I

 

1 listopada 1939 – 10 listopada 1939

 

1 listopada 1939 roku Warszawa wyglądała jak jedno wielkie cmentarzysko. Tego dnia świece, świeczki i znicze nagrobne płonęły nie tylko na cmentarzach, lecz także na licznych skwerach, ruinach domów i na zasypanych rowach przeciwlotniczych. Wszędzie tam, gdzie we wrześniu ginęli lub byli chowani ludzie. Dzień był wilgotny, ponury, wietrzny, typowy dzień listopadowy, tyle że w tym roku o wiele smutniejszy niż zwykle. Pierwszy okupacyjny dzień Wszystkich Świętych. W moim życiu był on szczególnie pamiętny, przełomowy. Od niego też zacznę moje wspomnienia.

 

Z zamiarem wyjścia z okupowanej Warszawy i udania się na wschód nosiłem się od pierwszych dni po kapitulacji. Jeśli tego dotychczas nie uczyniłem, to głównie ze względu na stały, silny sprzeciw rodziców. Wymknąć się zaś, już nie powiem bez błogosławieństwa, ale choćby bez ich zgody, nie uważałem – rzecz jasna – za możliwe. W dyskusjach z rodzicami miałem mocne argumenty: łatwe do przewidzenia groźne skutki związane z pochodzeniem oraz brak wszelkich perspektyw – uczelnie wyższe były zamknięte. Tymczasem, jak już wiedzieliśmy, we Lwowie działały szkoły, w tym także uniwersytet. Mógłbym więc kontynuować studia (byłem po drugim roku fizyki). Rodzice też mieli mocne atuty. Byłem ich jedynym dzieckiem, jakże więc się rozstawać? A niebezpieczeństwa drogi? A jak dam sobie radę sam bez nich? Powoływano się na doświadczenia poprzedniej wojny: ci, którzy opuścili Warszawę, źle ponoć na ogół na tym wyszli. Namawiałem rodziców, abyśmy wyjechali razem. Ale gdzie tam! A co z naszym mieszkaniem, a co z meblami? Gdzie się podziejemy? Ojciec mój, uważany dotąd za człowieka mało uczuciowego, niemal oschłego, użył także argumentu emocjonalnego: tu się urodziłem, tu umrę. Moją chęć opuszczenia Warszawy traktował niemal jak zdradę.

Tymczasem jednak w Warszawie zaczynało się dziać coraz gorzej i matka uznała, że zatrzymywanie mnie może z czasem zakończyć się, kto wie czy nie fatalnie (chociaż tego, co rzeczywiście miała przynieść ze sobą okupacja niemiecka, nikt wówczas jeszcze nie przewidywał). Dano mi więc wolną rękę, mimo iż ojciec nadal nie był przekonany, że czynię dobrze udając się do Lwowa, a nawet żegnając się ze mną powiedział, że opuszczenie domu rodzicielskiego jest pierwszym krokiem, który uczyniłem w kierunku własnej zguby. Ja jednak wojnę przeżyłem, a moi rodzice nie. Zginęli w komorze gazowej jesienią 1942 roku.

Pod koniec października dowiedzieliśmy się, że szykuje się do wyjazdu narzeczona naszego znajomego, który był w owym czasie w Białymstoku. Wyszedł z Warszawy 7 września na wezwanie do opuszczenia stolicy przez mężczyzn, zawarte w radiowym przemówieniu pułkownika Umiastowskiego. Narzeczona miała umówioną furmankę i szukała współpasażerów. Zdecydowałem się. Jako trzeci miał jechać z nami mój sąsiad, rówieśnik i kolega od lat dziecinnych, Mietek Edelbaum. Ponieważ znalazło się jeszcze kilku chętnych, przyjechały 31 października dwie furmanki. Mieliśmy wyjechać nazajutrz. Dzień był dobrze wybrany: ruch świąteczny mógł ułatwić nam wyjazd z Warszawy, co w tym czasie wymagało już zezwolenia.

Pożegnanie z rodzicami było dramatyczne. Czy jednak zdawałem sobie sprawę, że widzę ich po raz ostatni w życiu? Czy myślałem, czy przypuszczałem, że rozstaję się z Warszawą na siedemnaście lat? Siedemnaście długich lat!

 

Wyjechaliśmy z miasta po południu. Obaj woźnice, mili, rozmowni chłopi znad Buga, mieli też być naszymi przewoźnikami przez tę graniczną rzekę. Jechałem na furze z Mietkiem i Lusią (o ile dobrze pamiętam, tak nazywała się narzeczona znajomego), na drugiej jakiś adwokat z narzeczoną i Wiktor Pryłucki, krewny właścicielki i dyrektorki jednego z gimnazjów żeńskich w Warszawie, znajomy Mietka. Mówiono do niego Witia. Pochodził z Rosji, jego rodzice mieszkali w tym czasie w Leningradzie. Dla niego więc ta podróż była w pewnym sensie czymś odwrotnym niż dla nas. Jeden z woźniców miał przy sobie list polecający napisany do Lusi przez jej znajomych już znad Buga. Komunikowali w nim, że jest to człowiek porządny i godny zaufania, że dowiózł ich w największym porządku i że właśnie udają się na przeprawę przez rzekę.

Most Kierbedzia. Z lewej strony dymiące zgliszcza Zamku Królewskiego. Praga. I oto Warszawa już za nami. Na poboczach szosy dostrzegaliśmy wszędzie ślady wojny. Groby żołnierskie – polskie i niemieckie, strącone samoloty (niestety, widziało się tylko te z biało-czerwoną szachownicą), trupy końskie. Tu i ówdzie spalone chaty.

Do Radzymina dotarliśmy wieczorem, zdaje się już po godzinie policyjnej. Nasi przewodnicy zawieźli nas do małego domku, w którym mieściła się obskurna ni to knajpa, ni to melina. Właścicielem był stary Żyd w jarmułce; usługiwały, jak można się było domyślić, jego córki. Serwowano lurę, nazywaną kawą. W każdym razie można było się ogrzać, a zziębliśmy nieźle. Nie byliśmy zresztą jedynymi gośćmi – przeważali żołnierze niemieccy, niektórzy nawet na służbie, z bronią, wśród nich pijani. Zapamiętałem dobrze jednego. Był bardzo młody, zalany w trupa, i powtarzający w kółko: – Gustaw jest pijany. Ach, gdyby mnie w takim stanie zobaczyła moja biedna mateczka!

Było już późno, gdy udaliśmy się w dalszą drogę. Nasi przewoźnicy jakoś lekceważyli godzinę policyjną, kazali tylko zachowywać się bardzo cicho. Dalszą część drogi odbywaliśmy więc w milczeniu, strasznie zziębnięci, dręczeni niewesołymi myślami.

Wyszków minęliśmy nocą, nie wjeżdżając do miasta. Jednak niedaleko na szosie był posterunek niemiecki, coś w rodzaju rogatki. Budka, szlaban, wartownicy. Zatrzymali nas, przejrzeli wozy, spytali czy nie wieziemy broni lub złota i puścili. Przejechaliśmy jakieś dwieście-trzysta metrów, gdy nagle od strony posterunku zabrzmiało groźne i głośne „halt”. Widocznie namyślili się i czegoś im się od nas zachciało. Nasi woźnice zacięli tylko konie! A tu znowu „halt, halt”, a potem wystrzały karabinowe. Ale byliśmy już daleko. Tylko panie bardzo się zlękły.

