XVIII

 

pierwsza dekada września 1942 – koniec listopada 1942

 

Droga z Dżulfy do Tbilisi prowadziła przez góry pokryte w znacznej części wspaniałymi lasami i była tak piękna, że napatrzeć się nie mogłem. Siedziałem wygodnie w kabinie swego „Chevroleta”, skąd mogłem ogarnąć wzrokiem szeroką panoramę mijanych szczytów, dolin i przełęczy. Pociąg jechał bardzo powoli, to wciągając nas w górę, to opuszczając w dół serpentynami. Chwilami wlókł się tak wolno, że wydawało się, iż można iść obok niego pieszo.

Często odwiedzali mnie Szumski i Riemniow, a ja składałem im „rewizyty”. Jedzenia mieliśmy dość dużo, każdy bowiem nasuszył sobie sporo „lawaszów”, gdyż w Dżulfie z powodu gorąca nie mieliśmy apetytu. Teraz jednak, gdy znaleźliśmy się w znośnych warunkach klimatycznych, stale chciało się nam jeść i zapasy nasze zaczęły szybko topnieć, a nasz starszyna Dawydian bardzo skąpo je nam uzupełniał. Był to wstrętny typ, chamowaty, chytry, przebiegły kłamczuch, do tego złodziej. Przywłaszczał sobie część naszych racji żywnościowych, sam żarł za trzech i jeszcze sprzedawał co się dało. Pasował jak ulał do pewnego stereotypu Ormianina, który lansuje się w Rosji. Muszę od razu dodać, że zupełnie niesłusznie. Ogromna większość Ormian, jakich poznałem – a poznałem ich bardzo wielu – to ludzie inteligentni i kulturalni, często bardzo wykształceni, zdolni do języków (na ogół świetnie władający rosyjskim i to bez specyficznego akcentu, czego nie da się powiedzieć o przedstawicielach innych narodowości kaukaskich), muzykalni, towarzyscy i uprzejmi.

O ile jazda dniem w kabinie była prawdziwym luksusem, o tyle w nocy było w niej mniej wygodnie – podczas snu nie można było wyciągnąć nóg. Ale i tak było lepiej niż w jakimś tam eszelonie na twardej podłodze. W ogóle miło wspominam tę podróż, w odróżnieniu od innych moich wojaży pociągami wojskowymi.

 

Do Tbilisi, stolicy Gruzji, przyjechaliśmy z rana. Miasto, położone w kotlinie wśród gór, wyglądało pięknie w promieniach porannego słońca. Eszelon nasz stanął na dworcu towarowym, gdzie kazano nam sprowadzić wozy na rampę. W oczekiwaniu na dalsze rozkazy kręciliśmy się po peronie. Wtem podszedł do mnie Szwaski i rzekł:

– Bierz menażkę i choć ze mną. Tam stoi cysterna miodu czy jakiegoś syropu, napełnili nim już ogromną kadź, trzeba by się tym zająć.

Wzięliśmy menażki i podeszliśmy do miejsca, gdzie stała cysterna, a obok niej pękata, drewniana beczka, napełniona po brzegi gęstym, ciemnym płynem. Stał przy nich na warcie młody cywil, Gruzin, chudy i wynędzniały, o chorobliwie bladej cerze, zapewne zwolniony od odbywania służby wojskowej. Z ramienia zwisał mu karabin. Przechadzał się wte i wewte, rozglądając się uważnie dokoła.

– Dzień dobry przyjacielu – zwrócił się do niego najsłodszym głosikiem, na jaki go było stać, Szumski.

– Dzień dobry – odpowiedział wartownik.

– A cóż to tak pilnujesz, zapewne słodki pszczeli miodek?

– Nie. To melasa. Przywieźli ją do fabryki cukierków w Tbilisi.

– A czy jest ona jadalna?

– Owszem jest, ale przestań do mnie gadać, bo stoję na warcie.

– Przecież nie jesteś wojskowym.

– To nic.

– Słuchaj przyjacielu, a nie pozwoliłbyś nam napełnić naszych menażek tą melasą? Jesteśmy głodni, na front jedziemy, przydałoby się czegoś słodkiego na chleb.

– Nie, nie pozwolę, od tego tu jestem, żeby melasy nie rozkradziono.

– Kto tu mówi o kradzieży? Dałbyś nam po prostu mały prezencik.

– Nie i koniec, wynoście się stąd – powiedział groźnie wartownik, zdejmując z ramienia karabin.

Poczułem nagle nieprzepartą chęć zdobycia owej melasy i w chwili, gdy Gruzin zwrócił całą swą uwagę na Szumskiego, podskoczyłem nagłym susem do beczki, trzasnąłem z całej siły menażką po powierzchni melasy, tak że nabrałem jej do pełna i dawaj w nogi.

– Trzymajcie go! – krzyknął na cały głos wartownik, przykładając karabin do ramienia. – Trzymajcie złodzieja!

Ale „złodziej” był już daleko unosząc w menażce upragnioną melasę. Za mną biegł zanosząc się ze śmiechu Szumski.

– Aleśmy go zrobili. Miałeś jednak odwagę. Nie bałeś się, że będzie strzelał?

– Ta łazęga? Daj spokój, sądzę, że nawet naboi nie miał.

Melasa nie była tak smaczna jak „słodki pszczeli miodek”, ale na wojnie mogła go z powodzeniem zastąpić.

 

Przybył na dworzec starszy lejtnant z garnizonu tbiliskiego. Porozmawiał z naszym dowódcą, po czym ten zarządził zbiórkę i oddał głos gościowi. Dowiedzieliśmy się, że nieprędko będziemy mogli stąd odjechać i że dalsze przebywanie na dworcu jest niewskazane ze względu na możliwość jego zbombardowania. Swe przemówienie starszy lejtnant zakończył mniej więcej tak:

– Rozlokujemy was w sowchozie niedaleko od Tbilisi. Dojazd tam jest dość trudny, bo prowadzi odcinkiem Wojenno-Gruzińskiej drogi. Czy są wśród was kierowcy z „inkubatora”?

Kierowcami z „inkubatora” nazywano takich jak ja, to znaczy szoferów, którzy przeszli skrócony kurs przygotowawczy w pułkach automobilowych. Podnieśliśmy ręce.

– Pojedziecie w kolumnie jako pierwsi. Na czele kolumny pojedzie ten towarzysz (tu wskazał na mnie), a ja z nim w kabinie, żeby pokazywać drogę.

Przejazd przez Tbilisi przy panującym w tym mieście ruchu nie był łatwy, toteż odetchnąłem, gdy znaleźliśmy się na szosie. Ale nie na długo. Wkrótce zaczęły się mosty na rzece Kurze, a potem kilka cholernych zakrętów i jazda nad przepaściami. Jechałem wolno, a uwaga moja była napięta do granic możliwości, wreszcie zjechaliśmy z szosy i po jakimś czasie jazdy po wertepach znaleźliśmy się w sowchozie. Zaparkowaliśmy wozy z dala od budynków, w lesie wśród drzew, maskując je jeszcze gałęziami.

