VII

 

druga połowa maja 1941 – 26 czerwca 1941

 

Trwała wielka wojna, a jesień 1940, zima 1940 – 1941 i wiosna 1941 obfitowały w ważne wydarzenia. Coraz bardziej angażowały się w wojnę Włochy, a każde posunięcie przynosiło im nową klęskę. W końcu października Włochy napadły z przyczółka albańskiego na Grecję. Dalszy ciąg kampanii w tym kraju to jedno nieprzerwane pasmo porażek Mussoliniego. W grudniu nastąpiło potężne kontruderzenie Wielkiej Brytanii w Afryce. Gdyby nie Niemcy, Italia byłaby niewątpliwie rozgromiona na obu tych frontach. Aby ratować swego sojusznika, Hitler rozpoczął w marcu ofensywę w Afryce, zaś w kwietniu napadł na Grecję, zmuszając ją – mimo bohaterskiego oporu – do kapitulacji w ciągu dwóch tygodni. Także w kwietniu Niemcy rozpoczęły i zakończyły wojnę z Jugosławią, za to Anglicy oswobodzili Abisynię.

Prasa radziecka ostygła wyraźnie w zachwytach nad zwycięstwami Niemiec i coraz wyraźniej podkreślała neutralność ZSRR. W tym także kierunku szła cała propaganda. Pamiętam, jak Lewczenko w odczycie o sytuacji międzynarodowej (żelazny punkt programu wszystkich propagandzistów, lektorów itp.) perorował, że w chwili, gdy cały niemal świat wciągnięty jest w krwawą wojnę, jedynie ZSRR zachowuje całkowitą neutralność, stojąc – jak się wyraził – jak potężna skała wśród rozszalałego żywiołu morskiego. A było to wtedy, gdy Niemcy na całego szykowały się do uderzenia na Rosję, która przedsiębrała już pierwsze kroki obronne. Świat stał u progu wydarzeń, których skala miała pozostawić daleko w tyle wszystko, co dotąd przyniosła ze sobą II wojna światowa.

 

Pierwsze pomruki nadciągającej burzy zaczęły docierać do Wierzchowa gdzieś pod koniec zimy czy w pierwszych dniach kalendarzowej wiosny. Wierzchów leżał daleko od linii kolejowej, ale mieszkańcy naszej wsi dość często podróżowali, głównie w celu kupienia wyrobów przemysłowych, z czym wciąż było źle, bądź sprzedaży tego, co wyprodukowali i czego mieli w nadmiarze. Od nich też dowiedzieliśmy się o odbywających się ruchach wojsk. Koleje przewoziły duże ilości żołnierzy, taborów, artylerii, a przede wszystkim czołgów. Szło to ze wschodu na zachód, głównie nocami. Transporty maskowano, działa i czołgi nakryte były pokrowcami. W tym mniej więcej czasie zaczęto z Wierzchowa i innych wsi brać mężczyzn do prac przymusowych. Na ten szarwark mieli się stawiać z łopatami. Spotykali tam również ludzi ze wschodnich terenów ZSRR, fachowców od budowli ziemnych. Ci ostatni – jak opowiadał Franek – byli wyposażeni w bardzo dobrze do tych robót przystosowane łopaty, nieduże, ostre, zrobione z dobrej stali. Większość naszych chłopów pracowała przy budowie podziemnego lotniska.

Którejś nocy, a było to chyba na początku kwietnia, obudził mnie, a także innych we wsi, warkot przelatujących samolotów. Po paru dniach przeczytałem w gazecie, że Równe i pobliskie tereny odwiedził w towarzystwie generałów marszałek Timoszenko. Ruchy wojsk, roboty ziemne, przylot Timoszenki, jakoś to wszystko zaczęło się układać – jak mozaika – w określony kształt. Coś się zepsuło między dotychczasowymi sojusznikami, coś poważnego się szykowało. A do tego wszystkiego któregoś dnia mój uczeń z Zawidowa, Szymunek, zapytał na lekcji, czy wiem, że towarzysz Stalin został premierem i czym to wytłumaczyć. Nie wiedziałem jeszcze, że Stalin został przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych (tak się wtedy nazywał rząd radziecki), ale odpowiedziałem, że widocznie sytuacja międzynarodowa jest bardzo poważna, skoro do tego doszło.

A sytuacja była rzeczywiście poważna i działania niemieckie coraz wyraźniej wskazywały na kierunek przyszłego uderzenia. Pierwszym sygnałem (przynajmniej dla mnie) było wkroczenie wojsk niemieckich w październiku 1940 roku do Rumunii. Można to było tłumaczyć co prawda chęcią dobrania się do rumuńskiej ropy. Niemniej Rumunia stanowiła potencjalną pozycję wyjściową dla manewru oskrzydlającego w razie przyszłej wojny z Sowietami. Równie groźnie wyglądały wydarzenia w Jugosławii. W końcu marca naciski niemieckie zmusiły ten kraj do przystąpienia do paktu trzech. Już trzy dni potem nastąpił jednak zamach stanu generała Simonowića i wycofanie się Jugosławii z paktu, zaś 6 kwietnia Hitler napadł na Jugosławię. Znamienny był fakt, że w tej agresji wzięły także udział Węgry.

Przysłowiową kropką nad i było lądowanie wojsk hitlerowskich w Finlandii, za zgodą rządu tego kraju. A więc znowu zajęcie pozycji na skrzydle, tym razem północnym.

Począwszy od wczesnej wiosny coraz częściej słyszano o zrzucaniu nocami skoczków z niemieckich samolotów. Spadochroniarze ci rekrutowali się jakoby spośród miejscowej ludności. Tu podobno kogoś złapało NKWD, tam kogoś złapało, gdzie indziej znowu ktoś wylądował i ponoć go nie złapano. Mówiono, że wpadł w ręce milicji zrzucony z samolotu Plisak. Szeptano, że gdzieś wylądował niemiecki transportowiec i wysadził kilkunastu mężczyzn z rowerami.

Coraz mniej kryli się ze swymi poglądami zwolennicy „proniemieckiej orientacji”, a takich była znaczna większość, zwłaszcza od czasu, gdy chłopów zaczęto zapędzać do kołchozu. Pamiętam dwa interesujące fakty. Pierwszy z nich miał miejsce znacznie wcześniej niż ostatnie opisane tu wydarzenia na arenie politycznej świata, a więc gdy oficjalna propaganda sowiecka była jeszcze antyaliancka (choć już nie tak wyraźnie). Któregoś dnia zauważyłem duże ożywienie we wsi. Radość na twarzach, na ulicy dyskutujące grupki ludzi. Co się stało?

