XVII

 

pierwsza dekada lipca 1942 – pierwsza dekada września 1942

 

Podróżowanie eszelonem wojskowym nie należy do przyjemności. Tak było również i tym razem, chociaż w porównaniu z poprzednimi moimi wojażami ta podróż była stosunkowo znośna. Było ciepło, dni były długie, letni krajobraz cieszył oko. W wagonach nie było zbyt ciasno, wyżywienie, chociaż mało urozmaicone – suchary, śledzie i cukier – jednak jakoś tam wystarczało, przynajmniej na początku drogi, potem było coraz gorzej.

Uformowano nas w pododdziały inaczej niż to było w Tambowie. Z moich starych kolegów tylko kilku było teraz razem ze mną, między innymi Riemniow, chory na kurzą ślepotę Dariuchin i „pijanica” Winogradow. Poznałem wielu nowych kolegów, z nich w pamięci pozostał mi zruszczony Ukrainiec, wysoki, przystojny blondyn Szabołda, z którym służyłem potem w jednym pułku, wyjątkowo zaradny życiowo Szumski i antypatyczny Fetisow. Fetisow był najstarszy wiekiem w naszym wagonie. Świński blondyn mocno opalony na jakiś miedziany kolor. Dzięki swym białym niemal włosom i brwiom oraz opaleniźnie wyglądał jak negatyw fotografii. Był antysemitą i bynajmniej nie krył się z tym. Potem okazało się, że taką samą sympatią jak Żydów darzył także Ormian, Gruzinów, Azerbejdżan i w ogóle wszystkich nie-Rosjan. Twierdził, że tylko Rosjanie są bitni i odważni, zaś „nacmieni” (tzn. ludzie należący do mniejszości narodowych) są tchórzami, zdolnymi co najwyżej handlować i spekulować, oszukując przy tym Rosjan. Kiedyś wypowiedział się tak: „Żydzi bardzo lubią cukier”. Spytałem go, czy on nie lubi cukru, odpowiedział jakoś wykrętnie. Tę rozmowę miałem okazję mu potem przypomnieć.

 

Przed przybyciem do Bałaszowa, gdzie wydano nam prowiant, nasz pociąg stanął w szczerym polu i stał tam około doby. Jedzenie nam się już skończyło, nastrój był podły. W dali majaczyła jakaś wioska i kilku żołnierzy udało się tam w celu kupienia czegoś do zjedzenia. Ryzykowali, bo eszelon mógł w tym czasie ruszyć, ale głód zrobił swoje. W pewnym momencie oczom naszym ukazał się dziwny obraz. Gdzieś w oddali, na drodze prowadzącej z wioski do przejazdu przez tory kolejowe pojawił się tuman kurzu, który powoli zbliżał się do nas. Gdy przybliżył się na tyle, że mogliśmy już dojrzeć szczegóły, okazało się, że spowodowany był przez grupę biegnących osób. Na czele tej grupy znajdował się Winogradow, za nim w pewnej odległości podążała duża gromada kobiet uzbrojonych w kije i klnących na czym świat stoi. Wreszcie nasz kolega, zmęczony i zdyszany dobiegł do pociągu i wskoczył do wagonu. Wyszedł dowódca:

– Co tu się dzieje?

– Towarzyszu komandirze – przemówiła jedna z kobiet. – Wlazł ten czort przez okno do mojej chaty i ukradł mi budzik. Aż tu biegłyśmy za nim. Niech mi go odda, towarzyszu komandirze. Gdzie ja teraz taki budzik kupię?

– Winogradow, ukradliście budzik? – gniewnie zapytał dowódca.

– Nic podobnego, nie ukradłem.

– Oddajcie natychmiast budzik, bo każę was przeszukać.

Winogradow leniwie i z wyraźną niechęcią wyciągnął z kieszeni spodni budzik i wręczył go dowódcy,

– A więc jednak ukradliście!

– Nie ukradłem, po prostu wziąłem. Zajrzałem przez okno do pokoju, patrzę nikogo nie ma, a na stole stoi budzik i chodzi sobie. No to myślę, co tak ma stać i chodzić jak nikogo i tak w pokoju nie ma…

– Dość, swołocz. Macie kobieto wasz budzik, a jego zamknąć natychmiast do paki. Przed sądem mi będziesz odpowiadał draniu za maruderstwo.

Winogradowa zamknięto, to znaczy posadzono do specjalnie wydzielonej w tym celu części jednego z wagonów. Wkrótce po odejściu kobiet dowódca kazał go wypuścić, ograniczając się do wygłoszenia do nas przemówienia o uczciwości i gromiąc w nim bezlitośnie pechowego amatora cudzego budzika.

 

Minęliśmy Bałaszow. Jedno było jasne – jedziemy stale na wschód. W Bałaszowie otrzymaliśmy niewiele prowiantu, tak że wkrótce zaczął dokuczać nam głód. Na stacyjkach, przez które przejeżdżaliśmy, koledzy wymieniali co się tylko dało na jedzenie. Na jednej z nich wymieniłem przydzielony mi kawałek mydła na chleb, a że babina miała go ze sobą mało, dodała mi trochę gotowanych raków.

Na tej samej stacji jeden z moich kolegów kupił kurę i od razu upiekł ją na ogniu. Nim jednak zabrał się w pociągu za jej konsumowanie, ktoś mu ją ukradł. Po dość żmudnych poszukiwaniach udało mu się jednak ją odnaleźć, mimo iż była bardzo sprytnie ukryta. Wywołało to wielkie poruszenie w całym eszelonie i liczne komentarze, zadziwiająco podobne do siebie: „Ukraść umiał, ale schować nie umiał”. Ciekawe, że w oczach większości nie tyle fakt kradzieży co właśnie brak umiejętności ukrycia łupu zasługiwał na naganę.

 

Z zainteresowaniem przyglądałem się mijanym wsiom i miasteczkom, ale z jeszcze większym słuchałem rozmów i opowiadań moich towarzyszy podróży. Wiele mówili o swoim życiu, o pracy, o troskach dnia powszedniego. Widać było, że większości żyło się ciężko, że wszędzie panował niedostatek żywności i towarów. Ale nawet to swoje niewesołe życie wspominali teraz z rozrzewnieniem jak coś bardzo pięknego, do czego chcieliby jak najprędzej wrócić.

Często w rozmowach pojawiał się wątek wojny domowej. Niektórzy dobrze ją pamiętali, inni wiele o niej wiedzieli z opowiadań krewnych i znajomych. Poprzez te reminiscencje przewijała się często postać, będąca – jak zrozumiałem – prawdziwą legendą: Machno, ataman Machno lub po prostu bat'ko Machno. Pierwszy raz usłyszałem wtedy to nazwisko, potem spotykałem się z nim często i w wojsku i w cywilu. Dla większości Rosjan, a tym bardziej Ukraińców, był on prawdziwym bohaterem wojny domowej. Z jego nazwiskiem wiązano nieprawdopodobne wprost zdarzenia i czyny, w ogromnej większości zmyślone lub upiększone fantazją ludową. Pojawiał się też w filmach, opowiadających o czasach rewolucji i wojny domowej. Pokazywano go tam jako niemal karła (był podobno rzeczywiście bardzo niedużego wzrostu) o długich włosach, noszącego ogromną, ciągnącą się po ziemi szablę, jako błazna, dziwaka i szaleńca. Jego pojawienie się na ekranie wywoływało zawsze szmer na sali. Nieco życzliwiej potraktowano go w emitowanym także u nas serialu telewizyjnym Droga przez mękę, nakręconym w ZSRR według znanej powieści Aleksego Tołstoja. Kim był naprawdę Machno? Był anarchistą, człowiekiem o niewątpliwych zdolnościach politycznych i przywódczych, rozporządzającym pokaźną siłą w pewnym okresie wojny domowej. Przez jakiś czas walczył wspólnie z bolszewikami przeciwko białym, potem drogi Machny i bolszewików rozeszły się.