Przyroda dokoła była piękna, wydawało mi się, że jestem w tropikach. Drzewa były ogromne, zieleń ich niezwykle intensywna, podszycie lasu przebogate. Słychać było śpiew ptaków i szum strumyka a poza tym cisza i spokój. Wszystko to działało na mnie jak prawdziwy balsam i byłbym chyba zupełnie szczęśliwy, gdyby nie wyjątkowo skąpe wyżywienie, które otrzymywaliśmy. Suchary, cukier, trochę margaryny i koncentrat, z którego warzyliśmy sobie zupę, to było wszystko, do tego jeszcze zdobyta melasa.

Mieliśmy teraz sporo czasu i mogliśmy lepiej się poznać. Oprócz wymienionych już przedtem Riemniowa, Szumskiego, Szabołdy i Dawydiana pamiętam jeszcze z tego okresu Czerepachę (śmieszne nazwisko, „czerepacha” to po rosyjsku żółw), młodego, wysokiego i bardzo silnego Kozaka kubańskiego Tkaczenkę, Nikołaja Werbę z Odessy, oczytanego i inteligentnego Gołubiewa oraz „Rudego” o płomiennej czuprynie (nazwiska jego nie pamiętam). Oprócz Szumskiego i Czerepachy wszyscy oni służyli potem ze mną w 636 pułku artylerii przeciwlotniczej i będę jeszcze miał okazję o nich wspomnieć.

Jakoś nazajutrz po południu zwrócił się do mnie Szumski:

– Słuchaj bracie, jeśli tak dalej pójdzie, to wyciągniemy tu nogi z głodu.

– A co robić?

– Chodź, poszukamy tu czegoś w okolicy, przecież to Gruzja, bogaty kraj, na pewno jakiś sad czy basztan się znajdzie.

Wkrótce wyszliśmy na trakt, podszedł do nas jakiś starszyna, Gruzin.

– Skąd jesteście?

– Z jednostki automobilowej.

– Wyszliście kraść arbuzy i melony?

– Ale skąd, tak sobie spacerujemy.

– Wracajcie natychmiast do jednostki, a jak nie to oskarżę was o maruderstwo.

Poszliśmy z powrotem jak niepyszni.

– Widzisz jak Gruzin swoich broni? – rzekł Szumski. – Ale nic, z tego co powiedział jasno wynika, że gdzieś tu w pobliżu jest basztan, pójdziemy wieczorem i znajdziemy.

I rzeczywiście, wieczorem znaleźliśmy basztan pełen wspaniałych arbuzów i melonów, pilnował go stary Gruzin uzbrojony w strzelbę.

– Ajajaj, co mam z wami zrobić? – biadał stróż. – Wiecie co? Zerwijcie sobie jeden arbuz i jeden melon, ale pod warunkiem, że nic nie powiecie kolegom.

Arbuz i melon okazały się znakomite, a kolegom mimo pewnych wyrzutów sumienia nic nie powiedzieliśmy, obowiązywała jednak lojalność względem stróża.

 

Już ponad dobę siedzieliśmy bez jedzenia, gdy padł rozkaz: tankować w sowchozie benzynę, jedziemy z powrotem do Tbilisi. Wyjechaliśmy na Wojenno-Gruzińską drogę. Niestety, tym razem nie było z nami naszego cicerone i kolumna uformowała się w najniewłaściwszy sposób, na przedzie pojechali najlepsi z nas, zawodowi kierowcy. Pędzili jak szaleni, czego przyczyną był między innymi doskwierający nam głód. Starałem się dotrzymać kroku czołówce, ale gdzie mi tam było do tych mistrzów kierownicy. Zrozumiałem, że jeśli tak dalej będę jechał, to sprawa może skończyć się dla mnie tragicznie. Machnąłem więc ręką na obowiązujące w wojsku przepisy jazdy w kolumnie i zwolniłem. Wkrótce między czołem kolumny a mną i wszystkimi jadącymi za mną utworzyła się spora luka, która stale powiększała się. Za to jechaliśmy bezpiecznie, a na dworcu w Tbilisi moi koledzy z „inkubatora” podziękowali mi za powziętą decyzję.

Kilka słów należy się Wojenno-Gruzińskiej drodze. Prowadzi ona z Tbilisi do stolicy Osetii Ordżonikidze, przecinając grzbiet Kaukazu na przełęczy Krzyżowej pod Kazbekiem na wysokości około 2500 metrów. Wtedy nie mogłem zauważyć całego jej piękna, gdyż przejechałem niewielki tylko i najmniej ciekawy jej odcinek, a oprócz tego musiałem swą uwagę skupić na prowadzeniu wozu. Całą przejechałem ją autobusem w roku 1962, jadąc z Tbilisi do Ordżonikidze.

Cofnijmy się jednak w czasie o dwadzieścia lat. Do Tbilisi wjechałem na czele pozostałej części kolumny, wkrótce też skręciłem w ulicę, która – jak mi się wydawało – prowadziła na dworzec. Właśnie miałem zamiar minąć jadącą przede mną „arbę” – wysoki gruziński wóz konny, dałem już sygnał mijania (wtedy jeszcze w miastach się trąbiło), gdy wieśniak jadący na niej raptownie skręcił w lewo, chcąc z kolei wyminąć inną „arbę”, jadącą przed nim. Nacisnąłem momentalnie na hamulec, ale nie uniknąłem zetknięcia się z „arbą”, której zresztą nic złego nie zrobiłem. Wieśniak zaczął okropnie krzyczeć, a ja wysiadłem z samochodu, żeby zobaczyć, czy nic mu się nie stało. W tej właśnie chwili zatrzymał swój wóz jadący za mną Szumski i krzyknął do mnie:

– Zwariowałeś? Ta publika gotowa jest cię zlinczować, w najlepszym razie wezwą milicję i udowodnią, że to ty jesteś winien. Siadaj do samochodu i wiej.

Tak też zrobiłem, a na dworcu jeden z naszych szoferów opowiedział mi mrożącą krew w żyłach historię, że podobno któryś z kolegów zmiażdżył „arbę”, zabił jadącego nią Gruzina i uciekł.

– Ciekaw jestem kto to – zakończył swe opowiadanie.

– Ja też – odpowiedziałem.

Wieczorem starszyna Dawydian rozdzielił między nas naszą dwudniową rację żywnościową, a my spałaszowaliśmy wszystko za jednym zamachem.

 

Nazajutrz z rana poszedłem na bazar, żeby kupić coś do jedzenia. Ceny były horrendalne, ale miałem trochę pieniędzy „zarobionych” przewozem ludzi w Nachiczewaniu i Dżulfie. Kupiłem kilka „pirożków”, to jest pasztecików nadziewanych mięsem i parę pięknych, dorodnych brzoskwiń i udałem się z tym do fryzjera. Nim doszła moja kolejka wszystko zjadłem z apetytem. Syty, ostrzyżony i ogolony wróciłem na dworzec towarowy, gdzie spędziłem dzień w oczekiwaniu na podstawienie pociągu. Upał był nieznośny, godziny mijały powoli. Nie wszyscy jednak próżnowaliśmy, Werba i Rudy pojechali na miasto, skąd wrócili dość późno, obaj na „bańce”. Okazało się, że cały dzień „pracowali”, robiąc różne lewe kursy i zarobili mnóstwo pieniędzy. Byli to wielcy cwaniaccy. Werba miał spryt właściwy mieszkańcom jego ojczystego miasta Odessy, Rudy był chyba jeszcze sprytniejszy, przy tym niewątpliwie mądry i inteligentny. Wkrótce dowiedziałem się, że miał przedtem stopień lejtnanta, czy nawet starszego lejtnanta i że został zdegradowany za jakieś machlojki.