– Nie wiecie, towarzyszu nauczycielu? Anglia skapitulowała.

Zimno mi się zrobiło. Nie może być! Przecież nic takiego nie zaszło ostatnio, jakaż mogła być tego przyczyna? Podchodzę do następnej grupki.

– W Londynie białą chorągiew wywieszono, Anglicy nie chcą więcej wojować. Chyba rewolucja w Anglii.

– Skąd o tym wiecie?

– Przez radio mówiono, sowieckie.

Nazajutrz chwytam gazetę. Jakoś nie widzę, żeby na tytułowej stronie pisano o kapitulacji Wielkiej Brytanii. Tak, ale na tytułowej stronie bywa tylko wstępniak i artykuły o fabrykach i kołchozach. Szukam dalej. Jest, ale niezupełnie to, a właściwie zupełnie nie to. Otóż w Londynie zebrała się grupa intelektualistów, ludzi o nastrojach zdecydowanie pacyfistycznych i zwróciła się do rządu Wielkiej Brytanii o zawarcie pokoju z Niemcami. W artykule chwalono ich bez miary, mówiono o ich szlachetności, o antywojennych nastrojach w Anglii itd., itd. O kapitulacji w gazecie ani słowa. Niektórzy mieszkańcy Wierzchowa oblekli swoje marzenia – pod wpływem usłyszanej wiadomości – w kształty realne. Bywa i tak.

Drugi fakt, o którym chcę tu wspomnieć, zdarzył się w końcu roku szkolnego. Przed szkołą w czasie przerwy między lekcjami pojawił się jakiś facet. Był nieco na rauszu, ale tylko nieco. Powiesił na dwóch drzewach huśtawkę i zaczął zachęcać dzieci, aby się huśtały i nie poszły na następną lekcję.

– Lepiej się pobawcie zamiast chodzić do sowieckiej szkoły.

Wyszliśmy z dyrektorem i poprosiliśmy przybysza, aby zdjął huśtawkę i poszedł sobie. Ten zaczął się stawiać.

– Z kim mam przyjemność? – zapytał nieznajomego dyrektor.

– Jestem niemieckim szpiegiem – odparł tamten.

– Nie pytam o wasz zawód, lecz o nazwisko – spokojnie odpowiedział Pressman.

Intruz jednak nie wymienił swego nazwiska. Dzieci powiedziały nam, że nazywa się Staniszewski.

 

Skończył się rok szkolny. Siedzieliśmy w pokoju nauczycielskim, pisząc niezliczone ilości sprawozdań, wypełniając Bóg wie ile kwestionariuszy, wpisując stopnie do świadectw. Wtem wpadł do pokoju uczeń klasy piątej, najstarszy syn Puszyka i wysapał, że ktoś przykleił na tablicy ulotkę. Rzeczywiście wisiała. Przeczytaliśmy: „Niech żyje niepodległa Ukraina! Niech prawo Stalina przepadnie jak rosa na słońcu! Niech wiecznie żyje pamięć Semena Petlury!”

Napisane to było odręcznie, nawet nie drukowanym pismem. Za parę dni pojawili się w szkole dwaj osobnicy w szarych szynelach bez dystynkcji. Można się było domyślić, kim są. Pogadali z dyrektorem, przywitali się z każdym z nas, pochodzili po klasach. Właśnie siedziałem w maleńkim pokoiku, gdzie mieściła się podręczna biblioteczka nauczycielska. Weszli tam i zapytali, czy mamy w bibliotece książkę do historii dla klasy IV. Mieliśmy ją oczywiście. Poprosili, żebym im pokazał i zaczęli przeglądać, ale dość dziwnie, bo od końca. Za chwilę cel oględzin stał się dla mnie jasny. Niektóre ilustracje w książce były zaklejone, a pewne zdania wymazane fioletowym atramentem. W tym stanie książkę tę otrzymała szkoła. Panów w szarych szynelach interesowało, czy nikt tych naklejek nie odlepiał i czy nie zrobiono niczego, co by pozwoliło odczytać zamazany tekst. Przegląd wypadł zadowalająco. Potem pogadali ze mną o pogodzie, o tym i o tamtym. Mówili po rosyjsku, ja – po ukraińsku, gdyż tak było mi znacznie łatwiej. Następnie spytali, czy wiem coś o ulotce. Opowiedziałem, że kiedy siedzieliśmy w pokoju … itd. Słyszeli to już od innych, ale wysłuchali cierpliwie. Pożegnali się i poszli.

Wieczorem Mowczan powiedział, że widywał tych ludzi. Zwierzył mi się, że po przyjściu Sowietów przesiedział w Ostrogu w areszcie śledczym dziewięć miesięcy, jako podejrzany o nacjonalizm ukraiński (był w czasach Polski jakimś działaczem). Jeden z nich – jak mi powiedział – to naczelnik opergrupy, czyli grupy operacyjnej. Nie wiedział, kim był ten drugi. Natomiast ja dowiedziałem się o tym wkrótce zupełnie przypadkowo. Przechodząc w Ostrogu obok komitetu wykonawczego rady rejonowej zauważyłem dużą tablicę z fotografiami członków komitetu. Wśród zdjęć znajoma twarz jednego z naszych niedawnych gości, tego właśnie, którego Mowczan nie znał. Starszy lejtnant Łatyszew, naczelnik oddziału rejonowego Komisariatu Ludowego Bezpieczeństwa Państwowego. Byłem zdumiony. Co to za komisariat ludowy, o którym nic nie słyszałem? Myślałem, że jest w tej branży tylko NKWD, a tu jeszcze NKGB. Zapytałem o to Bombka.

– A, to jeszcze coś groźniejszego od NKWD. Dokładnie jednak nie wiem, czym różnią się ich kompetencje. Łatyszew był u mnie parę dni temu. Powiedział, że był w jakiejś sprawie w Wierzchowie – nie mówił w jakiej – i że poznał ciebie. Wywąchał, że jesteśmy spowinowaceni i przyszedł o tobie pogadać, bo oni wszystkim i wszystkimi się interesują. Powiedział, że jesteś mądry i inteligentny i że świetnie mówisz po ukraińsku. Dziwił się tylko bardzo, że nie znasz rosyjskiego. Wyjaśniłem mu, że jesteś bieżeńcem.