– Machno był sprawiedliwy – słyszałem nieraz. – Był przeciwko białym i przeciwko czerwonym.

– Bat'ko Machno bił i czerwonych i białych. Wiesz co miał napisane na taczance? Z tyłu „Chuj dogonisz” a z przodu „Chuj uciekniesz”.

Jeden z moich kolegów uniwersyteckich w Odessie opowiadał mi, że Machno pochodził z Hulajpola na Ukrainie i że był podobno nauczycielem.

 

Podróż pociągiem zakończyliśmy w Kamyszynie, niedużym mieście nad Wołgą. Rozlokowano nas na wysokim brzegu niedaleko przystani rzecznej. Wołga zrobiła na mnie duże wrażenie. Ogromna rzeka, szeroka, potężna. Powiedziano nam, że dalej popłyniemy statkiem. Tymczasem czekaliśmy na jego przybycie.

Gdy nazajutrz leżeliśmy sobie spokojnie na trawie, usłyszeliśmy nagle wycie motoru i nim zdaliśmy sobie sprawę z tego, co się dzieje, pojawił się samolot. Leciał zupełnie nisko nad Wołgą z północy na południe. Przeszedł w lot koszący i otworzył wściekły ogień z broni pokładowej. Terkot karabinów maszynowych, huk działek, odgłos wybuchów, ogień przeciwlotniczych karabinów maszynowych, bryzgi na wodzie i już go nie ma. Nim zdążyliśmy ochłonąć pojawił się po raz drugi, tym razem lecąc z południa na północ, też dokładnie wzdłuż Wołgi, l znowu to samo. Ale cała siła ognia poszła jak i za pierwszym razem w Wołgę. Nikomu nic się nie stało, ani naszym żołnierzom ani tym z innych jednostek, a było ich na skarpie wiele. Żołnierze na ogół spokojnie reagowali na nalot, choć tu i ówdzie wybuchła panika. Spośród nas najgorzej zachował się Fetisow. Schwycił swą drewnianą walizeczkę i zaczął przerażony uciekać. Nie zdążył przebiec nawet kilku kroków, gdy runął, potknąwszy się o czyjeś nogi. Nakrył głowę walizką, podniósł nogi do góry i zaczął nimi kręcić młynka, jakby jechał na rowerze.

– No co Fetisow – zwróciłem się do niego, gdy było już po wszystkim. – Tyle gadasz o odwadze, a jak co do czego, toś stchórzył.

– Nie stchórzyłem, tylko chciałem ochronić głowę od kul.

– Stchórzyłeś i wiałeś, a potem nogami kręciłeś jak szalony.

– A ty nie wiałeś, bo miałeś pełne portki i to ci przeszkodziło.

– Zamknij pysk, Fetisow – zwrócił się do niego ktoś z kolegów. – Już choćbyś na niego nic nie gadał, bo zachował się odważnie i przytomnie. A ty – jak ostatni tchórz i panikarz. Sam pewnie w portki nasrałeś. Bohater wielki. Pyskaczem jesteś i gnojem.

 

Ostrzał dokonany przez niemiecki samolot nie wywarł na mnie takiego wrażenia jak fakt, że lotnictwo niemieckie może zapuszczać się aż do Wołgi. Skąd oni się tu wzięli? W czasie podróży – a przejechaliśmy przecież niemały kawałek drogi – byliśmy całkowicie pozbawieni wszelkiej informacji i nie mieliśmy pojęcia, co dzieje się na froncie. A działo się wiele. Niemcy, nie mogąc zdobyć Woroneża, skierowali swoje natarcie na południe od niego, posuwając się naprzód z kolosalną prędkością. Na początku drugiej dekady lipca zajęli Millerowo i w tym czasie, gdy byłem w Kamyszynie toczyli już walki w zakolu Donu, stwarzając bezpośrednie zagrożenie dla Stalingradu, Nie mniej poważne sukcesy odnieśli także na południu, gdzie zagrozili Kubaniowi i pośrednio Kaukazowi. Sytuacja Armii Czerwonej, a więc i Związku Radzieckiego, stała się znów bardzo poważna.

 

Załadowano nas na statek i popłynęliśmy „wniz po Wołgie riekie”, jak w piosence, którą tak często w obozie śpiewał „ordenonosiec” Wania Alochin. To było o wiele przyjemniejsze od jazdy pociągiem. Dużo świeżego powietrza, piękne widoki mijanych pól, wsi i miast. Duża swoboda ruchu, nie to co w wagonie. A i zapas prowiantu mieliśmy większy.

W nocy dostrzegłem na horyzoncie na południe od nas sporą łunę. Następnego dnia widniał w tym miejscu duży pióropusz czarnego dymu. Dość długo płynęliśmy jeszcze nim zbliżyliśmy się do niego. Stała tam na Wołdze i dopalała się ogromna barka, a właściwie tankowiec rzeczny, przewożący zapewne na północ ropę. Trafiony niemiecką bombą spłonął jak pochodnia, a teraz jego wrak był już bliski zatonięcia. Ten widok sprawił na nas bardzo przykre wrażenie, tym bardziej, że każdy pomyślał sobie, że i nasz statek może spotkać podobna przygoda. Od razu też wielu żołnierzy pozdejmowało paski i „gimnastiorki”, przygotowując się do ewentualnej konieczności dopłynięcia w razie czego do brzegu. Ja tego nie zrobiłem, nie umiem pływać.

Nazajutrz zobaczyliśmy na Wołdze jakiś przedmiot niesiony prądem rzeki. Gdy zrównaliśmy się z nim, okazało się, że był to potwornie rozdęty trup żołnierza. Wkrótce potem minęliśmy jeszcze kilka trupów. Nastrój na statku stał się minorowy.

 

Na prawym brzegu rzeki zarysowało się wielkie, rozciągnięte na dużej przestrzeni wzdłuż Wołgi miasto. Stalingrad. Wiedziałem o nim, że przed rewolucją nazywało się Carycyn, że jego obrona odegrała bardzo ważną rolę w wojnie domowej i że zwycięstwo odniesione tam przez Armię Czerwoną było dziełem Stalina (zdezawuował to potem na XX Zjeździe Partii Chruszczow w swym tajnym referacie). Słyszałem także i czytałem, że jest ważnym centrum przemysłowym i że znajduje się w nim ogromna fabryka traktorów. Nie wyobrażałem jednak sobie, że jest aż tak duże.