Było tak zimno, że raz po raz schodziliśmy z wozów, aby się rozgrzać idąc lub biegnąc obok nich. Zaczęło się rozjaśniać, potem wzeszło słońce. Poranek był piękny. Dookoła wspaniała jesienna przyroda. Na duszy zrobiło się jakoś raźniej. Powiedziałem:

– Złota polska jesień.

– Złota niemiecka jesień – poprawił Mietek, którego trzymały się zwykle dowcipy.

W okolicy, którą przejeżdżaliśmy, nie było niemal widać śladów wojny. Wszędzie natomiast dawała znać o sobie obecność niemieckiej armii i przysłowiowego niemieckiego „ordnungu”. Wzdłuż szosy ciągnęły się akuratnie podwieszone przewody linii łączności. Przy wioskach czy miasteczkach napisy ze strzałkami informowały, gdzie znajdują się takie czy owakie instytucje wojskowe, stacjonuje jednostka wojskowa, mieści się punkt tankowania paliwa itp.

W Kosowie, do którego przybyliśmy około południa, panował wielki ruch. Był to Dzień Zaduszny. Jakoś nie czuło się tu ani wojny, ani okupacji. Na drodze między Kosowem a wsią, do której zmierzaliśmy, spotkała nas jednak niemiła przygoda, coś jakby powtórzenie nocnych emocji pod Wyszkowem z tym, że choć ogólny schemat był rażąco podobny, treść zupełnie różna. Przejeżdżaliśmy właśnie przez odcinek drogi dość dobrze ukryty przed ludzkimi oczyma jakimiś krzakami czy też zagajnikiem, gdy nie wiadomo skąd, jakby spod ziemi, a zapewne z rowu przy szosie wyrośli przed nami dwaj ludzie ubrani w mundury wojska polskiego, bez dystynkcji, nie ogoleni, ale uzbrojeni w karabiny. Zatrzymali wozy i zapytali, kim jesteśmy. Nasi woźnice odpowiedzieli, że jesteśmy wszyscy mieszkańcami wsi, do której właśnie dojeżdżaliśmy (była to wieś, w której mieszkali), że jedziemy z Kosowa. Dziwni osobnicy – robili wrażenie maruderów i chyba nimi byli – ciekawi byli jeszcze czy nie wieziemy broni bądź złota, lub innych drogocenności. Nie, nie wieziemy. Dość powierzchownie obejrzeli nasze bagaże i pozwolili jechać dalej, ale nim dotarliśmy do niedalekiego zakrętu drogi, rozległo się „stać, stać!” Woźnice znów zacięli konie, wozy potoczyły się po szosie, nasi prześladowcy puścili się biegiem za nami, a potem w bok, na przełaj. Widząc, że napastnicy chcą nam przeciąć drogę, chłopi poganiali konie jeszcze gwałtowniej. Na zakręcie nasz wóz o mało się nie wywrócił. W szaleńczym tempie wpadliśmy wreszcie do wsi. Tu byliśmy bezpieczni.

Wieś nazywała się – o ile się nie mylę – Złotoria Mała. Zakwaterowali nas nasi woźnice. Umyliśmy się, ogrzali, najedli, a potem wyspali. Przez Bug mieliśmy się przeprawić nazajutrz.

Następnego dnia obudziliśmy się bardzo późno. Czuło się w kościach trudy odbytej drogi. Mnie w dodatku dolegał żołądek, widocznie za dobrze zjadłem poprzedniego dnia, co po dłuższym okresie niedojadania dało odpowiednie wyniki. W Warszawie już od drugiej połowy września mieliśmy poważne kłopoty z wyżywieniem. Rodzice zdobyli gdzieś trochę pszenicy, którą męłliśmy w młynku do kawy bądź tłukliśmy w moździerzu i z tak otrzymanej mąki piekliśmy bułeczki. Jadaliśmy je na ogół ze śledziami. Nie pamiętam już, skąd mieliśmy taki wielki zapas śledzi. Ale najgorzej było ze zdobyciem wody, gdyż zbombardowana była stacja wodociągów. Kwestii wody chciałbym tu poświęcić kilka słów, odbiegając nieco od toku opowiadania. Odegra ona ważną rolę w moich przygodach.

 

A więc o wodzie, a właściwie o jej braku w Warszawie. Nie ciekła z kranów i nasza służąca Cesia zdobywała ją stojąc w długich kolejkach do studni na cmentarzu powązkowskim. Któregoś dnia wróciła jak zwykle z dwoma pełnymi wiadrami i powiedziała:

– No, przyniosłam wino.

Ojciec nachylił się nad wiadrami i stwierdził, że takiego wina pić nie będzie, bo jest zbyt żółte, co wobec miejsca, z którego zostało zaczerpnięte, nasuwa przykre skojarzenia.

– Ale to jest prawdziwe wino – odpowiedziała Cesia.

Okazało się, że jest to najprawdziwszy włoski wermut Cinzano, który Cesia „zatankowała” w zbombardowanej przed jakimś czasem komorze celnej, znajdującej się naprzeciwko naszego domu. Wina tego stały tam pełne beczki. Odtąd zaczęły się w naszym domu dziwne dni. Matka oszczędzała wodę, zezwalając na używanie jej tylko do mycia. Zamiast herbaty do wszystkich dań piliśmy wino i byliśmy na ciągłym rauszu. W dodatku słodki wermut zupełnie nie pasował do słonych śledzi, a do tego męczyło nas nieustanne pragnienie. Budziło mnie także w nocy. Nie wytrzymywałem wtedy i cichcem wypijałem trochę wody. Sądzę, że robili to i inni domownicy. Gdy matka ekwipowała mnie w drogę, napełniła moją manierkę wermutem. Czułem do niego taki wstręt, że nie wypiłem ani jednej kropli, co, jak się okaże, fatalnie wpłynęło na dalsze moje losy.

 

Wróćmy jednak do Złotorii Małej. Wczesnym popołudniem zaczęliśmy szykować się do przeprawy. Byliśmy wypoczęci, syci i dobrej myśli, choć wizja najbliższych godzin napawała nas pewnym lękiem. Granica była już wówczas zamknięta i przy jej przekraczaniu zdarzały się różne przygody. Dotyczyło to najczęściej przejść na odcinkach nie przebiegających przez rzekę. Bywało, że złapanych wywożono na roboty do Rzeszy. Jednak podobno najgorszą rzeczą, która mogła się przydarzyć, było trafienie do tzw. martwej strefy, to jest do neutralnego pasa między niemieckim a sowieckim obszarem okupacyjnym. Siedziało się tam zwykle bardzo długo, gdyż służby graniczne obu zaprzyjaźnionych wówczas armii przerzucały sobie nawzajem nieszczęsnych uciekinierów. Można sobie wyobrazić, co oznaczał tego rodzaju ping-pong dla tych, którzy stali się w tej grze piłeczką. Nasi chłopi uspokajali nas. Przeprawili już na tamtą stronę mnóstwo ludzi i nigdy nic nikomu się przy tym nie stało.

