XVI

 

koniec maja 1942 – pierwsza dekada lipca 1942

 

Stałem się żołnierzem 9 pułku automobilowego. Jego pełna nazwa brzmiała po rosyjsku: Diewiatyj otdielnyj uczebnyj awtomobilnyj połk. Szkolono w nim kierowców wojskowych. Oprócz nas w miasteczku znajdowała się brygada pancerna (o ile pamiętam dwunasta) i pułk rusznic przeciwpancernych. Moje koszary były położone daleko od bloku, w którym przebywałem jako więzień obozowy. Było czysto i schludnie. Wyposażenie sypialni było skromne – piętrowe nary, sienniki, cieniutkie jaśki pod głowę i koce. Jak to w wojsku.

 

Dzień mieliśmy wypełniony po brzegi zajęciami. To była wojna i chodziło o jak najszybsze przygotowanie szoferów dla wojska. Cały kurs był zaplanowany na 6 czy 7 tygodni (nas dołączono po tygodniu jego trwania, musieliśmy więc to i owo nadrobić). W ciągu tego czasu należało opanować zasady budowy i działania samochodu a także nauczyć się najprostszych jego napraw, poznać przepisy ruchu drogowego, opanować musztrę i elementy taktyki piechoty, nauczyć się strzelać, wykuć regulaminy wojskowe, zapoznać się z elementami obrony przeciwgazowej, no i najważniejsze – nauczyć się prowadzić samochód. Jeśli do tego dodać zajęcia polityczne, wychowanie fizyczne, zbiórkę poranną i wieczorną oraz inne zawody sportowe, w których musieliśmy brać udział, alarmy nocne (z początku były to tylko elementy szkolenia, ale potem zaczęły się naloty lotnictwa niemieckiego), służbę wartowniczą, służbę w kuchni, to otrzymamy daleko jeszcze niepełny obraz naszego życia w 9 pułku. A migać się nie było jak i nie było po co. Dyscyplina była surowa, zaś na zakończenie kursu czekał nas egzamin na prawo jazdy – a każdy chciał je dostać, oraz egzamin wojskowy z mnóstwa dyscyplin, dający świadectwo ukończenia szkoły pułkowej.

Dzień zaczynał się od pobudki. Należało w bardzo krótkim czasie wstać, włożyć spodnie, obuć się i owinąć owijacze (to było najtrudniejsze) i pobiec na poranną gimnastykę. Kto się spóźniał, stawał do raportu karnego, w wyniku czego musiał myć podłogę w koszarach, a bywało, że i sprzątać latrynę. Potem myliśmy się i biegiem na poranną zbiórkę. Po niej maszerowaliśmy z pieśniami po terenie miasteczka, czekając na swoją kolej w stołówce. Po śniadaniu maszerowaliśmy na zajęcia, które trwały do obiadu. Po obiedzie znowu zajęcia, przed kolacją godzina wolna od zajęć. Ale „wolna” nie oznacza w wojsku bynajmniej, że wolno ci podczas niej robić, co chcesz, na przykład spacerować po terenie czy spać. Można było jedynie uczyć się indywidualnie, pisać listy, grać w szachy czy warcaby bądź zajmować się ćwiczeniami gimnastycznymi lub grami sportowymi. Na sport nie miałem ochoty, byłem zbyt osłabiony długotrwałą głodówką, pisać nie miałem do kogo, spędzałem więc wolny czas na nauce. Chodziłem do sal i pracowni, gdzie studiowałem schematy różnych części samochodu, wkuwałem znaki drogowe bądź ćwiczyłem na trenażerach jazdę. Czasami grywałem w szachy. Potem kolacja, zbiórka wieczorna, znowu maszerowanie z pieśnią na ustach. Potem cisza nocna. Na ogół, bo nieraz mieliśmy zajęcia także po kolacji. Sen zakłócały nam od czasu do czasu alarmy, potem naloty lotnictwa niemieckiego.

 

W wojsku – jak wiadomo – ciągle się maszeruje. W Armii Czerwonej na terenie jednostki wojskowej już trzej żołnierze muszą iść w szyku – a trzeci z boku jako ten starszy. Gdy idzie pluton lub tym bardziej kompania czy batalion, prowadzący podaje zwykle rozkaz „zapiewaj”. Skierowany jest do zapiewajły czyli żołnierza, który zaczyna pieśń. Jej refren podchwytuje potem cały oddział. Potem zapiewajło zaczyna drugą zwrotkę, wszyscy śpiewają refren itd. Biada oddziałowi, jeśli zapiewajło uprze się i nie zacznie (na przykład nie dostał na obiad zupy, która mu się zwyczajowo należy) lub jeśli oddział źle śpiewa. Dowódca gania go wówczas aż do osiągnięcia upragnionego rezultatu „wokalnego”, zwykle dzieje się to po zbiórce wieczornej kosztem snu. Nic też dziwnego, że nasze miasteczko rozbrzmiewało niemal bez przerwy pieśniami.

Bronia kriepka i tanki naszi bystry
I naszi ludi mużestwa połny,
Stojat w stroju sowietskije tankisty…
To zapiewajło któregoś z pododdziałów 12 brygady pancernej. I nagle ze stu gardzieli:
Griemia ogniom, swierkaja blieskom stali
Pajdut maszyny w jarostnych pochod,
Kogda nas w boj poszliot towariszcz Stalin
I pierwyj marszał w boj nas powiediot.
Na marginesie tej pieśni chciałbym zauważyć, że w owym okresie w twórczości poetów piszących wiersze czy teksty pieśni lub piosenek najważniejsze było znaleźć rym do „Stalin”. Bez czegoś takiego utwór nie mógł być uważany za pełnowartościowy.

Ulubioną piosenką żołnierzy z pułku rusznic przeciwpancernych była „Proszczaj, proszczaj podruga dorogaja”, śpiewana na przerobioną na marsz melodię amerykańskiego fokstrota, modnego w końcu lat trzydziestych na całym świecie (nie pamiętam, jak nazywał się w Polsce, natomiast dobrze pamiętam melodię, przypominającą żydowski majufes). My mieliśmy kilka „przebojów”. Były to na ogół pieśni wojskowe z lat wojny domowej, niestety, nie te ładne, których było niemało, ale jak na złość brzydkie i głupie. Na przykład

Komandir gieroj gieroj Czapajew
On wsio wriemia wpieriedi.
On komandował swoim otriadom
Wiesielił swoich bojcow.
Lub coś takiego:
Krasnoarmiejec był gieroj
Na razwiedkie bojewoj.
Oj, oj krasnyj gieroj
Na razwiedkie bojewoj.

     Na razwiedku on chodił
     Wsio naczalstwu donosił.
     Oj, oj krasnyj gieroj
     Wsio naczalstwu donosił.
Nie pamiętam już dalej słów tego „arcydzieła”, pamiętam jedynie, że „krasnyj gieroj”, który „wsio naczalstwu donosił” źle skończył. Nocą bowiem natknął się na pociąg pancerny. Jemu nawet nasz bohater nie dał rady.