Przybiliśmy do brzegu przy wielkiej przystani rzecznej. Potem przeprowadzono nas przez miasto do dużego, pięknego parku, gdzie mieliśmy spędzić noc. Panował upał, niebo było bezchmurne. Może właśnie dlatego Stalingrad wydawał się niezwykle jasny, jakiś dziwnie pogodny i wesoły. W mieście panował duży ruch. Podzwaniały tramwaje, mknęły samochody, tu i ówdzie maszerowały oddziały wojska. Noc spędziliśmy w parku, śpiąc na trawniku. Była to niespokojna noc. Kilkakrotnie przylatywały niemieckie samoloty i bombardowały miasto. Ogień artylerii przeciwlotniczej był jeszcze silniejszy niż w Tambowie. Niedaleko parku stała bateria dział średniego kalibru, mieliśmy więc prawdziwy koncert, od którego bębenki w uszach dosłownie pękały. Kilka razy padały blisko nas odłamki pocisków, wystrzelonych prawdopodobnie przez inną baterię.

Nazajutrz zaprowadzono nas do wielkiej sali klubu rzecznego, znajdującego się nad Wołgą. Tam jakiś oficer polityczny wygłosił odczyt o sytuacji na froncie. Przedstawił ją – zgodnie z prawdą – w bardzo ciemnych barwach. Zakończył słowami, które dobrze pamiętam:

– Wróg rwie się w kierunku naszego słonecznego Stalingradu. Stalingrad stał się dla niego celem strategicznym. Zdobycie jego oznaczałoby rozcięcie naszego frontu. Nie możemy do tego dopuścić. Będziemy bronili Stalingradu do ostatniej kropli krwi.

Tak się też stało.

Po odczycie pozwolono nam pójść na miasto. Wybrałem się razem z moim nowym, bardzo miłym kolegą, Kowtunem, z którym zaprzyjaźniłem się na statku. Pochodził z Bałaklei, miasta na Ukrainie, położonego blisko Charkowa. W cywilu był urzędnikiem bankowym. Był to bardzo spokojny, zrównoważony człowiek, dobry i koleżeński. Pokręciliśmy się po Stalingradzie, pojeździliśmy trochę tramwajami. Widać było, że miasto szykuje się do obrony, w kierunku peryferii ciągnęły zastępy mieszkańców z łopatami kopać zapewne rowy przeciwczołgowe. Zobaczyłem też maszerujący „strojbat” i serce mi się ścisnęło, nie tak dawno ja sam byłem w położeniu tych nieszczęsnych oberwańców. Ciężarówki przewoziły w zachodnią stronę miasta zapory przeciwczołgowe.

Zauważyliśmy stołówkę i weszliśmy do niej.

– Czy można dostać coś do jedzenia? – spytaliśmy kelnerki.

– Tylko zupę „klocki”.

Poprosiliśmy o cztery porcje. Podano nam cztery talerze gorącej wody, w której pływały nieliczne owe „klocki”, coś pośredniego między ukraińskimi „hałuszkami” a naszymi lanymi kluskami. Smakowało wybornie. Wpadliśmy na świetny pomysł.

– Czy można poprosić jeszcze o osiem porcji?

– Proszę bardzo – odparła uprzejmie kelnerka, zdziwiona nieco naszymi możliwościami.

Wyłowiliśmy z tych porcji „klocki” i zabraliśmy je ze sobą w menażkach.

Noc spędziliśmy znowu w parku, przeżywając kolejne naloty.

Nazajutrz załadowano nas na statek. Okazało się przy tym, że z wczorajszego spaceru nie wrócił jeden z żołnierzy. Zmartwiło to szczególnie mnie, gdyż poszedł w mojej furażerce. Swoją miał bardzo zniszczoną, a wybierał się do znajomych, pożyczyłem mu więc swoją nową. Był to bardzo porządny, budzący zaufanie człowiek i oczywiście nie chęć zawładnięcia moją „pilotką” była przyczyną jego nieobecności. Być może zatrzymał go patrol, nie dawano nam przecież przepustek.

 

I znowu popłynęliśmy w dół Wołgi. Rzeka stała się teraz jakaś bardzo „zawiła”. To odgałęziały się od niej odnogi, to łączyły się znów z jej głównym korytem. Minęliśmy kilka płonących barek z ropą. W wodzie znowu zaczęły pojawiać się trupy.

Odczytano nam Rozkaz No 227 Naczelnego Wodza. Dziś mało się o nim wspomina, wtedy odegrał niewątpliwie dużą rolę w toku letniej kampanii 1942 roku. Rozkaz ten miał być odczytany wszystkim jednostkom i pododdziałom Armii Czerwonej. Wysłuchaliśmy go na pokładzie statku, stojąc na baczność. Ze względu na jego znaczenie podam tu jego treść, tak jak ją pamiętam (niestety nie dysponuję żadnym materiałem źródłowym).

Rozkaz był napisany w tonie bardzo poważnym, bez przemilczeń i niedomówień. W części konstatującej stwierdzał, że nieprzyjaciel, korzystając z braku drugiego frontu w Europie, skoncentrował na froncie sowieckim ogromne siły swoje i swoich sojuszników i w wyniku przeprowadzonej i trwającej nadal ofensywy osiągnął daleko idące sukcesy. Stworzyło to dla Związku Radzieckiego i jego sił zbrojnych niezwykle poważną sytuację. Niesłuszne i absolutnie niedopuszczalne są nastroje niefrasobliwości, które tak często dają się zauważyć wśród ludzi. Polegają one głównie na niedocenianiu niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad krajem, na poglądzie, że wróg zajął niewielką tylko część terytorium radzieckiego, że mamy jeszcze ogromne obszary, dokąd możemy się cofać. Jest to pogląd z gruntu fałszywy i szkodliwy. Cofać się nie mamy już dokąd. Wróg zajął teren, na którym mieszka prawie połowa ludności kraju, na którym znajduje się prawie połowa powierzchni jego zasiewów, gdzie wytwarza się trzecią część jego produkcji globalnej. Wróg zajął ostatnio Zagłębie Donieckie, żyzne obszary nad Donem; grozi utrata Kubania i odcięcia Kaukazu z jego polami roponośnymi.

W rozkazie mówiło się o upadku dyscypliny, bałaganie i pojawieniu się nastrojów panikarskich. Jako przykład tego przytoczono haniebne poddanie Rostowa.

„Ni szagu nazad” – mówił rozkaz i to był jego lejtmotyw. Surowo zabroniono jakiegokolwiek odwrotu bez rozkazu naczelnego dowództwa. W razie samowolnego wycofania się drużyny dowódca ma być rozstrzelany na jej oczach, to samo dotyczy plutonu, kompanii, batalionu, pułku, dywizji, armii i frontu oraz odpowiedniego dowódcy. Pułk, który cofnie się z pola walki ma być rozwiązany, jego dowództwo oddane pod sąd polowy, numer pułku przekreślony a sztandar zniszczony.

Wprowadzono bardzo surowe zarządzenia o walce z naruszycielami dyscypliny i panikarzami.

Dalej mówiło się o tym, że Piotr I w czasie wojny ze Szwedami osiągnął zwycięstwo między innymi dzięki temu, że uczył się u wroga. Armia Czerwona też nie powinna się tego wstydzić. Zimą 1941/42, gdy Niemcy ponieśli dotkliwe porażki i zachwiała się dyscyplina wojskowa, dowództwo hitlerowskie podjęło surowe kroki w celu jej przywrócenia. Wprowadzono między innymi karne jednostki wojskowe. Dało to widoczne rezultaty. Teraz Armia Czerwona musi podjąć odpowiednie kroki. Rozkaz 227 wprowadzał karne kompanie, karne bataliony i karne pułki a także oddziały zaporowe („zagraditielnyje otriady”), mające iść za linią frontu w celu niedopuszczenia do cofania się żołnierzy i całych jednostek. „Ni szagu nazad!”.

