XIX

 

grudzień 1942 – początek maja 1943

 

Któregoś dnia odwiedził naszą baterię szef służby zaopatrzenia transportu pułku, technik-lejtnant Kubałow. Powiedział Sokołowowi, że w najbliższych dniach zacznie funkcjonować magazyn sprzętu automobilowego i że potrzebny jest magazynier. Jak się wyraził Kubałow, ma to być „gramotnyj towariszcz”. Słowo „gramotnyj” w tłumaczeniu na język polski znaczy „piśmienny”, oznacza także kogoś wykształconego, znającego się na rzeczy, biegłego w jakiejś dziedzinie. Sokołow wskazał mu mnie i za jakąś godzinę rozkazem dowódcy pułku zostałem mianowany kierownikiem magazynu sprzętu automobilowego.

Magazyn mieścił się w małym pomieszczeniu, ciasnota panowała w nim taka, że ruszać się było trudno. Dla przekazania mi magazynu zjawiło się aż czterech oficerów. Oprócz Kubałowa byli to znany nam już szef służby inżynieryjnej lejtnant Siemionow, szef służby chemicznej lejtnant Wasin i szef służby łączności, kapitan, którego nazwiska nie pamiętam. Ku memu zdziwieniu i niezadowoleniu okazało się, że w przeznaczonej na magazyn sprzętu samochodowego klitce mieszczą się także magazyny sprzętu służby inżynieryjnej, chemicznej i łączności. I magazynierem tego wszystkiego mam być ja jeden. Potem co prawda dano mi do pomocy specjalistę łącznościowca, ale niedługo zagrzał on miejsce. Przepił to i owo z powierzonego mu sprzętu, potem „zagulał” gdzieś w Baku i wreszcie stanął przed trybunałem wojskowym. Otrzymał pięć lat obozu z zamianą na batalion karny. Praca w magazynie była nudna i dość trudna dla mnie, zwłaszcza na początku. Nie byłem przecież specjalistą aż w tylu dziedzinach wojskowości. Na domiar złego moi czterej szefowie stale kłócili się między sobą, to o miejsce na półkach dla swego sprzętu, to znów o to, czyich „klientów” mam w pierwszej kolejności obsługiwać. Wciąż przychodzili do magazynu i pod nieobecność kolegów gadali jeden na drugiego co się tylko dało. Nie potrafił ich pogodzić nawet ich zwierzchnik, inżynier-kapitan Bieriesniow, zastępca dowódcy pułku do spraw technicznych. Toteż musiałem czynić prawdziwe cuda dyplomacji, stosując uniki i małe kłamstewka, aby złagodzić jakoś tarcia między tymi panami, tym bardziej, że ich skutki trafiały zwykle rykoszetem we mnie.

Bardzo dobrze ułożyły się stosunki między mną a moim właściwym zwierzchnikiem, technikiem-lejtnantem Kubałowem. Był to miły, kulturalny człowiek w średnim wieku, dobry specjalista w swojej dziedzinie. Był Osetyńczykiem, ale mówił po rosyjsku jak Rosjanin. Często przychodził do mnie pogadać. Imponowało mu bardzo moje „zachodnie” pochodzenie. Wypytywał mnie szczegółowo o życie w Polsce, ciekawiły go książki, wyświetlane filmy, a zwłaszcza operetka. Co do tej ostatniej, to ku wielkiemu zdziwieniu Kubałowa, nie mogłem udzielić mu żadnych informacji, bo operetki nie cierpiałem. Na swym stanowisku Kubałow służył do końca wojny. Z czasem został starszym technikiem-lejtnantem, było to już po moim odejściu z baterii samochodowej.

Z lejtnantem Wasinem darłem z początku koty, potem bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Był to inteligent całą gębą. Miał wyższe wykształcanie, dobrze znał chemię i świetnie nadawał się na zajmowane stanowisko. Był przy tym bardzo muzykalny. Z czasem stał się organizatorem i duszą zespołu „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” pułku. Zespół ten jeździł co pewien czas od dywizjonu do dywizjonu i urozmaicał żołnierzom ich życie i służbę.

Lejtnant Siemionow i szef łączności byli ludźmi nieciekawymi, moje stosunki z nimi ograniczały się do spraw czysto służbowych i były na ogół nie najlepsze.

 

Pozostawałem nadal w „baterii parkowej”, nie jeździłem już jednak. Miałem teraz więcej czasu i praca moja była lżejsza niż przedtem i lżejsza od pracy moich kolegów. Toteż starszyna Sawin częściej posyłał mnie na wartę, co uważałem za sprawiedliwe. Z czasem zrezygnował z tego, wyznaczając mnie za to dość często starszym dyżurnym baterii. Do moich obowiązków wchodziło wówczas rozprowadzanie wart i ich zmiana, wystawianie dyżurów w koszarach, prowadzenie baterii na posiłki, pobieranie jedzenia dla tych żołnierzy, którzy byli w rejsie i wydawanie go im po powrocie itd. Połączenie obowiązków magazyniera z często pełnioną funkcją starszego dyżurnego było dość trudne, ale miało i swoje dobre strony. Wielu kolegów „wyżywiało się” podczas rejsów w bateriach lub innych instytucjach, dokąd ich posyłano. Gdy wracali, brali sobie nieraz tylko chleb i cukier, zostawiając resztę dyżurnemu lub komuś z kolegów. Jadłem więc teraz ile wlezie, a po długiej głodówce apetyt miałem wilczy. Nieraz „odpalał” mi coś niecoś Sawin. Jak każdy starszyna miał chody w sztabie i dawało mu to możliwość utrzymywania w spisie baterii „martwych dusz”. Chleb i cukier tych „dusz” brał sobie, kaszę i zupę dzielił z dyżurnym. Na tym podwójnym wikcie poprawiłem się do tego stopnia, że poznać mnie było trudno. Zaokrągliłem się, nabrałem rumieńców i dzięki temu wyglądowi robiłem wrażenie bardzo silnego fizycznie, co raczej nie odpowiadało rzeczywistości.

 

Któregoś wieczora zaprowadzono naszą baterię do opery. Wypucowaliśmy buty, włożyliśmy szynele i hełmofony i w drogę.

Obejrzeliśmy operę azerbejdżańskiego kompozytora Hadżibekowa, znanego w Polsce jako twórcę operetki „Arszyn Małałan”. Opera nazywała się „Ker ogły” („Syn ślepca”) i nawet mi się dość podobała, zwłaszcza muzyka baletowa i aria córki chana, którą pamiętam do dziś. Na publiczności największe wrażenie sprawiła scena, w której syn ojca oślepionego przez chana wjeżdża przed pałac na prawdziwym białym koniu, aby porwać swą ukochaną, córkę chana. Największe brawa, jak zrozumiałem, dostały się koniowi.

 

Moje życie płynęło dość monotonnie, znacznie ciekawsze prowadzili moi koledzy kierowcy. Jeździli po bateriach, wyjeżdżali w delegacje do innych miast i wsi, skąd przywozili dla pułku żywność. Niektórzy dość dobrze prosperowali, świadcząc „usługi dla ludności” (najlepiej płacono za przewóz zwłok na cmentarz). Nieraz i mnie coś tam przypadło od nich. Bardzo hojny i towarzyski był zwłaszcza Grisza Morkin, przemiły grubas z Mariupola i Ormianin Kałajan, którzy dzielili się czasem ze mną suszonymi owocami. Kałajan zginął potem pod Krasnodarem podczas bombardowania kolumny samochodowej, w której jechał. Pełnym ich przeciwieństwem był Azerbejdżanin Mamedow. Niezwykle chciwy, stale kłócący się o każdy kąsek i każdą łyżkę zupy. Jeśli nawet w rejsie czy delegacji udało mu się dobrze zjeść, żądał dania mu wszystkiego, co tego dnia było. Obstawiał się w koszarach menażkami i talerzami i zjadał po kolei śniadanie, obiad i kolację. Podziwialiśmy, gdzie się to w nim mieściło. Był chudy, do tego nienaturalnie rumiany na twarzy. Wyglądał jakby miał wypieki od gorączki. Raz zdarzyła się z nim taka historia. Siedzieliśmy w koszarach. Przez dziedziniec przetoczył się „Chevrolet” (Mamedow jeździł na moim byłym samochodzie).

– O, Mamedow jedzie – ktoś się odezwał. – Zaraz zacznie się awanturować, szykujcie żarcie.

Samochód wjechał do garażu, ale nikt z niego nie wysiadł. Co się dzieje? Pobiegliśmy do garażu i otworzyli drzwiczki „Chevroleta”. Z kabiny wypadł Mamedow.

– Mamedow umarł – krzyknął ktoś.

Nie, nie umarł, był tylko zalany w trupa. Potrafił dojechać do naszego miasteczka wojskowego, wjechać do garażu (drzwi garażu były otwarte, ale wjazd wcale nie był łatwy), ale wysiąść z wozu już mu się nie udało. Zanieśliśmy go do koszar i tu zaraz oprzytomniał.

– Gdzie moje jedzenie? – krzyknął na całe gardło, groźnie łypiąc oczyma.

Postawiono przed nim obiad. – Gdzie śniadanie? Ja przecież wyjechałem dziś na czczo.

Postawiliśmy przed nim śniadanie. Jeszcze się upomniał o kolację, ale wyjaśniliśmy mu, że kolacja dopiero będzie.

W jakieś pół roku później, służąc już w dywizjonie artyleryjskim, usłyszałem rozmowę dwóch przechodzących komandirów:

– Byłem wczoraj w Czemberkendzie. Wiesz co się tam wydarzyło? Przyjechał do miasteczka kierowca, niejaki Mamedow, i nie mógł wysiąść z wozu, tak był pijany. Wynieśli go z niego, a potem polewali wodą z sikawki. Po jakimś czasie oprzytomniał i krzyknął „dajcie mi obiad!”