Śpiewaliśmy też pieśni współczesne, jak na przykład tę, zaczynającą się od słów „Szli po stiepi połki so sławoj gromkoj”. Była tam zwrotka dziwnie nie pasująca do sowieckiej rzeczywistości:

W kołchozach chleba połnyje ambary,
Priwolno stało żyt' nam na Donu,
Ech proliwali krow swoju niedarom
My na polach w grażdanskuju wojnu.
Wyżywienie w pułku było znacznie lepsze – rzecz jasna – niż w łagrze, ale też niewystarczające, zwłaszcza dla nas, którzy przyszliśmy wygłodzeni z obozu. Jadaliśmy trzy razy dziennie, chleb wydawano do każdego posiłku oddzielnie, cukier – raz dziennie z rana. Siedzieliśmy przy stołach po ośmiu. Na ośmiu wydawano też chleb i gorące dania. Dzielenie było więc łatwiejsze niż na sotnię, ale też nie obywało się bez sporów i kłótni, a głośne „komu” rozbrzmiewało bez przerwy po całej stołówce. Na śniadanie dostawaliśmy zupę, dość rzadką, po niej wrzątek, który nalewano do nie mytych misek po zupie. Obiad składał się z dwóch dań. Na pierwsze otrzymywaliśmy zupę, w której pływały zwykle ości z ryb, czasem można było nawet wyłowić malutki kawałeczek ryby. Na drugie danie bywało zwykle purée ziemniaczane, bardzo wodniste, przeważnie z rybą, wygotowaną w zupie. Czasami dostawaliśmy kaszę jaglaną z niewielką ilością tłuszczu. Komu szczęście dopisało mógł znaleźć w niej mikroskopijny ślad mięsa. Na kolację znowu zupa, czasami kasza, o ile nie było jej na obiad, i wrzątek. Jak widać, przejeść się nie można było. Toteż wielkim szczęściem bywał dyżur w kuchni. Pracowało się tam ciężko, ale jadło obficie. Niestety nie umieliśmy zachować umiaru i każdy wracał stamtąd z biegunką.

Kilka słów o moich przełożonych. Bezpośrednim był dowódca drużyny, Czerniak. Miał stopień starszyny, a więc spełniał funkcję znacznie niższą niż by to wynikało z jego rangi. Był dobrym dowódcą, dbał o swoich podwładnych. Był świetnym kierowcą – miał prawo jazdy pierwszej kategorii, doskonale znał budowę automobilu i to każdej marki sowieckiej (co prawda niewiele tych marek było), dobrze znał się na remoncie samochodów i umiał wszystko naprawić.

Dowódcą plutonu był młodszy lejtnant, którego nazwiska nie pamiętam. Wysoki, chudy, służbista jakich mało. Człowiek porządny i niezły dowódca. „Podkomwzwod” czyli pomocnik dowódcy plutonu nazywał się Charczenko, był starszym sierżantem. Doński Kozak, wysoki, bardzo tęgi. Za czasów mego krótkiego pobytu w 9 pułku jeszcze bardziej się roztył, czemu trudno się było dziwić, miał bowiem jakieś konszachty ze starszyną i – dzięki temu – zawsze dostawał dodatkowe porcje. Poznałem go nieco bliżej, gdyż pomagałem mu prowadzić dziennik naszego plutonu (podobny zupełnie do dziennika szkolnego). Był to tępy, ograniczony typ, do tego jeszcze chytry i złośliwy.

Bardzo mało udzielał się nam dowódca kompanii i jej politruk. Widywałem ich tylko na zbiórkach, rzadziej na zajęciach. Za to we znaki dawał się nam nasz starszyna i jego pomocnik, typowi zupacy wojskowi. No cóż, bez takich widać żadna armia nie może istnieć. Mało mieliśmy wspólnego z dowódcą batalionu i komisarzem batalionu. To było dla nas za wielkie „naczalstwo”. O dowódcy pułku Szarikowie i jego komisarzu Frołowie już wspominałem.

Parę słów należy się moim najbliższym kolegom. O Riemniowie już pisałem. Bardzo fajnym kolegą był Dobin, Żyd z jakiegoś niedużego miasta w Rosji. Niskiego wzrostu, krępy i silny, o ciemnej karnacji i kędzierzawych czarnych włosach, przypominał mulata. Dobrze się uczył i świetnie sobie radził z samochodem. Przeciwieństwem jego był Murawiow. Chudy, blady, zabiedzony, nieśmiały. Był niesłychanie tępy i nie mógł nauczyć się najprostszych rzeczy. Stał się ofermą w skali całego batalionu. Dowódcy znęcali się nad nim jak tylko mogli. Żal mi go było i często go pocieszałem. Próbowałem mu także pomóc w opanowaniu materiału, zwłaszcza z elektrotechniki, ale nie na wiele to się zdało. Mieliśmy w plutonie Turkmena, nazywał się Tursunow. Był to człowiek patologicznie chciwy na pieniądze. Mimo, że odżywialiśmy się marnie, sprzedawał codziennie za sporą forsę swoją zupę z obiadu, chleb z kolacji i cukierek. W czasie gdy go poznałem miał zebrany już pokaźny kapitalik. Zupełnie nie mogłem zrozumieć jego psychiki i mentalności. Kiedyś, gdy pucowaliśmy samochód, zagadałem do niego:

– Słuchaj, Tursunow. Dlaczego odejmujesz sobie od gęby ostatni kąsek? Co ci z tego przyjdzie? Przecież żyjemy z dnia na dzień. Pierwsza bomba i zginiesz wraz ze swą forsą. A mogą ci ją także ukraść.

– Durak ty. Jak się wojna skończy, wrócisz do domu z gołym tyłkiem, a ja z majątkiem. Zbuduję sobie chatę.

Widziałem jak codziennie przed snem liczył swoje pieniądze, miał wtedy wyraz absolutnego szczęścia na twarzy. Wkrótce zachorował na kurzą ślepotę, spowodowaną brakiem witaminy A w organizmie. Wieczorami nic nie widział. Na kurzą ślepotę zaniemógł także Dariuchin z naszego plutonu, chociaż jadał tak jak inni. O nim, jak również o kilku innych kolegach, w szczególności o ponurym dryblasie Winogradowie, będę miał jeszcze okazję wspomnieć.

 

Najnudniejsze były zajęcia ogólnowojskowe, a więc regulaminy, zwłaszcza regulamin służby wewnętrznej (dyżury, warty, etc), musztra (krok zwykły, krok paradny, na prawo zwrot, na lewo zwrot, salutowanie, na ramię broń itp), karabin (znowu ta najlepsza na świecie „russkaja wintowka obrazca 1895/30 goda”, o której już pisałem z racji swego przebywania w rezerwowym pułku piechoty) no i elementy taktyki piechoty (ćwiczenie w szyku bojowym, okopywanie się, czołganie, tor przeszkód i inne „tortury”). Potem przybył nam jeszcze karabin SWT (samozariadnaja wintowka Tokariewa), dziesięciostrzałowy półautomat, o którym też już wspomniałem. To najnowsze dziecię sowieckiej sztuki rusznikarskiej okazało się całkowitym niewypałem, przy tym słowo „niewypał” pasuje tu jak ulał. Karabin był bardzo delikatny i przy najmniejszym pobrudzeniu zamka ziemią (a jak tego uniknąć w czasie walki?) zacinał się i przestawał strzelać. Toteż kariera jego w siłach zbrojnych ZSRR była krótka. Ciekawe, że nie zapoznano nas z „pepeszą”, która zaczynała wtedy wypierać tradycyjny karabin. Za to studiowaliśmy dokładnie ręczny karabin maszynowy Diegtiariowa i dość pobieżnie ciężki karabin maszynowy „Maksim”. RKM Diegtiariowa w porównaniu z niemieckim MG-34 był po prostu dziecinną zabawką.