Taki był rozkaz No 227, sądzę, że przekazałem go dość wiernie. Chciałbym tylko dodać tu parę słów o owych jednostkach karnych i oddziałach zaporowych. Kompanie, bataliony i pułki karne zaczęto wprowadzać od razu po ogłoszeniu rozkazu 227. Przetrwały one całą wojnę i rzucane były na najniebezpieczniejsze odcinki frontu, zwykle przeciwko bunkrom, gniazdom karabinów maszynowych, na pola minowe, w najstraszniejszy ogień, wszędzie tam, gdzie groźba śmierci była największa, a szanse przeżycia minimalne. Kierowano do nich żołnierzy, podoficerów i oficerów z jednostek, które z przyczyn subiektywnych (tchórzostwo, brak dyscypliny itp.) nie wykonały bojowego zadania, wojskowych skazanych przez sądy polowe za kradzieże, maruderstwo, samowolną absencję i inne naganne czyny (zamieniano im wyroki długoletniego pobytu w łagrach – na ich prośbę – na służbę w jednostkach karnych), wielokrotnych naruszycieli dyscypliny i podobne kategorie osób. Skierowany do jednostki karnej brał udział w kilku operacjach bojowych. Ci, którzy przeżyli i sprawdzili się, byli wysyłani do zwykłych jednostek a ich winy ulegały anulowaniu. Za jednostkami karnymi szły owe oddziały zaporowe, składające się z wojsk NKWD, które nie dawały im możliwości wycofania się z walki. Ci, którzy nie szli do ataku bądź przy ataku wroga próbowali cofnąć się, byli natychmiast likwidowani. Oddziały zaporowe szły niejednokrotnie także z tyłu zwykłych jednostek wojskowych, tam, gdzie sytuacja była szczególnie trudna i gdzie można było mieć obawę, czy bez użycia tego rodzaju drastycznych środków zadanie bojowe będzie wykonane.

Wprowadzenie batalionów i innych jednostek karnych oraz oddziałów zaporowych było krokiem bardzo ostrym, bezwzględnym i brutalnym. Jeśli można tego rodzaju zarządzenie usprawiedliwić do pewnego stopnia nadzwyczaj ciężką sytuacją, w jakiej znalazł się Związek Radziecki latem 1942 roku, to już w żaden sposób nie da się tego uczynić potem, gdy szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść Sowietów, a zwłaszcza, gdy wojna dobiegała już końca. Ludzie starsi, którzy walczyli na frontach Wielkiej Wojny Narodowej, ze zgrozą wspominają te formacje, a oficjalna historiografia radziecka istnienie ich na ogół przemilcza.

*

Dopłynęliśmy do Astrachania. W promieniach zachodzącego słońca miasto wyglądało pięknie. Czerwieniły się i złociły kopuły cerkwi i wieże astrachańskiego Kremla. Wszystko to wyglądało jakoś bardziej rosyjsko niż w Stalingradzie, jak część historii, jak obrazek z albumu. Niestety inaczej przedstawiało się to z bliska. Maszerując nazajutrz po mieście zobaczyłem, że jest zaniedbane, brudne, szare; że domy są nie remontowane od niepamiętnych czasów, chyba od rewolucji. Ponuro rysował się Kreml.

Na molo schodziliśmy, gdy było już ciemno, do tego podczas nalotu. Cierpiący na kurzą ślepotę Dariuchin omal nie spadł z wąskiego i nieogrodzonego pomostu do wody. W ostatniej chwili podałem mu rękę. Przeszliśmy przez spory kawał miasta i znaleźliśmy się w pięknym, starym parku. Spaliśmy na trawnikach. Gdy przetarłem z rana oczy, nie mogłem dosłownie napatrzeć się na otaczającą mnie przyrodę. Wspaniale wyglądały drzewa i krzewy, większość z nich widziałem po raz pierwszy w życiu i nie wiedziałem jak się nazywają. Potem fasowaliśmy suchy prowiant, między innymi wyśmienite astrachańskie śledzie, z którymi równać się mogą jedynie kerczyńskie. Na obiad zaprowadzono nas dopiero pod wieczór na stację kolejową, gdzie na bocznicy stał specjalny wagon-kuchnia, karmiący przez cały dzień żołnierzy z różnych jednostek. My byliśmy tego dnia ostatni. Dostaliśmy pokaźne porcje kaszy jaglanej. Ale i to nie wyczerpało wszystkiego, co w kuchni zostało. Dawano nam więc na wynos do menażek, ile kto tylko mógł wziąć. Wróciliśmy do parku, gdy było już zupełnie ciemno. Szukając sobie wygodnego miejsca na nocleg poczułem nagle, że nic nie ważę. Za chwilę byłem już na dnie dość głębokiego rowu przeciwlotniczego. Nic mi się nie stało, tylko do menażki – rosyjskie „kotiołki” nie mają pokrywek – nasypało się trochę ziemi. Usunąłem więc górną warstwę kaszy i spróbowałem następną. Trzeszczała trochę w zębach, ale smakowała niezgorzej. Dalej było jeszcze lepiej. I tak próbując kaszę łyk po łyku zjadłem ją całą, mimo iż solennie obiecywałem sobie ją zostawić na następny dzień. No cóż, l'appétit vient en mangeant.

Bardzo zdziwiłem się, gdy znaleźliśmy się znowu na statku. Dokąd jeszcze możemy płynąć, przecież Wołga chyba się już w Astrachaniu kończy? I rzeczywiście, znaleźliśmy się w jej delcie. Ale ta delta nie jest znowu wcale taka mała. Zapadł wieczór, zdążyliśmy już zasnąć, a statek nasz wciąż płynął i płynął.

Jest rzeczą dziwną, jak głęboko zapadają nieraz w naszą pamięć zupełnie drugorzędne wydarzenia z naszego życia, jakieś fakty bez znaczenia, przypadkowo wypowiedziane słowa, szczegóły jakichś przedmiotów, fragmenty krajobrazów. Mogę to właśnie powiedzieć o tamtej nocy po wypłynięciu z Astrachania. Śniła mi się Warszawa i sen ten – jak i inne moje sny o rodzinnym mieście – był spowity jakąś mgiełką smutku i tęsknoty. Obudziłem się i wyszedłem na pokład. Było absolutnie cicho, maszyny nie pracowały, staliśmy. Nisko nad wodą wisiał szeroki sierp księżyca. Biegła od niego do statku migocąca, złocista dróżka. Nie było widać brzegu. Dookoła niekończąca się wodna dal. Byliśmy na morzu. Ogarnęło mnie uczucie samotności, jakiegoś zagubienia w wielkim świecie, melancholii, nostalgii za rodzinnym krajem, spotęgowanej niedawnym snem o Warszawie.

 

Z rana przesiedliśmy się na morski tankowiec „WKP(b)”. Był wyższy od naszego statku i trzeba było wejść na niego po drabince linowej. Przypominała trochę żelazne drabinki na Orlej Perci w Tatrach. Tam jednak czułem się raźniej – nawet mając pod sobą dużą przepaść – niż tu, mając głębię Morza Kaspijskiego. Rzeczny statek odpłynął od nas, a potem podniósł kotwicę tankowiec i popłynęliśmy. Nie mówiono nam dokąd, ale z położenia słońca było oczywiste, że płyniemy na południe.

– Tu nie ma po co zdejmować gimnastiorki – powiedział któryś z żołnierzy. – Do brzegu nie dopłyniesz.