Nadeszła chwila wymarszu. Wozy czekały już przed chatami. Gospodarz poprosił nas o zapłatę. Mietek szepnął mi, że nie byłoby dobrze, abyśmy obaj wypruwali zaszyte na drogę pieniądze (mieliśmy ich zresztą niewiele) i żebym to zrobił na przykład ja, a on mi potem odpowiednią sumę zwróci. Miał zupełną rację. Poradził mi także wydobyć gotówkę nie w chacie. Wyszedłem więc za dom, niby za potrzebą, rozprułem podszewkę w lewym rękawie i wyjąłem wszystkie pieniądze. W pewnej chwili zauważyłem, że nasz gospodarz podszedł niepostrzeżenie i bacznie mnie obserwuje. Gdy już zapłaciliśmy, poprosił, abyśmy napisali listy polecające go osobom, o których wiedzieliśmy, że także chcą przekroczyć granicę. Uczyniliśmy to chętnie.

Wyruszyliśmy około trzeciej po południu. Nasi woźnice radzili nam nie siadać na wozy, ażeby nie zwracać na siebie uwagi ewentualnie spotkanych Niemców. Szliśmy więc obok furmanek, na których umieściliśmy walizki. Witia, Mietek i ja mieliśmy po jednej walizce, pozostałe osoby natomiast wybrały się w drogę z wcale pokaźnym bagażem.

Pogoda się zepsuła, zrobiło się ponuro. Do rzeki było niezbyt daleko i wkrótce wozy zatrzymały się niemal przy samym jej brzegu. Zdjęliśmy bagaże. Na wodzie kołysała się mała, wąska, wywrotna łódka, którą miano przewozić nas na drugi brzeg. I nagle… Niemcy! Trzej. Patrol. Byli jeszcze daleko od nas. Miarowym, szybkim krokiem szli wzdłuż brzegu w naszym kierunku. Wśród nas zapanowała konsternacja, niemal panika. Tylko chłopi byli spokojni i rzeczowi. Poradzili, aby dać im na przechowanie zegarki i aparaty fotograficzne, bo nam je Niemcy zabiorą, a miejscowych nie będą rewidowali. Obiecali zwrócić wszystko na tamtym brzegu. Tak też zrobiliśmy. Miałem dwa zegarki – ręczny Cyma i kieszonkowy Paweł Buré. W Warszawie wiedziano już, że Rosjanie nie mają zegarków i można je korzystnie sprzedać. Była to swoista lokata kapitału, a właściwie sposób zabezpieczenia sobie możliwości przeżycia do chwili, gdy zacznie się pracować.

Dowódcą patrolu był podoficer o wyjątkowo wrednej gębie. Padły krótkie pytania: dokąd, po co, co mamy ze sobą. I już po raz trzeci w ciągu tych kilku dni: broń, złoto. Zdjąć walizki z wozów, otworzyć. Patroszyli po kolei każdą walizkę, wyrzucając jej zawartość na ziemię. Najlepsze rzeczy brali dla siebie, pozostałe oddawali naszym gospodarzom. Prosiliśmy, żeby zostawili nam cokolwiek. – Po co, jedziecie do bogatego kraju – warknął z ironią podoficer – kupicie tam sobie lepsze rzeczy.

Trochę najgorszych jednak nam zostawili. I one będą miały dla nas wkrótce wartość bezcenną. Dobierają się wreszcie do pierścionków i innych precjozów pań. Lusia płacze spazmatycznie, tłumacząc, że pierścionek jest pamiątką po nieżyjącej matce. W jej obronie staje jeden z żołnierzy patrolu. Podoficer wrzeszczy na niego, że jest idiotą, że na wojnie nie wolno mieć serca, że trzeba brać, co się tylko da itp. Ale pierścionek zostawia.

Było już zupełnie szaro, gdy zakończyła się ta penetracja. Na trawie pozostały dwie kupki rzeczy. Jedna niewielka, ale cenna, druga znacznie większa, mniejszej wartości. Tę drugą załadowali sobie na wozy nasi woźnice.

– Czy ktoś ma większą sumę pieniędzy? – spytał podoficer.

Odpowiadamy zgodnie, że nie. Wtedy podchodzi do mnie i mówi, żebym oddał pieniądze dobrowolnie, bo jeżeli znajdzie je u mnie, rozstrzela. Tłumaczę, że nie mam pieniędzy, na co każe mi zdjąć palto i od razu, bez zbędnych ceregieli, wsadza rękę do lewego rękawa. Jeśli miałbym do tej chwili jakiekolwiek złudzenia czy wątpliwości, że padliśmy ofiarą zmowy – a nie miałem – to od tego momentu wyzbyłbym się ich. To było prawdziwe experimentum crucis.

Gdy Niemcy odeszli, zaczęliśmy prosić chłopów o oddanie nam naszych rzeczy. Na próżno. Dostali je nie od nas przecież, dlaczego by więc mieli je oddawać? Zegarki i aparaty fotograficzne – owszem, ale na tamtym brzegu. Nigdyśmy ich oczywiście nie zobaczyli.

Było już zupełnie ciemno, gdy zaczęto przeprawiać nas na drugi brzeg. Przewożono nas po jednemu. Pluskały wiosła, czarnym blaskiem błyszczała woda. Od czasu do czasu przeszywało mrok światło reflektora. Promień szperał po ziemi, potem podrywał się gwałtownie ku górze i gasł. Wtedy stawało się jeszcze ciemniej i straszniej. Od czasu do czasu dawały się słyszeć pojedyncze wystrzały karabinowe. Łódka znoszona prądem rzeki przybijała do brzegu za każdym razem w innym miejscu i niełatwo nam było z początku odnaleźć się. Głośno baliśmy się nawoływać, aby nie zaalarmować sowieckich żołnierzy pełniących służbę nadgraniczną. Wreszcie, znalazłszy się razem odeszliśmy od rzeki i zatrzymaliśmy się w niewielkiej od niej odległości. Iść dalej po omacku nie miało sensu. Postanowiliśmy zaczekać do świtu. Dawało się we wznaki zmęczenie i zdenerwowanie spowodowane podróżą i przeżyciami tego dnia. Mimo dokuczliwego chłodu spotęgowanego wilgocią zaczęliśmy drzemać. Nie mogąc zasnąć na siedząco, położyłem się na ziemi i kuląc się z zimna zapadłem wkrótce w niespokojny, nerwowy sen.