Natomiast bardzo lubiłem ostre strzelanie. Strzelać nauczyłem się jeszcze w Warszawie na przysposobieniu wojskowym. Najpierw szło mi to opornie, ale potem, gdy nabrałem wprawy, stałem się jednym z najlepszych strzelców w klasie. Sprzyjał chyba temu mój bardzo dobry wzrok. Na strzelnicy w Tambowie na 100m w pozycji leżącej i z kolana byłem najlepszy w plutonie. Przy strzelaniu na 200m do sylwetki dano nam SWT. Wyniki były fatalne. Wszyscy dostaliśmy dwóje, a ja z dziesięciu strzałów miałem tylko dwa trafne. Bardzo mnie to zdziwiło, bo w Warszawie podczas ćwiczeń na Bielanach trafiłem do sylwetki też z 200 metrów na dziesięć strzałów dziewięć razy i to w masce przeciwgazowej. Poprosiłem więc o zwykły karabin. Tym razem uzyskałem wynik dobry. Był to jeszcze jeden dowód wyższości „russkoj wintowki” nad wszelką inną bronią tego rodzaju.

Jedną z najtrudniejszych rzeczy – przynajmniej pod względem wysiłku fizycznego – którą musieliśmy opanować, było indywidualne okopytanie się. Dowódca jednej z drużyn, który prowadził te zajęcia, nie chciał nas męczyć tego rodzaju „brudną robotą”. Rozdał nam więc łopatki saperskie i objaśnił rzecz czysto teoretycznie. Szybko opanowaliśmy wszystkie dane liczbowe (czas potrzebny na okopanie się, wysokość nasypu przed głową itd), nauczyliśmy się kolejności działań, ba, umieliśmy nawet pięknie przyklękać na prawe kolano, wysuwać naprzód lewą rękę, kłaść się, opierając o tę rękę karabin, ale samą czynność okopywania się tylko markowaliśmy.

– To jest najłatwiejsze – twierdził nasz komandir – i szkoda na to czasu.

Byliśmy mu za to wdzięczni. Aż tu któregoś dnia przyszedł do nas dowódca kompanii w towarzystwie politruka.

– Okopywać się umiecie? – zapytał dowódca.

– Umiemy – odpowiedzieliśmy chórem.

– No to zobaczymy.

Część teoretyczną zdaliśmy świetnie. Wręczono nam łopatki. Działania wstępne wypadły znakomicie. Już leżąc odpinaliśmy saperki i do roboty. Ale tu okazało się, że praktyka jest nieporównalnie trudniejsza od teorii. Spróbuj okopać się jedną ręką leżąc, mając na przedramieniu drugiej karabin i patrząc stale przed siebie (obserwacja przedpola), gdy ziemia do tego jest twarda i ciężka. W przewidzianym czasie zdołaliśmy ledwie wykopać dołek dla ukrycia głowy.

– Nic nie umiecie, diabli przeklęci – wrzasnął dowódca kompanii. – A no młodszy sierżancie. Zaprząc mi tych leniuchów do roboty, niech ćwiczą to teraz, podczas czasu wolnego, a jak trzeba będzie to i po kolacji. Za dwa dni przyjdę i sprawdzę, czy się nauczyli okopywać.

No i nauczyliśmy się.

 

Jak już wspomniałem, na przełomie kwietnia i maja zaczęło się coś dziać na froncie. Nie bardzo wiedziałem co, bo z gazet mało można było się dowiedzieć i prawdziwy przebieg wydarzeń stał się dla mnie jasny nie od razu. Udało mi się odtworzyć go mniej więcej wiernie, przy czytaniu późniejszych komunikatów dowództwa radzieckiego. Prawda wynurzała się z nich z pewnym opóźnieniem, do tego mocno zawoalowana. Jesienią 1942 roku dowiedziałem się mnóstwa szczegółów o walkach na Krymie i Kubaniu od ich uczestników. Dziś są to fakty na ogół dobrze znane, choć w fachowych beznamiętnych opisach historyków czy wspomnieniach generałów tracą mocno na ostrości i dramatyzmie.

W końcu kwietnia dowództwo radzieckie rozpoczęło natarcie na Froncie Krymskim. Skończyło się ono kompletnym fiaskiem i przyniosło wielkie straty. Przeciwnik przeszedł do kontrnatarcia i zajął Kercz, spychając Rosjan do morza. Część ludzi z rozbitych jednostek ratując się przed śmiercią czy niewolą rzucała się do morza, aby przepłynąć Cieśninę Kerczyńską i znaleźć się na Półwyspie Tamańskim. Wielu przy tym zginęło. Niektórym jednak, przede wszystkim tym, którzy potrafili zdobyć dętki czy deski lub kawałki płotów, udało się to. Tak też uratowała się część pułku, w którym potem służyłem. Naoczni świadkowie tych wydarzeń opowiadali o nich rzeczy wręcz makabryczne. Dodam tu jeszcze, że po wojnie niektórzy ludzie wzbraniali się jeść znakomite kerczyńskie śledzie, twierdząc, że karmiły się trupami żołnierzy. Ta porażka stworzyła szczególnie trudną sytuację dla obrońców Sewastopola.

Niepowodzeniem zakończyło się także natarcie wojsk radzieckich na północnym zachodzie w rejonie Demiańska, rozpoczęte w pierwszych dniach maja.