 

Nie od rzeczy będzie powrócić do sprawy owej książki z historii dla klas czwartych. Autorem jej był niejaki Szostakow. Bez przesady można powiedzieć, że ta Historia dla klasy IV sama miała swą bogatą i jakże znamienną historię. Gdyby tak złożyć koło siebie jedno za drugim wydania tej książki i prześledzić zmiany w tekście, można by z łatwością odczytać ewolucję poglądów Kremla i przebieg walki o władzę oraz zmian kadrowych na sowieckim Olimpie. W Wierzchowie mieliśmy wydanie bodaj z 1937 czy 1938 roku. Zaklejone ilustracje już dawno przyciągnęły naszą uwagę. Oglądając je pod światło odczytaliśmy z wielkim trudem, że były to podobizny marszałków Bluchera i Jegorowa (nie jestem pewien, czy nie było tam także Tuchaczewskiego). Z zamazanym tekstem poszło gorzej, udało się tylko stwierdzić, że dotyczył on „zaklejonych” marszałków.

Moja żona opowiedziała mi kiedyś, że gdy była uczennicą, podobizny popadających w niełaskę przywódców uczniowie sami zaklejali w klasie, oczywiście na polecenie i pod nadzorem nauczyciela. Pamięta, że uczyła się z jakiegoś bardzo starego wydania Szostakowa, gdzie jeszcze widniała fotografia Trockiego. Widniała oczywiście do chwili jej zaklejenia. W pierwszym powojennym wydaniu tej książki było zdjęcie marszałka Żukowa. Chyba już w następnym miejsce to zajęła podobizna Bułganina, który został w tym czasie ministrem obrony ZSRR. Żukow popadł wówczas w niełaskę.

Zmiany dokonywane w podręczniku, już nie poprzez zaklejanie i wymazywanie, lecz – ze względu na zmianę nastawienia do pewnych faktów historycznych – przez zasadniczą przeróbkę tekstu, sięgały nieraz daleko w głąb dziejów. Tak więc w wydaniu, które mieliśmy w Wierzchowie, oderwanie przez Bohdana Chmielnickiego Ukrainy od Polski było uważane za czyn historycznie pozytywny, natomiast przyłączenia jej do Rosji – za negatywny. Chmielnickiego uważano wobec tego za postać kontrowersyjną. Począwszy od któregoś wydania także fakt przyłączenia zaczęto uważać za pozytywny, zmieniając wobec tego opinię o Chmielnickim. Jak w zwierciadle odbija się w tym ewolucja koncepcji politycznej władzy – a wraz z tym ideologii – w kierunku wielkomocarstwowego szowinizmu.

W książce Szostakowa znalazła swe odbicie także zmiana stosunku do Szamila, bohaterskiego przywódcy powstań górali kaukaskich w Dagestanie przeciwko carskiemu samodzierżawiu. Tak też oceniała go historiografia radziecka w okresie przedwojennym i w pierwszych latach po wojnie. Za książkę o Szamilu pewien historyk azerbejdżański (nie pamiętam jego nazwiska) otrzymał w końcu lat czterdziestych nagrodę stalinowską. Aż tu zaraz potem ukazał się artykuł M. D. Bagirowa, pierwszego sekretarza KC kompartii Azerbejdżanu, gromiący dosłownie ową książkę. Z artykułu, będącego wykładnią ówczesnych poglądów Kremla, wynikało, że Szamil był przedstawicielem kaukaskich feudałów, wyzyskiwaczem ludu kaukaskiego, wrogiem idei połączenia się Dagestanu z Rosją, idei postępowej i popieranej przez masy góralskie. Co więcej, był angielskim i tureckim szpiegiem (to już zupełnie w stylu procesów moskiewskich lat trzydziestych; szkoda tylko, że Szamil już wówczas nie żył, zapewne przyznałby się do wszystkiego). Nieszczęsnego autora książki potępiono w prasie radzieckiej w czambuł i odebrano mu nagrodę stalinowską. Nie wiem, co się z nim dalej stało. Ale odtąd w książce Szostakowa – jak i w innych – Szamil z postępowego działacza i bohatera przekształcił się w postać reakcyjną i wrogą wobec narodów Kaukazu.

Zmarł Stalin, rozgromiono jego najbliższe otoczenie polityczne, ujawniono potworne zbrodnie Bagirowa, rozstrzelano go, zrehabilitowano – na ogół pośmiertnie – niemało ludzi, ale Szamilowi nie naprawiono krzywd. Nie jest już co prawda szpiegiem, ale reakcjonistą pozostał. Bo jakżeby inaczej. To wszystko, co dawniej w ZSRR nazywano podbojem dokonanym przez zaborczy carat, dziś nazywa się dobrowolnym przyłączeniem się. Musiała wobec tego zmienić się i ocena postaci historycznych. Gdyby Polska była dziś szesnastą republiką, zapewne targowiczan uznano by za najbardziej postępową część ówczesnego społeczeństwa polskiego.

W Polsce książka Szostakowa nie ma raczej czytelników. Natomiast wielu osobom znany jest przykład zmiany tekstu w Wielkiej encyklopedii radzieckiej. Prenumeratorzy jej otrzymali po likwidacji Berii zawiadomienie, aby wyciąć z odpowiedniego tomu stronicę z hasłem „Beria”, a jednocześnie przysłano im do wklejenia w to miejsce inną stronicę z hasłem „Beringa Cieśnina”. Co myśleć o tego rodzaju manipulacjach i co sądzić o encyklopedii, w której losowo wybrane – z punktu widzenia lingwistycznego – hasło można zamienić brakującym (i to nie byle jakim), chyba nie warto pisać. Przypomina się orwellowski grób pamięci.

*

Coś się szykuje, coś wisi w powietrzu. Już sami spostrzegamy jakiś ruch na szosie idącej od Ostroga, choć jest to podrzędny trakt.