Było już zupełnie ciemno, gdy podstawiono pociąg towarowy, którym mieliśmy odjechać. Załadowanie się na platformy w takich warunkach było bardzo trudne. Żeby ułatwić nam zadanie zaświecono – mimo obowiązującego zaciemnienia – silny reflektor. Kilku pierwszych wjechało jeszcze przy jego świetle. Aż tu nagle rozległo się wycie syren. Ogłoszono alarm lotniczy, nad Tbilisi pojawiły się niemieckie samoloty. Reflektor zgaszono i dalszy ciąg „pogruzki” odbywał się w absolutnych ciemnościach. Wjazd na platformę i potem przejazd wzdłuż wagonów, wśród których były także pulmany o wysokich ścianach, był niesłychanie trudny. Pamiętam, że gdy stanąłem wreszcie na swojej platformie, byłem dosłownie mokry od potu i ręce mi się trzęsły ze zdenerwowania. Przymocowałem samochód i poszedłem spać do kabiny. W nocy odjechaliśmy z Tbilisi.

 

W Kirowabadzie postawiono nas na bocznicy, zanosiło się na dłuższy postój. Poszedłem z Szumskim na bazar, gdzie kupiliśmy kilka placków ziemniaczanych, przy czym wybierając je z garnka Szumski popisał się dużą zręcznością palców, wziął o jeden więcej, niż zapłaciliśmy. Po południu wrócił z „wycieczki” po mieście Czerepacha i rzekł:

– Chłopcy, niedaleko od dworca jest sklep, gdzie sprzedają wino. Składamy się?

Złożyliśmy się, po czym Czerepacha, Szumski i ja poszliśmy z dużym wiadrem do sklepu. Żołnierzom nie wolno było sprzedawać alkoholu, wobec czego poprosiliśmy spotkanego starszego pana, żeby kupił nam wiadro wina. Zgodził się i był bardzo dumny, że może w ten sposób „okazać usługę obrońcom ojczyzny”, jak się wyraził. Wszedł do środka, a my czekaliśmy na niego przed sklepem. W tym momencie podszedł do nas patrol komendantury miejskiej. Sprawdzono nam książeczki wojskowe.

– Proszę pokazać przepustki.

– Nie mamy przepustek.

– Bez przepustek chodzicie po mieście? Gdzie stacjonuje wasza jednostka?

– Jesteśmy tu przejazdem. Nasze samochody stoją na stacji na platformach. Wyszliśmy na chwilę na miasto.

W tym momencie ze sklepu wyszedł nasz dobroczyńca, dźwigając w ręce pełne wiadro wina. Zacząłem mu dawać zza pleców patrolu rozpaczliwe znaki, aby się do nas nie zbliżał. On jednak tego nie zrozumiał i rozpływając się w uśmiechu rzekł:

– Oto wasze wino, towarzysze żołnierze. Pijcie na zdrowie.

– A więc tak wygląda sprawa – rzekł dowódca patrolu. – No to pójdziemy do komendantury, razem z winem.

– Co wy, towarzyszu – odezwałem się. – Tymczasem ucieknie nasz pociąg. Bierzcie wino i nieście do komendantury, a nas puśćcie.

– Drodzy moi – zwrócił się niespodziewanie do patrolu starszy pan, który kupił nam wino. – Czy pożałujecie tym szlachetnym żołnierzom, którzy jadą na front, tego trochę wina?

– My nie żałujemy, tylko pić wojskowym zabroniono.

– Towarzyszu naczelniku – przemówił Szumski. – Jedziemy walczyć z wrogiem, może to już ostatnie wino, jakie w życiu pijemy.

– Czort z wami – rzekł dowódca patrolu, do którego widocznie przemówił argument Szumskiego. – Bierzcie wino i zmykajcie czym prędzej do pociągu.

Tak też zrobiliśmy. Wina było tak dużo, że brzuchy nam dosłownie pękały od ilości wlanego w siebie płynu. Nigdy nie myślałem, że można aż tak zalać się tym słabym bądź co bądź trunkiem. Widziałem na niebie dwa księżyce i robiłem co mogłem, aby te dwa obrazy połączyć w jeden, ale mi się to nie udało.

Nazajutrz nasz pociąg stanął na stacji w Jewłachu.

– Warto by coś na klina wypić – powiedział Czerepacha,

Znowu poszliśmy w trójkę na miasto, ale w pobliżu dworca nic nie znaleźliśmy. Gdy zbliżaliśmy się do stacji, zauważyliśmy z przerażeniem, że nasz eszelon odjeżdża. Zrobiło mi się ciemno w oczach. Koniec jako tako normalnego życia, teraz czeka nas komendantura, „pieriesylny”, a w rezultacie może nawet karny batalion. Okazało się jednak, że to przez stację przejeżdżał inny pociąg wojskowy, też wiozący żołnierzy z amerykańskimi samochodami. Odetchnąłem z ulgą i postanowiłem nie oddalać się już nigdy od eszelonu.

 

Końcowa część naszej drogi prowadziła poprzez wypalony od słońca, smutny w swej jednostajności kraj. Dokoła nic, tylko wieże naftowe. Ich ruchome mechanizmy bez przerwy pompowały ropę, kiwając się miarowo, jakby kłaniając się przejeżdżającemu pociągowi. Późnym wieczorem przyjechaliśmy do Baku – miejsca naszego przeznaczenia. Zaraz też zjawili się przedstawiciele jednostki wojskowej, dla której była przeznaczona część samochodów. Rej wśród nich wodził technik-lejtnant, Gruzin. Biegał, krzyczał, rozporządzał się, wszędzie go było pełno. Zaraz też pokłócił się z dowódcą eszelonu, który nie pozwalał mu wybierać sobie samochodów według jego widzi mi się.

– Bierz jak idą, wszystkie są jednakowe, wszystkie nowe i sprawne.

– Jeśli wszystkie są jednakowe, to dlaczego ci nie wszystko jedno, które biorę?

– Czort z tobą, bierz jakie chcesz.

Technik-lejtnant wybrał sobie te wozy, które były najlepiej utrzymane, między innymi i mój. Odjechaliśmy na bok. Razem ze mną byli mój nieodłączny od czasów obozowych kolega, Sasza Riemniow, oprócz niego Werba, Rudy, Szabołda, Gołubiew, Dawydian i jeszcze kilku innych.

Technik-lejtnant zebrał nas wszystkich i przemówił:

– Towarzysze! Wraz z samochodami, które przywieźliście, zostajecie wcieleni do 636 oddzielnego pułku artylerii przeciwlotniczej. Pułk jest właśnie w stanie organizacji. Wasze samochody są pierwsze, jakie otrzymaliśmy. Pojedziemy teraz na miejsce waszego stacjonowania, ale żeby nie jechać luzem, weźmiemy ze sobą działa przeciwlotnicze.