Płynąłem statkiem po morzu po raz pierwszy w życiu. Chociaż o Morzu Kaspijskim mówi się, że to nie morze lecz jezioro, no i niby słusznie, dla płynącego jest to jednak morze i to nie małe. Płynęliśmy kilka dni nie widząc lądu. Od czasu do czasu mijały nas inne statki i tankowce, ale przez większość czasu byliśmy na ogromnej kulistej tarczy sami.

Tankowiec z racji swego przeznaczenia nie był przystosowany do przewozu ludzi, ale jakoś z przyjemnością znosiliśmy różne niewygody. Doskwierał co prawda brak gorącej strawy, ale i w eszelonie pod tym względem było nie lepiej. Nie mieliśmy także wrzątku a i zapas słodkiej wody był niewystarczający na tak wiele osób. Widać jednak gdzieś o tym pomyślano, bo oto podpłynął do nas mały stateczek o bardzo wysokim kominie, przypominający samowar. I rzeczywiście, był to jakby pływający samowar, który miał nas zaopatrzyć we wrzątek. To zaopatrzenie odbywało się w przedziwny sposób. „Samowarek” podszedł do nas tak blisko, że niemal dotykał burtą do burty. Każdy z nas musiał teraz, wykonując krok nad wodą, przejść na jego pokład i tam nalać sobie wrzątku, otwierając kranik ogromnej „machiny piekielnej”, gotującej wodę. Co pewien czas trzeba było całą tę operację przerywać, bo odległość między statkami stawała się za duża, by ją można było bezpiecznie sforsować. Stosunkowo łatwo było przejść na „samowarek”, ale znacznie trudniej z powrotem, bo groziło to rozlaniem wody.

Wrzątek, który w czasie przenoszenia go na tankowiec przestawał już być wrzątkiem, bardzo nam się przydał. Mogliśmy wreszcie wypić coś choć trochę ciepłego. A pić chciało się bardzo, bo wody otrzymywaliśmy mało, upał doskwierał a i jedzenie było takie, że wywoływało pragnienie. Karmiono nas suszoną rybą w dwóch gatunkach; taranią czyli płotką czarnomorską i wobłą (ukleją). Ryby były wysuszone na wiór i bardzo słone. Potem już dowiedziałem się, że stanowiły ulubioną zakąskę do piwa.

Któregoś razu, gdy wpatrywałem się w morze oparty o burtę, zwrócił się do mnie stojący obok kolega

– Cieszysz się, że jedziesz do ojczyzny?

– Co ty gadasz, do jakiej ojczyzny?

– A co, nie jesteś z Kaukazu?

Po raz pierwszy ktoś wziął mnie za mieszkańca Kaukazu. Ale nie po raz ostatni.

*

Do Baku przybyliśmy nocą. Szliśmy dość długo do dworca kolejowego przez piękne, nowoczesne dzielnice. Jeszcze tej nocy odjechaliśmy pociągiem ze stolicy Azerbejdżanu. Nareszcie dowiedzieliśmy się, dokąd jedziemy – do Nachiczewania. Miasto Nachiczewań jest stolicą Nachiczewańskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Ta niewielka republika położona jest koło granicy irańskiej, niedaleko od granicy z Turcją. Zamieszkują ją Azerbejdżanie, a nie wchodzi w skład Azerbejdżańskiej SRR tylko dlatego, że oddzielona jest od niej przez Armeńską SRR.

Nachiczewań okazał się malutkim miasteczkiem, zabudowanym nędznymi domkami, często lepiankami i tytuł „stolica” jakoś nie bardzo do niego pasował. Nie był pozbawiony jednak pewnego uroku, a już na pewno egzotyki. Nie wiem jak to się liczy geograficznie, ale z Europą to miało mało wspólnego.

Wcielono nas do 18 pułku automobilowego, którego dowództwo, sztab i część składu osobowego tu właśnie stacjonowały. Druga część pułku znajdowała się w innym nachiczewańskim mieście – w Dżulfie. Koszary, w których nas rozlokowano, przypominały blokhauzy, znane mi z filmów o Legii Cudzoziemskiej. Klimat był też jak na Saharze. Upały były wręcz nie do zniesienia, nawet noc nie przynosiła ulgi. Żołnierze nosili tu na głowach zamiast furażerek płócienne czapki mniej więcej takie, jakie noszą u nas małe dzieci na plażach, a to w celu uniknięcia udaru słonecznego. W dzień odbywaliśmy na początku niewiele zajęć, przeważnie teoretycznych, prowadzono je w cieniu, o który wcale nie było łatwo. Musztra, wychowanie fizyczne itp. odbywały się dopiero wieczorem. Przez te parę tygodni mego pobytu w Nachiczewaniu ani razu nie widziałem na niebie choćby jednej chmurki. Żeby wytrzymać ten koszmar, moczyłem koszulę w wodzie i mokrą wkładałem pod bluzę, polewałem także wodą czapkę. Nie na długo to wystarczało. Nawet pod bluzą koszula schła błyskawicznie.

Dyscyplina w 18 autopułku była poniżej wszelkiej krytyki, bałagan okropny, żadnego porównania pod tym względem z moją poprzednią jednostką. Za to dobrze karmili. Cóż z tego, jeśli po jakimś tygodniu zaczęliśmy przez te upały tracić apetyt.

Poszedłem na jarmark, był imponujący, prawdziwy wschodni bazar. Jakich tam tylko nie było owoców południowych! Cóż z tego, kiedy nie miałem ani grosza. Wkrótce obskoczyły mnie kobiety, wykrzykując coś w języku, z którego nie rozumiałem ani słowa. Ale jedno słowo, które stale się powtarzało, wydało mi się dziwnie znajome; „sabon” czy „sabun”. Ależ „savon” to po francusku mydło – pomyślałem sobie – po azerbejdżańsku widocznie podobnie, jasne o co chodzi. Poszedłem do koszar po kawałek mydła do prania, który miałem. Przyszedłem z nim na bazar. Kobiety otoczyły mnie ciasnym pierścieniem, odpychając się wzajemnie i wrzeszcząc wniebogłosy. Zaczęła się prawdziwa licytacja i wreszcie, otrzymawszy za mydło jakąś wielce pokaźną sumę, wyrwałem się z tego piekielnego kręgu. Teraz ja stałem się klientem. Pokazałem palcem na kupkę pięknych moreli. Kobieta wymieniła cenę, ale ja nie zrozumiałem i powtórzyłem to słowo jako pytanie. Widocznie pomyślała, że się targuję i wymieniła inną cenę. Ja znowu powtórzyłem to w postaci pytania, a ona w odpowiedzi wymieniła jeszcze inną. Potem coś zaczęła mówić po azerbejdżańsku. W końcu jakoś dogadaliśmy się na migi.

 

Była taka jedna godzina w ciągu doby, kiedy można było nieco raźniej oddychać – przed wschodem słońca. Wychodziłem wtedy zwykle z koszar, w których panował nieznośny gorąc i duchota, nie czekając na pobudkę. Zauważyłem kiedyś w promieniach wschodzącego słońce w oddali na horyzoncie, coś jakby kontur góry. Biały, mglisty jak zjawa zarys czegoś niemal nierealnego. Mógł to być obłok. Po dłuższej obserwacji doszedłem jednak do wniosku, że to musi być góra, bo obłok nie mógłby tak długo zachować niezmiennego kształtu. Tak, to był szczyt i to nie byle jaki. Prawdziwy kolos pokryty śniegiem. Spytałem jednego z kolegów, mieszkańca tych okolic, co to jest. Odpowiedział, że Ararat, że znajduje się w Turcji, ale jest aż tu widoczny, bo jest ogromny, ma ponad pięć tysięcy metrów wysokości.