Szarzało już, gdy się obudziłem. Nie od razu zdałem sobie sprawę, gdzie jestem. Byłem potwornie zziębnięty i jakby połamany. Po chwili dopiero uświadomiłem sobie, że obudził mnie jakiś okrzyk. Moi towarzysze niedoli już nie spali. I znowu ten okrzyk. Skierowałem wzrok w stronę, skąd dochodził. W odległości jakichś 20 – 30 metrów od nas, w stronie przeciwległej do rzeki, na tle ciemnoszarego jesiennego nieba, ujrzałem dwie postacie z karabinami skierowanymi ku nam. Na głowach mieli czapki podobne do pikielhaub. Znałem je z różnych ilustracji, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem, że nazywają się budionówki. Na wszelki wypadek ponieśliśmy ręce do góry. O to im właśnie chodziło. Zaczęli coś mówić. Witia przetłumaczył, że zarzucają nam naruszenie granicy i każą podchodzić do siebie pojedynczo. Obmacali kieszenie i pozwolili opuścić ręce. Moja kolej. Ruszam, ale nogi dosłownie odmawiają mi posłuszeństwa. Byłem taki zmarznięty i połamany, że szedłem niemal się zataczając.

– Ty czto, pjan? – krzyczy do mnie jeden z krasnoarmiejców.

Ucieszyłem się, że zrozumiałem i odpowiadam, że nie. Drugi zaczął mnie obszukiwać. Palto miałem ściągnięte paskiem, na którym wisiała manierka. Zdjął manierkę, odkręcił zakrętkę i powąchał.

– Eto wino – zawołał.

– Wino – potwierdził drugi.

Teraz nie było już żadnych wątpliwości co do stopnia mojej trzeźwości.

– Pijanica – rzucił z wyraźną pogardą jeden z żołnierzy.

– Szpion-pijanica – sprecyzował drugi.

Pytali mnie jeszcze o coś, ale nic z tego nie zrozumiałem. Przetłumaczył Witia:

– Z niemieckimi oficerami wódkę piłeś? Przysłali cię tu szpiegować?

Wszelkie próby wyjaśnień na nic się nie zdały. Zostałem zatrzymany. Witia też. Nie bardzo rozumiałem, za co on; chyba za to, że tak dobrze znał rosyjski. Pozostałym kazano pójść do pobliskiej chaty i czekać na przyjście patrolu. Jak potem, już we Lwowie, dowiedziałem się od Mietka, czekali cztery dni, ale że nikt po nich nie przyszedł, wyruszyli sami i dotarli bez żadnych przeszkód do Białegostoku, skąd Mietek udał się do Lwowa. Tam spotkał wielu naszych wspólnych kolegów i znajomych, którym opowiedział o moim aresztowaniu w charakterze szpiona-pijanicy.

Witka i mnie odprowadzono na posterunek straży granicznej, gdzie pod moim adresem często padało owo „szpion-pijanica”. Raz po raz też powtarzało się „naruszyli granicu”, wypowiadane uroczyście, z wielkim wyrzutem w głosie. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, za jak wielkie przestępstwo uważa się w ZSRR nielegalne przekroczenie granicy w tę czy drugą stronę. Nietykalność tej granicy, jej niejako świętość (swiaszczennaja granica naszej rodiny), stały się niemal symbolem bezpieczeństwa państwa i narodu. W rzeczywistości zaś był to istotny element „żelaznej kurtyny”. Tego terminu oczywiście wtedy jeszcze nie było. Celne sformułowanie Churchilla padło już po wojnie, w jego słynnej mowie w Fulton.

 

Zamknięto nas w dużej stodole zamienionej na areszt. Leżeliśmy na sianie zmarznięci i głodni, pełni niepewności dalszego losu. Wreszcie zaprowadzono nas do jakiegoś pomieszczenia w celu spisania protokołu. Miałem wielkie trudności w porozumieniu się z przesłuchującym mnie komandirem (wprowadzano nas do niego pojedynczo). On nie rozumiał ni słowa po polsku, ja – po rosyjsku. Nie potrafił napisać ani wymówić mego nazwiska. Sylabizowałem je, literowałem, pisałem każdą literę oddzielnie. Nic z tego. Nie umiał tego przetranskrybować na cyrylicę. Najgorsze było to dwa razy występujące „ch”. Wreszcie w odpowiedniej rubryce coś tam się pojawiło, czego z kolei ja nie potrafiłem przeczytać. Gdy zaś wydukał to mój vis-à-vis, nie brzmiało ani trochę podobnie do mojego nazwiska. Padło kolejne pytanie, z którego wyłowiłem tylko jedno znajome słowo – „zawut”.

– Student – odpowiedziałem pewnie.

– Wot durak, imia!

– A imię! Bolesław.

Z napisaniem imienia nie miał większych trudności. Dalej było znacznie gorzej, gdyż długo musiał mi objaśniać każde pytanie, a ja jemu każdą odpowiedź. Po wypełnieniu formularza przemówił do mnie uroczyście i bardzo wolno, abym zrozumiał:

– Ty naruszył granicu. Był pjan.

– Nie byłem pijany – zaprotestowałem.

– Ty był pjan, ty szpion-pijanica.

Mówił jeszcze coś, z czego prawie nic nie zrozumiałem, potem mnie wyprowadzono i znowu znalazłem się w stodole.

Wkrótce wrócił z przesłuchania Witia. Opowiedział mi wiele o sobie. Rodziców nie pamiętał. Wychowała go ciotka. Teraz chciał dotrzeć do rodziców, którzy mieszkali w Leningradzie. Tymczasem miał zamiar zatrzymać się u swego wuja, lekarza w Białymstoku. Oczywiście, jeśli się tam dostaniemy. Gadaliśmy tak i gadali, a tu coraz zimniej zaczęło się robić i jeść się zachciało. Zaczął nas morzyć sen. Zagrzebaliśmy się w sianie, ale coś przeszkadzało mi zasnąć, uwierało. Okazało się że w sianie pode mną schowane były dwie butelki. Jedna zwykłej wódki, druga starki. Wypiłoby się dla rozgrzewki, ale uprzytomniłem sobie, że i tak jestem „szpion-pijanica”. I co by powiedzieli, gdyby poczuli ode mnie specyficzny zapach? Witia też bał się łyknąć; mógłby awansować do tego samego tytułu. Zastanawialiśmy się, skąd tu mogły się wziąć te butelki i czy to czasem nie prowokacja. Wkrótce mieliśmy dostać odpowiedź.

 

Nazajutrz obudzono nas i posadzono na wóz zaprzężony w nędzną szkapinę. Konwojował nas niemłody krasnoarmiejec, zapewne zmobilizowany w celu podania bratniej ręki narodom Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy. Był nie ogolony i bardzo niechlujnie ubrany. Jego długi szynel nie był podszyty od dołu, więc zwisały z niego strzępy. Wkrótce przekonałem się, że szynele innych wojskowych też się strzępią u dołu. Płaszcz żołnierza ściągnięty był brezentowym pasem. Na głowie miał budionówkę z naszytą dużą pięcioramienną gwiazdą koloru zielonego – barwa wojsk ochrony pogranicza – w której środek wpięta była czerwona metalowa gwiazdka z sierpem i młotem. Karabin z nasadzonym czterorowkowym bagnetem nosił na brezentowym pasku. Zdziwiła mnie nieco ta obfitość brezentu w stroju i uzbrojeniu. Potem widywałem także karabiny noszone na sznurku.