Przyczepiono nam zenitówki i ruszyliśmy w drogę. Holowanie takiego działa – a były to 85-cio milimetrowe armaty, dość duże i ciężkie – nie jest rzeczą łatwą. Należy zachowywać odpowiednia prędkość i bardzo miękko hamować, bo przy ostrzejszym hamowaniu taki „pasażer” pcha wóz z dużą siłą. Trzeba też bardzo uważać na zakrętach. Z początku szło mi jako tako, gorzej było, gdy zaczęliśmy wspinać się wąskimi, krętymi uliczkami starej części miasta. Trzeba było jechać stale na drugim, a miejscami nawet na pierwszym biegu, co prowadziło do przegrzewania się silnika. Wreszcie znaleźliśmy się na miejscu. Teraz mieliśmy całe Baku pod sobą. Tu i ówdzie płonęły ogromne znicze, to palił się gaz przy wyrobiskach naftowych i w niektórych zakładach. Było coś imponującego w tym widzianym z góry nocnym pejzażu, ale dopiero nazajutrz, już za dnia, oceniłem całe jego piękno.

Byliśmy na terenie pułku, a właściwie – jak się potem okazało – jego zaplecza. Nie pozwolono nam jednak na zaparkowanie tam wozów, a to w obawie przed bombardowaniem, garaże zaś nie były przygotowane. Kazano nam wjechać na znajdujący się w pobliżu miasteczka wojskowego cmentarz mahometański i postawić maszyny wśród grobów. Tam spędziliśmy naszą pierwszą noc w Baku, a potem jeszcze wiele nocy i dni. Może to się wydać dziwnym, ale niektórzy z moich kolegów bardzo bali się nocowania na cmentarzu.

Tak zaczęła się moja służba w Baku.

*

Część miasta, w której zatrzymaliśmy się, nazywała się Czemberkend, co znaczy po azerbejdżańsku Miasto Umarłych. Nazwa ta pochodziła od cmentarzy, położonych w tej części Baku. Obok mahometańskiego, na którym zaparkowaliśmy samochody, znajdował się cmentarz prawosławny, a obok niego – żydowski. Były to stare cmentarze, gdzie nikogo już nie grzebano. Czemberkend stanowił najwyższa część Baku, miasto było z niego widoczne jak na dłoni. Szczytową częścią Czemberkendu jest park Kirowa a w jego najwyższym punkcie stoi ogromny pomnik Kirowa. Pomnik ten jest widoczny z całego niemal miasta. Właśnie u jego podnóży zbudowano wtedy punkt dowodzenia naszego pułku, miejsce było wybrane świetnie: blisko zaplecza pułku, wysoko, z widokiem na całe niebo, miasto i morze.

Miasteczko wojskowe 636 pułku było stosunkowo niewielkie, ale dobrze zagospodarowane. Główną jego część stanowił duży blok, w którym mieściły się kancelarie dowództwa, sztab, wydział polityczny itd. Niedaleko od tego bloku były garaże, na lewo od nich składy i magazyny, dalej stołówka i inne budynki. Do naszego miasteczka przylegało inne, 335 samodzielnego pułku artylerii przeciwlotniczej.

Z nas, tzn. z przybyszów z Dżulfy wraz z naszymi samochodami, utworzono drużynę transportową. Jej dowódcą mianowano starszego sierżanta Bubnowa. Był mieszkańcem Baku, w cywilu szoferem. Przedtem przez jakiś czas pracował w wydziale śledczym milicji. Elokwentny, wygadany, zrobił na mnie dobre wrażenie, potem jednak okazał się szują.

 

Zaczęły się pracowite dni. Samochodów było niewiele, za to zapotrzebowanie na transport w tworzącym się pułku – ogromne. Trzeba było wozić działa, amunicję, środki łączności, odzież, żywność, no i „naczalstwo” (aut osobowych nie było). Z początku nie przydzielano nas do określonych służb i każdy – w miarę potrzeby – robił wszystko. Przybiegał na cmentarz goniec i wołał: „Samochód numer taki i taki natychmiast przed gmach sztabu”. Kiedyś z rana wywołano w ten sposób mnie. Właśnie goliłem się. Nie było rady, szybko zmyłem mydliny i z połową twarzy zarośnięta a połową ogoloną pojechałem na miasto po bieliznę do pralni.

Po kilku dniach tego chaosu zaprowadzono wreszcie jaki taki porządek, ustalając z grubsza, co kto ma robić. Ja zostałem oddany w rozporządzenie szefa służby inżynieryjnej pułku, lejtnanta Siemionowa. Dużo jeździliśmy po mieście do różnych składów i do innych pułków, które zobowiązano do odstąpienia nam części swego stanu posiadania. Musiałem nie tylko prowadzić samochód, ale i pomagać ładować i wyładowywać sprzęt, najczęściej łopatki saperskie i sieci do maskowania pozycji. Dano nam do pomocy kilku żołnierzy. Kiedyś zgadałem się z jednym z nich, Azerbejdżaninem. Okazało się, że ukończył matematykę na Uniwersytecie Bakińskim. Specjalizował się w analizie funkcjonalnej. Pytał mnie o Banacha i Mazura, chciał wiedzieć co się z nimi dzieje. Ja oczywiście też nic wiedziałem. Przez dłuższy czas pamiętałem jego nazwisko i bardzo się ucieszyłem, gdy gdzieś na początku lat pięćdziesiątych znalazłem je w „Riefieratownym żurnale”.

Stopniowo poznawałem miasto i jego dzielnice: Czemberkend, Armenikend (Ormiańskie miasto), Czarne Miasto, Białe Miasto oraz przedmieścia i posiołki położone na półwyspie Apszerońskim: Bałachany, Surachany, Buzowny, Sabunczi, Lokbatan itd. Wieczorami bywałem bardzo zmęczony i nie mogłem nadziwić się Werbie, Rudemu i Gołubiewowi, że znajdowali jeszcze siły, żeby urywać się na miasto. Czasami wymykał się z nimi z cmentarza i Bubnow. Bywało i tak, że wyjeżdżali samochodami na chałturę. Raz Gołubiew wrócił tak pijany, że zarzygał całą kabinę i musiał ją nazajutrz szorować. Z ich opowiadań dowiedziałem się, że znaleźli sobie w Baku dziewczyny i wcale nieźle spędzali czas, tyle że Werble nie wyszło to na zdrowie, bo złapał wkrótce trypra.

Wreszcie przeniesiono nas do garażu. Dostaliśmy porządne materace, ale spaliśmy nadal w wozach, tyle że już nie w kabinach. Organizacja pułku czyniła z dnia na dzień postępy. Powstawały różnorakie służby, zaczęła normalnie funkcjonować stołówka. Poprawiło się jedzenie, ryż wyparł częściowo kaszę jaglaną, od której stale mieliśmy zgagę. Blisko garażu postawiono 76 mm działo, na którym zaczęto szkolić i ćwiczyć artylerzystów. Ten typ armat był już wówczas przestarzały, ich jakość bojowa – niska (zwłaszcza zła stabilność, przy wystrzale dosłownie skakały), toteż wkrótce zostały całkowicie wyparte przez 85 milimetrowe. Od rana do wieczora słychać było tylko „trubka tridcat' tri”, „jest' trubka tridcat tri'”, „ogoń” itp. Niezwykle wrażenie sprawiali żołnierze obsługujący to działo – byli w większości ubrani tylko w kalesony. Trzeba w tym miejscu dodać, że 636 pułk został rozbity na Krymie, skąd ratował się ucieczką. Mimo rozkazu 227 nie został on jednak rozformowany i numer jego nie uległ skreśleniu. Teraz „odradzał” się, wchłaniając owych uciekinierów i „kalesoniarzy” oraz nowe uzupełnienie.