Ararat! A więc widzę tę biblijną górę, na której miała osiąść po potopie arka Noego. Daleko jestem od Warszawy!

 

Zaczęło się intensywne szkolenie w jeździe na amerykańskich samochodach ciężarowych marki „Ford” i „Dodge”, które otrzymywano w ramach pomocy wojennej Stanów Zjednoczonych dl ZSRR. Co to były za wozy! Nie trzeba było kręcić znienawidzoną korbą, silnik ruszał od rozrusznika. Prowadzić je było lekko, przyjemnie. A jakie były przy tym piękne, no i nowe. Jeśli do tego dodać, że wokół były świetne asfaltowe szosy, to łatwo będzie zrozumieć, ile przyjemności dostarczała teraz jazda. Jedno tylko było trudno znieść – potworny upał w kabinie samochodu. Nagrzewała się tak, że człowiek czuł się w niej jak w garnku na ogniu.

Po drodze często braliśmy – co było zabronione – ludzi „głosujących” przez podniesienie ręki. Płacili za podwiezienie, a instruktor sprawiedliwie dzielił się z praktykantem pieniędzmi. Zaglądaliśmy nieraz do wiosek, aby kupić coś z owoców. To była prawdziwa Azja. Nędzne chatynki o jeszcze nędzniejszym wnętrzu. Bieda, a właściwie prymityw okropny. Nikt nie umiał mówić po rosyjsku, ani nawet nie rozumiał tego języka. Zauważyłem, że w znacznej większości chat są po dwie kobiety, jedna młodsza, druga starsza, ale nie wyglądająca na matkę któregoś z małżonków. Domyśliłem się, a instruktor upewnił mnie, że mam rację, że panuje tu jeszcze wielożeństwo.

Miejscowość, po której jeździliśmy, była górzysta, a góry dość wysokie. Były jakieś czarne, smutne, nie pokryte roślinnością, ale nie wyglądające na skaliste. Szosy prowadziły przez wypalone słońcem połacie o charakterze podobnym do stepowego, ale były tu i ówdzie duże pola uprawne, należące oczywiście do kołchozów lub sowchozów. Zobaczyłem na nich dziwną roślinę, uprawianą tu prawie wszędzie. Instruktor powiedział mi, że to rycynus, z którego robi się olej rycynowy. Inną uprawą był ryż. Ryż, potrzebujący tyle wody, żeby aż pokrywała pole, w miejscowości, gdzie prawie nigdy latem nie padały deszcze i panowała susza. Jak on tu rośnie? Odpowiedź na to pytanie przyszła od razu. Zobaczyłem starych azerbejdżańskich wieśniaków, noszących od świtu do nocy na nosidłach wodę, którą nabierali w głębokich studniach i wylewali na pola ryżowe. W piekle straszniejszej pracy chyba by nie wymyślili.

– A po co oni te papachy baranie w taki upał na głowach noszą, nie lepiej by coś lekkiego włożyć? – zapytałem instruktora.

– Nie. One chronią ich przed udarem słonecznym.

 

W połowie sierpnia w pułku odbyła się przysięga. Celebrowano to bardzo uroczyście. Po niej dowództwo pułku częstowało nas arbuzami i melonami. Były niezwykle soczyste i smaczne, nigdy takich dobrych nie jadłem. Potem mieliśmy wolny wieczór. Kręciłem się koło koszar. Słońce już zaszło, stopniowo zapadał zmierzch. Wtem usłyszałem z głośnika znajomą melodię, którą bardzo lubiłem, „Taniec Hiszpański” Granadosa. Ta urzekająca muzyka w tej przedziwnej scenerii, wspomnienie tych lat, gdy słuchałem jej tam, dokąd może już nigdy nie wrócę, wywołały we mnie uczucie głębokiego smutku. Ogarnął mnie nastrój podobny do tego na statku, gdy nocą wyszedłem na pokład i nie zobaczyłem lądu.

*

Kierowców dostatecznie już przygotowanych do prowadzenia amerykańskich wozów odprawiano sukcesywnie do Dżulfy. Trafiłem tam w ostatniej dekadzie sierpnia wraz z dużą grupą żołnierzy, wśród których znalazło się wielu moich tambowskich kolegów, a ze wspomnianych już wcześniej Riemniow, Kowtun, Szabołda, Szumski i Fetisow.

Dżulfa leży nad rzeką Araks, na samej granicy z Iranem. Spodobała mi się bardziej od Nachiczewania, miała nieco ładniejszą zabudowę, była bardziej zwarta, no i dodawała jej uroku rzeka. Upały były takie same jak w poprzednim miejscu mego pobytu, może zmiękczała trochę klimat bliskość rzeki. Niestety, w ciągu tych paru tygodni pobytu w Dżulfie tylko raz czy dwa pozwolono nam pójść wykąpać się. Za to dość często urywaliśmy się na bazar. Był on tu jeszcze wspanialszy niż w Nachiczewaniu. Jabłka, gruszki, morele, brzoskwinie, winogrona, arbuzy, melony, granaty, pigwy, mirabelki i Bóg wie, co jeszcze, a dla palaczy tytoń. Jak to wszystko rośnie w tym wypalonym przez słońce, cierpiącym na stałą suszę, zdawałoby się nieurodzajnym kraju? Bardzo oryginalnie kształtowały się ceny. O jakąkolwiek się spytać, odpowiedź brzmiała zawsze osiem rubli. Kilo jabłek – osiem rubli, kilo brzoskwiń – osiem rubli, arbuz, wszystko jedno duży czy mały – osiem rubli, szklanka tytoniu – osiem rubli. W dwa dni po naszym przyjeździe, gdy liczba kupujących, a wraz z nią i popyt, mocno wzrosły, wszystkie ceny – zgodnie z prawami rynku – poszły w górę i odtąd, wszystko kosztowało już dziesięć rubli. Bierz, nie pytaj ile kosztuje, kładź dziesięć rubli i kwita.

Obfitość owoców i woda, którą ze względu na upał pochłanialiśmy w ogromnych ilościach, spowodowały, że większość z nas zaczęła chorować na biegunkę, ja także. Leczył nas, nie szczędząc swego czasu i sił, felczer z „sanczasti” naszego pułku, człowiek miejscowy.

– Pierwsza rzecz nie pić wody – mawiał do swych pacjentów, Po co wam woda, co ona daje? Przecież nie gasi pragnienia i powoduje choroby. Pijcie gorącą herbatę, to gasi pragnienie i ochładza.