 

Przybyło nam wielu nowych kierowców, w tej liczbie kilka kobiet. Dziewczyny były na ogół z „inkubatora” i słabo dawały sobie radę z prowadzeniem samochodu, używano je więc częściej do prac pomocniczych, takich jak obsługa techniczna, czyszczenie samochodów itp. Dwie były zawodowymi kierowcami – Ludmiła Drozdowa i Ludmiła Kargina. Obie te panie były typowymi przedstawicielkami swego zawodu, ich język niczym nie różnił się od języka kierowców mężczyzn, klęły, aż uszy więdły. Drozdowa – Rosjanka pochodząca z Kaukazu – była mężatką. Jak twierdziła, mąż jej był wysokiego stopnia oficerem. Była niebrzydka, niestety jej rękę szpecił tatuaż, co – według niektórych kolegów – mogło oznaczać, że jakiś czas spędziła za kratkami. Kargina była Osetynką. Odznaczała się absolutnym brakiem dyscypliny, a do starszyny Sawina potrafiła się odezwać „Zamknij pysk, bo ci nasram na twą łysą głowę”. W dość jawny sposób, niemalże demonstracyjnie uprawiała miłość z szoferem Szramem, choć takie rzeczy były w wojsku surowo zabronione. Były z nią stałe kłopoty, które doprowadziły w końcu do tragedii. Nastąpiła także zmiana na stanowisku mechanika baterii. Miejsce Torochowa, dobrego praktyka, zajął sierżant Szwielow, nie tylko dobry praktyk, ale także świetny znawca teorii samochodu, człowiek mądry i inteligentny, nieco złośliwy.

 

To było gdzieś pod koniec grudnia 1942 roku. Wróciłem właśnie z kilkoma kolegami z łaźni. Byłem w świetnym nastroju, do czego przyczynił się litr czerwonego wytrawnego wypitego po kąpieli. Komunikat „Sowiinformbiura” z frontów wojny był tego wieczoru wyjątkowo pomyślny. Coś mnie natchnęło, siadłem i napisałem skecz, taką małą jednoaktówkę, wyśmiewającą armię hitlerowską. Rosyjski znałem wtedy już dość dobrze, dowcipy, gagi, gra słów, wszystko to samo mi jakoś pchało się pod pióro (wpływ alkoholu był tu chyba dominujący). Następnego wieczora czytałem to na głos w naszej sypialni. Koledzy zaśmiewali się dosłownie. Wtem wszedł Baram.

– A no pokaż, co czytasz.

Zabrał moje wypociny i wyszedł. Nazajutrz wieczorem znów pojawił się u nas.

– Pokazałem to, coś napisał, w wydziale politycznym pułku. Nawet pochwalili. Ale tak prawdę mówiąc, dziwię ci się bardzo. Owszem, jesteś zdolny, niegłupi, ale jesteś przecież jeszcze bardzo młody, nie masz żadnego wyrobienia politycznego, mogłeś narobić w tej pisaninie różnych błędów politycznych. Nie pomyślałeś o tym? Zanim zabrałeś się do czytania publicznie tej rzeczy, trzeba było dać ją mnie do sprawdzenia jej treści politycznej. Tak, to był duży błąd z twojej strony.

– A gdzie jest ta moja pisanina?

– Została w politoddziele jako świadectwo patriotycznych, politycznie zdrowych nastrojów w naszym pułku. Ale proszę cię, jeśli coś jeszcze kiedyś napiszesz, pierwsza rzecz – daj mi to do sprawdzenia.

– Rozkaz towarzyszu starszy politruku.

 

W styczniu 1943 roku Baram otrzymał na pewien czas urlop w celu sprowadzenia do Baku rodziny, którą ewakuował był w swoim czasie z Odessy i która przebywała gdzieś w jednej z azjatyckich republik Związku Radzieckiego. Baram nie był już wówczas starszym politrukiem, lecz kapitanem, ponieważ mniej więcej w tym czasie czy trochę wcześniej ponownie zniesiono stanowiska komisarzy w wojsku i wojskowe stopnie polityczne. Komisarze i politrucy zostali teraz – jak to było w przededniu wojny – znowu zastępcami do spraw politycznych odpowiednich dowódców. Miało to umocnić dyscyplinę w wojsku i tzw. zasadę „jedinonaczalija” czyli jednoosobowego kierownictwa. Prasa chwaliła mądrość partii i umiejętność dialektycznego podejścia do tych spraw, objaśniając za pomocą karkołomnych wykrętasów ten od trzech lat trwający kontredans. W czasie nieobecności Barama zajęcia polityczne z nami kazano prowadzić Sokołowowi. W przeddzień mających się odbyć „politzaniatij” przesiedział całe popołudnie i wieczór w klubie pułku, wertując prasę i robiąc notatki. Był niezwykle przejęty swoją rolą. Nazajutrz wpadł do naszej sypialni o piątej z rana i kazał być jak najszybciej gotowym do zajęć, które zamierzał odbyć jeszcze przed śniadaniem. Zależało mu, żeby wzięli w nich udział wszyscy, co nie byłoby możliwe po śniadaniu, gdy część kierowców się rozjeżdża.

Rozsiedliśmy się na łóżkach w naszej „kazarmie”, oczekując na Wańkę. Wkrótce też się zjawił. Twarz miał – jak zwykle – zatroskaną i tym razem szczególnie poważną. Wiedzieliśmy już od kolegów z innych służb, jaki jest temat zajęć: „Miasta-bohaterowie w Wielkiej Wojnie Narodowej”. Chodziło tu o Moskwę, Leningrad, Odessę i Sewastopol (potem dołączono do nich także Stalingrad), które tak były oficjalnie nazwane. Jakie więc było nasze zdziwienie, gdy młodszy lejtnant ogłosił tytuł zajęć: „Bohaterowie w miastach w Wielkiej Wojnie Narodowej”. Widocznie tak zrozumiał temat czy też po prostu zapisując go poprzestawiał słowa. Swój wykład zaczął tak:

– Towarzysze! Dziś będziemy mówili o bohaterach w miastach naszej ojczyzny w czasie Wielkiej Wojny Narodowej. Nie będę tu mówił o sobie, o swoich braciach. Towarzysz Gleichgewicht mógłby wam powiedzieć, kto to są trzej czołgiści bracia Sokołowowie, prawda? – zwrócił się do mnie.

Potwierdziłem skinieniem głowy; czyż mogłem zaprzeczyć, wystawiając na pośmiewisko Sokołowa, który i tak się ośmieszał? A wziął mnie na świadka nieprzypadkowo. Kiedyś, gdy tworzyła się nasza bateria, siedzieliśmy wszyscy razem i Sokołow opowiadał o wyczynach swoich i jego braci, którzy jakoby w trójkę tworzyli załogę czołgu (niemal jak w popularnej piosence „Tri tankista”). Ponieważ jakiś czas przedtem czytałem w „Prawdzie” artykuł o trzech braciach czołgistach, wtrąciłem się do jego opowiadania, pytając, czy to nie o nich tam pisano. Sokołow – rzecz jasna – potwierdził i teraz nie omieszkał wykorzystać mnie jako świadka. Ja w tym czasie już dobrze rozumiałem, że wszystkie jego opowiadania to blaga.

– Towarzysz Gleichgewicht – ciągnął dalej – czytał w „Prawdzie” artykuł poświęcony mnie i moim braciom. Nie chcę mówić o sobie, nie mogę natomiast pominąć milczeniem czynów bojowych mego brata Wiktora, Bohatera Związku Radzieckiego. Towarzysz Chaczaturow widział go, prawda?

Chaczaturow skinął potakująco głową. Jemu Sokołow rzeczywiście pokazał kiedyś przed gmachem sztabu człowieka o kuli, Bohatera Związku Radzieckiego, o czym świadczył medal Złotej Gwiazdy w klapie i oznajmił, że to jego brat Wiktor. Jak dowiedzieliśmy się później, ten człowiek nie był jednak bratem Sokołowa, lecz zdemobilizowanym inwalidą wojennym o nazwisku Miedwiediew i w tym czasie pełnił funkcję lektora Komitetu Wojewódzkiego partii w Baku.

– Za co otrzymał Wiktor tytuł Bohatera Związku Radzieckiego? – kontynuował Sokołow. – Za to, że w 1941 roku w boju pod miastem-bohaterem Moskwą pewnego zimowego poranka rozgromił uzbrojoną w automaty kompanię piechoty niemieckiej, zestrzelił z broni ręcznej dwa niemieckie myśliwce i uratował życie sanitariuszce i komisarzowi pułku, wynosząc ich z pola walki. Zapłacił za to utratą nogi.

Zaczęliśmy mrugać do siebie, dusząc się ze śmiechu, a Sokołow gadał i gadał, tokując jak głuszec i nie widząc, co się wokół niego dzieje. Wreszcie zamilkł, opuścił głowę, potem podniósł ją i ogarniając wzrokiem swe audytorium rzekł poważnie, z namaszczeniem:

– Towarzysze! Trudne dni przeżywa nasza ojczyzna. Wiarołomny napad Niemiec hitlerowskich stworzył dla niej śmiertelną groźbę. Nie upadajmy jednak na duchu, bywało gorzej i też dawaliśmy sobie radę. W 1918 roku na młodą Republikę Sowiecką napadli Napoleon i bat'ko Machno. Napoleona zwyciężyliśmy?

– Zwyciężyliśmy! – huknęło z naszych piersi pod sufit kazarmy.

– Machnę zwyciężyliśmy?

– Zwyciężyliśmy!

– I Hitlera zwyciężymy!

– Zwyciężymy! – zawtórował chór szoferów.

Sokołow podniósł się i szybkim krokiem wyszedł z sali. Twarz jego wyrażała wzruszenie i dumę z dobrze przeprowadzonych zajęć. My długo jeszcze śmieliśmy się, komentując znakomite „politzaniatija”.