10 maja sensacja nad sensacjami. Rudolf Hess wylądował w Szkocji! Wyleciał samolotem z Niemiec i wyskoczył ze spadochronem. Oficjalna wersja niemiecka głosiła, że ten – jak go nazwano – idealista wierzył w możliwość dogadania się z Anglią i, znajdując się w stanie silnego podniecenia nerwowego, poleciał tam w tym celu, i to wyłącznie z własnej inicjatywy. Nie wiedziałem wtedy, że jest to w zasadzie prawda. Myślałem, że to misja specjalna, z którą posłał go Hitler, aby osiągnąć porozumienie z Wielką Brytanią przed szykującą się zapewne wojną z ZSRR. Tak samo myśleli inni moi znajomi. Poza tym zwracał uwagę fakt kompletnego zaniku aktywności lotnictwa niemieckiego nad Anglią. To też o czymś mówiło.

Dochodziły jakieś słuchy – zapewne od ludzi mających dobre odbiorniki i słuchających Londynu – o ruchach wojsk niemieckich w kierunku na wschód.

20 maja Niemcy dokonały inwazji na Kretę. Z powietrza.

 

Dyrektor zakomunikował mi, że zostałem wytypowany na kurs podwyższania kwalifikacji nauczycieli matematyki i fizyki w Ostrogu. W nadchodzącym roku szkolnym będę nauczał zapewne tylko tych przedmiotów. W przyszłym roku powinienem podjąć zaoczne studia w instytucie pedagogicznym w Równem.

Spakowałem swoje manatki i w pierwszych dniach czerwca pojechałem do Ostroga.

Miasto zmieniło się nie do poznania, stacjonowało tu mnóstwo wojska. Nawet niektóre budynki publiczne zostały oddane do użytku armii. Nic dziwnego, Ostróg był bliskim zapleczem przyszłego frontu. Już wkrótce niektóre oddziały zaczęły opuszczać cichaczem, nocą miasto, udając się na zachód, a na ich miejsce – też nocą – przybywały nowe ze wschodu.

Wśród ludności cywilnej panował niepokój. Ludzie nie odchodzili od odbiorników. Do Mirki i Bombka niemal co dzień przychodził ich przyjaciel, pan Finkel, bardzo zaniepokojony sytuacją. Przyprowadzał zwykle swego znajomego, chodzące BBC. Ten człowiek spędzał dosłownie dni i noce przy radiu. Codziennie zdawał nam szczegółowe sprawozdanie z ruchów wojsk niemieckich i sowieckich po obu stronach wspólnej granicy. Straszył nas okropnie, a na pożegnanie mawiał niezmiennie: – Ale wojny nie będzie.

 

Zacząłem uczęszczać na kursy. Zajęcia odbywały się w jednej ze szkół, przed południem, potem byliśmy wolni. Wykładano nam między innymi fizykę ogólną i arytmetykę teoretyczną, innych przedmiotów już nie pamiętam.

Zajęcia z fizyki prowadził miły i nieco śmieszny pan, przypominający mi francuskiego aktora Sachę Guitry. Był bieżeńcem. Po ukraińsku mówił fatalnie. Przedstawił się jako absolwent Sorbony. Wykład prowadził tak, jakbyśmy byli dziećmi lub półanalfabetami. Gdyby nie zapowiedział, że będzie uczył tak właśnie, jak my mamy uczyć w szkole, podejrzewałbym, że sam nic nie umie.

Arytmetykę teoretyczną wykładał początkowo nauczyciel jednej ze szkół w Ostrogu, Anisimow. Rosjanin, człowiek miejscowy, już niemłody, szpakowaty, diablo przystojny. Był nauczycielem matematyki już od wielu lat, podobno dobrym. Piszę „podobno”, bo z arytmetyką teoretyczną sobie nie radził, mimo iż program wykładu był raczej łatwy, taki, jaki powinien być dla nauczycieli klas V – VII.

Któregoś dnia Anisimow nie przyszedł na wykład, widocznie zrozumiał, że poziom przekracza jego możliwości. Zmienił go mały, ale krzepko zbudowany człowieczek. Też miejscowy nauczyciel. Wykładał i prowadził ćwiczenia doskonale.

Wywołał mnie kiedyś do tablicy i zorientował się, że znacznie góruję wiedzą nad innymi. Na przerwie podszedł do mnie i zapytał, czy studiowałem już gdzieś matematykę. Okazało się, że był absolwentem Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego, a więc moim starszym kolegą. Wspominaliśmy naszych profesorów i asystentów, a mieliśmy też kilku wspólnych znajomych wśród studentów, między innymi wybitnie utalentowanego Mariana Wojdysławskiego, o którym wspomniałem już, pisząc o pobycie we Lwowie.

 

W godzinach poobiednich – czasie wolnym od zajęć – chodziłem do kina, odwiedzałem znajomych, leczyłem zęby. Często przychodził do mnie wspomniany już student Wolnej Wszechnicy. Prowadziliśmy długie dyskusje, głównie poświęcone sytuacji politycznej, coraz bardziej napiętej. Właśnie znajomy Miry i Bombka przyniósł nowe wiadomości, usłyszane z Londynu, że ZSRR przerzuca na swą zachodnią granicę ogromne masy wojska. Za kilka dni w gazetach ukazało się dementi TASS-a, bardzo charakterystyczne dla tej agencji. Od tamtego czasu czytałem i słyszałem wiele podobnych – chodzi o pewną ich formę i styl – i z czasem doszedłem do wniosku, że są one prawie zawsze potwierdzeniem tego, czemu zaprzeczają. Tamto oprowierżenije TASS dobrze pamiętam. Brzmiało ono mniej więcej tak: Ostatnimi czasy w niektórych burżuazyjnych gazetach wychodzących w krajach zachodnich, a także w transmisjach radiowych tych krajów, wiele się pisze i mówi o koncentracji wojsk radzieckich wzdłuż granic zachodnich ZSRR. TASS upoważniony jest do zakomunikowania, że tego rodzaju wiadomości podawane przez prasę i radio zagraniczne są czystym wymysłem, nie mającym niczego wspólnego z rzeczywistością, a mającym na celu zakłócenie dobrosąsiedzkich stosunków między ZSRR i Niemcami. Kłamliwe są również wiadomości o przerzucaniu z głębi kraju ku jego granicy zachodniej kontyngentów wojsk i jednostek wojennej floty morskiej. W Związku Radzieckim nie odbywa się żadna koncentracja sił zbrojnych ani żaden ich transport w jakimkolwiek kierunku. Niewielkie lokalne ruchy wojsk związane są z przeprowadzaniem corocznych letnich manewrów i wyjściem jednostek do obozów letnich, zaś ograniczony co do rozmiarów przejazd pewnych pododdziałów odbywa się jedynie w celu sprawdzenia sprawności transportu kolejowego.

