

W zalewie nijakości i bezsensu wydawnictw krajowych ta książka jest nie tylko żywym podręcznikiem historii ale i przypomnieniem czym jest przyjemność lektury. Nawiasem: jego życzliwe i mądre opisy przyjaciół – Ukraińców niosą nieco nadziei, że o najtrudniejszych sprawach można spokojnie rozmawiać. Trzeba tylko jednej prostej rzeczy: lubić swoich bliźnich.

Jestem niezmiernie wdzięczny panu Bolesławowi Gleichgewichtowi za zezwolenie na przedstawienie jego dzieła na mojej sieciowej witrynie i z największą przyjemnością przywracam książce zaproponowany oryginalnie przez autora jej tytuł.

To właśnie o takich sztychach mówiłem: gdy chwila upokorzenia i śmieszności obraca się przeciw systemowi, gdy dawny absurdalny a groźny zarzut o szpiegowaniu staje się szyderstwem z potężnego imperium. Nota bene: imperium istniało gdy powstawała ta książka.

Szczęśliwy koniec: autor przeżył komunizm a ciemniaki przyczyniły się do opisania tego. Ironia zdarzeń bywa balsamem.

Andrzej Solecki

Florianópolis, 16/III/2006