Pokrzepiony na duchu prelekcją Sokołowa poszedłem do swego magazynu i opowiedziałem wszystko lejtnantowi Wasinowi. Płakał dosłownie ze śmiechu. Wkrótce też zaczęli mnie odwiedzać komandirzy z naszego pułku, prosząc abym i im opowiedział, jak Wania-Duraczok prowadził zajęcia polityczne. Podobne „zamówienia” otrzymywali także inni żołnierze naszej baterii, ale ja opowiadałem podobno najlepiej. Po paru dniach wezwano mnie do wydziału politycznego pułku. Przyjął mnie sam szef „politotdiełu”, kapitan Baranow, poważny starszy pan, w cywilu dyrektor czy sekretarz organizacji partyjnej sowchozu.

– Czy byliście na zajęciach politycznych prowadzonych przed kilkoma dniami w waszej baterii przez młodszego lejtnanta Sokołowa?

– Tak byłem.

– Czy prawdą jest, że Sokołow powiedział, jakoby Napoleon w 1918 roku ustanowił w Rosji władzę sowiecką?

– Nie, to nieprawda. Młodszy lejtnant Sokołow powiedział tylko, że w 1918 roku Napoleon i Machno napadli na Rosję Sowiecką, że ich pobito i że Hitler będzie też pobity.

– Dziękuję, możecie iść.

Sokołowowi nic się nie stało – w końcu pobity wraz z Machną w 1918 roku Napoleon to jednak nie to samo, co Napoleon dokonujący rewolucji bolszewickiej. Musiano jednak z nim w „politotdiele” porozmawiać, bo następne zajęcia były już zupełnie nieciekawe.

 

Sokołowowi tak spodobało się prowadzenie zajęć politycznych, że nie kwapił się z przekazaniem ich Baramowi po jego powrocie. Któregoś dnia Baram wyznaczył zajęcia na godzinę siódmą rano dnia następnego. Ale już o piątej wpadł do koszar Sokołow, zarządził pobudkę i wkrótce rozpoczął swój „wykład”. Gdy Baram przyszedł na zajęcia, już się kończyły. Nic nie powiedział przy nas swemu dowódcy, ale był wyraźnie wściekły, tym bardziej, że musiało do niego dojść, jakie androny potrafi pleść Wania. Na tym dość wątpliwe sukcesy Sokołowa jako wykładowcy „nauk politycznych” skończyły się i kapitan Baram powrócił do swych praw i obowiązków. Nie od rzeczy będzie tu dodać, że prowadził on zajęcia fatalnie. Nie plótł co prawda bzdur podobnych do tych, którymi raczył nas Sokołow, za to gadał w sposób zawiły i niejasny, sam często zapewne nie rozumiejąc, co mówi. Jego mowa była nafaszerowana przeróżnymi mądrymi terminami, których używał często niewłaściwie. Niektóre zdania były w ogóle bez sensu i sprawiały wrażenie bełkotu. Szumna frazeologia i demagogia górowały wyraźnie nad zdrowym rozsądkiem i logiką. A najgorzej było chyba właśnie z tą logiką. Pamiętam, jak kiedyś powiedział tak:

– Niemcy w żadnym wypadku nie mogą z nami wygrać wojny. Pomyślcie tylko, na czele armii niemieckiej stoi kapral Hitler, na czele naszych sił zbrojnych – marszałek Stalin. Czy kapral może zwyciężyć marszałka?

 

W końcu stycznia przysłano nam nowego dowódcę baterii, starszego lejtnanta Wieliczkę. Sokołow został jego zastępcą do spraw technicznych, zastępcą do spraw politycznych pozostał Baram. Wieliczko był zawodowym wojskowym, w swojej dziedzinie człowiekiem niegłupim, ale poza tym bardzo ograniczonym, strasznym służbistą. Z lekka się jąkał, a w wymowie jego słyszało się wyraźnie ukraiński (swoje nazwisko wymawiał „Wełyczko”). Od chwili objęcia przez niego dowództwa wzrosła dyscyplina w baterii, co – prawdę mówiąc – nie wszystkim się podobało.

*

W grudniu 1942 i styczniu 1943 roku Armia Czerwona była zajęta przede wszystkim dobijaniem zamkniętej w kotle stalingradzkim 6 armii niemieckiej. To wielkie ugrupowanie nie było w stanie wyrwać się swoimi siłami z okrążenia i dowództwo niemieckie postanowiło przyjść mu na pomoc z zewnątrz. Przedsięwzięto trzy mocne natarcia: od strony miasta Kotielnikowo, w rejonie środkowego Donu i ze strony Białej Kalitwy (nie jestem pewien kolejności, w jakiej następowały po sobie). Wszystkie trzy zostały odparte. 2 lutego 1943 roku resztki okrążonych wojsk skapitulowały. Straty niemieckie w ludziach i sprzęcie bojowym były ogromne. Tylko w ostatnich trzech tygodniach bitwy zginęło około 100 000 Niemców, zaś ponad 90 000 dostało się do niewoli, w tej liczbie dwunastu generałów z dowódcą 6 armii feldmarszałkiem Paulusem na czele.

 

Często tak w życiu bywa, że szczęście przeplata się z nieszczęściem, a radość ze smutkiem. Dzień 2 lutego, dzień zwycięskiego zakończenia bitwy stalingradzkiej, stał się w naszej baterii dniem wielkiej tragedii, a oto jak do tego doszło.

Po południu starszyna Sawin – jak zwykle – ogłosił skład dyżurnych i wartowników. Wśród tych ostatnich znalazła się m.in. Ludmiła Kargina. Gdy Sawin wymienił jej nazwisko, Ludmiła powiedziała, że na wartę nie pójdzie i koniec. Starszy na bardzo się zdziwił i zapytał o przyczynę.

– Bo mi się nie chce – odpowiedziała.

Dalsza wymiana zdań była dość nietypowa dla stosunków w wojsku, a wypowiedzi Ludmiły obfitowały w zwroty, których raczej nie warto przytaczać. Zbity z pantałyku starszyna zwrócił się do mnie, jako do wyznaczonego na starszego dyżurnego, żebym dopilnował, aby Kargina poszła o godzinie osiemnastej na wartę.

Udałem się do sali, w której znajdowały się dziewczęta i rozpocząłem „pertraktacje” z Karginą. Bezskutecznie, wszelkie moje argumenty i dowody napotykały na zdecydowany i zacięty opór Ludmiły. Zameldowałem o tym Sawinowi. Poszliśmy razem aby przekonać ją o konieczności wykonania rozkazu, ale nie dało to żadnego rezultatu. Obrzuciła przy tym starszynę takim potokiem wyzwisk, że aż dziwiłem się, że potrafi to wszystko stosunkowo spokojnie znieść. Widząc wreszcie, że nic nie wskóra i że w stosunku do mnie Kargina jest grzeczniejsza wycofał się rozkazując mi powtórnie, abym spowodował wyjście Ludmiły na wartę. Zacząłem jej tłumaczyć, że to jest wojsko i że wykonanie rozkazu jest konieczne; uprzedziłem ją, czym może się skończyć jego niewykonanie. Wreszcie udało mi się przekonać Ludmiłę, ale w oczach jej dostrzegłem wyraz wściekłości, jakiejś zaciętości graniczącej z nienawiścią. Powiedziała mi, żebym chwilę poczekał. Zgodziłem się, choć dochodziła już szósta. Siadła przy stoliku i zaczęła pisać jakiś list, zalewając się przy tym łzami. W tym momencie podeszła do mnie jej przyjaciółka Drozdowa i rzekła:

– Słuchaj Borka. Zostaw ty dziewuchę w spokoju, bo jeszcze się chujaknie i tobie piździec będzie.

Niestety zlekceważyłem to ostrzeżenie, tym bardziej, że było powiedziane bądź co bądź w dość niezwykłym stylu.

Kargina skończyła swój list. Nie zauważyłem, czy wzięła go ze sobą, czy przekazała komuś, być może, że go nawet zniszczyła. Szczegółu tego nie udało się także później wyjaśnić. Kilka czy kilkanaście minut po szóstej wyszliśmy z koszar i odprowadziłem Ludmiła na wartę, jej posterunek znajdował się koło garażu. Udałem się następnie do naszych koszar, gdzie mechanik Szwielow prowadził zajęcia. Przed ósmą wpadł na salę kierownik klubu starszy lejtnant Moczeraszwili. Był blady jak płótno i drżącym głosem powiedział:

– Tam w garażu leży dziewczyna. Usłyszałem wystrzał i wbiegłem. To chyba samobójstwo.

Sawin, Szwielow, ja i jeszcze kilka osób pobiegliśmy do garażu. Kargina leżała nieprzytomna na betonowej podłodze. Jej kożuszek był przestrzelony na wysokości piersi, a koło niej widniała spora kałuża krwi. Za chwilę zjawił się dowódca baterii w towarzystwie Barama, naczelnika wydziału politycznego pułku i szefa wydziału specjalnego.

– To mi nie wygląda na samobójstwo, to raczej morderstwo – zauważył ktoś. – Przecież opierając pierś o lufę karabinu nie mogła dosięgnąć ręką spustu.

Zagadka wyjaśniła się natychmiast. Ktoś zauważył drążek leżący nieopodal dziewczyny, nim to właśnie nacisnęła na spust.

Przyjechało pogotowie. Ludmiłę zabrano do szpitala, a nam kazano pójść do koszar i nie wychodzić stamtąd.

Samobójstwo w wojsku, czy jego próba, traktowane są zawsze z ogromną powagą, szczególnie podczas wojny. Może przecież być to sygnał niezadowolenia istniejącego w armii, może być to skutek złych stosunków panujących w danej jednostce, znęcania się nad żołnierzami czy czegoś w tym rodzaju. Jak powiedziano mi wtedy, raport o każdym przypadku samobójstwa musi być przekazany naczelnemu dowódcy sił zbrojnych ZSRR, a więc w owym czasie Stalinowi. Nic więc dziwnego, że w sztabie naszego pułku zjawili się natychmiast przedstawiciele dowództwa Bakarmii, armijnego wydziału politycznego, prokuratury wojskowej i kontrwywiadu. Zaczęto też wzywać nas po jednemu na rozmowę. Pierwszego wezwano starszynę Sawina, potem mnie i to tak, abyśmy nie mogli się porozumieć – gdy on wychodził z sali, mnie właśnie wprowadzano.