Najważniejsze wydarzenia tego okresu rozegrały się pod Charkowem. W połowie maja grupa wojsk radzieckich pod dowództwem marszałka Timoszenki rozpoczęła na południu ofensywę, której celem było oswobodzenie Charkowa. Pod koniec drugiej dekady tego miesiąca walki toczyły się już na przedmieściach tego wielkiego miasta. I wtenczas właśnie ruszyło potężne przeciwnatarcie niemieckie. Znaczna część sił radzieckich została otoczona i zniszczona bądź wzięta do niewoli. Straty sowieckie były ogromne. Ciekawe, że o walkach w rejonie Charkowa w czasie ich trwania nic nie wiedzieliśmy, dopiero potem przeczytałem ze zdziwieniem komunikat o nich. Podano w nim, że natarcie Armii Czerwonej na Charków miało na celu uprzedzenie natarcia niemieckiego na południu kraju i że cel ten osiągnięto. Podano również dane o stratach własnych. Chociaż były one zaniżone i tak robiły duże wrażenie, zwłaszcza liczba siedemdziesięciu pięciu tysięcy „propawszych bez wiesti”. Rozumieliśmy dobrze, że są to ci, którzy wpadli w okrążenie i z których większość dostała się do niewoli (w rzeczywistości było ich znacznie więcej). Widziałem w nich potencjalnych więźniów specłagrów NKWD, ludzi, których komisarz Frołow, czy ktoś inny do niego podobny, nazwie kiedyś zdrajcami ojczyzny. A jaką winę ponosili oni za to, co się stało? Żadnej. Jej szukać należało znacznie wyżej. I szukano. Szukano winnych, którzy za tę operację ponoszą odpowiedzialność, ale zaczęło się to już po śmierci generalisssimusa Stalina. W swym tajnym referacie na XX Zjeździe KPZR Nikita Chruszczow jego właśnie obarczył odpowiedzialnością za wszystko. I zapewne w znacznym stopniu słusznie. Był Wodzem Naczelnym. Ze wspomnień marszałka Żukowa wynika, że to Stalin i Kwatera Główna lansowały ideę kilku jednoczesnych natarć wiosną 1942 roku i że on, Żukow, oraz częściowo Sztab Generalny bezskutecznie sprzeciwiali się jej. Natomiast generał armii Sztemenko w swej książce Gieneralnyj sztab w gody wojny twierdzi, że ofensywa charkowska była rozpoczęta z inicjatywy dowództwa Frontu Południowo-Zachodniego, że Sztab Generalny patrzał na to z niepokojem a Kwatera Główna uprzedzała, że nie może dać dowództwu Frontu rezerw wojskowych i dodatkowego zaopatrzenia. Jednak Rada Wojskowa Frontu – według Sztemenki – ręczyła za sukces. Zupełnie coś innego mówił Chruszczow we wspomnianym już referacie, będący wiosną 1942 członkiem Rady Wojskowej Frontu Południowo-Zachodniego (tzn. jego naczelnym politrukiem). Twierdził mianowicie, że uprzedzał telefonicznie Stalina o sytuacji, ale że Stalin był głuchy na ten głos rozsądku. Z kolei Żukow zaprzecza tym enuncjacjom Chruszczowa, pisząc, że zarówno Timoszenko jak i Chruszczow zlekceważyli w rozmowach ze Stalinem groźbę, jaką dla wojsk Frontu Południowo-Zachodniego stworzyła grupa wojsk niemieckich skoncentrowana w rejonie Kramatorska. Jednym słowem, jak mówią Rosjanie, „biez poł litra nie razbieriosz”. Sądzę, że do tych wszystkich enuncjacji należy się odnieść z dużą dozą krytycyzmu. Wpływ na nie miał także czas i epoka, a konkretniej fakt, kto w danej chwili sprawował władzę na Kremlu. Inaczej pisano o tym za czasów Stalina, inaczej za Chruszczowa, a jeszcze inaczej za Breżniewa. Sądzę, że analiza tych wydarzeń – jak i historia całej Wojny Ojczyźnianej – będzie i dalej ewoluowała w historiografii radzieckiej. Nie zmieni się tylko jedno – fakt stałego przerabiania historii, dla potrzeb chwili, tak świetnie ujęty przez Orwella.

Echa tragicznych wydarzeń pod Charkowem wiosną 1942 roku docierały potem do mnie we wspomnieniach jej świadków. Ktoś opowiadał mi, że gdy czołgi radzieckie znalazły się pod Charkowem, skończył się zapas paliwa i nie było jak go uzupełnić. Stały się więc jakby bunkrami na gąsienicach a ich wartość bojowa – zwłaszcza w warunkach ofensywy – spadła niemal do zera.

Największe wrażenie wywarły na mnie wspomnienia nauczyciela języka i literatury rosyjskiej, z którym zetknąłem się w Pierwomajsku. Byliśmy nauczycielami w różnych szkołach i poznaliśmy się, wykładając któregoś lata na studium zaocznym w Liceum Pedagogicznym, gdzie obaj dorabialiśmy sobie. Dostał się on w maju 1942 roku pod Charkowem do niewoli. Opowiadał mi, że Niemcy zgarniali tam niesamowite wprost ilości jeńców. Użył porównania „jak rybacy ławice ryb w sieci”. Były wielkie trudności z rozlokowaniem ich, nie mniejsze z wyżywieniem. Jego, wraz z mnóstwem towarzyszy niedoli, umieszczono w więzieniu charkowskim. Znalazł się w małej celi głęboko pod ziemią. Był ciężko ranny w klatkę piersiową, miał wysoką temperaturę. Rana ropiała, w jednym płucu zaczęła się tworzyć woda. Na jego szczęście w celi był lekarz, chirurg. Powiedział, że godziny rannego są policzone i że w takiej sytuacji każde ryzyko jest uzasadnione. Zaproponował dokonanie zabiegu, który – jak się wyraził – w takich warunkach może się udać raz na tysiąc. Nie było wyjścia, nauczyciel zgodził się. Chirurg miał trochę wódki, zdezynfekował nią ranę i posiadaną strzykawkę, potem jej igłę przepalił zapalniczką i tą zwykłą strzykawką Rekord dokonał punkcji, usuwając wodę z płuc. Już wkrótce potem temperatura spadła i pacjent poczuł się lepiej.

 

W Tambowie w maju i w pierwszej połowie czerwca było spokojnie. Do linii frontu było dość daleko, lotnictwo niemieckie w tym czasie miasta nie atakowało. Toteż zajęcia w naszym pułku odbywały się normalnie. Najważniejszy był dla nas cykl przedmiotów zawodowych, a więc to wszystko, co było związane z samochodem: jego budowa, funkcjonowanie, prawa ruchu, znaki drogowe, nauka jazdy. Silnik, gaźnik, skrzynię biegów itd., poznawaliśmy najpierw na schematach, potem zaś na modelach lub autentycznych częściach samochodu. Ciekawe, że znając już dobrze schemat, często nie mogłem połapać się, oglądając dany przedmiot, co jest co. Tych trudności nie mieli ci z nas, którzy byli w cywilu traktorzystami, kombajnistami lub mechanikami. Ja natomiast, jako mieszkaniec wielkiego miasta, świetnie orientowałem się we wszelkich arkanach ruchu miejskiego (ćwiczyliśmy te rzeczy między innymi na modelach, przesuwając malutkie samochodziki po „ulicach”). Najtrudniej przychodziła większości elektrotechnika. Jej główną część stanowiło oprzyrządowanie elektryczne samochodu. Z tym sobie jakoś radzono, ale ta teoria. Napięcie, natężenie, opór, wolty, ampery, omy, co to jest, czym to się je? Sierżant, który nas tego uczył, nie bardzo sobie z tym radził, bo sam niewiele z tego rozumiał. Zlecił mi więc prowadzenie zajęć, a sam tylko się przysłuchiwał, robiąc od czasu do czasu mniej lub więcej głupie uwagi. Uczyłem więc kolegów „teorii”, opierając ją na archaicznej teorii prądu jako płynu. Analogie stąd wynikające były zrozumiałe dla większości i jakoś szło. Aż tu kiedyś jeden z kolegów spytał mnie, czy elektryczność to naprawdę płyn, bo on słyszał, że to elektrony i że prąd to ich strumień. Powiedziałem więc, że to co im opowiadam jest tylko pewnym opisem zjawiska i że istotnie prąd jest strumieniem elektronów.

– A jaki ładunek mają elektrony?

– Ujemny.

– Wynika stąd, że prąd naprawdę płynie z minusa na plus, a nie na odwrót, jak nas uczą.