Jechaliśmy dość długo. Szkapa leniwie człapała po błocie, nasz konwojent nie poganiał jej. Wreszcie przyjechaliśmy do celu. Było nim jakieś gospodarstwo czy folwark, w którym urządzono strażnicę lub coś w tym rodzaju, położoną przy linii kolejowej. Zamknięto nas w małym pokoiku, zupełnie pustym. Na podłodze słoma.

Po pewnym czasie zaprowadzono nas obu do dużego pokoju, w którym za biurkiem siedział młody wojskowy. Usiedliśmy naprzeciw niego, czekając aż przestudiuje dostarczone mu protokoły. Wreszcie przyjrzał się nam uważnie, ustalił, kto z nas jest kim (mego nazwiska za Boga bym nie poznał) i nie zwracając na mnie uwagi, zajął się Witkiem.

– Priłuckij?

– Da.

– Wiktor?

– Da.

– Wy szpion-pijanica.

– Ja szpion-pijanica? – krzyczy kompletnie zaskoczony tym stwierdzeniem Witia – eto on szpion-pijanica!

I wskazuje oczywiście na mnie. Groza sytuacji, w której się znalazłem po tym „sprostowaniu”, dorównywała jej komizmowi. Komandir obstawał jednak przy swoim. Wziął jakąś notatkę dołączoną do protokołu i pokazując ją Witkowi, mówi:

– Priłuckij Wiktor, szpion-pijanica.

Witia coś odpowiedział, czego nie zrozumiałem, na co komandir zareagował wybuchem wściekłości. Rąbnął pięścią w stół, aż kałamarz podskoczył, po czym nastąpiła ostra wymiana zdań i za chwilę znów znaleźliśmy się w naszej celi.

– Coś mu powiedział, że się tak rozzłościł?

– Ano, że ten, co pisał protokół, był pijany, a nie ja. Wściekł się i wrzasnął, że mu z Armii Czerwonej szynk chcę zrobić.

Wieczorem dostaliśmy nareszcie jedzenie: po sporej miseczce ziemniaków purée ze słoniną.

W nocy zbudził mnie silny ból brzucha. Obudziłem Witka i spytałem, jak mam powiedzieć wartownikowi, że chcę do ubikacji.

– Powiedz: „ja srat' chaczu”.

Pukam w drzwi. Nic. Pukam coraz gwałtowniej. Wreszcie usłyszałem kroki wartownika.

– Ja srać chaczu – krzyczę na cały głos.

Wyprowadził mnie za stodołę. Kucnąłem, do czego jako wychowany w mieście byłem zupełnie nieprzyzwyczajony, i zobaczyłem skierowaną na siebie lufę zakończoną bagnetem. Po chwili znalazłem się w celi i zasnąłem, ale wkrótce znowu obudził mnie ból brzucha. Niestety, zapomniałem już, co mam z tej okazji powiedzieć. Obudziłem więc Wicię. Był wściekły.

– Do jasnej cholery, dwóch słów po rosyjsku nie możesz się nauczyć?

– Dwóch słów to się już nauczyłem: „ja” i „srać”, tylko tego trzeciego nie pamiętam.

– „Chaczu” – poucza mnie Witia.

Znowu pukam do drzwi, znowu powtarzam wypowiedziane przedtem słowa, znowu prowadzą mnie za stodołę.

Gdy wróciłem do celi, Witia zwrócił mi uwagę, że źle wymawiam słowo „srat'” i źle kładę akcent w słowie „chaczu”. Uczynił to z wielką powagą. Ten chłopak był całkowicie pozbawiony poczucia humoru.

Nad ranem wyprowadzono nas z sali na podwórze i przekazano dwom krasnoarmiejcom. Byli to młodzi, dorodni mężczyźni. Jeden miał wygląd prawdziwego osiłka. Bary jak u niedźwiedzia, dobroduszna, szeroka twarz z płaskim, zadartym nosem. Był bardzo tęgi, ale pod warstwą tłuszczu czuło się żelazne mięśnie. W rękach trzymających karabin widać było potężną siłę.

Kazali iść naprzód. Ruszyliśmy, żołnierze zostali nieco z tyłu. Gdy zbliżyliśmy się do muru ograniczającego posesję, zatrzymali się. Usłyszałem suchy szczęk repetowanych karabinów. Obleciał mnie strach. Szedłem dalej, ale już na zupełnie miękkich nogach. Czyżby to już? Chciałem obejrzeć się za siebie, ale bałem się. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, że myśl człowieka może tak szybko pracować. Tak marnie więc się skończy? Nawet bez sądu? Rozwalą jak psa? Wiele naczytałem się i nasłuchałem o zwyczajach panujących w tym kraju, ale od ładnych paru lat nie wierzyłem w to, co u nas pisano o Rosji. Czyżby to wszystko było jednak prawdą? Moje plecy stały się nagle jakieś słabe, bezbronne, czułem niemal fizyczny ból wbijających się w nie pocisków. Skończyło się na strachu. Zaprowadzono nas na małą stację kolejową na linii Warszawa – Białystok i wkrótce, wraz z naszymi aniołami-stróżami, znaleźliśmy się w pociągu pasażerskim. Jechaliśmy w zatłoczonym przedziale razem z „wolnymi” Zabroniono nam z kimkolwiek się porozumiewać. Pytania Witi, dokąd jedziemy, co z nami będzie, żołnierze zbywali milczeniem. Poczęstowali nas jabłkiem. W ogóle obaj byli mili, weseli, rubaszni. Rozmawiali z pasażerami, śmiali się szeroko.

Przywieziono nas do komendantury służby pogranicznej w Szepietowie i umieszczono w dużym pokoju budynku, nieco przypominającego przytulny dworek. Ludzi tam było mnóstwo. Tłok panował taki, że ledwie siąść było można. Jeszcze większy kłopot sprawiało ułożenie się do snu. Powietrze, że choć siekierę wieszaj. Gwar, hałas, rozmowy. Wszyscy byli zatrzymanymi „naruszycielami” granicy. Ci, co na wschód i ci, co na zachód. Inteligenci, robotnicy, chłopi, nawet – jak się później okazało – dwaj notoryczni złodzieje. Niektórzy siedzieli tu od kilku dni, inni już dość długo. Najdłużej zaś pewien facet, któremu zginął wzięty do depozytu podczas przeszukania zegarek. Człowiek ten błagał niejednokrotnie przesłuchującego, by go wypuścili bez zegarka. Tłumaczył, że rozumie, iż zegarek mógł w depozycie zaginąć, że nie ma o to pretensji i że może to oświadczyć na piśmie. Nic z tego. – U nas nic nie ginie – powiedziano mu. – Póki zegarka nie znajdziemy, nie wypuścimy was. Oto co znaczy uczciwość.

Szybko nawiązaliśmy znajomości. Dowiedzieliśmy się, że karmią nieźle, że śpi się na gołej podłodze – nie ma nawet słomy. Wszyscy są zawszeni, my też będziemy. Ale póki co, lepiej nie spać w pobliżu jednego starego chłopa. Jest prawdziwym rozsadnikiem wszy. Wieśniak usłyszał i rzekł bez cienia gniewu, zaciągając śpiewnie:

– A co wy ode mnie chcecie? U mnie swoje wszy, u was swoje. U każdego swoje wszy.