W pokoju siedziało mnóstwo osób: dowódca pułku Kajurow i jego zastępca do spraw politycznych, szef sztabu i naczelnik wydziału politycznego pułku, Wieliczko, Barani i wielu wojskowych, na ogół wysokiego stopnia, których nie znałem.

– Wy jesteście dzisiaj starszym dyżurnym baterii?

– Tak jest.

– Czy waszym obowiązkiem jest także pełnienie funkcji naczelnika warty?

– Tak.

– Wy wyprowadzaliście Karginę na wartę?

– Tak, ja wyprowadziłem.

– Czy meldowała wam, lub komuś innemu, że nie jest w stanie pełnić służby wartowniczej?

– Nie. Powiedziała tylko starszynie Sawinowi a potem mnie, że nie chce pełnić służby wartowniczej.

– Czym to motywowała?

– Niczym. Powiedziała, że na wartę nie pójdzie i poparła to nie argumentami, lecz potokiem dość niewybrednych słów.

– Czy ktoś was informował, że Karginą jest chora lub że ma jakieś kłopoty i nie może przez to pełnić służby wartowniczej?

– Nie.

– Czy ktoś was uprzedzał, że postawienie Karginy na warcie może się źle skończyć, że może ona na przykład zrobić sobie coś złego?

– W dosłownym sensie słowa, „uprzedzał” – nie. Natomiast jej koleżanka Drozdowa powiedziała: „Słuchaj Borka, zostaw dziewuchę w spokoju, bo się chujaknie i tobie piździec będzie”. Nie bardzo zrozumiałem, o co tu chodzi.

Rozległ się szmer a potem – mimo całej powagi sytuacji – śmiech.

– Tak powiedziała?

– Niemal dosłownie tak.

– Dziewczyna odezwała się do mężczyzny takimi słowami? – spytał ktoś z obecnych.

– Ta dziewczyna jest zawodowym kierowcą – wyjaśnił Wieliczko.

Zadano mi jeszcze kilka pytań i kazano wyjść. Gdy wychodziłem, wprowadzano Drozdową. Minęliśmy się w drzwiach i ona szeptem spytała:

– Co mam mówić?

– Mów całą prawdę – odrzekłem.

– Gdy po pewnym czasie wyszła ze sztabu, zwróciłem się do niej:

– No co tam było?

– Pytali o wszystko, między innymi, czy cię uprzedzałam, co może się zdarzyć.

– I co odpowiedziałaś?

– No że zwróciłam się do ciebie: „Zostaw dziewczynę, bo może sobie zrobić coś złego i będziesz miał przykrości”. Wtedy jeden z nich zapytał mnie z uśmiechem, czy dokładnie takimi słowami to powiedziałam. Odparłam, że niezupełnie takimi i roześmiałam się. Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać.

Nazajutrz z rana przyjechał do pułku wojskowy sędzia śledczy, zaraz też wezwano mnie na przesłuchanie. Mieliśmy pewne kłopoty z zaprotokołowaniem słów Ludmiły Drozdowej, on nie chciał napisać ich tak jak były powiedziane, pragnąc uniknąć ich niecenzuralności, ja bałem się, żeby wygładzone nie stworzyły podstawy do oskarżenia mnie o zaniedbanie wyraźnego ostrzeżenia, skierowanego do mnie. Jakoś wreszcie wyszliśmy z tego położenia. Nim przesłuchanie się skończyło zadzwonił telefon.

– Ludmiła Kargina zmarła – zakomunikował mi sędzia śledczy.

Wkrótce śledztwo w sprawie śmierci Karginy zostało zakończone a sprawa zamknięta. Któregoś wieczora długo siedzieliśmy w naszej sypialni, omawiając wszechstronnie ten straszny wypadek. Na ogół panowało zdanie, że faktycznych powodów samobójstwa należy szukać głębiej. Może miała jakieś kłopoty miłosne ze Szramem, może podziałał na nią fakt jego odesłania do innego pododdziału? Były i inne przypuszczenia. Do rozmowy wtrącił się technik-lejtnant Kubałów:

– Sądzę, że przyczyna jest zupełnie inna. Wam trudno ją będzie zrozumieć, bo nie znacie mentalności naszych kobiet. Ja jestem Osetyńczykiem i widzę tę sprawę inaczej. Być może Ludmiła miała jakieś przeżycia, być może nie chciała wyjść na wartę po prostu z braku dyscypliny czy lenistwa. Ale gdy Osetynka. już coś postanowi, nie ustąpi. Jeśli zaś zmusi się ją do wykonania tego, czego zrobić nie chce, uważa to za gwałt nad swoją osobowością i gotowa jest za taki dyshonor zapłacić własnym życiem. Nie znacie kobiet kaukaskich.

 

Wkrótce potem znowu miałem okazję zetknąć się z organami wymiaru sprawiedliwości, tym razem w zupełnie innej sprawie i w innym charakterze.

Któregoś dnia mnie i Szurę Kartaszową ze służby łączności sztabu wezwano razem do wydziału politycznego pułku.

– Jutro odbędzie się proces sierżanta Kaniwca. Wyznaczono was na ławników trybunału wojskowego.

– Dlaczego właśnie mnie? – spytałem niemal jednocześnie z Szurą.

– Bo oboje jesteście „gramotni” – zabrzmiała odpowiedź.

Zaczęliśmy wyjaśniać, że się na tym nie znamy i że są na pewno godniejsi od nas kandydaci (komu się chce być ławnikiem w czymś takim jak trybunał wojskowy), ale to nic nie pomogło.

Sąd miał się odbyć w dużej sali na najwyższym piętrze głównego budynku. Kartaszową i mnie zaproszono do małego pokoiku na zapleczu. Byli tam już przewodniczący trybunału, kapitan, po którym od razu było widać, że zapewne niedawno został zmobilizowany; prokurator, pułkownik, ogromny mężczyzna o stanowczej, męskiej twarzy i rudej czuprynie, niewątpliwie zawodowy wojskowy oraz adwokat (bronił z urzędu), cywil, bardzo jakiś nieśmiały i uniżony.

Weszliśmy na salę, była zapełniona do ostatniego miejsca. Ktoś krzyknął „wstać, sąd idzie”. Zajęliśmy nasze miejsca, po czym wprowadzono oskarżonego – wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, ubranego w mundur, ale bez pasa i dystynkcji wojskowych. Rozpoczęła się rozprawa. Z odczytanych personaliów dowiedzieliśmy się, że oskarżony nazywa się Kaniwiec, że jest Ukraińcem (sam wymawiał swoje nazwisko z ukraińska „Kaniweć”), że jest sierżantem naszego pułku, oddelegowanym do więzienia garnizonowego, gdzie pełnił służbę na oddziale śledczym. Urodził się i mieszkał przed powołaniem do wojska w Achtyrce. Gdy usłyszałem to, przypomniałem sobie moje wędrówki i przygody na trasie Sumy-Achtyrka jesienią 1941 roku i może dlatego poczułem pewną sympatię do Kaniwca, tak jakbym był jego krajanem.

Odczytano akt oskarżenia. Kaniwcowi polecono konwojowanie do prokuratury wojskowej na przesłuchanie znajdującego się pod śledztwem aresztowanego żołnierza, podejrzanego o dezercję. Miał także dostarczyć do prokuratury pakiet, zawierający poufne dokumenty. Po drodze Kaniwiec oddał karabin aresztantowi i pozostawiając go samego na przystanku tramwajowym udał się z dwiema kobietami na libację, z której wrócił w stanie nietrzeźwym. Został zatrzymany przez patrol komendantury garnizonowej i wraz z konwojowanym żołnierzem odprowadzony do aresztu. W ten sposób Kaniwiec nie wykonał rozkazu, zaniedbał swoje obowiązki służbowe, a zostawiając bez dozoru człowieka podejrzanego o dezercję i przekazując mu swą broń dopuścił się ciężkiego przestępstwa, szczególnie niebezpiecznego w okresie wojennym. Ponadto nie dostarczył do prokuratury ważnego pakietu i doprowadził do sytuacji, w której mógł go stracić.

Zeznanie Kaniwca, przerywane od czasu do czasu pytaniami i uwagami sędziego i prokuratora, było niepozbawione swoistego komizmu, który pogłębiały jeszcze język i wymowa oskarżonego (język ukraiński, a zwłaszcza ukrainizmy w rosyjskim, bardzo śmieszą Rosjan). Kaniwiec opowiadał historię tego w gruncie rzeczy tragicznego dla niego dnia z pewnym poczuciem humoru, z jakąś taką beztroską i nieporadnością, które bawiły publiczność. Od czasu do czasu wybuchał wśród zebranych śmiech, co bardzo złościło przewodniczącego sądu. Sam Kaniwiec też się czasem uśmiechał, co zostało potem skwitowane w przemówieniu prokuratora.

– Kazano mi konwojować aresztowanego do prokuratury i dano mi pakiet z dokumentami – zaczął swe zeznanie sierżant. – poszliśmy więc sobie. Idziemy, idziemy, a do prokuratury wciąż daleko. Mówię więc do aresztanta: „Wiesz co, pojedziemy tramwajem. Prędzej tam będziemy i nie zmęczymy się tak”.

– A czy oskarżony wiedział, że nie wolno przewozić aresztantów tramwajem? – przerwał prokurator.

– Pewnie, że wiedziałem, kto tego nie wie? Uczą nas przecież tego.

– To dlaczego oskarżony nie stosował się do przepisu?

– A co w tym złego, żebyśmy tramwajem pojechali?