– Faktycznie tak jest – odpowiedziałem. – Ale w tym opisie, który wam mu podałem, przyjęte jest uważać, że prąd płynie od bieguna oznaczonego symbolem plus do bieguna oznaczonego symbolem minus. To nie ma tu istotnego znaczenia.

– Co wy mi tu gadacie? – wtrącił się nagle sierżant. – Prąd płynie od plusa do minusa i koniec.

– Właśnie to mówiłem, jak również to, że jest to równoznaczne z przepływem elektronów w kierunku odwrotnym.

– To może u was na uniwersytecie sobie tak te elektrony płyną w kierunku odwrotnym, a w wojsku popłyną tak, jak im dowódca rozkaże.

Chociaż „teorię samochodu” studiowaliśmy dość ogólnie, to jednak charakter naszych zajęć, używane modele a potem praktyka jazdy wskazywały wyraźnie, że przygotowywano nas na kierowców wozów ciężarowych, co w warunkach wojskowych jest zupełnie zrozumiałe. ZSRR rozporządzało w tym czasie niewielką ilością marek samochodowych. Powszechnie używanymi ciężarówkami – zarówno w transporcie, przemyśle, jak i w wojsku – były półtoratonowy GAZ-AA i trzytonowy ZIS-5, oba bardzo przestarzałe. GAZ-AA (Gorkowskij awtomobilnyj zawod) był zrobiony na licencji Forda (był to Ford-AA), skrót ZIS oznaczał Zawod imieni Stalina. Praktyczna strona naszych zajęć dotyczyła tylko tych dwóch samochodów, zaś praktykę jazdy odbywaliśmy na rozklekotanym wozie GAZ-AA. Nasi wykładowcy mówili nam – i sami wtedy w to święcie wierzyli – że „połutorka” GAZ i „triochtonka” ZIS to świetne, współczesne maszyny. Jakie to „barachło” zrozumieliśmy dopiero wtedy, gdy zaczęły napływać samochody amerykańskie.

 

Pierwsza jazda odbyła się jeszcze przed moim przybyciem do pułku, ominęła mnie więc. Była to duża strata, gdyż pierwsze otrzaskanie się z samochodem powinno odbyć się w łatwych warunkach. Cóż było robić, zacząłem od razu od drugiej, znacznie trudniejszej. Trzeba było przejechać pięciokilometrowy odcinek tak zwanej szosy. Słów „tak zwanej” użyłem dlatego, że to, co oficjalnie w programie tej jazdy nazywało się szosą, było w rzeczywistości drogą gruntową, nie wybrukowaną, pełną dziur i wyboi, przeoraną przez samochody, wozy konne i traktory. Podczas ulewnych wiosennych deszczów wszystko to rozkisło, a potem wyschło, zachowując bruzdy i doły.

Do tej mojej pierwszej jazdy byłem dość dobrze przygotowany, ale tylko teoretycznie. Wiedziałem jak ruszyć, jak włączać biegi, jak hamować, wszystko to „na gębę”. Zajęcia na trenażerach też prawie nic nie dają, to tak, jakby uczyć się pływać na piasku. Gdy więc siadłem do kabiny, czułem się dość niepewnie. Z góry wiedziałem, że motor nie zapali od rozrusznika i że trzeba będzie kręcić korbą, tak też się stało. Nacisnąłem na sprzęgło, włączyłem – jak mi poradził instruktor – od razu drugi bieg, płynnie zmniejszyłem nacisk na pedał sprzęgła i nim doszedłem z tą czynnością do końca ku memu największemu zdziwieniu spostrzegłem, że samochód już jedzie.

– Dobrze. Teraz dodaj gazu.

Dodałem.

– Włącz trzeci bieg.

Wykonałem wszystkie przewidziane w tym celu czynności i włączyłem trzeci bieg. To wcale nie było takie łatwe. Trzeba było dobrze wyczuć miejsce, gdzie włączyć ten bieg, pokonać opór skrzynki biegów, która warczała i broniła się. Ale jakoś to poszło. Potem przeszedłem na czwarty bieg i pojechaliśmy dość szybko. Droga była na początku stosunkowo dobra i jechało mi się wcale nieźle. Ale miłe złego początki. Zaczęły się wyboje. Podskakiwałem w kabinie jak piłka, a moja prawa noga, która powinna była spoczywać na pedale akceleratora, zaczęła wykonywać nieskoordynowane ruchy, powodując to zwiększenie, to zmniejszenie nacisku na ów pedał, co z kolei wywoływało skokowe zmiany prędkości samochodu. Tu jeszcze dodam, że tak naprawdę, to w samochodach marki GAZ-AA w ogóle nie było żadnego pedału akceleratora, a jego rolę spełniał sterczący z podłogi kabiny malutki rdzeń stalowy z główką, obok niego zaś był drugi taki rdzeń – nieruchomy, służący dla oparcia prawej strony zelówki. Było to urządzenie wybitnie niestabilne, kapryśne i trudne w użyciu nawet na dobrej drodze.

– Zmniejsz gaz i przechodź na trzeci bieg – powiedział instruktor.

Właśnie w tym momencie rzuciło mnie w przód i zamiast zmniejszyć gaz, zwiększyłem go. Samochód skoczył do przodu, wpadając na sporych rozmiarów kamień, leżący na drodze. Stuknęliśmy się głowami o dach kabiny, moja noga zleciała z akceleratora i motor zgasł.

– Job twoju mat' – wrzasnął instruktor. – Zabijesz siebie i mnie. Wyłaź z kabiny i kręć korbą.

Pokręciłem korbą, motor zapalił, wsiadłem do kabiny i po jechaliśmy. Ale droga była coraz gorsza, a ja ze zdenerwowania robiłem coraz więcej błędów, instruktor zaś coraz głośniej wrzeszczał. Wreszcie dojechaliśmy do celu.

– Dwója – z niekłamaną satysfakcją powiedział instruktor i zameldował to dowódcy plutonu.

Byłem bardzo zmartwiony tą moją pierwszą jazdą, pocieszałem się tym, że większość z nas dostała też dwóje. Z niecierpliwością oczekiwałem więc następnej jazdy. Myślałem, że ponieważ pierwszej nie zaliczyłem, dadzą mi ją powtórzyć i mając już pewne doświadczenia – potrafię tym razem otrzymać ocenę przynajmniej dostateczną. Ale gdzie tam, o żadnej powtórce nie było mowy. Co prawda mieliśmy jechać tą samą drogą, ale za to w nocy.

Ten sam samochód, ten sam instruktor i ta sama „szosa”. Tylko ciemność absolutna.

– Czy mogę włączyć światła?

– Nie.

– Przecież reflektory mają niebieskie przesłony, więc nie narusza to zaciemnienia.

– Kierowca wojskowy musi umieć prowadzić wóz po ciemku.

Jak musi, to musi. Do wszystkich trudności poprzedniej jazdy dołączyło się jeszcze to, że nic nie widziałem. Nie mogłem więc omijać wybojów ani kamieni. Nie widziałem także brzegów drogi i dopiero stykając się z nimi zawracałem wóz na środek. Jechałem więc nie po linii prostej lecz po sinusoidzie. Dostałem oczywiście dwóję.