 

Nasz pułk wchodził w skład Bakińskiej Armii Obrony Przeciwlotniczej (Bakinskaja armia protiwowozdusznoj oborony, krótko Bakarmija PWO), która była z kolei częścią Frontu Zakaukaskiego. Dowódcą Bakarmii był w tym czasie generał-major Beskrownow (potem generał-lejtnant Markow), jego zastępcą do spraw liniowych – generał-major Nieczajew, zaś dowódcą artylerii – pułkownik Kacojew. Generał Beskrownow bywał od czasu do czasu w naszym pułku. Był to bardzo tęgi mężczyzna o nalanym tłuszczem, czerwonym karku i takiejże twarzy. Dowódcą frontu był generał armii W.I.Tiulieniew. Stopień ten otrzymał gdy wprowadzono rangi generalskie, to znaczy wiosną 1940 roku. Frontem Zakaukaskim dowodził do końca wojny, a więc poza jesienią 1942 nie miał już możności wykazania się zasługami bojowymi i nigdy nie awansował na marszałka. Podobno bardzo nie lubił go Stalin (jak i innego dowódcę jednego z frontów, generała armii Pietrowa, wojskowego inteligenta zupełnie nie w stylu stalinowskich dowódców; znałem jego osobistego lekarza).

Bakarmia była prawdziwą potęgą w systemie OPL kraju, oprócz Baku tylko Moskwa i Leningrad miały na obronę swego nieba armie. Tego rodzaju wyróżnienie Baku było całkowicie zrozumiałe, jego rola w zaopatrzeniu ZSRR w materiały pędne, oleje, smary itp. była ogromna. Zbombardowanie tego miasta – a pociągnęłoby to za sobą straszne pożary i nieuniknione zniszczenie wielkich mocy przetwórczych przemysłu naftowego – równałoby się prawdziwej klęsce, przegraniu wielkiej bitwy. Już w chwili mego przyjazdu do stolicy Azerbejdżanu siła ogniowa broniących jej jednostek artyleryjskich i moc skoncentrowanego tu lotnictwa myśliwskiego były ogromne, a z czasem jeszcze je powiększono. Będę miał okazję wspomnieć o tym dalej.

Dowódcą 636 pułku został kapitan Kajurow. Była to zbyt niska ranga jak na dowódcę pułku, ale stalinowskie czystki i trwająca od przeszło roku krwawa wojna w zastraszający sposób przetrzebiły kadrę oficerską. W jakiś czas potem Kajurow awansował na majora.

 

Lato 1942 roku przyniosło poważne sukcesy Niemcom. W trzeciej dekadzie sierpnia rozcięli obronę Rosjan pod Stalingradem i doszli do samego miasta. Ciągłe bombardowania i ostrzał artyleryjski zamienił je z czasem w kupę gruzów. Walki toczyły się o każdy dom, a miejscami Niemcy byli o kilkaset metrów od Wołgi; na północ i na południe od Stalingradu osiągnęli ją.

Front Południowy był praktycznie rozbity, a poniesione przez Armię Czerwoną straty – ogromne. Musiano go zlikwidować, przekazując jego niedobitki Frontowi Północno-Kaukaskiemu, którym dowodził marszałek Budionny (potem generał-pułkownik Masliennikow). W końcu lipca Niemcy przekroczyli rzekę Kubań, w końcu pierwszej dekady sierpnia zajęli ważne centrum przemysłu naftowego – Majkop, a wkrótce potem – Krasnodar. Pod koniec sierpnia w ich rękach był już Mozdok i prawie wszystkie przełęcze kaukaskie. Groźba zawisła nad Ordżonikidze, tym kluczem do Wojenno-Gruzińskiej drogi, będącej drogą na Tbilisi i do Zakaukazia. 10 września padł Noworosyjsk, ostatni port wojenny Rosjan na Morzu Czarnym.

W końcu września tempo ofensywy niemieckiej zaczęło jednak wyraźnie słabnąć, a w październiku stało się jasne, że Niemcy mimo wielkich sukcesów taktycznych, swego celu strategicznego – jak i w roku 1941 – nie osiągną, że będą musieli przejść do obrony i że czeka ich kolejna rosyjska zima. Jednak w tym czasie, gdy przybyłem do Baku, nie było to jeszcze widoczne i miasto szykowano do ewentualnej obrony.

W klubie 636 pułku miałem codziennie do dyspozycji świeżą prasę i mogłem śledzić wydarzenia na froncie. Pasjonowali się nimi oczywiście wszyscy. Któregoś dnia wśród, innych wiadomości znalazłem informację o tym, że marszałek Szaposznikow ukończył 60 lat i w związku z tym jego imieniem zostaje nazwana szkoła wojskowa w Tambowie. Cofnąłem się myślą do tych niedawnych, a jakże odległych już czasów, gdy byłem na jej terenie najpierw więźniem obozu, a potem żołnierzem-kursantem. Było co wspominać.

*

Nasza drużyna transportowa awansowała, stała się baterią automobilową (parkowaja batareja). Nazwa nieco dziwna, zdawałoby się, że powinniśmy być kompanią automobilową, ale w artylerii radzieckiej nie ma kompanii i jej odpowiedniki nazywają się bateriami, jeśli nawet nie mają dział. Pełniącym obowiązki jej dowódcy został młodszy lejtnant Iwan Sokołow, postać niesłychanie barwna. Sokołow był w cywilu szoferem, miał wykształcenie podstawowe. Był nieinteligentny, nieoczytany, prymitywny. Do tego był jeszcze wielkim blagierem i zamęczał nas dosłownie opowiadaniami o swych niebywałych wręcz wyczynach wojennych (podobno przed przybyciem do nas był czołgistą). Służbista, ale w miarę rozsądny, a jego pracowitość była doprawdy godna pochwały. Od wczesnego ranka do późnej nocy można go było widzieć w garażu. Kręcił się wśród samochodów z niezmiennie zatroskaną, pełną przejęcia i ważności miną. Unikaliśmy go jak ognia, bo gdy kogoś zobaczył, zawsze miał do niego jakąś sprawę, która kończyła się konkretnym poleceniem.

– Dzień dobry, towarzyszu Gleichgewicht. Co to chciałem powiedzieć? Właśnie, czy wasz samochód jest czysty?

– Jak najbardziej, towarzyszu młodszy lejtnancie.

– Wiecie co, na wszelki wypadek wyczyśćcie go jeszcze raz. Czystości nigdy nie jest za wiele. Kto wie, czy inspekcji jakiejś nie będzie.

Nie miał wśród nas żadnego autorytetu, a oficerowie pułku odnosili się do niego z wyraźnym lekceważeniem. Nazywaliśmy go za plecami Wanią lub Wanią-Duraczkiem. Trzeba jednak powiedzieć, że był z natury człowiekiem dobrym, tylko że nie grzeszył rozumem. Był natomiast nad podziw urodziwy. Wysoki, świetnie zbudowany, jasny blondyn, o smagłej twarzy, niebieskich oczach i wysokim czole. Pewnego uroku dodawała mu szrama, biegnąca od policzka do skroni (twierdził, że to rana odniesiona na polu walki, nie wiem, czy nie była to jakaś kolejna jego blaga).