– Przecież w tramwaju jest tłok. Aresztowany mógł zbiec, mogli oskarżonemu ukraść ważne poufne dokumenty.

– Mnie by ta łachudra uciekła? Towarzyszu prokuratorze, ja od pół roku pracuję w więzieniu, ilu już ludzi konwojowałem i nikt mi nie uciekł. A co do dokumentów, to niech by mi tylko spróbowali je ukraść, jeszcze się taki nie urodził. A zresztą nie takie to ważne dokumenty.

– A skąd oskarżony może wiedzieć, co to za dokumenty i czy są ważne. Przecież były poufne.

– Nie takie znów poufne. Czytali w prokuraturze nieraz przy mnie. Aresztowanego dotyczyły.

– Co było dalej? – zapytał sędzia.

– Ano, stanęliśmy na przystanku, który to przystanek jest koło skwerku. Czekamy, czekamy, a tramwaj nie jedzie. A tu patrzę, dwie moje znajome idą. Ucieszyłem się i one się ucieszyły, na wino mnie do siebie zaprosiły. Mówię im, że na wino pójść nie mogę, bo aresztowanego prowadzę i pakiet mam sekretny, a one, żeby aresztanta ze sobą wziąć. A ja im mówię – nie wolno tego robić, bo to człowiek aresztowany i na przesłuchanie idzie, naruszenie regulaminu więc będzie. Od słowa do słowa i pomysł mi przyszedł do głowy, żeby aresztowanego na przystanku zostawić, niech poczeka trochę. Ale myślę sobie, jak tu z karabinem iść, jeszcze z bagnetem. Niezręcznie to jakoś i w ogóle. Pomyślałem jeszcze trochę i karabin mu zostawiłem. Poczekać mu kazałem i nigdzie beze mnie nie odchodzić. Poszliśmy z dziewczynami, winka trochę wypili…

– Trochę? To znaczy ile?

– E, niewiele, dwa litry było na nas troje. Potem wróciłem na przystanek…

– Jak długo was nie było przy aresztowanym?

– Z pół godzinki, no, może godzinkę, A więc wróciłem ja na przystanek, a tu patrzę – patrol przy konwojowanym stoi, karabin mój trzymają. Spytali, czy to ja aresztowanego prowadzę. A potem do komendantury nas zabrali i to wszystko.

Prokurator i sędzia zaczęli zadawać Kaniwcowi pytania.

– Czy oskarżony nie zdawał sobie sprawy, że to co robi jest poważnym przestępstwem?

– A jakie tam przestępstwo. Drobne naruszenie to to może i jest, ale przestępstwo? E tam.

– Przecież zostawiliście samego aresztanta znajdującego się pod śledztwem. Może to jakiś zbrodniarz, szpieg czy dywersant.

– Jaki on tam znowu zbrodniarz czy szpieg. To po prostu dezerter.

– A czy dezercja nie jest przestępstwem? A jeśli już raz zdezerterował, czy nie mógł tego czynu powtórzyć?

– A dokąd miał uciekać, przecież by go i tak złapali. Karabin mu zostawiłem, z karabinem uciekać będzie? l w ogóle on i nie dezerter, to porządny człowiek.

– Skąd wam to wiadomo?

– Sam mi mówił. Nie dezerter on, po prostu do eszelonu nie zdążył, pułk jego odjechał, on został no i go posadzili. To swój człowiek.

– Oddaliście mu broń. Przecież mógł was sterroryzować, mógł was nawet zastrzelić. Nie pomyśleliście o tym?

– Zastrzelić? On mnie? Cha-cha-cha! On by muchy nie skrzywdził. To równy facet. Znam go już cztery miesiące, na przesłuchania to ile razy prowadziłem. Zaprzyjaźniliśmy się. Gdzie by on tam do mnie strzelał.

Zaczęło się przesłuchanie świadków. Jako pierwszego wprowadzono aresztanta, którego sierżant Kaniwiec konwojował. Już sam jego wygląd wywołał ożywiony szmer i z trudem tłumiony śmiech. Był to ogromnego wzrostu mężczyzna o czarnym zaroście, ubrany po aresztancku. Miał na oko grubo ponad czterdziestkę, ale mogło to być mylne wrażenie, lat zapewne dodawał mu ów zarost no i ubiór, przeżycia ostatnich miesięcy, a – zapewne – i niełatwe życie. Lękliwie rozejrzał się po sali, po czym nisko ukłonił się stołowi sędziowskiemu, prokuratorowi i adwokatowi. Zeznanie jego potwierdziło to, co mówił Kaniwiec, było jednak chyba jeszcze śmieszniej powiedziane.

– A jak żeśmy do skwerku doszli, to mi towarzysz sierżant powiedział, że pojedziemy tramwajem – kontynuował świadek swe opowiadanie, którego początek niczym się nie różnił od tego, co powiedział Kaniwiec. A tu dwie kobiety podeszły, znajome towarzysza sierżanta i na wino go zaprosiły. Zostawił mi więc karabin i poszedł, a mnie nakazał, żebym na niego czekał. No więc czekałem.

– I nie przyszło wam na myśl, żeby uciec?

– A po co, dokąd?

– Przecież już raz zdezerterowaliście.

– Ja? A skaż mnie Bóg. Nie jestem dezertirem. Tak to tylko wyszło, że jak pociąg…

– Nie trzeba tego nam opowiadać, na swojej rozprawie sądowi powiecie. Co było dalej?

– Czekałem ja na sierżanta, czekałem, aż tu patrzę, patrol idzie, spytali, kto jestem, karabin odebrali, na sierżanta zaczekali, a potem nas zaprowadzili do komendantury.

Następnym świadkiem był dowódca patrolu, który aresztował Kaniwca. Ten był bardzo poważny i skupiony, ale właśnie jego zeznanie wywołało najwięcej śmiechu w całym tym tragikomicznym procesie.

– Patrolowałem owego dnia śródmieście Baku. Gdy zbliżyliśmy się do skweru, zobaczyłem na przystanku dziwnego człowieka. Był w mundurze wojskowym ale bez dystynkcji, bez owijaczy, bez gwiazdki na furażerce i bez pasa; nie ogolony i brudny. Najdziwniejsze jednak było to, że trzymał w ręku karabin z bagnetem. Podszedłem do niego i zapytałem, kim jest. Odpowiedział, że jest aresztantem.

– A co tu robicie?

– Idę na przesłuchanie z więzienia do prokuratury – odrzekł.

– Sam, do tego jeszcze z karabinem?

– Nie sam, tylko z sierżantem, a ten karabin jest sierżanta.

– A gdzie jest ten sierżant?

– Na wino z dziewczętami poszedł, a karabin mi zostawił i nakazał, żebym nigdzie nie chodził, no to stoję.

Świadek kontynuował swe zeznanie:

– Poczekałem ja z patrolem na tego sierżanta. Czekaliśmy może godzinę, nie wiem dokładnie, bo nie mam zegarka. Aż tu idzie pijany. Zatrzymaliśmy go i odprowadzili dokąd trzeba.

W swej mowie oskarżycielskiej prokurator miotał gromy na Kaniwca, mieszając go dosłownie z błotem. Trzeba przyznać, że mówił świetnie i że jego wystąpienie podziałało silnie na oskarżonego.

– Czy oskarżony zrozumiał swą winę, czy okazał skruchę? Nie, po stokroć nie! Sierżant Kaniwiec miał czelność tu, w obliczu trybunału wojskowego, spadkobiercy sławnych tradycji rewolucyjno-wojskowych trybunałów, przed którymi drżeli nasi wrogowie, drżeli przestępcy, w obliczu swych kolegów i przełożonych, miał czelność się śmiać. On jeszcze będzie płakał!

Oskarżyciel, powołując się na odpowiedni paragraf kodeksu i biorąc pod uwagę zaostrzenie kary, przewidziane w przypadku wprowadzenia stanu wojennego, zażądał dla Kaniwca dziesięciu lat pozbawienia wolności.

Nieszczęsny sierżant aż się skulił z wrażenia, on doprawdy nie rozumiał co mu grozi i myślał chyba, że cała ta dość niepoważna sprawa skończy się najwyżej kilkoma miesiącami odsiadki.

Adwokat odegrał swą rolę, wyznaczoną mu przez czołowego teoretyka sowieckiego prawodawstwa, prokuratora w słynnych procesach moskiewskich lat trzydziestych i późniejszego ministra spraw zagranicznych, Andrieja Januariewicza Wyszyńskiego: sowiecki adwokat ma pomagać sowieckiemu sądowi i prokuratorowi w obnażeniu prawdy. Przyznał więc, że sierżant Kaniwiec jest winny i że dopuścił się ohydnego przestępstwa, za co powinien ponieść zasłużoną karę. Nie zgodził się jednak z oskarżycielem, że podsądny nie okazał skruchy i że się śmiał.

– To był śmiech przez łzy, jakby rzekł wielki Ukrainiec Gogol.

Nie bardzo rozumiałem, dlaczego z Gogola zrobił Ukraińca, ale – jak się domyślałem – chodziło mu zapewne o to, że ma to wskazywać na pewne powinowactwo dusz Gogola, który mieszkał na Ukrainie i Kaniwca, który był rzeczywiście Ukraińcem. Adwokat nie zgadzał się także z prokuratorem co do wysokości wymiaru kary. Oskarżyciel żądał najwyższego wymiaru kary przewidzianego danym paragrafem, biorąc pod uwagę istnienie stanu wojennego. Obrońca zaś prosił o najniższy – pięć lat, motywując to tym, że w chwili popełnienia przestępstwa nie istniało bezpośrednie zagrożenie dla Baku i nie było w tym mieście ostrego pogotowia bojowego.

Wreszcie udzielono głosu Kaniwcowi. Całkowicie załamany, zupełnie niepodobny do siebie samego sprzed godziny, przepraszał za to, że się śmiał, tłumacząc że się właściwie nie śmiał, tylko, że to tak wyglądało. Prosił o łagodny wymiar kary, a jeśli będzie to wyrok skazujący na karę pozbawienia wolności, o zamianę go na skierowanie na front.