– Ale my nie mamy – zareplikował Witia.

– To będziecie mieli – odpowiedział spokojnie chłopek. – Wszy z potu się biorą i ze zmartwień, pchły z piasku, a pluskwy z pierdzenia.

Jeden z naszych rozmówców, dosyć młody i bardzo inteligentny, okazał się osobistym sekretarzem znanego pisarza Emila Zegadłowicza, autora m.in. Żywota Mikołaja Srebrempisanego, Zmór i Motorów. Inny, wąsaty brunet średnich lat, ubrany w wysokie buty z filcowymi cholewami, bardzo przypominał Stalina. Martwił się głośno, że zostawił gdzieś, i nie wie gdzie, dwie butelki „czegoś mocniejszego”. Teraz by się przydały.

– W jednej była wódka, a w drugiej starka? – pytam.

– A pan skąd wie?

– Bo znaleźliśmy z kolegą w stodole.

Tak, siedział w tej stodole. Cieszył się, że choć – jak mówił – porządni ludzie wypili. Powiedzieliśmy mu, dlaczego nawet nie spróbowaliśmy.

Nazajutrz zaprowadzono mnie na rozmowę, której celem było wypełnienie przez przesłuchującego ogromnej ankiety. Podczas gdy punkt po punkcie wpisywał do rubryk moje odpowiedzi, rozglądałem się ciekawie po pokoju. Na ścianie przede mną wisiał plakat z wydrukowanymi na czerwonym tle fotografiami. U góry największe zdjęcie – Stalin. Niżej – dwa rzędy zdjęć po cztery w każdym. Na dole jeszcze dwie fotografie. W pierwszym rzędzie poznałem Woroszyłowa, a w drugim – Kalinina i Mołotowa. Innych twarzy radzieckich przywódców wówczas jeszcze nie znałem. Po powrocie z przesłuchania dowiedziałem się od sekretarza Zegadłowicza, że to politbiuro. Potem, będąc już na wolności, widywałem ten plakat dość często. Już wiedziałem, że w pierwszym rzędzie widnieli – wyliczam w kolejności – Andriejew, Woroszyłow, Żdanow i Kaganowicz. W drugim – Kalinin, Mikojan, Mołotow i Chruszczow. Na dole zastępcy członków politbiura – Beria i Szwernik. Czasem myślę sobie dziś, jak ułożyły się potem losy każdego z tych ludzi.

Wróćmy jednak do przesłuchania. Prowadzący je był znacznie inteligentniejszy od swoich poprzedników, z którymi miałem do czynienia. Mniej więcej rozumieliśmy się, choć nie bez trudności. Najgorzej było z objaśnieniem przyczyn, dla których nielegalnie przekroczyłem granicę. Nie wiedziałem, jak jest po rosyjsku azyl, on zaś nie rozumiał, co słowo to oznacza po polsku. Tłumaczyłem mu, że uciekłem od hitlerowskiego faszyzmu, że wiem, iż konstytucja radziecka gwarantuje udzielenie azylu, że chcę z tego skorzystać. Coś tam wreszcie z tego pojął. Tak mi się przynajmniej zdawało. Gdy wszystkie rubryki były wypełnione, kazał mi zdjąć marynarkę i przeszukał ją.

– Odiewajs'.

Nie zrozumiałem, o co chodzi i zamiast włożyć marynarkę, zacząłem zdejmować spodnie.

– Odiewajs', job twoju mat'!

Zrozumiałem od razu.

Siódmego i ósmego listopada, w rocznicę rewolucji październikowej, w naszym areszcie panował absolutny spokój. Nikogo nie prowadzono na przesłuchanie, nikogo nie zwalniano, nowych nie wsadzano. Jedzenie było wyraźnie lepsze. Jeden ze złodziejaszków zmajstrował z chleba szachy. Graliśmy na zmianę, a ja biłem każdego partnera. Potem śpiewaliśmy chórem. Wyróżniał się w tym Wacek, przystojny i sympatyczny robotnik. Był naszym solistą i kierownikiem „chóru”. Oprócz polskich znał wiele pieśni rosyjskich, między innymi Wołga, Wołga mat' rodnaja. Był wielkim entuzjastą Kraju Rad, ale chciał się dostać na Zachód, do rodziny.

Facet, który zrobił szachy, dostał ataku epilepsji. Wrażenie było przygnębiające. Nie mogliśmy z Witkiem zasnąć. Długo jeszcze zastanawialiśmy się nad naszą sytuacją, nie wiedząc zupełnie, co nas czeka. Zauważyliśmy tylko, że w czasie przesłuchań nie padało już w stosunku do żadnego z nas „szpion-pijanica”. Może zrozumieli, że jest to nonsens, a może tego rodzaju posądzenie było po prostu politycznie nie na czasie.

Ósmego listopada po południu wywołano z aresztu sześć osób: Witka, mnie, warszawskiego kupca z Nalewek – Oldaka, naszego śpiewaka Wacka, wysokiego bladego studenta Politechniki Warszawskiej i pewnego dryblasa, mieszkańca Gdyni, żołnierza kampanii wrześniowej. Odczytali nam prikaz, którego oczywiście nie zrozumiałem. Witek przetłumaczył mi: wymienieni w prikazie zostają odesłani na tamtą stronę granicy. Dla Wacka, Oldaka, studenta i dryblasa z Gdyni była to wiadomość pomyślna, bowiem zostali schwytani przy przekraczaniu granicy na zachód. Dla Witi przerzucenie na tamtą stronę oznaczało przekreślenie jego marzeń – być może na zawsze – o połączeniu się z rodzicami. Co do mnie, to już sam nie wiedziałem, czy cieszyć się, że powrócę do domu po tylu smutnych przygodach, czy też martwić się, że moje plany nie urzeczywistniły się.

Załadowano nas na ciężarówkę, razem z eskortą. Samochód ruszył i pomknęliśmy w niewiadome.

Jazda – jak na możliwości grata, na którego nas posadzono i stan dróg – była iście kawaleryjska. Pędziliśmy przez jakieś wsie i miasteczka, lasy i łąki. Pozostał mi w pamięci tylko Zambrów, mocno zniszczony wojną. Zapadał zmierzch, wiatr dmuchał w twarze (ciężarówka nie miała budy). Skracaliśmy sobie czas rozmową. Ze studentem rozmawiałem o mechanice teoretycznej. Mieszkaniec Gdyni opowiadał o swoich przygodach frontowych, o tym, jak udało mu się dostać cywilne ubranie, o swojej rodzinie, do której bardzo tęsknił. Na wszelki wypadek dałem mu adres domowy i prosiłem, by wstąpił do nas.