Starszyną baterii został Bubnow, a jej skład poszerzono o kilku kierowców, tymczasem bez samochodów. Był wśród, nich dobry specjalista, technik samochodowy, sierżant Torochow, który został mechanikiem baterii, kierowca pierwszej kategorii Ukrainiec Kroszka (potem woził samochodem osobowym ZIM dowódcę pułku) i pierwsza w naszej baterii kobieta – Zina Blizniukowa. Była mieszkanką Baku, w cywilu kierowcą. Miała szeroką twarz i skośne oczy, choć była rodowitą Rosjanką przypominała z wyglądu Tatarkę a właściwie Tatara, bo była typem kobiety o zupełnie męskim wyglądzie. Otrzymała przydomek Mustafa, ze względu na podobieństwo do popularnego bohatera filmu Bezdomni, o którym pisałem w swych wspomnieniach z pobytu w Usmaniu.

Przeniesiono nas wreszcie do koszar. Znaleźliśmy się w dość porządnej, czystej sypialni z dwupiętrowymi łóżkami. Tak więc pierwszy raz od przeszło roku miałem okazję zasnąć w prawdziwym łóżku. Przedtem jednak Bubnow zaprowadził nas do łaźni. „Bania”, do której często potem chodziłem, znajdowała się na ulicy Sowieckiej. Naprzeciwko, na frontonie dużej, szarej kamienicy widniał dawno temu zrobiony czerwoną farba ogromnych rozmiarów napis: „Pust' każdyj gramotnyj nauczit odnowo ni gramotnogo” („Niech każdy piśmienny nauczy jednego ni piśmiennego”). Powiedziałem, że napis wykonał zapewne taki właśnie „ni piśmienny”, nauczony przez „piśmiennego”. Przed łaźnią kręciły się kobiety, przeważnie Azerbejdżanki, sprzedające cichcem żołnierzom wino. Półlitrowa butelka naturalnego, czerwonego wina własnej roboty kosztowała wówczas 50 rubli, pod koniec wojny – 100. Była to dodatkowa przyjemność obok możliwości porządnej kąpieli. Siadało się w „priedbanniku”, jeszcze na golasa, jeszcze buchając parą i wychylało owe pół litra. Robili to niemal wszyscy, ja też, ale nigdy nie pozwalałem sobie na to, gdy prowadziłem wóz (inni na ogół uważali to za przesąd, bo co to jest pół litra wina?).

Wtedy to właśnie doszło do pierwszego starcia między mną a Bubnowem. Przed łaźnią zaprowadził mnie i jeszcze jednego żołnierza z naszej baterii do fryzjera – mieliśmy czupryny, co prawda niewielkie, ale przez regulamin zabronione. Gdy siedliśmy na fotelach, obaj zwróciliśmy się do swoich fryzjerów z prośbą o pozostawienie maleńkiego „czubczyka”, bo któż lubi być ostrzyżony na „łysą pałę”? Reakcja Bubnowa była taka, że fryzjerowi mego kolegi nie powiedział nic, natomiast memu – „strzyc na zero”.

– Jak to towarzyszu starszyno, jednemu pozwalacie na „czubczyk” a drugiemu nie? – spytałem.

– Nie wasza sprawa, tu ja rozkazuję.

Mój fryzjer, Azerbejdżanin, nachylił się do mnie i cicho powiedział:

– Swojemu to pozwala nosić włosy, a tobie nie, bo jesteś Azerbejdżaninem.

 

Oprócz obsługi samochodów musieliśmy wypełniać także inne powinności wojskowe, a najgorszą z nich była służba wartownicza. Stanie w nocy na warcie przy garażu, po całym dniu pracy i przed następnym dniem pracy, nie należało do przyjemności. Wkrótce zauważałem, że Bubnow rozdziela obowiązki pełnienia warty bardzo nierównomiernie. Jego pupile, tacy jak Rudy, Werba i kilku innych, w ogóle nie dyżurowali, niektórzy z nas – rzadko, a inni, przede wszystkim ja, bardzo często. Zwróciłem mu kiedyś na to uwagę, a on zrobił mi wymówkę, że nie mam prawa krytykować swego dowódcy. Między nami wyraźnie dojrzewał konflikt.

 

Któregoś dnia pojawił się w naszej baterii mały, chudy człowieczek o złej, ptasiej twarzy, ze świdrującymi, chytrymi jasnoniebieskimi oczami. Wszystko na nim wydawało się za duże: szynel, czapka, jej daszek, buty z cholewami i „gimnastiorka”. Na kołnierzu miał jedną belkę, a na rękawach czerwone gwiazdy. Starszy politruk. Nazywał się Baram, pochodził z Odessy, w cywilu – jak się później dowiedziałem – był sekretarzem partii w jakiejś spółdzielni pracy. Przysłano go do nas jako politruka baterii. Zaraz też wziął się ostro za nasze wychowanie polityczne. Na tym jednak nie poprzestał, wtrącał się do wszystkiego, szperał po koszarach, w dzień – gdy nas nie było w budynku – zaglądał pod poduszki, przychodził także do naszej sypialni nocą i przesiadywał przy stoliku. Gdy ktoś zaczynał mówić przez sen podbiegał i chciwie przysłuchiwał się sennemu bełkotowi. Czujność polityczna.

Sokołow otrzymał zastępcę do spraw liniowych, lejtnanta Lochina. Dziwnym wydało mi się, że wyższy od Sokołowa stopniem Lochin został jego zastępcą. Wkrótce jednak przestałem się dziwić. Ten układny, cichy człowiek o wielkich, smutnych, czarnych oczach, okazał się absolutnym niedołęgą i głupcem. Długo miejsca w naszej baterii nie zagrzał.

Powstała komsomolska organizacja zaplecza pułku. Jej sekretarzem została Blizniukowa, osoba bojowa i hałaśliwa, o złotym charakterze, ale głupia i ledwie umiejąca pisać.

 

„Parkowaja batareja” rozrastała się. Przybywało ludzi, otrzymaliśmy kilka starych gratów – GAZ-ów i ZIS-ów. Trzeba je było stale naprawiać i remontować, niestety, nie mieliśmy żadnych części zamiennych. Z czasem zauważyłem, że brak części zamiennych jest wieczną chorobą, nękającą Związek Sowiecki. Po powrocie do kraju dowiedziałem się, że tak samo jest w PRL, a potem, że i w innych krajach „realnego socjalizmu”. Przyprawiało to o stałe kłopoty kierowców tych samochodów i naszego mechanika, sierżanta Torochowa. Kiedyś na porannej odprawie powiedział do nas:

– Towarzysze! Musimy być patriotami naszej baterii. Jeśli ktoś zobaczy rzecz, która może się nam przydać, czy to na drodze, czy nieraz w jakimś składzie czy innym garażu, niech przywiezie ze sobą. Każdy drobiazg, każdy drucik, każda śrubka, wszystko to może się kiedyś okazać potrzebne. Tylko mi nie kraść! Wykazać inicjatywę – owszem, ale kraść nie wolno. Zrozumiano?

– Zrozumiano – odpowiedzieliśmy chórem, śmiejąc się przy tym, mrugnięcie okiem przez Torochowa, gdy wymawiał słowa „wykazać inicjatywę”, było aż nadto zrozumiałe.