Po jakimś czasie następna jazda, tym razem w lesie, między drzewami. Instruktor, ten sam sierżant co przy poprzednich zajęciach, rzucał tylko krótko „w prawo”, „w lewo” itd., a ja wykonywałem niesamowite wręcz wykrętasy. Na zakończenie musiałem pojechać jeszcze tyłem i przejechać w ten sposób przez bramkę markującą bramę do garażu. Tym razem dostałem trójkę z minusem i byłem z niej bardzo zadowolony.

Jazda po mieście. Z początku po peryferiach, potem po śródmieściu Tambowa. Tu szło mi już całkiem dobrze, dostałem czwórkę.

 

Urządzono zawody lekkoatletyczne i każdy musiał brać w nich udział. Wszystkich obowiązywał rzut granatem, ponadto każdy wybierał sobie co najmniej dwie inne dyscypliny. Ja zgłosiłem się do tych, z których byłem niezły w szkole, do biegu na 100 metrów i skoku wzwyż. Rzut granatem poszedł mi dość marnie, za to w tej dziedzinie mieliśmy w pułku mistrza nad mistrze, niejakiego Piwowarowa, który rzucał na wręcz fantastyczną odległość. Otrzymał też za swój rzut „błagodarnost'” dowódcy pułku.

Moi rywale w skoku wzwyż nie znali żadnego stylu, biegli na sznur – poprzeczki nie było – na wprost. W ten sposób trudno jest skoczyć powyżej metra, a ja w gimnazjum skakałem 1,35 m, byłem więc pewien dobrego miejsca. Gdy zacząłem zbliżać się do sznura z boku, aby przeskoczyć go „amerykanem”, rozległ się ogólny śmiech.

– Popatrzcie, jak on się skrada do sznura – zawołał ktoś – chce przechytrzyć wysokość.

– Poczekajcie – pomyślałem sobie – zobaczycie jak się skacze.

Niestety, ku ogólnej radości nic u mnie nie wyszło. Długotrwała głodówka i związane z nią osłabienie organizmu, brak jakiejkolwiek zaprawy no i ciężkie buty zrobiły swoje. Ledwie udało mi się nogi oderwać od ziemi. Zająłem jedno z gorszych miejsc w grupie i nie awansowałem dalej.

Za to powiodło mi się w biegu. Zająłem drugie miejsce i wszedłem do finału. Tam sukcesu nie odniosłem.

Pewnego razu, gdy dowódca plutonu prowadził z nami zajęcia, przybiegł goniec z rozkazem: sprowadzić pluton biegiem na teren pułku. Byliśmy oddaleni od koszar o jakiś kilometr. Miejscowość była nieco pofałdowana, po drodze wysoki nasyp kolejowy. Dobiegliśmy więc bardzo zmęczeni. A tu się okazuje, że dowódca pułku rozkazał przeprowadzić bieg przełajowy na 3 kilometry. Biec miało się plutonami. Nasz pluton, który miał już w nogach niezły bieg, zajął ostatnie miejsce, do czego wraz z innym żołnierzem, Kałmykowem walnie się przyczyniłem. Nie wytrzymaliśmy na finiszu.

 

W klubie pułku wyświetlano film. Napchano nas tylu, że oddychać nie było czym. Gdy wychodziliśmy z kina, w położonym w pewnej odległości od nas Kotowsku zaczęły walić zenitówki. Były tam jakieś zakłady zbrojeniowe, wyrabiające amunicję czy proch, pomyśleliśmy więc, że je bombardują. Wtem na niebie nad Kotowskiem pojawiła się kolorowa rakieta, rzucił ją samolot, do którego strzelano. Ogień natychmiast wstrzymano. Okazało się, że strzelano do własnego samolotu. Gdy dał on sygnał rozpoznawczy wyznaczony na ten dzień (sygnał ten nazywa się "ja swój samolot"), zrozumiano omyłkę, która mogła skończyć się tragicznie.

W kilka dni po tym wydarzeniu obudziła nas nocą syrena alarmowa.

– Alarm, alarm! – słyszało się zewsząd.

– A niech to cholera weźmie! Dopiero przed paroma dniami mieliśmy alarm próbny, ile można.

Senni, popychani zewsząd i popychając innych wychodziliśmy z koszar. Tym razem nie był to alarm próbny. Jak wściekłe grzmiały działa przeciwlotnicze, seriami szczekały działka małego kalibru, waliły karabiny maszynowe, po niebie biegały snopy świateł reflektorów. Przez cały ten piekielny zgiełk słychać było warkot samolotów.

Pobiegliśmy do rowów przeciwlotniczych. Celem nalotu był chyba nasz „wojenny gorodok”, bo wkrótce zaczęły rozlegać się dość blisko wybuchy bomb. Na szczęście żadna z nich nie trafiła.

Nalot się skończył i wracaliśmy do sypialni. Tu się okazało, że brakuje kilku kocy. W całym rozgardiaszu ktoś zdążył je ukraść i schować, a może nawet wynieść z miasteczka, Nazajutrz poświęcono temu wiele czasu na porannej zbiórce i wydano rozkaz brania ze sobą w razie nalotu kocy do okopów.

Następnej nocy był znowu nalot, W dzień chodziliśmy senni i zmęczeni.

Na tym się nie skończyło. „Adolf” – jak mówili żołnierze – przylatywał jeszcze przez parę nocy, polując wyraźnie na nasz „gorodok”. Sukcesu nie odniósł i po kilku dniach naloty się skończyły. Pokryły się one w czasie z początkiem letniej ofensywy Niemców. Przy sposobności zauważyłem, że Rosjanie mieli znacznie większą gęstość ognia artylerii przeciwlotniczej niż my w 1939 roku, i to nawet w Warszawie na samym początku wojny.

 

Zbliżał się termin egzaminu na prawo jazdy. Powinniśmy byli przejść przedtem badania lekarskie. Starszyna Czerniak prowadził nas po pięciu do gabinetu lekarskiego w „sanczasti” pułku. Rozebraliśmy się. Opukiwano nas, osłuchiwano, oglądano, ważono itd. Byłem zupełnie zdrowy, zniknęły już plamy po wrzodach tylko chudy byłem okropnie. Uwydatniło się to szczególnie na fotografii, którą mi zrobiono do prawa jazdy. Z twarzy pozostał tylko nos i oczy.

Gdy zacząłem się ubierać, spostrzegłem, że nie ma mego pulowera. Była to już ostatnia rzecz, jaka mi pozostała z mojej warszawskiej garderoby, lubiłem go przez to bardzo. Był mi też potrzebny, bo wieczorami czy nocą na warcie marzłem, mimo iż zaczynało się lato.

– Chłopcy, gdzie jest mój pulower?

– Jaki pulower?

– Ano, proszę natychmiast oddać pulower, bo zrewiduję – wtrącił się starszyna.

Nikt jednak do wzięcia puloweru się nie przyznał, a pobieżne przeszukanie nie dało wyniku. Zniknął jak kamfora.

– To hańba – powiedział starszyna. – Kradniecie u kolegi, z którym jutro, być może, znajdziecie się razem na froncie pod kulami wroga, wstyd mi za was.