Ogłoszono przerwę i sąd udał się na naradę.

Znaleźliśmy się znów w małym pokoiku na zapleczu. Po pierwsze poprosiliśmy sędziego, aby nam sformułował dokładnie brzmienie paragrafu, na który powoływał się prokurator. Kapitan wyjął z teczki kodeks i otworzył na odpowiedniej stronicy. Rzeczywiście, prokurator przytoczył artykuł rzetelnie. Ponieważ obojgu nam z Szurą było żal Kaniwca, zaczęliśmy go bronić, powołując się na słowa adwokata o tym, że nie było wówczas zagrożenia dla Baku ani stanu pogotowia bojowego.

– Ten adwokat gadał głupstwa – odpowiedział nam sędzia. – Tu nic się nie mówi o stanie zagrożenia ani o gotowości bojowej. Tu mówi się o stanie wojny, a czyżby wojny i stanu wojennego wtedy nie było?

Czuliśmy, że ma rację.

– Cóż więc proponujecie, towarzyszu przewodniczący?

– Skazanie podsądnego na dziesięć lat pozbawienia wolności.

– A czy to, że jest stan wojny obliguje nas do ferowania wyroku w wysokości dziesięciu lat? – zapytałem. – To nie jest tu napisane.

– Nie, nie obliguje. Należy natomiast wziąć ten fakt pod uwagę.

– No to weźmy ten fakt pod uwagę i dajmy mu pięć lat – rzekła Szura.

Rozpoczęły się targi. Nigdy nie myślałem, że ta wesoła, pulchniutka, w każdym calu kobieca Kartaszowa potrafi być taką lwicą, że tak potrafi walczyć.

– Moi drodzy – powiedział w pewnym momencie sędzia. – O co my się właściwie sprzeczamy? Pięć czy dziesięć…

– Pięć lat czy dziesięć, to wielka różnica – przerwała mu Szura.

– Tak, to wielka różnica, jeśli to trzeba odsiedzieć. Ale oskarżony prosił o danie mu możliwości zrehabilitowania się na froncie. I tu termin odbywania kary przestaje odgrywać rolę. W batalionach karnych jest się tak długo, aż się wykona pewne określone zadania, niezależnie od wymiaru kary. Nieważne jest więc czy otrzyma pięć czy dziesięć lat. Ale zadaniem sądu jest nie tylko karać, lecz i odstraszać od popełniania przestępstwa. Z tego punktu widzenia kara dziesięciu lat pozbawienia wolności odegra swą rolę skuteczniej niż pięciu lat.

Przekonał nas. Kaniwiec otrzymał dziesięć lat pozbawienie wolności z zamianą na skierowanie go na front do „sztrafnych batalionów”. Czy przeżył?

 

W tym samym mniej więcej czasie odbyła się jeszcze jedna rozprawa. Na ławie oskarżonych zasiadł „naczfin” pułku, tzn. naczelnik wydziału finansowego, kapitan. Zdefraudował pokaźną sumę pieniędzy i przepił je. Na pokazową rozprawę zaproszono tym razem tylko oficerów, tak że o przebiegu posiedzenia trybunału dowiedziałem się pośrednio od lejtnanta Wasina. Prokurator żądał kary śmierci. Swą mowę zakończył efektownie:

– Jeśli oskarżony miał sumienie przepić państwowe pieniądze, to niech teraz zakąsi to państwową kulą.

Naczfin też okazał się niezgorszym krasomówcą. W swym ostatnim słowie powiedział;

– Proszę trybunał o wysoki wymiar kary, aby był on przestrogą dla innych. Ale proszę też, aby kara ta dała mi możliwość zrehabilitowania się, proszę o wysłanie mnie na front, aby tam w batalionach karnych, na najtrudniejszym odcinku walki, przy spełnieniu najtrudniejszego zadania własną krwią zmyć z siebie hańbę.

Dostał dziesięć lat z zamianą na batalion karny.

 

Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale chyba od razu po zakończeniu bitwy pod Stalingradem w Armii Czerwonej wprowadzono naramienniki, dokładnie takie same „pagony”, jakie nosiła armia carska. Wydawać by się mogło, że była to czysto zewnętrzna zmiana, ot taka sobie modyfikacja munduru, W rzeczywistości jednak wydarzenie to było ważne i znamienne. Stanowiło ono ogniwo w długim łańcuchu podobnych w swym znaczeniu faktów, będących pomostem od tendencji rewolucyjnych w ideologii bolszewickiej do trendu zachowawczego i zrastania się sowieckiej polityki wielkomocarstwowej z zaborczymi tradycjami carskiej Rosji. Przypomnijmy, że „pagony” skasowano w wyniku zwycięstwa rewolucji. Były one symbolem starej armii, znienawidzonej przez ogromną większość żołnierzy. Jej oficerów nazywano pogardliwie „zołotopagonnikami”. Nie nosiła więc naramienników Armia Czerwona, nosili je oczywiście „biali”. Aż tu zdawałoby się ni z tego ni z owego w 1943 roku, w ćwierć wieku po ich skasowaniu „pagony” odżyły. W wojsku sensacja, jedni są z tego zadowoleni, inni nie, ale wszyscy bardzo zdziwieni. Pisze o tym szeroko prasa, przerabia się ten temat na zajęciach politycznych. Oficjalna wykładnia jest następująca: wprowadzenie naramienników ma służyć umocnieniu dyscypliny w wojsku i nawiązywaniu do najlepszych tradycji starej armii rosyjskiej.

Na „politzaniatijach” zasypano Barama pytaniami (szczególnie aktywny był mechanik Szwielow): jak to, znowu „pagony”? Przecież to symbol carskiej armii i sił zbrojnych krajów kapitalistycznych. Baram wił się w tym „krzyżowym ogniu pytań”, powtarzając bezmyślnie otrzymane na instruktażu wytyczne, aż wreszcie użył argumentu, który mnie ubawił:

– Widzicie, Armia Czerwona nie była dotychczas armią kadrową i nie miała właściwie prawa do noszenia „pagonów”. W toku wojny okrzepła, stała się kadrowa, no i wprowadzono „pagony”. Spojrzeliśmy na siebie z Szwielowem porozumiewawczo i każdy z nas pomyślał to samo. A Baram był widocznie zachwycony swoim argumentem.

Jednocześnie z wprowadzeniem naramienników uległ zmianie wygląd munduru, upodobniono go do uniformu armii carskiej. Skasowano m.in. kieszenie na piersiach, co stworzyło niemały kłopot dla członków partii i komsomolców, gdzie nosić legitymacje? Kazano im wszyć sobie coś w rodzaju kieszonki od wewnątrz.

A więc mamy „pagony”. Na tym się jednak nie skończyło. W jednym ze swoich przemówień Stalin użył słowa „oficerowie”, na określenie tego, co dotąd nazywano „sriednim komandnym sostawom”. Jak już o tym pisałem, słowo „oficer” nie było w Armii Czerwonej używane, wiązano je z armią carską i armiami krajów kapitalistycznych i miało ono wyraźnie obcy i wrogi wydźwięk. Rozumiano oczywiście, że Stalin nie omylił się, tym bardziej, że przemówienie swoje czytał. Było także jasne, że „oficer” pojawił się w jego mowie nie przypadkowo, przeszło jednak jeszcze trochę czasu, nim zmieniono regulamin tak, że „oficer”, „korpus oficerski” i pewne inne nowinki stały się pojęciami ustawowymi. Zaczęto mówić także, że ma nastąpić powrót do pewnych używanych w armii carskiej zwrotów, że zamiast „jest'” – słowo, które mówi podwładny po otrzymaniu rozkazu – będzie się odpowiadało „słuszajus”, że zwierzchnikowi czy starszemu stopniem będzie wolno odpowiadać na jego pytania tylko „tak toczno” bądź „nikak niet”. W czasie mojej służby w wojsku tych zmian ustawowo nie wprowadzono. Tym nie mniej, żołnierze sami zaczęli w ten sposób mówić. Duch czasu widocznie ich oświecił.

*

Wiosna w Baku jest wczesna i wyprzedza znacznie kalendarzową. 21 marca pogoda była piękna, było bardzo ciepło, niemal gorąco. Pamiętam dobrze ten dzień. Pełniłem właśnie dyżur, gdy do koszar wszedł generał Nieczajew, zastępca dowódcy armii. Krzyknąłem na całe gardło „bateria baczność”, podbiegłem sprężystym krokiem do generała, stanąłem przepisowo w odległości trzech kroków od niego i złożyłem raport. Generał uścisnął mi rękę, co raczej bywa w wojsku rzadkością i rzekł:

– Choroszo dokładywajetie, spasibo, mołodiec.

Oprowadziłem go po koszarach, potem po garażach, odpowiadając krótko i rzeczowo na jego pytania i dodając to i owo od siebie. Raz jeszcze mi podziękował i pożegnał się, znowu podając mi rękę.

Nie bardzo rozumiałem, czym właściwie zasłużyłem sobie na pochwałę generała, ostatecznie zrobiłem tylko to, czego żąda ode mnie regulamin. Z czasem pojąłem jednak. Na ogół żołnierze czuli taki respekt przed wyższym „naczalstwem”, do tego stopnia się ich bali, że w podobnych sytuacjach nie potrafili często głosu z siebie wydobyć lub mylili się czy też gadali głupstwa.

Nie to jednak wydarzenie upamiętniło mi tak ten dzień. Wieczorem starszyna Sawin podczas zbiórki wywołał mnie z szeregu.