 

Któregoś popołudnia zwrócił się do mnie starszyna Bubnow:

– Idziecie dziś na wartę.

– Byłem dopiero wczoraj.

– To nic, pójdziecie znowu.

– Nie pójdę, muszę się dziś wyspać, inaczej jutro zasnę za kierownicą.

Bubnow zdjął ze stojaka karabin, podszedł do mnie i rzekł:

– Proszę wziąć z moich rąk tę sowiecką broń.

– Nie wezmę.

– Ach tak, odmawiacie wzięcia sowieckiej broni! Wy wiecie co to znaczy? Wiecie co będzie, jeśli pójdę do wydziału politycznego i o tym powiem? Wiecie co was czeka za odmowę wzięcia sowieckiej broni?

– Nie odmawiam wzięcia sowieckiej broni, odmawiam tylko jej wzięcia z waszych rąk.

– Co? Czy uważacie moje ręce za brudne, za nieuczciwe?

– Nie powiedziałem tego, ale jeśli już sami o to pytacie, to odpowiedź pozostawiam też wam.

Bubnow zaczerwienił się jak rak i nic nie powiedział. Do wydziału politycznego pułku na skargę nie poszedł, bał się, że mógłbym opowiedzieć to i owo o jego konszachtach z szoferami, zarabiającymi „na lewo”. Nie zrobiłbym tego, ale skąd miał o tym wiedzieć Bubnow, wychowany w kraju, gdzie aż roi się od donosicieli. Poskarżył się jednak Baramowi i ten zwymyślał mnie na czym świat stoi i posłał na wartę.

Kto wie jak daleko zaszedłby mój konflikt z Bubnowem, gdyby nie to, że któregoś pięknego dnia po prostu pozbawiono go stanowiska starszyny. Widocznie zaczęły wychodzić na jaw różne jego ciemne sprawki.

– Nie jestem urodzony po to, aby być starszyną. Jestem urodzony z prawami szoferskimi w ręku – powiedział patetycznym tonem.

Odtąd został zwykłym kierowcą. Co wieczór, wracając do koszar, meldował uroczystym głosem Baramowi:

– Towarzyszu starszy politruku, starszy sierżant Bubnow powrócił z kolejnego rejsu.

Nikt inny poza nim tego nie robił.

Aż tu pewnego dnia nie wrócił „z kolejnego rejsu”. Przyjechał nazajutrz mocno na kacu. Był z tego powodu mały skandal, ale jakoś mu wybaczono. Potem były z nim jeszcze inne historie, aż wreszcie któregoś dnia zniknął nam w ogóle z pułku. Szukano go chyba tydzień i wreszcie znaleziono u jego kochanki. Był kompletnie urżnięty. Aresztowano go i postawiono przed, trybunałem wojskowym. Rozprawy przed trybunałem odbywały się w celach wychowawczych w jednostce, w której służył oskarżony. W skład zespołu sędziowskiego wchodził jeden sędzia zawodowy (prawnik wojskowy) i dwóch ławników, będących żołnierzami z jednostki podsądnego. Bubnow dostał siedem lat pozbawienia wolności za dezercję. Na jego własną prośbę karę tę sąd zamienił mu na skierowanie do karnego batalionu. Nigdy o nim już więcej nie usłyszałem.

Starszyną baterii został przysłany do naszego pułku z piechoty Sawin. Był niewysoki, krępy, rumiany na twarzy, łysy jak kolano. Pedant, zawsze starannie ogolony, czysto ubrany; stuprocentowy feldfebel.

 

Do jesieni 1942 roku Niemcy nie czynili żadnych prób nalotów na Baku. W ich planach strategicznych leżało wzięcie tego miasta, wierzyli, że im się to uda, nie chcieli więc niszczyć potężnego przemysłu naftowego, który tak im był potrzebny. Z tego, co mi opowiadano, dowiedziałem się, że raz tylko – było to bodaj 1 maja 1942 – pojawił się nad Baku niemiecki samolot. Był to bombowiec Heinkel-111. Leciał na najwyższym pułapie, bez bomb, spełniając rolę zwiadowcy. Otworzono do niego silny ogień z zenitówek, po czym posłano za nim w ślad myśliwce, które zmusiły go do lądowania na północ od Baku, gdzieś między Kubą i Chaczmasem. W jakiś czas potem zaszło zupełnie niebywałe wydarzenie. Nad Baku pojawiły się po raz pierwszy dwa sowieckie myśliwce MIG-1 (nie były to oczywiście MIG-i odrzutowe, lotnictwa odrzutowego wtedy jeszcze nie było). Samolotów tego typu nikt nie znał, dowództwo artylerii Bakarmii albo samo nie było o tym uprzedzone albo nie uprzedziło pułków, jednym słowem stało się tak, że dowódca którejś z baterii ogłosił alarm bojowy i dał rozkaz: „Po Messerschmidtam ogoń”. Bateria otworzyła ogień z wszystkich czterech dział. Zgodnie z taktyką artylerii przeciwlotniczej, inne baterie – nie czekając na polecenie „z góry” – poparły strzelającą baterię. Do dwóch MIG-ów strzelała cała armia! Piloci dali sygnał „Ja swój samolot”, nic nie pomogło, tłumaczono to sobie tym, że Niemcom udało się przez szpiegów uzyskać ten sygnał. Piloci dali tak zwany sygnał dublujący, zgadzał się z sygnałem dublującym na ten dzień, ale znowu nie uwierzono. Biedni chłopcy zaczęli stosować karkołomne manewry, wili się wśród ognia jak węże i wreszcie, ranni, z pokiereszowanymi samolotami jakoś wylądowali. Nazajutrz do baterii, która pierwsza zaczęła strzelać, przyjechał generał Beskrownow. Był bardzo smutny. Nikogo nie ukarał, na nikogo nie krzyczał, tylko zebrał baterię i powiedział:

– Towarzysze! To, że otworzyliście ogień do swoich samolotów, to bardzo źle. Ale to, że strzelała armia i nie potrafiła ich zbić, to jeszcze gorzej, to klęska. Nic nie umiecie, od dziś dopiero zacznie się prawdziwe szkolenie, zrobimy z was artylerzystów.

I zaczęło się szkolenie, dzień i noc ganiano działony, plutony i baterie. Teoria i praktyka, alarmy i ostre strzelanie na poligonie. O ile się mogłem potem zorientować, dało to wyniki, artyleria Bakarmii była dobrze przygotowana na wszelką ewentualność. O mocy jej ognia miałem się wkrótce przekonać.

 

W październiku dowództwo niemieckie zdało sobie prawdopodobnie sprawę z tego, że wojny w tym roku nie rozstrzygnie na swoją korzyść i że zdobycie Baku nie wchodzi, przynajmniej tymczasem w rachubę. Być może dlatego właśnie postanowiono zbombardować naftową stolicę ZSRR. Któregoś wieczora usłyszałem ogłuszający huk zenitówek. Wybiegłem przed koszary, czegoś podobnego nigdy przedtem nie widziałem. Niebo dosłownie płonęło od wybuchów, było chwilami tak jasno, że nożna było chyba czytać gazetę. To, co widziałem w Tambowie i Stalingradzie było niczym w porównaniu z tym, co tu ujrzałem. Cała armia OPL otworzyła ogień zaporowy o ogromnej gęstości. Strzelały działa średniego kalibru i małokalibrowe, strzelały ciężkie armaty i przeciwlotnicze karabiny maszynowe, a do tego wszystkiego po niebie biegały krzyżując się, macając ciemność, świetliste ścieżki promieni reflektorów. Bariera okazała się nie do pokonania dla niemieckich samolotów. Bakarmia zdała swój pierwszy poważny egzamin.