Jego rady okazały się zbawienne. Zaczęliśmy odwiedzać miejscowe herbaciarnie, zwane „czajchanami”. To była już zupełna egzotyka. Maleńki, niski pokoik, miniaturowe okienka, półmrok, kontuar, na którym ledwie dwie szklanki się zmieszczą, duży grzejnik wody "kipiatilnik". Za kontuarem uprzejmy sprzedawca. Rozlewa herbatę do filiżanek, które podaje na spodkach. Do porcji herbaty dodaje cukierek, cukru oczywiście nie ma. Za stolikami siedzą goście, ani jednej kobiety, im do lokali chodzić nie wolno. Młodych mężczyzn też prawie nie widać, są w wojsku lub pracują. W czajchanie siedzą za stolikami niemal wyłącznie starcy, spaleni od słońca, wysuszeni na wiór „derwisze”, jak ich w myśli nazywałem. Na głowach turbany. Siedzą i powoli, ze smakiem, z godnością piją, a właściwie celebrują ceremonię picia herbaty. Cukierków nie gryzą, ssą je. Piją z filiżanek, a niektórzy ze spodków, trzymając je na wyciągniętych palcach dłoni. Od czasu do czasu przerzucają się jakimś słowem, ale najchętniej milczą, nic tylko piją i piją, szklankę za szklanką. Na nas, pijących szybko i raczej niewiele, patrzą jak na dzikusów.

Pewnego razu, gdy siedziałem tak w czajchanie, odezwał sie do mnie „derwisz”, pijący herbatę przy sąsiednim stoliku:

– Musulman?

– Niet – odpowiedziałem, kręcąc jednocześnie przecząco głową, bo nie byłem pewien, czy choć to jedno słowo rosyjskie zna.

Innym razem, gdy maszerowaliśmy przez miasto, podszedł do mnie jakiś czcigodny starzec w turbanie i spytał „musulman?” Zaprzeczyłem.

– Słuchaj – zwrócił się do mnie znany ze swej zaradności i sprytu Szumski. – Oni cię uważają za swego. Powiedz, że jesteś „musulman”, zobaczysz, że cię taki dziad nakarmi i napoi.

– Ale to nieuczciwie, a oprócz tego, przecież ja nie znam ani jednego słowa po azerbejdżańsku.

– Wielka rzecz. Ja bym na twoim miejscu skorzystał z takiej okazji.

No i skorzystałem, więcej z ciekawości niż z chciwości. Gdy któregoś razu podszedł do mnie „derwisz” i spytał „musulman?”, odpowiedziałem „musulman”. Zaczął coś do mnie radośnie mówić po azerbejdżańsku, z czego oczywiście nic nie zrozumiałem. Przemówiłem do niego po rosyjsku, a on odpowiedział mi łamaną ruszczyzną:

– Ty musulman i nie znać swój język?

– Ja musulman, ale wychowany w Moskwie, mój ojciec i matka znać swój język, ja już nie znać.

Przyjaznym gestem dłoni dał mi do zrozumienia abym poszedł za nim. Wkrótce przyszliśmy do jego domku. Zostawił mnie w ogródku, a sam wszedł do jego wnętrza. Wkrótce przyniósł czajnik wrzątku i czajniczek zaparzonej esencji. Nalał do filiżanek herbaty, podał do tego „lawasz”, niski, niewyrośnięty chleb, który tu pieczono, nie używając drożdży (w pułku też otrzymywaliśmy taki). Gdy wypiliśmy herbatę przyniósł mnóstwo owoców, suszonych i świeżych. Były bardzo smaczne i nie żałowałem ich sobie, a on wciąż zachęcał mnie do jedzenia i w oczach jego wyczytałem ciepłą serdeczność i radość, jaką mu widocznie sprawiało to, że mógł gościć u siebie swego rodaka, żołnierza. Rozmowa nie bardzo nam się kleiła, na przeszkodzie stała bariera językowa. Gdy się żegnałem, serdecznie uścisnął mi dłoń a potem dał mi ze sobą tyle „lawasza”, „czureków” (placków) i suszonych owoców, ile tylko mogłem zmieścić w swoich kieszeniach i unieść. Wracając przeżywałem wyrzuty sumienia, że właściwie oszukałem starca. Pewną pociechą była dla mnie ta wielka radość, jaką mu sprawiłem swoją wizytą.

 

W Dżulfie po raz pierwszy zetknąłem się z amerykańskimi wozami o wyraźnym przeznaczeniu wojskowym marki „GMC” (General Motor Company) oraz „Chevrolet”. Były to znakomite maszyny. „Dżemsy” były samochodami sześciokołowymi z napędem na tylną oś, z tym, że w razie potrzeby można było włączać napęd i na inne osie. Miały pięć biegów do przodu i dwa wsteczne. Wśród przednich biegów jeden pochodził od przekładni „overdrive” i mógł być włączany tylko na bardzo dobrych drogach w razie konieczności wyjątkowo prędkiej jazdy. Wozy obu tych marek były wyposażone w specjalne urządzenie, pozwalające wyciągnąć samochód w sytuacji, gdy na przykład ugrzązł on w błocie. Był to bęben umieszczony na dole przed maską, na który – jak na szpulę – była nawinięta mocna stalowa linka, włączając bęben rozwijało się linkę, po czym owiązywało się ją na przykład dokoła drzewa lub zaczepiało za coś (miała na końcu hak). Następnie włączało się bęben tak, by obracał się w przeciwną stronę. Potężna moc motoru i odpowiednio dobrana przekładnia powodowały wyciągnięcie wozu nawet z największego bagna czy w innych tego rodzaju sytuacjach.

Zaczęliśmy trenować na tych wozach i wkrótce większość z nas osiągnęła zadowalające rezultaty. Pozwalano nam nawet jeździć bez instruktora.

Samochody amerykańskie szły do Związku Radzieckiego przez Zatokę Perską i Iran, okupowany w tym czasie przez Anglię i Sowiety. Jechały po nie do Iranu z Dżulfy specjalne ekipy kierowców. Byli to bardzo dobrzy szoferzy wysokiej klasy, umiejący prowadzić maszyny w warunkach górskich. Dobierano ich bardzo starannie zarówno pod względem kwalifikacji zawodowych jak i walorów politycznych (pochodzenie społeczne, prawomyślność, członkostwo partii mile widziane). Ale było jeszcze jedno kryterium, które brano pod uwagę – narodowość. Do Iranu wysyłano niemal wyłącznie Rosjan ewentualnie przedstawicieli słowiańskich mniejszości narodowych. W żadnym wypadku nie wysyłano ludzi narodowości azerbejdżańskiej (właśnie od nich o tym się dowiedziałem). Mogli się łatwo porozumieć z Persami. Oprócz tego w Iranie znajduje się liczna grupa Azerbejdżan. Rozmawiałem często z żołnierzami przyjeżdżającymi z Iranu. Wiele opowiadali o tym kraju, o nędzy w nim panującej i ogromnym bogactwie nielicznych. Prawdziwe cuda słyszałem od nich o Teheranie i jego pięknie. Przywozili ze sobą to i owo na sprzedaż.

Któregoś razu dowiedziałem się, że w czasie transportowania wozu jeden z ich kolegów zleciał na przełęczy z szosy, ponosząc śmierć na miejscu. Dowództwo uczyniło z niego bohatera, który zginął na posterunku, prowadząc samochód w trudnych górskich warunkach. Miano nawet wystąpić o postawienie mu w miejscu jego śmierci, na samej przełęczy, pomnika. Koledzy zmarłego opowiedzieli mi, że w chwili wypadku był kompletnie pijany.