– Czerwonoarmiście Gleichgewichtowi za wzorowo pełnioną służbę dyżurnego i wzorowo oddany raport zastępca dowódcy Bakińskiej Armii OPL, generał-major Nieczajew…

Miały – jak można się było domyślać – paść jeszcze słowa „objawliajet błagodarnost'”, ale nie padły. W tym bowiem momencie rozległy się daleko potężne salwy ciężkich dział przeciwlotniczych stacjonujących na wyspie Nargin u wejścia do zatoki, nad którą leży Baku. Zawtórowała im ogniem cała artyleria Bakarmii, zawyły wściekle na alarm syreny i starszyna krzyknął „alarm bojowy, wszyscy na miejsca”, ja do mego magazynu.

O mocy ogniowej OPL Baku miałem już okazję pisać. Mogę jedynie dodać, że od owego jesiennego wieczoru moc ta jeszcze wzrosła, można to było wyraźnie zobaczyć i usłyszeć.

Stopniowo ścichł huk zenitówek. Ale co to? Od strony morza rozkwitła na niebie potężna łuna. Paliła się jedna z przystani. Pułk nasz, jak i inne, otrzymał rozkaz wysłania tam kilku samochodów ciężarowych z najlepszymi szoferami. Nie wiedzieliśmy co się stało, czyżby przystań została zbombardowana? Po powrocie naszych chłopców dowiedzieliśmy się, że niemal jednocześnie z pierwszymi wystrzałami dział na stoczni wybuchł pożar, który zaczął się szybko rozprzestrzeniać. Podejrzewa się, że było to podpalenie, które miało spowodować nie tylko straty materialne lecz i wskazać cel niemieckim samolotom. Stocznia była pełna produktów żywnościowych, przede wszystkim cukru, a także skór i bomb lotniczych, co było szczególnie niebezpieczne. Przysłane z jednostek wojskowych samochody wywoziły to i dużo uratowały. Do wybuchu bomb nie doszło.

 

W kilka dni potem przybyło do nas uzupełnienie – same kobiety.

– Chłopaki, chodźcie popatrzeć – wołał ktoś. – Dziewczyny z „inkubatora” przybyły.

Pobiegliśmy oglądać nasze nowe koleżanki.

– Ej panny, skąd jesteście?

– Z pułku automobilowego w Stepanawanie.

Panienki były młode i na ogół ładne, ale ja widziałem wśród nich tylko jedną: wysoką, zgrabną, na brąz opaloną brunetkę o szaro-niebieskich oczach. Dowiedziałem się niebawem, że nazywa się Dina Odryńska i że pochodzi z Północnego Kaukazu. Któż by mógł wtedy przypuszczać, że w przyszłości zostanie moją żoną.

 

– Słuchaj Boria – zwróciła się do mnie któregoś marcowego dnia Blizniukowa – wstąp do Komsomołu.

– Dziękuję za propozycję, ale muszę się namyślić,

– O czym tu myśleć? Pisz podanie, wypełń ankietę i koniec.

– To jest poważna decyzja, a w ogóle czy jestem godny być komsomolcem?

– Jesteś „gramotnym” człowiekiem, politycznie świadomym, o co chodzi?

– Daj mi czas do namysłu.

– No myśl, tylko nie za długo, za kilka lat będziesz za stary na komsomolca. A tymczasem weź statut i przeczytaj.

Wziąłem statut i zacząłem się zastanawiać, jaką podjąć decyzję. Ze względu na swoje poglądy i działalność w okresie gimnazjalnym byłem właściwie predestynowany do tego, aby wstąpić do WLKZM (Wszechzwiązkowy Leninowski Komunistyczny Związek Młodzieży). Z drugiej jednak strony w trzydziestym siódmym roku odszedłem od wyznawanych przedtem poglądów a rzeczywistość sowiecka i to wszystko co przeżyłem w tym kraju nie świadczyło bynajmniej na jego korzyść ani nie przemawiało za panującą w nim ideologią. W końcu zdecydowałem się dać Zinie odpowiedź pozytywną. Dziś mogę się temu tylko dziwić, ale wtedy… Wtedy działała na mnie magia zwycięstw pod Moskwą i Stalingradem, działał mit, którym owiany był Komsomoł. Nie mogłem też nie zauważyć, że organizacja komsomolska, której sekretarzem była Blizniukowa, skupiała na ogół najlepszych młodych ludzi zaplecza pułku. Trochę im w duszy zazdrościłem ich zebrań, możności działania. Jednym słowem zgodziłem się i powiedziałem to Blizniukowej. Bardzo się ucieszyła, zaraz też dała mi do wypełnienia ankietę i poleciła napisać podanie i życiorys. Miałem być przyjęty wraz z kilkoma jeszcze osobami na najbliższym zebraniu komsomolskim. Przedtem jednak zaprosił mnie na rozmowę „komsorg” pułku, czyli sekretarz pułkowej organizacji komsomolskiej, starszy lejtnant Kaziukin. Zgłosiłem się do niego do wydziału politycznego, gdzie przegadaliśmy chyba z godzinę. Pisałem wyżej, że spośród wszystkich poznanych w wojsku oficerów politycznych dwóch tylko dobrze wspominam, jednym z nich był właśnie Kaziukin. Był to człowiek dużej kultury i inteligencji, pełen przy tym serdeczności i wewnętrznego ciepła. Nie był zawodowym politrukiem, W cywilu był inżynierem, miał ukończoną politechnikę. Odniósł się do mnie bardzo życzliwie, a nawet przyjaźnie i powiedział, że cieszy się, że będę komsomolcem.

– Jeśli zostanę przyjęty.

– W to raczej nie wątpię.

– Pochodzę z innego kraju, to nie jest na ogół dobrze widziane.

– Nie sądzę, aby miało być w danym przypadku źle widziane.

Zaraz potem zwrócił się do mnie wąsaty mechanik Zakurko, członek partii:

– Słyszałem, że wstępujecie do Komsomołu. A czy podpisaliście z kimś umowę o współzawodnictwie socjalistycznym?

– Nie, a jakie to ma znaczenie?

– To będzie jedno z pierwszych pytań, jakie wam zadadzą przy przyjęciu.

– Już pracując w szkole nie mogłem zrozumieć, jak mogą ze sobą współzawodniczyć nauczyciele lub uczniowie, ale współzawodnictwo w wojsku? Jakie mam zobowiązania przyjąć?

– Że będziecie zdyscyplinowanym żołnierzem…

– Do tego się zobowiązywać? Przecież to jest mój regulaminowy obowiązek.

– To nic. No a oprócz tego, że będziecie w należytym porządku utrzymywać wasz magazyn, no i tak dalej. Najlepiej żebyście współzawodniczyli z którymś z magazynierów.

Poszedłem do swego sąsiada, kierownika magazynu zaopatrzenia artyleryjskiego i spisaliśmy umowę o współzawodnictwie, składającą się chyba z kilkunastu punktów. Nieźle uśmieliśmy się przy tym, rozumiejąc cały tego bezsens. Od razu dodam, że wkrótce współzawodnictwo w wojsku zostało skasowane i zabronione jako sprzeczne z duchem dyscypliny i jednoosobowego kierownictwa, jaki ma panować w armii. W szkolnictwie po wojnie też zrezygnowano z tej bzdury, jawnie przeniesionej z fabryk; tam zresztą współzawodnictwo też już od dawna stało się czystą formalnością.

 

Przestudiowałem statut Komsomołu, przejrzałem ostatnie wydania gazet, przeczytałem jeszcze raz wszystkie przemówienia wojenne i „prikazy” towarzysza Stalina. Jedna komsomołka urządziła mi nawet próbny „egzamin” z „politgramoty”. Na wszystkie jej pytania odpowiadałem bezbłędnie, ale jedno mnie wręcz zdumiało: ilu mamy wodzów? Odpowiedziałem, że nie wiem.

– Mamy jednego wodza, towarzysza Stalina – pouczyła mnie moja „korepetytorka”.

Nie mogłem jej nawet powiedzieć, że to pytanie jest czystą bzdurą, ładnie bym mógł za to wyglądać.

Wreszcie odbyło się zebranie, na którym miano mnie przyjąć. Z pytaniami z polityki nie miałem żadnych trudności, nie bardzo – ku memu zdziwieniu – czepiano się mojej biografii. Padło oczywiście sakramentalne pytanie, czy mam krewnych za granicą.

– Tak, mam rodziców. Znajdują się w Warszawie pod okupacją niemiecką.

Nie wiedziałem, że już nie żyją i jak potworną śmiercią zginęli. To był przecież już koniec marca 1943 roku. Wkrótce miało wybuchnąć powstanie w getcie warszawskim. Ciekawe, że dowiedziałem się o nim dopiero pod koniec lata 1944 i to z listu, który otrzymałem z oswobodzonego od Niemców Ostroga. Czy przegapiłem w kwietniu 1943 ten fakt, czy może gazety radzieckie o tym nie pisały?

Wkrótce potem odbyło się wręczenie nowo przyjętym legitymacji komsomolskich. Celebrowano to z wielką pompą. Przy ceremonii obecny był Kaziukin. Legitymacje wręczał kapitan Miszakow, zastępca naczelnika wydziału politycznego Bakarmii do spraw Komsomołu. Był to ogromny mężczyzna o potężnych barach i wielkiej głowie. Na jego twarzy nieproporcjonalnie wiele miejsca zajmowały usta – wręcz kolosalne, od ucha do ucha. Były one niezwykle ruchliwe – gdy mówił, miało się wrażenie, że żyją swym własnym, niezależnym od pozostałych części twarzy życiem. Gdy uścisnął mi przy wręczaniu legitymacji rękę, moja wydawała się w jego łapie ręką liliputa.