Końcową część podróży odbywaliśmy po takich bezdrożach, że o mało nie wytrzęsło z nas wszystkich bebechów. Wreszcie samochód stanął na skraju lasu. Było już niemal zupełnie ciemno. Kazano nam zejść z ciężarówki i wskazano ledwie widoczną dróżkę leśną, którą mieliśmy pójść sami. Dowódca eskorty zaczął nam czynić wyrzuty, że nie chcieliśmy zostać w Związku Sowieckim i wybraliśmy Niemcy. Witia schwycił się tego, jak tonący brzytwy, tłumacząc, że chce zostać we wspaniałym Kraju Rad i prosi, aby wzięto go z powrotem na ciężarówkę.

– Za późno się namyśliłeś – brzmiała odpowiedź – nie chciałeś od razu, to teraz idź do giermanca.

No i poszliśmy „do giermanca” ową wąską, ledwie widoczną w ciemnościach lasu ścieżką. Szliśmy niedługo. Zatrzymało nas jaskrawe światło nagle zapalonego silnego ręcznego reflektora i potężne „halt”.

– Hände hoch!

Nie rewidowali nas, tylko wrzeszczeli i wrzeszczeli. Potem kazali opuścić ręce i iść naprzód. Czwórka naszych kompanów raźno pomaszerowała, pozostawiając Niemców z tyłu, natomiast my z Witkiem za żadne skarby nie chcieliśmy się „oderwać” od wrzeszczących wciąż i klnących, na czym świat stoi, żołnierzy. Zbyt dobrze pamiętałem uczucie „bezbronnych pleców”. Witek odczuwał chyba to samo. A do tego jeszcze ten straszny, ciemny las. Poszliśmy więc obok żołnierzy, a za chwilę dołączyli do nas pozostali.

Niemcy byli młodymi, wysokimi, dobrze zbudowanymi chłopcami. Wypytywali nas, skąd idziemy i dokąd. Niemiecki znałem tylko ja. Spytałem ich, skąd pochodzą. Okazało się, że z Mazur. Student spytał za moim pośrednictwem, czy umieją mówić po polsku. Odpowiedzieli, że nie, ale już po niedługim czasie przeszli na … polszczyznę i to wcale nie najgorszą, tyle że wymowę mieli twardą i często wtykali niemieckie słowa. Na pytanie, czy są Polakami, zaprzeczyli kategorycznie, dorzucając w formie dość ordynarnej, co myślą o narodzie polskim. Potem zaczęli kląć Polaków, Żydów, kapitalistów, bankierów, komunistów. Klęli wojnę, przez którą muszą się teraz błąkać po lesie, zamiast siedzieć spokojnie w domu. Ale Hitler pokaże tym żydowskim bankierom i kapitalistom, którzy rozpętali wojnę dla własnych zysków, tak jak rozpętali poprzednią, że to już ich koniec.

I tu okazało się, że Wacek jest tego samego zdania. Wacek, zapiewajło rosyjskich piosenek, zwolennik Sowietów i komunizmu, stał się nagle entuzjastą Niemiec i Hitlera! Gdyby znał jakąś niemiecką piosenkę, to by ją chyba zaśpiewał. Student i Niemcy rozprawiali ze sobą, jakby się znali od lat – mówili dokładnie tymi samymi sloganami. Ich poglądy były właściwie takie same. Widać, że nasz spec od mechaniki przeszedł dobrą szkołę w ONR i celująco przyswoił sobie myśl polityczną Bolesława Piaseckiego. Szliśmy tak więc w takt ideologicznego chóru. Pozostali czworo milczeli. Od mizdrzenia się studenta i Wacka rzygać się chciało.

Po jakimś czasie zostaliśmy przekazani innej parze żołnierzy, znacznie starszych. W ciemnościach twarze ich wydawały się tak podobne do siebie, że aż nierozróżnialne. Były jakby wyryte w kamieniu, silne, męskie. Ci wydawali się jakoś szczególne groźni w ponurym majestacie swoich mundurów i hełmów. Nie rozumieli ani słowa po polsku i wszelkie próby studenta osiągnięcia z nimi porozumienia na gruncie ideologicznym spełzły na niczym. Pytali, w jaki sposób dostaliśmy się na tę stronę, czy nie jesteśmy głodni, i czy nie bito nas po tamtej stronie w areszcie. Oldak, zachęcony widocznie życzliwym tonem pytań, rozpoczął konwersację w najczystszym języku … jidysz. Aż wierzyć się nie chciało, że Niemcy rozumieją ten „niemiecki” język. Jakoś im się jednak nieźle rozmawiało, a do tego byli wszyscy w tych samych mniej więcej latach i mieli dzieci w podobnym wieku. Ton, jakim mówił Oldak, też nie był wolny od mizdrzenia się. Chcąc widocznie przypodobać się swoim rozmówcom powiedział, że chociaż jest „untermenszem”, to jednak nie oznacza to bynajmniej, że nie jest „menszem”. Jeden z Niemców uciął te wywody stwierdzeniem, że Oldak nie jest żadnym „untermenschem”, lecz takim samym „menschem”, jak wszyscy. Oldak był uszczęśliwiony, że przywrócono go do gatunku homo sapiens, a ja mocno zdegustowany jego płaszczeniem się. Okazało się podczas rozmowy, że puściliby nas chętnie do domów, ale bali się młodych z poprzedniego patrolu. Mówili, że młodzież w ich kraju jest okropna. Poradzili, żeby wyrzucić broń, jeśli ją mamy, bo będziemy niechybnie rewidowani, a za posiadanie broni grozi kara śmierci. Podziękowaliśmy za okazaną życzliwość. Broni nikt z nas oczywiście nie miał. Po jakimś czasie przekazali nas następnemu patrolowi. Ci byli jacyś zupełnie nijacy. Przez całą drogę nikt z nich nie odezwał się ani słowem. Doprowadzili nas do małego domku i wezwali stamtąd oficera. Widocznie obudzili go, bo wyszedł w bluzie wojskowej bez pasa i w kalesonach. Najpierw posiusiał, a potem zaczął kląć na czym świat stoi. Wreszcie kazał zamknąć nas w małej, drewnianej, oddzielnie stojącej komórce, wykrzykując jakieś mroczne przepowiednie o czekającym nas nazajutrz losie.

I znów znalazłem się na sianie. Czyżby wszystkie domy po obu stronach nowej granicy zostały zamienione na komendantury i strażnice, a wszystkie stodoły i komórki na areszty? Jak potworny stał się świat po tym jednym miesiącu wojny i miesiącu okupacji. Gdzie podział się tamten bezpieczny, spokojny świat, w którym żyliśmy? Może nie najlepszy, może pełen wad, ale jakże inny, normalny, ustabilizowany. Czy wróci jeszcze kiedyś? A co czeka nas jutro? Więzienie, obóz, wywiezienie na roboty do Niemiec czy „ping-pong” na ziemi niczyjej? Straszne myśli snuły mi się po głowie, byłem bliski załamania. W nielepszym stanie byli moi towarzysze niedoli. Wreszcie jednak zmęczenie i senność wzięły górę. Zasnąłem, a właściwie zapadłem w jakiś nerwowy półsen, pełen strachów i koszmarów.