A tymczasem z Londynu codziennie płynęły na falach eteru nowe wiadomości: to o przerzuceniu z Syberii na Białoruś dywizji, to o wyjściu z portu w kierunku zachodnim okrętu itp. I znowu komunikat TASS-a, dementujący owe rzekomo nieprawdziwe wiadomości, a potem nowe wiadomości itd.

 

Coraz więcej wojsk przechodziło przez Ostróg. Nie widziało się jednostek pancernych ani artylerii. Przeważała piechota i oddziały uzbrojone w moździerze (po rosyjsku minomioty). Szły już nawet w dzień. Mało było widać piechoty zmotoryzowanej, przeważała tradycyjna, a ciężkie moździerze miały głównie trakcję konną.

Powołano niektórych rezerwistów spośród rdzennych obywateli sowieckich.

Kilka dni przed samym wybuchem wojny wojsko zajęło gmach Komitetu Wykonawczego Rady Rejonowej. Komitet wykwaterowano, zdaje się, do jakiejś szkoły. Po Ostrogu chodziła plotka, że odbyło się to w sposób humorystyczny: do przewodniczącego Komitetu wszedł żołnierz narodowości uzbeckiej czy tadżyckiej, przysłany przez dowództwo i powiedział:

– Komitiet uchodit' otsiuda!

– Czto? – spytał oburzony przewodniczący. – Eto wied' Komitiet rajonnowo sowieta!

– Moja twoja nie ponimajet. Won otsiuda!

No i wysiudał.

 

19 czerwca otrzymałem kartę pocztową z domu – ostatnią wiadomość od rodziców. Była datowana 15 maja. Poprzednie, wysłane 5 marca i 4 maja, przekazano mi do Wierzchowa. Nie były to już „kartki pocztowe” lecz „Postkarten”. Zamiast Hindenburga z nadrukiem „Deutsche Post Osten” miały znaczki z napisem „Generalgouvernement”. Na pierwszej z trzech kart pieczęcie cenzury Oberkomando der Wehrmacht, na dwóch pozostałych – pieczęć w postaci czerwonego okręgu z literami „Ab” wewnątrz. W lewym górnym rogu też coś nowego: prostokątna pieczątka z napisem „Judenrat Warschau”. Nadawca (przepraszam – Absender) już nie Maria i Adam Gleichgewicht, lecz Mindla i Abram – nazwisk nie musiano zmieniać. A i adres się zmienił. Nie Dzika 25, gdzie mieszkaliśmy przed wojną i skąd otrzymywałem listy, lecz Miła 64. Od razu domyśliłem się, że w Warszawie jest getto i że rodzice musieli wobec tego zmienić mieszkanie.

Treść tej karty z 4 maja dała mi dużo do myślenia. Zdanie „mamy własne mieszkanie” świadczyło nie tylko o tym, że nie każdy je ma, lecz także o tym, że w gettcie jest to rzecz niebagatelna. Z tych trzech pokoi, jakie w tym mieszkaniu mają (w poprzednim mieliśmy pięć), dwa muszą odnajmować. Cóż w tym dziwnego, skoro ojciec od czasu wojny nie pracuje! Klepią więc straszną biedę, skoro racuchy usmażone na moje urodziny i picie herbaty za moje zdrowie były ewenementem opisanym szczegółowo przez matkę. No i ten dopisek „przysyłaj paczki żywnościowe”. Widocznie w getcie – a może w całej Warszawie – panuje głód.

*

20 czerwca Pressman zakomunikował mi pomyślną dla niego i smutną dla mnie wiadomość. Został przeniesiony na własną prośbę do Ostroga jako szeregowy nauczyciel. Starał się o to od dawna. Na jego miejsce miał przyjść dotychczasowy dyrektor szkoły z pobliskiej wsi. Ta okoliczność zasmuciła mnie nie mniej niż odejście Pressmana, człowieka wyjątkowo porządnego i dobrego, do którego przyzwyczaiłem się i z którym polubiliśmy się. Mój przyszły szef był znanym lekkoduchem. Wsławił się na cały rejon (mówiono o tym „w poriadkie kritiki i samokritiki” na naradzie styczniowej) tym, że przepił z woźnicą pieniądze otrzymane w banku w Ostrogu na pensje dla nauczycieli jego szkoły. Nie posadzono go, ponieważ zobowiązał się spłacić je w przeciągu bodaj roku poszkodowanym, którzy wobec tego nie wnieśli skargi do sądu.

– Jutro jest sobota – zwrócił się do mnie Pressman. – Bardzo was proszę, żebyście pojechali po zajęciach na kursie ze mną i nowym dyrektorem do Wierzchowa. Pomożecie przy przekazaniu szkoły. Pracy nie będziecie mieli zbyt wiele. Odpoczniecie sobie, a na poniedziałek wrócicie.

W sobotę 21 czerwca po obiedzie pojechaliśmy w trójkę do Wierzchowa.

22 czerwca, najdłuższy dzień roku. Ranek wstał pogodny, piękny. Gdy przyszedłem do szkoły, zastałem w niej obu dyrektorów i Barabasza. Odwalili już część roboty. Zaraz też przystąpiliśmy do przekazywania gabinetu fizyki. Był dość bogaty – większość wyposażenia pochodziła z czasów Polski. Dość szybko się z tym uporaliśmy i na tym moja rola się zakończyła. Miałem potem przyjść coś tam jeszcze podpisać.

Zaszedłem do Tuszmanów. Pani domu bez długich wstępów oznajmiła, że nie ma nic przeciwko temu, abym zamieszkał u nich w przyszłym roku szkolnym, oczywiście z wyżywieniem. Była osobą szczerą i nie ukrywała, że główną przyczyną zmiany jej stanowiska są trudności z zaopatrzeniem w opał, szczególnie dotkliwe dla kułaków. Nauczyciele natomiast dostają przydział drewna. Bardzo się ucieszyłem z perspektywy radykalnej poprawy warunków mieszkaniowych. Zapytałem jeszcze, czy zagraniczne radio przekazywało jakieś ciekawe wiadomości, ale okazało się, że jeszcze dziś nie słuchała.