 

Nadeszły egzaminy na prawo jazdy. Zdawaliśmy je przed funkcjonariuszami Państwowej Inspekcji Samochodowej, będącej odpowiednikiem naszej drogówki. Stawka była wysoka. Na tych, którzy dobrze zdadzą, czekały prawa zawodowego kierowcy III kategorii, a więc także niezła specjalność w cywilu. Ci, którzy zdadzą słabo, otrzymać mieli prawa stażysty, które po roku jazdy zamieniało się na prawa zawodowe. Ci, którzy nie zdadzą, mogli w najlepszym razie dostać prawa wojskowe, nie dające właściwie żadnych uprawnień, oprócz możliwości prowadzenia samochodu w strefie frontowej, a poza nią – jazdy w kolumnie. Zdawało się trzy egzaminy: budowę samochodu, prawa ruchu i praktyczną jazdę. Pierwsze dwa zdałem na piątki. Bardzo bałem się natomiast jazdy, gdyż miałem mało praktyki (cztery jazdy na stopień i jedna po drwa dla pułku). Jechaliśmy po mieście. Kapitan, który mnie egzaminował, dawał mi różne polecenia: skręt w prawo, skręt w lewo, zahamować, wjechać tyłem do bramy domu. Raz chciał mnie nabrać, kazał mi się zatrzymać w miejscu niedozwolonym. Zorientowałem się w porę i uniknąłem pułapki. Dostałem trójkę, ale dzięki dwóm piątkom z pozostałych przedmiotów, otrzymałem zawodowe prawo jazdy.

Rozpoczęły się egzaminy w pułku. Zdawaliśmy egzaminy zawodowe i ogólnowojskowe, razem kilkanaście przedmiotów. W kilka dni po zakończeniu egzaminów ogłoszono ich wyniki. Pobiegliśmy do gmachu sztabu, gdzie przed frontem wywieszono listy. Nad nimi umieszczono wielką tablicę z nazwiskami pięciu prymusów i średnimi ich ocen. Jako pierwszy ukończył szkołę Niestierow (lub Nesterenko, nie pamiętam dobrze) ze średnią oceną 5, jako drugi – Gleichgewicht ze średnią 4,85. Z listy dowiedziałem się, że dwa egzaminy – regulaminy i musztrę – zdałem na czwórkę, wszystkie pozostałe – na piątkę. Niestierow miał same piątki.

Nazajutrz na porannym apelu dowódca pułku złożył prymusom podziękowanie (błagodarnost' pieried strojem połka s zaniesienijem w licznoje dieło), a komisarz Frołow wygłosił okolicznościowe przemówienie, w którym nazywał nas godnymi naśladowania patriotami wielkiego Kraju Rad. Tak więc w ciągu miesiąca ze „zdrajcy ojczyzny” awansowałem na „godnego naśladowania patriotę”.

 

Zajęć mieliśmy teraz znacznie mniej, za to dość często dawano nam pojeździć. Pewnego razu dowódca plutonu kazał mi zawieźć się wraz ze swoim zastępcą Charczenką na bazar. Miał nadzieję, że uda się nam coś kupić do jedzenia. Ludzi na bazarze było dużo, ale stragany świeciły pustkami, a jeśli już coś było, to cenę miało fantastyczną. Ostatecznie poprzestaliśmy na kupnie poziomek, które od razu zjedliśmy. Gdy ruszałem spod budki z warzywami kołchozowymi, jakaś baba wbiegła mi przed maskę samochodu. Nacisnąłem momentalnie na hamulce i wszystko skończyło się dobrze. Baba rozwrzeszczała się na całe gardło, klnąc na czym świat stoi. Młodszy lejtnant i Charczenko okazali się godnymi jej partnerami, wrzeszcząc z kolei na nią, ja natomiast byłem tak wstrząśnięty tym wydarzeniem, że ust nie mogłem otworzyć.

– Ale jesteście bladzi – zauważył dowódca plutonu.

– Strasznie się zdenerwowałem. Pierwszy raz po otrzymaniu prawa jazdy siadłem za kierownicę, a tu taka historia.

– Nie byliście winni.

– To prawda, ale mogłem przejechać człowieka.

Potem pojechaliśmy na miasto, aby – jeśli się uda – zjeść gdzieś obiad. Nic z tego. Restauracji nie było, a do stołówek trzeba było mieć talony, wreszcie zatrzymaliśmy się przed klubem wojskowym, Charczenko wszedł do środka i skombinował dwa obiady – dla siebie i dowódcy plutonu. Siedziałem w kabinie, łykając ślinę.

 

Któregoś popołudnia kilku z nas, świeżo upieczonych kierowców wezwano do dowódcy kompanii.

– Pojeździcie sobie trochę dla wprawy.

Było nas pięciu czy sześciu. Dano nam dwóch instruktorów i pojechaliśmy, zmieniając się po drodze przy kierownicy. W pewnym momencie zobaczyliśmy na drodze człowieka, który pchał ręczny wózek z butelkami. Jeden z instruktorów kazał zatrzymać samochód i podszedł do niego. Po chwili wrócił.

– Chłopaki, to wódka. Wiezie ją do kooperatywy, ale zgadza się sprzedać kilka butelek. Chce pięćdziesiąt rubli za pół litra. Składamy się?

– Składamy się! – zagrzmiało z samochodu.

Sierżant zebrał pieniądze i zwrócił się do mnie:

– A ty co, nie chcesz wypić?

– Chcę, tylko nie mam ani grosza. Zafundujcie albo pożyczcie.

– Jak jesteś taki skąpy, to tyle wypijesz – odparł instruktor zginając przy tym wymownie rękę w łokciu. – Zresztą nawet dobrze się składa, ktoś musi prowadzić wóz.

Wypili tęgo nie zakąszając, bo i czym. Mnie nie dali nawet łyku. Smutno mi się zrobiło. Było to jakoś wbrew zwyczajom panującym w Rosji, gdzie ludzie są na ogół gościnni, a gdy już piją, to radzi by ugościć każdego. Być może jednak, że nie tyle chciwość tu działała, co raczej konieczność posiadania trzeźwego szofera, z której instruktorzy dobrze zdawali sobie sprawę.

Siadłem za kierownicę i skierowałem wóz do miasteczka wojskowego. Alkohol szybko podziałał na moich kolegów, toteż gdy wjeżdżaliśmy na teren pułku, byli już kompletnie pijani.

 Szumieł kamysz, dieriewja gnulis'
 I noczka tiomnaja była…
płynęła z naszego samochodu pieśń, będąca w takich okolicznościach mniej więcej odpowiednikiem naszej „Góralu, czy ci nie żal…”.

Po kolacji przyszedł do naszych koszar zampolit (zamiestitiel politruka) z listą tych, którzy mieli zgłosić się do dowódcy kompanii. Byli na tej liście wszyscy żołnierze, którzy wzięli udział w owej jeździe. Widocznie dowiedziano się już o pijatyce w naszej grupie i wszczęto śledztwo.