Przez Zatokę Perską i Iran szła do Związku Radzieckiego ogromna pomoc amerykańska: samochody, sprzęt telefoniczny i radiofoniczny, medykamenty, w wielkich ilościach żywność i odzież, głównie wojskowa. Stacja kolejowa w Dżulfie była dosłownie zawalona tymi transportami i dla przeładunku używano często żołnierzy z naszego pułku. Kiedyś posłano i mój pluton. Pracowaliśmy ciężko przy przenoszeniu ogromnych szpul kabla i różnych akcesoriów wojskowej służby łączności. Potem nosiliśmy worki z cukrem. W pewnym momencie Szumski zauważył, że jeden z worków jest pęknięty i wysypuje się z niego cukier. Zauważył to także wartownik, ale machnął na to ręką i pozwolił nam napełnić sobie nim kieszenie i furażerki. Wracaliśmy do pułku bogatsi o wiele kalorii i o możliwość picia dużych ilości słodkiego „kipiatku”. Zaraz też podszedł do mnie Fetisow i płaszcząc się, rzekł milutkim głosikiem:

– Przyjacielu, czy nie użyczyłbyś mi troszeczkę cukru?

– Co słyszę, Fetisow. Czy aby nie jesteś Żydem?

– A dlaczego miałbym nim być?

– Zapomniałeś już, jak mówiłeś, że Żydzi lubią cukier?

Fetisow stwierdził, że tego nie pamięta. Dałem mu cukru, zgodnie z jego prośbą, troszeczkę.

 

Mieszkaliśmy w bardzo prymitywnych koszarach, nieporównalnie gorszych od tych w Nachiczewaniu. Nie było łóżek, ani nawet prycz czy nar i spało się po prostu na glinianej podłodze bez pościeli. Gdy obudziłem się pewnego ranka, zauważyłem koło siebie na podłodze jakiegoś dziwnego stwora, który wydał mi się podobny do jaszczurki. Stworzenie to znajdowało się jakieś pół metra od mojej głowy, stało nieruchomo, jakby mi się przypatrując.

– Nie ruszaj się! – krzyknął ktoś z kolegów – to skorpion.

Schwycił za szynel i trzasnął nim bestię, ale skorpion był szybszy i umknął spod ciosu pięknym zygzakiem. Odtąd spałem zawsze przykryty szczelnie szynelem, mimo strasznego upału, panującego w koszarach.

Którejś nocy Dariuchin poszedł do wychodka. Nie było tam światła, tylko z zewnątrz przedostawał się słaby odblask latarni. Dariuchin – jak już pisałem – cierpiał na kurzą ślepotę i nic przy słabym oświetleniu nie widział. Macał więc ręką poręcz w ubikacji i przygniótł nią skorpiona. Znalazłszy się w opresji, pajęczak uderzył go ogonem, wbijając mu jego ostry koniec w rękę i wpuszczając w ranę śmiertelny jad. Rozległ się straszny krzyk Dariuchina. Zaprowadzono go do „sanczasti”, która znajdowała się opodal, gdzie nasz niezastąpiony felczer dokonał upustu krwi z ukąszonej ręki i zrobił poszkodowanemu zastrzyk. Dzięki tej natychmiastowej pomocy Dariuchin wyszedł z tej przygody cało.

 

Pewnego dnia nasza kompania poszła nad rzekę kąpać się. Właśnie wtedy po raz pierwszy od czasu mego przyjazdu do Republiki Nachiczewańskiej zachmurzyło się i spadło z nieba kilka dużych kropli deszczu.

– Deszcz – powiedział któryś z miejscowych żołnierzy.

– Co to za deszcz? – zdziwiłem się. – Spadło tego na całą plażę zaledwie kilka kropli.

– Reszta wyparowała w powietrzu.

Po drugiej stronie rzeki był już Iran. Jacyś mężczyźni, z wyglądu nie bardzo przypominający Irańczyków – byli wśród nich blondyni – myli w Araksie konie.

– Salem alejkum! – zaczęliśmy do nich wołać. – Wy irancy?

– Job waszu mat' – padło z tamtego brzegu. – Kakije my irancy? My russkije.

No tak, przecież tam były sowieckie wojska.

 

Stosunki między Azerbejdżanami, których wielu służyło w naszym pułku, a Rosjanami były nie najlepsze. Azerbejdżanie nie darzyli Rosjan sympatią, z kolei ci pogardzali w swej większości Azerbejdżanami, nazywając ich pogardliwie „jołdaszami” i „czurekami”.

Któregoś razu podszedłem do dużego plakatu, zawierającego długi tekst wydrukowany w języku azerbejdżańskim. Azerbejdżanie używali dawniej – jak i inne narodowości carskiej Rosji, wyznające islam – alfabetu arabskiego. Za czasów sowieckich wprowadzono u nich z początku alfabet łaciński, a potem, gdy do głosu doszły tendencje wielkorosyjskie i rusyfikatorskie, cyrylicę. Mogłem więc czytać tekst, oczywiście nic nie rozumiejąc. Kończył się zdaniami, pisanymi każde od nowego wiersza i kończącymi się wykrzyknikami. Zrozumiałem, że są to jakieś slogany. Nagle, cóż widzę? Kilka niezrozumiałych słów i „…jołdasz Stalin!”. Takie brzydkie, pogardliwe słowo użyte wraz z nazwiskiem „wielkiego słońca komunizmu”? Podszedłem do jednego Azerbejdżanina i spytałem go:

– Nie obrażaj się na mnie, nie mam na myśli nic złego. Powiedz mi, co to znaczy po waszemu „jołdasz”?

– Dlaczego mam się obrażać? „Jołdasz” to po azerbejdżańsku towarzysz.

 

Przydzielono nam samochody. Jedni dostali „dżemsy”, inni – w tej liczbie i ja – „Chevrolety”. Stałem się więc „właścicielem” wspaniałego wozu i byłem tym tak przejęty, że nic tylko czyściłem go i pucowałem. Wkrótce część z tych, którzy dostali „dżemsy”, odprawiono. Odprowadziliśmy ich na stację kolejową, gdzie samochody załadowano na platformy. Wśród odjeżdżających był także Kowtun, z którym od pewnego czasu się przyjaźniłem. Które to już rozstanie w ciągu tej wojny? Dał mi swój adres w Bałaklei. Pisałem tam, gdy została oswobodzona a potem, gdy skończyła się wojna. Nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Może Kowtun nie przeżył wojny, a może dom jego został zburzony a on sam zmienił adres? Był mi tak życzliwy a z natury tak solidny, że nie przypuszczam, żeby to było zwykłe lenistwo.

 

Nie pamiętam już, czy był to początek września, czy – być może – koniec jego pierwszej dekady, gdy wraz z dość liczną grupą „chevroletczyków” otrzymałem rozkaz załadowania się na eszelon. Wjazd na ostatnią platformę, a potem przejazd przez wiele z nich na swoje miejsce nie był rzeczą łatwa. Najgorsze były momenty przejścia z jednej platformy na drugą, chociaż dla zmniejszenia wstrząsu kładziono na stykach belki. Potem umocowywaliśmy samochody na platformach. Teorię tego znałem świetnie, ale praktyka – jak zwykle w takich razach – okazała się nieporównywalnie trudniejsza. Przywiązanie wozu grubymi drutami do platform, wbijanie specjalnych kołków pod koła, wszystko to zajęło mi i moim kolegom wiele czasu i potrzebowało niemało wysiłku. Wreszcie wszystko było już zrobione. Jeszcze tylko sprawdzenie zabezpieczenia wozów przez dowódcę eszelonu, naniesienie niezbędnych poprawek, pożegnanie z kolegami zostającymi tymczasem w Dżulfie i siedzimy już w kabinach. Przeciągły gwizd lokomotywy i odjazd.