Minęło południe. Było pięknie, ale gorąco. Poszedłem do lasu pospacerować. Spotkałem tam starszą siostrę mojej uczennicy Olgę Jarową. Gdy zbliżaliśmy się do szosy, podeszli do nas uczniowie z Zawidowa, Dlouhy i Szymunek. Poszliśmy razem, gwarząc o pięknej pogodzie i planach na przyszły rok szkolny. W pewnym momencie Szymunek zapytał, czy słuchałem radia. Odpowiedziałem, że nie. A co takiego? Chłopiec jakoś dziwnie rozejrzał się dookoła i ściszając głos powiedział:

– Bo przemawiał przez radio towarzysz Mołotow i powiedział, że napadły na nas Niemcy i że jest wojna. Tatuś sam słyszał.

– A dlaczego tak się bojaźliwie rozglądasz i tak cicho o tym mówisz?

– Boję się, żeby mnie nie oskarżyli o „rozpowszechnianie słuchów”.

– Jakich słuchów? Przecież jeśli twój ojciec słyszał, to tak chyba jest. To nie słuchy, to fakt.

Wiadomość wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Właściwie oczekiwaliśmy tego od pewnego czasu, ale jednak… No tak, skrycie marzyłem przecież o tym, spodziewając się, że może przyspieszy to klęskę Niemiec hitlerowskich. Ale z drugiej strony, kto wie, co przyniesie nam ta wojna? Czy Rosja jest naprawdę taka silna, jak nam to sugerowała propaganda? A jeśli nawet bardzo silna, to czy wytrzyma to pierwsze uderzenie? Widać było co prawda przygotowania do wojny, ale jednak jakiś element zaskoczenia mógł tu zaistnieć. Oprócz tego, to napadający wybiera główne kierunki natarcia i gromadzi na nich przeważające siły, co zapewnia mu – przynajmniej na jakiś czas – przewagę. W każdym razie koniec ze spokojnym życiem, dość marnym, ale jednak spokojnym. Ola rozpłakała się. Miała konkretny powód – wezmą na wojnę ojca, był jeszcze młody.

Zbliżyliśmy się do szosy. Na niebie co pewien czas przelatywały na dużej wysokości pojedyncze samoloty, nie sposób było dostrzec znaków rozpoznawczych. W każdym razie nie bombardowały i nie otwierano do nich ognia. Idąc szosą spotkaliśmy furmankę, powożoną przez żołnierza narodowości z pewnością azjatyckiej. Przystanął i zaczął z nami rozmowę. Mówił tak, że ledwie go rozumieliśmy. Jechał z Równego do Ostroga.

– Co tam w Równem? – spytałem.

– W Rowno samolot letat', letat' i strielat',

– Kto strielat'? – zapytałem, dostosowując się do jego sposobu mówienia.

– Mnogo, mnogo strielat' – odpowiedział.

– No kto strielat', samolot ili w samolot?

– Moja nie znajet. Letat' i strielat'.

– Eto wojna?

– Moja nie znajet.

I tyleśmy się dowiedzieli.

Weszliśmy na główną ulicę wsi. Już bez Olgi, która pobiegła do domu. Można było dostrzec pewne ożywienie – tu i ówdzie stały małe grupki ludzi szepczących coś między sobą. Przeszedłem obok jednej z nich. Byli to znani z widzenia chłopcy, może dwudziestolatki. Właśnie w tym czasie pojawiło się bardzo wysoko na niebie kilka samolotów.

– Radzieckie – powiedziałem, widząc, że nie było żadnej walki powietrznej ani odgłosów zenitówek, czy wybuchów pocisków przeciwlotniczych.

– Tak, radzieckie – powiedział z ironią któryś z chłopców. Pozostali roześmiali się głośno.

Franka zastałem przy radiu. Dał mi też słuchawki. Spiker czytał wygłoszone wcześniej przez radio przemówienie Mołotowa. Potem nadawano postanowienia, dekrety itp. Ogłoszono mobilizację.

Późnym popołudniem wyszedłem z domu. Odwiedziłem Józefa Klusika, potem poszedłem główną drogą w dół. Wieś huczała. Coraz większe grupy zbierały się przed chatami. Coraz więcej pijanych. Ludzie nie ukrywali radości.

Na niebie znów pojawiły się samoloty. Usłyszałem charakterystyczny dźwięk rwących się pocisków. Na nieskazitelnym błękicie wykwitły maleńkie pierzaste obłoczki. Przypomniał mi się Wrzesień.

Ściemniało. Na niebie, nisko nad horyzontem jarzyła się łuna. To palił się Zdołbunów, nieduże miasto, za to ważny węzeł kolejowy. Wieś wrzała. Ludzie pili na umór, śpiewali i wrzeszczeli. Przypominały się sceny z Ogniem i mieczem. Drogą mknęła bryczka powożona przez pijanego w sztok szewca Leontija Marczuka. Zobaczył mnie, zatrzymał konie:

– A co, nie mówiłem, że będzie wojna? I jest. Wojna, wojna! Ale wy się nie bójcie, Borysie. Zostańcie z nami. Co z nami będzie, to i z wami.

Spotkałem Barabasza. Powiedział, że mężczyznom podlegającym mobilizacji doręczono już wezwanie. Tym tłumaczył dziki sabat rozgrywający się w Wierzchowie. Niewątpliwie miał trochę racji, ale główna przyczyna tkwiła jednak nie w tym. Mówił, że chodzą słuchy o dużej przewadze Niemców w powietrzu, natomiast Rosjanie osiągnęli jakoby znaczne sukcesy w walkach naziemnych i przybliżają się ponoć do Warszawy. Na jedną małą chwilkę zalała mnie ciepła fala radości. Potem pomyślałem, że to jednak zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.

Pressman przekazał już szkołę nowemu dyrektorowi. Był pełen niepokoju. Mimo późnej pory zdecydował się iść pieszo do Ostroga. Namawiałem go, by zaczekał do jutra, ale nie zgodził się – bardzo martwił się o rodziców.

Nazajutrz wstałem bardzo wcześnie. Na niebie widziało się od czasu do czasu przelatujące na zachód w szyku bojowym samoloty radzieckie. Wracały w tym samym szyku, a luki w nim wymownie świadczyły o stratach. Na szosie panował ogromny ruch. Szła piechota, jechały samochody pancerne, od czasu do czasu pojawiały się czołgi. Imponowała ogromem dział artyleria. Patrzyliśmy na to razem z Klusikiem.