Mieliśmy wchodzić do dowódcy po jednemu. Ja wszedłem drugi czy trzeci, W pokoju zgromadziło się całe „naczalstwo” kompanii i naszych plutonów oprócz samego dowódcy kompanii, którego – jak się później dowiedziałem – wezwano już w tej sprawie do dowódcy batalionu. Byli tu także obaj instruktorzy. Wszedłem sprężystym krokiem i zameldowałem politrukowi swoje przybycie.

– Ano podejdź bliżej i chuchnij.

Podszedłem i chuchnąłem.

– Nie pił – ze zdumieniem skonstatował politruk i jakby nie wierząc sobie kazał mi jeszcze raz chuchnąć, tym razem na dowódcę plutonu.

– Nie pił – potwierdził młodszy lejtnant.

– Widzicie – zwrócił się politruk do „pijaków” – on też był z wami, ale nie pił. A wiecie dlaczego?

– Bo nie miał za co – odpowiedział organizator ochlaju.

– Milczeć! – ryknął politruk. – On nie pił, bo jest uczciwy, bo jest zdyscyplinowany, bo jest prawdziwym patriotą,

Tak więc w ciągu krótkiego czasu zostałem po raz drugi patriotą.

Ostatni wszedł Winogradow, Ogromne chłopisko, chude, spalone od słońca. Był podobny do Cygana i takie właśnie przezwisko nosił w kompanii. Jemu wódka poważnie zaszkodziła, zwymiotował w koszarach i nadal był kompletnie pijany. Wszedł chwiejnym krokiem i stanął przed politrukiem:

– Towariszcz… – zaczął meldować i przerwał, nie mogąc widocznie zdać sobie sprawy z tego, jaki stopień ma ten, do kogo się zwraca (potem mi powiedział, że widział na wyłogach politruka aż po sześć kwadracików i nie mógł zrozumieć, co to za stopień, dwoiło mu się w oczach).

– Odmaszerować, wejść jeszcze raz i zameldować się – wrzasnął politruk.

Winogradow wyszedł, na korytarzu został pouczony przez kolegów, że ma powiedzieć „Towariszcz politruk”, po czym znowu wszedł, do pokoju.

– Towariszcz połlitruk… – zaczął.

Wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem, oprócz samego politruka, pozbawionego widocznie zupełnie poczucia humoru. Był śmiertelnie poważny gdy powiedział:

– Gołodnoj kumie chlieb na umie. Ty nędzny pijaczyno, z politruka chcesz zrobić połlitruka? Wara ci do mego stopnia wojskowego, wara! Jesteś pijany jak świnia.

– A wcale nie – odparł Winogradow – jestem trzeźwy.

– Jesteś trzeźwy, sukinsynu? To przejdź do ściany i z powrotem po linii prostej.

Winogradow ruszył do ściany, potężnie się zataczając.

– No i co? Przeszedłeś po linii prostej?

– Tak jest. Przeszedłem po linii prostej, towarzyszu… – Winogradow nie zaryzykował już ponownego wymienienia stopnia swego przełożonego.

Żołnierze, którzy wzięli udział w libacji zostali ukarani kilkoma dniami „paki”, instruktorów zaś zdegradowano ze stopnia sierżanta do szeregowca.

*

A tymczasem z frontu zaczęły napływać niepokojące wieści. 22 czerwca, w rocznicę wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, Niemcy uderzyli na południu Charkowa od strony Iziumu w kierunku na Kupiańsk i zajęli to miasto. Wojska radzieckie wycofały się za rzekę Oskoł, ponosząc duże straty. Była to przygrywka do wielkiej ofensywy letniej armii hitlerowskiej, która zaczęła się 28 czerwca. Tego dnia zmasowane siły niemieckie przeszły do generalnego natarcia na wschód od Kurska, przerywając 1 lipca front radziecki między Szczygrami i Timem w kierunku na Woroneż. Dzień później Niemcy przerwali front między Biełgorodem i Charkowem. 5 lipca ich wojska doszły do Woroneża, w ciągu następnych dwóch oni sforsowały Don i zaczęły bitwę o Woroneż. Jednocześnie na południu, na wschód od Kupiańska doszły do linii Swatowo-Lisiczańsk. 1 lipca padł mężnie broniący się Sewastopol i cały Krym znalazł się w rękach Niemców.

Wiadomości z frontu docierały do nas z pewnym poślizgiem, co prawda niewielkim. Informacje czerpaliśmy z gazet, radia i tzw. politinformacji, które przeprowadzano codziennie z rana. W trzeciej dekadzie czerwca załadowano na eszelony i odprawiono na front 12 brygadę pancerną. Wkrótce doszły do nas słuchy – nie wiem czy prawdziwe – że nie dojechawszy do frontu, została zbombardowana z powietrza i poniosła duże straty.

W ostatnich dniach czerwca ewakuowano z Tambowa nasz pułk, który jako pułk szkoleniowy – powinien był znaleźć się dalej od teatru działań wojennych. Ewakuowano, ale nie cały. Wyjechało dowództwo, sztab, technika, pomoce szkolne, prawie cały korpus oficerski i znaczna część podoficerskiego oraz ci żołnierze, którzy dopiero przechodzili szkolenie. Nas, którzy zakończyliśmy kurs, pozostawiono na miejscu z niewielką ilością podoficerów i kilkoma oficerami. Od razu wszystko się zmieniło. Podupadła dyscyplina, wałęsaliśmy się po miasteczku nic nie robiąc. Pogorszyło się wyżywienie. Tylko politinformacje odbywały się z niezmienną regularnością. Na jednej z nich dowiedziałem się o wielkich bombardowaniach Niemiec przez lotnictwo amerykańskie i angielskie. Wiadomości z frontu były natomiast alarmujące. Podczas jednej z nich, wysłuchawszy nowej porcji złych wieści jakiś żołnierz spytał z nietajoną złośliwością:

– No co, chyba wkrótce zajmiemy Berlin?

Miał potem duże nieprzyjemności i tej jego wypowiedzi poświęcono nawet całą następną politinformacje.

Któregoś dnia na porannej zbiórce nie doliczono się dwóch żołnierzy. Byli to dwaj przyjaciele Popow i Szczukin. Nierozłączna para dwóch krajan z jednej miejscowości: ludzie o podobnych zwyczajach, podobnym zachowaniu i podobnej mentalności, za to całkowicie różniący się wyglądem. Popow był jasnym blondynem o różowej cerze, Szczukin – kruczym brunetem o cerze wyjątkowo ciemnej. Biorąc pod uwagę, że pochodzili ze wsi położonej na wschód od Kurska i że właśnie z komunikatu Sowinformbiura z poprzedniego dnia można było wywnioskować, że ich rejon został okupowany, łatwo się było domyślić, że zdezerterowali i postanowili wrócić w rodzinne pielesze, kończąc w ten sposób wojaczkę.

 

Rozkaz o wyjeździe otrzymaliśmy na krótko przed „otprawką”. Zebraliśmy się w wielkim pośpiechu. Na pytania dokąd jedziemy otrzymywaliśmy niezmiennie odpowiedź – „to tajemnica wojskowa” lub „dowiecie się, jak przyjedziemy na miejsce”.

Eszelon, wagony towarowe, walka o lepsze miejsce, fasowanie suchego prowiantu. Który to już raz? A przede mną droga z wszystkimi znanymi mi już uciążliwościami i wielka niewiadoma – dokąd?