*

– Zginęliśmy, zginęliśmy, zginęliśmy – słyszę przez sen to jedno, wciąż powtarzane przez kogoś słowo, przechodzące w krzyk. Nawet po tym jak mnie zbudzono i przyszedłem do siebie, nie od razu zdałem sobie sprawę, że to właśnie ja krzyczałem. Było zimno, baliśmy się, ale nade wszystko męczyło nas okropne pragnienie. Zaczęliśmy prosić o wodę – nic. Prośby nasze przeszły w chóralny okrzyk: – Wasser, Wasser!

Martwa cisza. W bezsilnej złości tłukliśmy pięściami w drzwi komórki. Bez skutku. Gdyby był tam ktokolwiek, musiałby się odezwać. A więc chyba nikt nas nie pilnuje. Zaczęliśmy szarpać drzwi, ale zawiasy i kłódka trzymały mocno. Brak jakiejkolwiek reakcji na tę szarpaninę utwierdził nas w przekonaniu, że po drugiej stronie nie ma nikogo. A więc może by tak spróbować zwiać. Tylko jak? Obmacaliśmy ściany naszego aresztu i zauważyliśmy, że z tyłu komórki, niemal dokładnie naprzeciw drzwi, dwie deski trzymają się słabiej od innych. Spróbowaliśmy je wyłamać, ale bez skutku. Gwoździe nie puszczały. Miałem na szczęście nieduży scyzoryk i z jego pomocą udało się nam po dłuższych manipulacjach wyważyć wreszcie te dwie deski. Przejście było tak wąskie, że każdy wychodzący musiał zdejmować palto. Przeciskanie się szło najgorzej Oldakowi, mimo iż był drobniejszy od pozostałych. Po nim zostaliśmy już tylko Witia i ja. Wychodziłem ostatni. Muszę przyznać że w tym momencie obleciał mnie strach. Komórka wydała mi się jakimś bezpiecznym schronieniem, zaś wielki ciemny świat na zewnątrz – pełną niebezpieczeństw i zdradzieckich zasadzek, ponurą otchłanią. Gdy wyszedłem i włożyłem płaszcz, zauważyłem, że mój wełniany, wiśniowy szalik, który dał mi na drogę ojciec, pozostał w komórce. Żal mi się go zrobiło, ale wrócić już nie mogłem.

Przez guzdranie się Oldaka zostałem tylko z nim i Witkiem. Inni zniknęli gdzieś w ciemnościach. Poszliśmy dość szybko, na oślep, nie wiedząc dokąd. Jeszcze w komórce powziąłem decyzję, że wracam do Warszawy. Witek też. Powiedziałem o tym mieszkańcowi Gdyni, do którego nabrałem zaufania. Przypomniałem mu, że ma mój adres i że w wypadku gdybyśmy się rozdzielili, niech koniecznie nas odwiedzi. Jeżeli mnie w domu nie będzie, to znaczy, że coś się ze mną stało. Co z tego wynikło, dowiedziałem się dopiero zimą we Lwowie.

Błądziliśmy po omacku. Przy każdym skrzyżowaniu dróg sprzeczaliśmy się, którą wybrać. Szliśmy tak może godzinę, omijając po drodze kilka wsi, gdy wtem zauważyliśmy jakiś przytulny domek, a obok niego komórkę. Wydały się nam dziwnie znajome. No tak, to był nasz areszt! Cóż, trzeba było zaczynać wędrówkę od początku.

Oldak zaczął zdradzać wyraźne objawy naruszenia równowagi psychicznej. Mówił do siebie, na każde nasze pytanie czy uwagę reagował wymyślaniem. Żądał, żebyśmy się od niego odczepili i szli sami. Witek i ja też byliśmy w stanie skrajnego napięcia i wyczerpania.

Przez dłuższy czas omijaliśmy starannie wsie, bojąc się, że możemy się w nich natknąć na niemiecki patrol. Każdy odgłos dochodzący z oddali, każde szczekanie psa wywoływały w nas uczucie lęku. Dłużej tak chodzić nie mogliśmy. Tym bardziej, że niebo zaczynało z lekka się rozjaśniać. Gdy więc wyrosła przed nami kolejna wioska czy osada – a była duża, przypominająca raczej miasteczko – weszliśmy do niej. W niektórych domkach zaczęły zapalać się światła. Zewsząd ujadały na nas psy. Wreszcie zdobyliśmy się na odwagę i zastukali do chaty, w której już nie spano. Otworzono nam.

– Po jakiej jesteśmy stronie?

– Po rosyjskiej.

Bardzo się zdziwiliśmy. Kiedy przekroczyliśmy granicę? I jak? Nikt z żadnej strony nas nie zatrzymywał.

Okazało się, że jesteśmy niedaleko od stacji Zaręby Kościelne, skąd raz dziennie odchodził pociąg do Białegostoku. Witia był szczęśliwy, ja raczej też zadowolony. Ślepy przypadek zadecydował o moim losie. Choć byłem już gotów wracać, zmieniłem decyzję. Tylko Oldak posmutniał. Miał żonę i dzieci w Warszawie i musiał się tam dostać, choć wiedział, na jakie się naraża niebezpieczeństwo.

Zaproszono nas do środka, poczęstowano śniadaniem. Nasi gospodarze radzili przeczekać wczesne godziny poranne w domu, gdyż o tej porze zwykle kręciły się sowieckie patrole. Wreszcie pożegnaliśmy naszych gościnnych gospodarzy (nie wzięli ani grosza za śniadanie), uścisnęliśmy serdecznie Oldaka i ruszyliśmy z Witią w kierunku stacji kolejowej. Gdy doszliśmy do niej, okazało się, że pociąg do Białegostoku już odszedł, a następny będzie dopiero nazajutrz. Czekanie na dworcu, jak nam powiedziano, było niebezpieczne. Patrole wyłapywały tam podejrzanych o przekroczenie granicy bądź o chęć jej przekroczenia. Postanowiliśmy więc dojść pieszo do następnej stacji, do Czyżewa, i tam poczekać na jutrzejszy pociąg. Szliśmy bardzo długo, często odpoczywając. Byliśmy zmęczeni, niewyspani i wciąż jeszcze pod wrażeniem ostatniej nocy. Po paru godzinach zaczął nam doskwierać głód. Gdzieś po drodze, za niepełne pudełeczko sacharyny, które miał Witek, dostaliśmy od chłopa trochę chleba (oj niedużo, bardzo był skąpy), ale na dodatek po talerzu dobrego kapuśniaku.

Nocowaliśmy na stacji w Czyżewie, w malutkim pomieszczeniu dworcowym, oświetlonym nader skromnie świecą palącą się na parapecie okna. Rozbrzmiewała harmoszka – grał krasnoarmiejec, a jego koledzy tańczyli z dziewczynami. Nie byliśmy już głodni. Za dość wygórowaną cenę zjedliśmy jajecznicę i wypili herbatę w żydowskim sklepiku. Ułożyliśmy się do snu po prostu na kamiennej posadzce.

Nazajutrz z trudem wepchnęliśmy się do pociągu. Był przepełniony, nie było gdzie siąść. Staliśmy więc i na stojąco spali. Byliśmy kompletnie wyczerpani. Nagle poczułem, że ktoś szarpie mnie za ramię: Panie, przyjechaliśmy. To już Białystok!