– Panie Bolesławie – zdumiał się stary nauczyciel. – Nie miałem pojęcia, że Rosja ma taką potężną armię.

Poszedłem pod budynek rady wiejskiej w nadziei, że uda mi się pojechać do Ostroga wozem z powołanymi do wojska. Pożegnaliśmy się z Klusikiem.

– Do widzenia, panie Józefie. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. A tymczasem życzmy sobie wzajemnie zwycięstwa.

– Czyjego? – zapytał zawsze przekorny Klusik.

– Rosji – odparłem, wiedząc dobrze, że pan Józef i tak zrozumie, co mam na myśli.

– A co będzie, jak nikt nie wygra?

I to były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem.

Przed radą wiejską pełno ludzi: poborowi zalani w pestkę oraz płaczące matki, żony, dzieci, krewni. Aż serce się krajało. Furmanki były tak przeładowane, że nie było dla mnie miejsca i postanowiłem pójść do Ostroga pieszo. Pożegnałem się ze znajomymi. Jakiś czas szedłem z Szymunkiem seniorem, nauczycielem z Zawidowa.

– To początek końca Hitlera – powiedział. – Rosji on nie podbije.

Wyszedłem na szosę. Przechodził właśnie duży oddział piechoty. Przechodził dosłownie. Żadnych ciężarówek, po prostu żołnierze szli, zmęczeni upałem, kurzem, długą drogą. Żal mi ich było. Pukali do chat, prosili o wodę. Jeden żołnierz wręczył kobiecinie list do domu. Kartka papieru złożona w trójkąt. Prosił o wrzucenie do skrzynki. Inny zasłabł. Koledzy rzucili mu się na pomoc. Ktoś z chaty wyniósł szklankę wody. Ale żołnierz nie odzyskał przytomności – umarł. Udar słoneczny, a może atak serca, kto tam wie. Zakopali go w lasku przy szosie, usypali mały kopczyk. Nawet tabliczki nie postawili. Nieznany żołnierz. Rodzina nigdy się nie dowie, gdzie spoczywa.

Szedłem szosą pełen niewesołych myśli. Ruch wojsk prawie ustał. Od czasu do czasu tylko przejeżdżały samochody pancerne. Na niebie snuły się samoloty. Nieraz ich warkot był ledwie słyszalny, a samych maszyn nie było widać.

Byłem już bliżej Ostroga niż Wierzchowa, gdy zauważyłem dość nisko nad lasem – w dużej ode mnie odległości – powoli opadający spadochron. Kołysał się rytmicznie. Coś było do niego przymocowane; tak, raczej coś, nie ktoś, chociaż z daleka nie można było dokładnie rozpoznać. Już w Ostrogu dowiedziałem się, że Niemcy zrzucają na spadochronach broń. Specjalne patrole, wchodzące w skład tzw. „istriebitielnych batalionow”, złożonych z milicjantów, enkawudzistów i przydzielonych żołnierzy, na wieść o takim zrzucie wyjeżdżały samochodem w jego kierunku, aby go przejąć, ale rzadko się to udawało. Na ogół zrzuty stawały się łupem miejscowej ludności, do której były właśnie adresowane. Niemcy liczyli na poparcie Ukraińców.

*

Holcmanowie ucieszyli się bardzo z mego powrotu do Ostroga. Od wczoraj nachodziła ich stale Mirka, zdenerwowana moją nieobecnością. Pobiegłem do banku, gdzie pracowała, aby ją uspokoić. Na kurs tego dnia już nie poszedłem, było zbyt późno. Odwiedziłem moją nauczycielkę ukraińskiego Firę. Mieszkała przy głównej ulicy Ostroga, przez którą szły wojska na zachód. Siedliśmy wraz z jej ojcem przed domem, aby obserwować przemarsz. Co pewien czas pojawiały się nowe jednostki. Prawie wyłącznie artyleria. Wielkie traktory na gąsienicach ciągnęły to ogromne armaty o wysmukłych sylwetkach, to znów potężne pękate haubice. Za nimi w ciężarówkach bądź w specjalnych pojazdach na gąsienicach, ciągnących mniejsze działa, jechali żołnierze artylerzyści. Niektórzy z nich grali na harmoniach. Bywało tak, że harmonista siedział okrakiem na lufie monstrualnego cielska armaty. Chłopcy byli spokojni, weseli. Nieraz wykrzykiwali coś do dziewcząt stojących na ulicy. Ilu z tych zdrowych, silnych młodych ludzi przeżyje jutrzejszy dzień? Ilu z nich padnie może już dziś ofiarą nalotu?

Obserwując tę niekończącą się paradę wojskową, prowadziliśmy z ojcem Firy ożywioną wymianę zdań. Wiadomo już było, że Niemcy rozpoczęli ofensywę na ogromnym froncie od Morza Białego do Morza Czarnego, że rzucili kolosalne siły. Z naszych obserwacji w ostatnich tygodniach przed wojną i z obecnych wynikało, że Związek Radziecki wprowadził do walki – i wciąż wprowadza – ogromne masy wojsk i techniki.

– Patrząc tylko na to, co przez nasz Ostróg przejeżdża – powiedział ojciec Firy – można dojść do wniosku, że Sowieci dysponują wielkimi siłami i że powinni rozgromić Niemców.

– Tak, ta artyleria rzeczywiście jest imponująca – odrzekłem – ale mało się widzi wojsk pancernych. Zresztą może idą inną drogą. Chciałbym, aby było tak, jak pan mówi. Nie wiemy jednak, co rzucono do walki po drugiej stronie frontu. Boję się przewagi Niemiec pod względem organizacji, dyscypliny i jakości sprzętu. Ogólnie jednak rzecz biorąc, jestem optymistą.

Wieczorem odwiedziłem Mirkę i Bombka. Byli przygnębieni. Bombek nie bardzo wierzył w możliwości obronne ZSRR.

– Wydaje mi się, że w najbliższych dniach trzeba będzie wiać z Ostroga. Nie chcę wpaść Niemcom w ręce. Będę ewakuował się choć za Ural. Przekroczą Ural, czmychnę na Daleki Wschód. Wygrają wojnę i zajmą cały Związek Radziecki, ucieknę do Chin. Mam tam brata. Na wszelki wypadek zapisz sobie jego adres: Szanghaj, Boisseson 26. Bądźmy jednak w kontakcie; jeśli opuścimy Ostróg, weźmiemy cię ze sobą.