*

636 pułk osiągnął pełną zdolność bojową. Baterie zajęły pozycje ogniowe w różnych częściach miasta i poza nim, pracowała łączność i zwiad, funkcjonowały zaplecze, sztab i punkt dowodzenia. Kilka samochodów wraz z szoferami przekazano z naszej baterii do dywizjonów, na ich miejsce dostaliśmy inne wozy, pojawili się nowi kierowcy. Przysłano nam świetnego speca od akumulatorów, Chaczaturowa, Ormianina z Baku, człowieka już po czterdziestce. Torochow dostał do pomocy dwóch mechaników, Zakurkę i Jesipenkę, ludzi starszych, około pięćdziesiątki. Zakurko był miłym, dość inteligentnym człowiekiem, przed wojną pracował w Donbasie. Jesipenko był prostym człowiekiem, bardzo wysokim, wiecznie głodnym, mówiącym tylko po ukraińsku i sypiącym jak z rękawa przysłowiami.

Przestałem jeździć z Siemionowem i zacząłem wozić szefa odzieżówki, starszego lejtnanta Sołomachę, Białorusina, o kilka lat ode mnie starszego, ospowatego, niesympatycznego i wiecznie z czegoś niezadowolonego. Lubił wypić i uganiał się za spódniczkami, niektóre nasze rejsy nie miały nic wspólnego ze służbą. Kiedyś, gdy cofałem samochód, otworzył nagle drzwiczki od kabiny i zaczepiłem nimi o latarnię. Drzwiczki się wygięły i zdeformowały i miałem potem za to przykrości w baterii. Sokołow pokiwał tylko głową, Baram natomiast nie posiadał się z wściekłości i wygłosił całą mowę polityczną o szanowaniu sprzętu. Tłumaczyłem mu, jak to się stało, Sołomacha to potwierdził, ale Baram nie ustępował:

– Nic mnie Sołomacha nie obchodzi, ty jesteś gospodarzem maszyny i ty za nią odpowiadasz. Pod sąd cię należy za taką rzecz oddać.

Pod sąd mnie nie oddano, tylko przestałem wozić Sołomachę. Jeździłem potem przez jakiś czas z szefem służby medycznej pułku, Sebastianową. Miała stopień kapitana i była kobietą w całym tego słowa znaczeniu piękną. Wysoka, zgrabna, o śniadej cerze, szarych oczach i delikatnych rysach. Wspaniale prezentowała się w mundurze, nie było mężczyzny, który by się za nią nie obejrzał. Do tego wszystkiego była jeszcze wyjątkowo miła i sympatyczna. Miała męża majora, który służył w Moskwie, zdaje się, że w Sztabie Generalnym. Starała się dostać tam przeniesienie i w końcu jej się to udało.

 

Jesień była już w całej pełni. Różniła się znacznie od polskiej i tej, którą poznałem w Rosji. Było wciąż dość ciepło i gdyby nie straszne wiatry, byłaby znośna. Wiatr wieje w Baku chyba przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku i to jaki wiatr! Szaleje nieraz przez cały dzień, potem ucicha na krótko, a za jakieś pół godziny zaczyna wiać z taką samą siłą, tylko z przeciwnej strony. Zimy w Baku właściwie nie ma, ale przez te wiatry wciąż się marznie, nawet w naszej sypialni, mimo że ją opalano, było stale chłodno.

Wydano nam nowe umundurowanie. Otrzymałem elegancki szynel szyty w Anglii i angielskie buty. W ogóle pomoc amerykańska i angielska były coraz bardziej widoczne. Oprócz „pilotek” dostaliśmy także hełmofony, tyle że bez mikrofonów i słuchawek. Wyglądaliśmy teraz jak czołgiści. Znacznie poprawiło się jedzenie, tym bardziej, że przeszliśmy na zimowe racje. Zacząłem się wyraźnie poprawiać.

 

Nastąpiło smutne wydarzenie. Kierownik pułkowego klubu, oficer w randze politruka, targnął się na swoje życie, wystrzelił do siebie z pistoletu TT. W ciężkim stanie zabrano go do szpitala. Przeżył, ale wrócił w złym stanie fizycznym i psychicznym. Miano go postawić przed trybunałem za samookaleczenie, ale uznano go za psychicznie chorego i zdemobilizowano. Nowym kierownikiem klubu został politruk Moczeraszwili, niemłody już człowiek, szpakowaty, dość sympatyczny. Jak wszyscy chyba Gruzini mówił po rosyjsku z fatalnym akcentem. W rozbitym na Krymie 535 pułku był politrukiem baterii. Obok stała inna bateria naszego pułku. Jak raz Niemcy codziennie bombardowali pozycję tej, w której był Moczeraszwili, pozostawiając w spokoju sąsiednią. Opowiadano mi, naśladując akcent Moczeraszwilego, jak raz na naradzie w sztabie pułku powiedział:

– Dlaczego Niemcy wciąż bombardują naszą baterię, czego oni od nas chcą? Dlaczego nie bombardują tamtej baterii?

Innym wydarzeniem było zniknięcie Rudego. Ot tak, po prostu któregoś dnia zniknął i więcej się nie pojawił. Mówiono, że zdezerterował, ale że taki cwaniak nie zginie i da sobie radę. Nasze dowództwo twierdziło, że go schwytano i stanie przed sądem, ale nie stanął, w każdym razie w naszym pułku. A może go cichaczem aresztowano za jakieś jego poprzednie przewinienia?

 

Monotonnie płynęły moje dni powszednie: wyjazdy samochodem, pucowanie wozu, wieczorami „wykłady” Sokołowa o samochodzie bądź ”polizaniatija” prowadzone przez Barama. Nocą od czasu do czasu warta. Raz w tygodniu kino lub występy amatorskich zespołów wojskowych, rzadziej zawodowych artystów.

A tymczasem na froncie dojrzewał wielki przełom. Pierwszą jego jaskółką było natarcie wojsk radzieckich 10 listopada z kierunku Ordżonikidze (ciekawe, że w komunikatach „Sowinformbiura” nazywano je znowu – jak za dawnych czasów – Władykaukaz, nazwę sowiecką Ordżonikidze podawano w nawiasach; po wojnie Ordżonikidze nazywało się Dzaudżykau, co było podobno jego historyczną, osetyńską nazwą; po śmierci Stalina wrócono znów do Ordżonikidze; na XX zjeździe w swym tajnym referacie Chruszczow powiedział, że Ordżonikidze zmuszono do samobójstwa bądź zabito). 19 listopada rozpoczęło się potężne natarcie Armii Czerwonej pod Stalingradem. Niemcy skupili swe główne siły w rejonie Stalingradu, słabo obsadzając skrzydła, głównie Rumunami i Włochami. Ułatwiło to Rosjanom przerwanie frontu na północny zachód i na południe od Stalingradu. Okrążono ogromną grupę wojsk przeciwnika – 22 dywizje, a w toku II Wojny Światowej nastąpił decydujący przełom.