Adres napisałem na mojej legitymacji tramwajowej z czasów studenckich i zapamiętałem. Tę legitymację mam do dzisiaj. Z napisanym na niej szanghajskim adresem.

 

24 czerwca. Na kursie przerzedziło się. Część nauczycieli pojechała do domów. Siedzę na wykładach, ale, tak jak inni, nie mam zupełnie głowy do zajęć. Rozmawiam z siedzącym obok mnie nauczycielem matematyki w jednej ze szkół wiejskich. Jest Polakiem.

– To koniec tyrana – mówi. – Tej wojny Hitler nigdy nie wygra. Skręci sobie kark. Zobaczy pan, Polska zmartwychwstanie.

Martwią go i niepokoją nastroje miejscowej ludności ukraińskiej. Powiedział mi, że poprzedniego dnia był na targu. Ceny żywności poszły bardzo w górę. Gdy zaczął się targować, baba powiedziała mu: a po co mi w ogóle te ruble; wy mi marki dajcie.

Wycie syreny. Alarm lotniczy. Wśród kobiet panika. Wykładowca matematyki uspokaja je. Stara się nadal prowadzić wykład. Alarm odwołany. Po jakimś czasie znowu syreny.

Na te alarmy byłem uodporniony. Przeżyłem przecież piekło Września w Warszawie. We śnie jeszcze długo prześladowały mnie koszmary nalotów, ale na jawie nie czyniło to na mnie już takiego wrażenia, jak w 1939 roku. Co innego jednak przeżywali ludzie, którzy się z tym stykali po raz pierwszy.

Na ulicy spotkałem Głazkowa. Wyglądał jak cień. Powiedział mi, że jest w istriebitielnym batalionie. Roboty mają mnóstwo. To tu, to tam hitlerowcy zrzucają broń lub dywersantów. Pędzą w tym kierunku na złamanie karku, ale rzadko kończy się to sukcesem.

Wieczorem przyszedł do Holcmanów, gdzie się zatrzymałem, Bombek. Był bardzo zdenerwowany.

– Sytuacja jest poważna. Niemcy szybko posuwają się naprzód. Wśród dygnitarzy sowieckich i ich rodzin wybuchła panika. Szykują się do ewakuacji, a co przezorniejsi wysłali już swe rodziny na wschód. Rozmawiałem z moją szefową. Jej męża powołali do wojska. Ona wyraźnie myśli o wyjeździe do domu, chociaż mi tego nie powiedziała. Czy ty wiesz, co to za ścierwo ta madame Rozenberg? Miałem z nią rozmowę w obecności Mirki. Ostrożnie spytałem, czy nie może dojść w najbliższym czasie do opuszczenia Ostroga przez władze. Rozenbergowa skoczyła: Co wy toktor? Nasz front dobrze się trzyma. Nie ma powodu do paniki. Poza tym po co chcecie wyjeżdżać z Ostroga? Nie jesteście komunistami, nic wam nie grozi. Co innego my.

Bombek usiłował wytłumaczyć jej, że dla Niemców ważne są jeszcze kwestie rasowe, nie tylko ideologiczne. Dla nich jesteśmy Żydami, zresztą wasze władze wpisały nam w dowodach tę właśnie narodowość. Rozmowa zaczynała przybierać formy surrealistyczne. Ale w końcu madame Rozenberg – acz bardzo niechętnie – zgodziła się na nasz wyjazd. Bombek spytał swoich teściów, czy w razie groźby zajęcia miasta przez Niemców mają zamiar opuścić Ostróg.

– Nie – odpowiedział Grisza – my tu zostaniemy. Gdzie się nam tłuc na starość? Tu mamy mieszkanie, tu mamy sklepik.

– A ty, Soniu?

– Ja zostanę z rodzicami – zdecydowała siostra Mirki.

 

Następnego dnia na kursie były pustki i po jednej godzinie zajęć dalszą naukę zawieszono.

Poszedłem do dentysty. Leczenie było już właściwie na ukończeniu, lekarz zapytał mnie jednak, czy założyć mi jeszcze raz próbną plombę, bo tak by wolał, a właściwą nazajutrz, czy też uważam sytuację na froncie za krytyczną i chcę skończyć wszystko dzisiaj. Wybrałem to pierwsze rozwiązanie, ale zastrzegłem sobie, że jeśli coś się zmieni, przyjdę wieczorem. Zgodził się.

Do miasta tymczasem zaczęły docierać paniczne wieści. Niemcy byli podobno coraz bliżej. Sowieci masowo wyjeżdżali. Ruch wojsk w kierunku frontu ustał. Przed wieczorem poszedłem znów do dentysty i prosiłem o założenie plomby. Bardzo się zdenerwował:

– Czy jest aż tak źle, sądzi pan?

– Sądzę, że jest bardzo źle. Myślę o opuszczeniu Ostroga i chcę to zrobić z plombą w zębie.

Miałem rację. Nazajutrz na plombę byłoby już za późno. A tak uratowałem ząb, a owa plomba przetrwała dwadzieścia pięć lat i dopiero w 1966 roku we Wrocławiu zmieniono mi ją na inną. Co prawda tylko na wszelki wypadek, bo trzymała się świetnie.

 

26 czerwca we wczesnych godzinach rannych zapukał do nas Bombek.

– Pakuj się szybko. To ostatnia szansa wydostania się z Ostroga. Wiejemy furmanką wydziału zdrowia. Stoi blisko. Czegoś się zamyślił?

A zamyśliłem się, bo na jedną małą, głupią chwilkę przeszła mi przez głowę myśl, że gdybym został, to za jakiś tydzień lub dwa mógłbym wrócić do mojej Warszawy i zobaczyć rodziców, za którymi tak tęskniłem. Może by się ucieszyli? I zaraz tę myśl odpędziłem od siebie. Bzdura, potworna bzdura. Dobrowolnie leźć w paszczę bestii? Poddać się? Nie, nigdy. Walczyć z nimi wraz z Armią Czerwoną. Na jej barkach spoczywa teraz wielki ciężar. Wojna połączyła jej los z losem innych narodów, cierpiących pod jarzmem hitlerowskiej tyranii lub walczących z nią. Tu jest teraz moje miejsce.