Najpierw kapitan Miszakow wygłosił dość długie przemówienie. Mówił o roli Komsomołu w życiu kraju, o bohaterstwie komsomolców na frontach wojny domowej i Wielkiej Wojny Narodowej, o zaszczycie bycia komsomolcem ale i obowiązkach, jakie to nakłada itd., itp. Szczególnie dużo miejsca i uwagi poświęcił legitymacji komsomolskiej, jako świętemu symbolowi członkostwa. Mówił, że trzeba jej strzec jak źrenicy oka, że jej utrata jest równoznaczna niemal ze zdradą, że zgubiona może wpaść w niepowołane ręce, na przykład szpiega i być odpowiednio wykorzystana. Wreszcie przeszedł do wręczania legitymacji. Szło to szybko – podanie legitymacji, uścisk dłoni, kilka zdawkowych słów, gratulacje. Zacięło się dopiero na mnie. Kapitan długo oglądał moją legitymację, wyraźnie wahając się, czy mi ją dać. Zaczął zadawać pytania, skąd się wziąłem w Związku Radzieckim, co robiłem w Polsce, kim byli i gdzie są moi rodzice. W sukurs mi przyszedł Kaziukin, wypowiadając o mnie kilka ciepłych słów i chwaląc ponad miarę. To chyba zadecydowało i Miszakow wręczył mi wreszcie legitymację. Na moje nieszczęście, jak się wkrótce okazało.

 

Na pierwszym zebraniu, jakie się odbyło po moim przyjęciu, Blizniukowa miała referat o roli organizacji komsomolskiej w pracy zaplecza pułku. Tego rodzaju referaty, jak i zresztą chyba wszystkie, muszą być połączone z krytyką i samokrytyką, tą „siłą napędową społeczeństwa sowieckiego”. Kogoś trzeba pochwalić, innego zganić. W wojsku jest to sprawa bardzo delikatna. Zarówno w partii jak i w Komsomole są szeregowcy, sierżanci i oficerowie. Jako członkowie organizacji są równi, ale jak tu krytykować oficera przy żołnierzach, dowódcę przy jego podwładnych? Jak na zebraniu partyjnym mówić źle o generale przy niższych szarżach? Wyjście znaleziono połowiczne. Krytykując na przykład, lejtnanta X, który jest, powiedzmy, dowódcą plutonu, nie wolno mówić o nim „towarzysz lejtnant” czy „dowódca naszego plutonu”, lecz „towarzysz X”. Czy naprawdę załatwia to sprawę, czy jest to krytyka tylko towarzysza X, nie podrywająca jego autorytetu jako lejtnanta i dowódcy plutonu? Wątpię. Tym bardziej, że przyzwyczajenie i zaszczepione poczucie hierarchii powodują, że występujący w dyskusji zapominają się i mówią „towarzysz lejtnant X”, rzadko też się ich poprawia.

Czarną owcą zebrania miał być tym razem mój były szef, „naczalnik” odzieżówki, starszy lejtnant Sołomacha. Mówiąc o nim Blizniukowa przekręciła jego nazwisko, co doprowadziło do zabawnego qui pro quo.

– Towarzysze! – grzmiała przejęta swą rolą Zina. – Nie wszyscy członkowie naszej organizacji wypełniają sumiennie swoje obowiązki jako wojskowi. Są wśród nas naruszyciele dyscypliny, ludzie o niskiej moralności.

– Nazwiska, nazwiska, – odezwał się ktoś z obecnych na zebraniu przedstawicieli dowództwa pułku. – Krytyka nie może być anonimowa.

– Będą i nazwiska – odpowiedziała Blizniukowa. – A właściwie tylko jedno nazwisko, tego najgorszego spośród wszystkich członków naszej organizacji. Jest nim lejtnant, przepraszam, towarzysz, no jak go tam… no Samołacha.

– Kto? – spytał ktoś z „politotdiełu” – Samołacha? Takiego u nas nie ma.

– To chyba Samołazow – poprawił ktoś inny.

– Tak, tak, to Samołazow – zgodziła się Zina.

– Ano Samołazow, wstańcie i pokażcie się wszystkim, aby mogli was obejrzeć – zwrócił się do sali tym razem ktoś ze sztabu pułku.

Z ławki wstał, wyraźnie się ociągając, młodziutki oficerek, dopiero co po szkole wojskowej, lejtnant Samołazow. Różowiutki, delikatniutki, śliczniutki, wypieszczony maminsynek o twarzy niewinnego cherubinka. Wstał i zaczerwienił się. Po sali przeszedł szmer.

– Towarzysze – powiedział niepewnym głosem Samołazow. – Ja doprawdy nie wiem…

– To się zaraz dowiecie – zareplikował któryś z oficerów. – A teraz nie przerywajcie Samołazow. Udzielimy wam głosu.

Samołazow zamilkł jak niepyszny, a Blizniukowa kontynuowała swą mowę.

– Lejtnant, to jest chciałam powiedzieć towarzysz Samołazow źle wypełnia swe obowiązki, zaniedbuje je. Często znika niewiadomo dokąd z pułku. Pije i zadaje się z kobietami o podejrzanej reputacji, nierzadko nocuje u nich.

– Popatrz, co za swołocz – odezwał się ktoś za mną. – A z wyglądu aniołek.

Spojrzenia wszystkich były utkwione w nieszczęsnym Samołazowie, który nie wiedział, gdzie się podziać ze wstydu, do tego jeszcze niezasłużonego. Wreszcie nie wytrzymał:

– Towarzysze! To wszystko jest nieprawda…

– Milczcie Samołazow – krzyknął ktoś z „naczalstwa”. – Nie wstyd wam było te świństwa robić, mieliście odwagę pić i włóczyć się? Miejcie teraz odwagę wysłuchać słów sprawiedliwej krytyki.

– Prawda w oczy kole – dorzucił ktoś z miejsca.

– Ale ja się nie włóczyłem, ja nie znam żadnych podejrzanych kobiet, ja w ogóle nie piję wódki.

– Towarzyszko Blizniukowa, czy jesteście pewna, że to o Samołazowa chodzi?

– Nazwisko się zgadza, a osobiście go nie znam. Jest nowy w naszym pułku.

– Towarzysze! – krzyknął ktoś. – A może to nie o Samołazowa chodzi, lecz o Sołomachę? Przecież Blizniukowa z początku mówiła „Samołacha”.

Wszystko się wyjaśniło.

– Siądźcie Samołazow, wstańcie Sołomacha – rozkazał przedstawiciel dowództwa.

Krytyka – tym razem zasłużona – rozpoczęła się od początku. Bogu ducha winnego Samołazowa nikt nie przeprosił.

 

Wezwał mnie do siebie Kaziukin.

– Zbliża się termin wyborów władz podstawowych organizacji partyjnych i komsomolskich. Mam trudności z obsadzeniem stanowiska sekretarza w waszej organizacji.

– No a Blizniukowa? – spytałem.

– Widzicie, Blizniukowa owszem, stara się, Jest jednak bardzo prymitywna, nie potrafi zorganizować pracy, a do tego – no co tu gadać – nie ma żadnego wykształcenia, pisze z okropnymi błędami. Nie grzeszy też – nie powtarzajcie jej tego – rozumem. Weźcie choćby tę sprawę z Sołomachą i Samołazowem. Ale bez długich wstępów. Przeglądając nazwiska członków organizacji zaplecza doszedłem do wniosku, że jedynym kandydatem na sekretarza jesteście wy.

– Ja? – zapytałem z niekłamanym zdziwieniem. – Przecież dopiero wstąpiłem do Komsomołu.

– Tak, to prawda. Ale jesteście „gramotnyj”, aktywny, macie dużą wiedzę polityczną. Według mnie jesteście najlepszym kandydatem, właściwie jedynym.

Po dłuższych perswazjach zgodziłem się kandydować. Rozumiałem dobrze, że ta zgoda przesądza właściwie sprawę, bo we wszelkich wyborach na jakieś stanowisko jest zawsze jeden kandydat, a kandydatura zgłoszona przez komsorga pułku jest nie do odrzucenia.

Tak też się stało, zostałem wybrany na sekretarza. Sekretarzem organizacji partyjnej został Zakurko.

Od samego początku mojej kadencji rzuciłem się dosłownie w wir pracy. Zwoływałem często zebrania, dobrze je przygotowywałem i sądzę, że przestały być nudne. Nie to jednak uważałem za najważniejsze. Niemal od chwili rozpoczęcia służby w baterii zauważyłem, że jest do zrobienia mnóstwo rzeczy, które są w stanie usprawnić życie pułku. Z pomocą organizacji komsomolskiej zacząłem wprowadzać różne ulepszenia. W korytarzu u wejścia do głównego budynku pojawił się spis pokoi z wyszczególnieniem, gdzie co jest, a na drzwiach gabinetów i kancelarii numery. Interesanci przybywający z całego pułku nie musieli teraz biegać po korytarzach i szukać po omacku potrzebnych im służb, oddziałów, dowódców itp. Zorganizowałem zawody strzeleckie i gimnastyczne, w czym dzielnie sekundował mi aktywny komsomolec lejtnant Wasin. Z kolei organizacja pomogła mu w rozkręcaniu pracy zespołu pieśni i tańca. Największym jednak powodzeniem cieszyły się tańce towarzyskie, jakie z mojej inicjatywy odbywały się co wieczór w klubie. Kierownik klubu, starszy lejtnant Moczeraszwili, dał nam gramofon i trochę płyt, chętnych do tańca było wielu. Młodzież całkiem nieźle dawała sobie radę z tańcami zachodnimi – tangiem, fokstrotem i innymi, tyle że dziewczyny były na ogół lepsze od chłopców, a i więcej ich znacznie tańczyło, tak że nie znajdując partnerów często tańczyły ze sobą. Ci, którzy chcieli się nauczyć, znaleźli we mnie „fachowego” nauczyciela.

Kaziukin był bardzo ze mnie zadowolony i nieraz mi o tym mówił, Baram też raczej pozytywnie oceniał moją działalność, tyle tylko, że miał zastrzeżenia co do „propagowania zachodnioeuropejskich tańców”, jak mawiał.

 

Zakurkę i mnie wezwano do szefa wydziału politycznego kapitana Baranowa. Pogratulował nam wyboru, wygłosił kilka zdawkowych frazesów, udzielił kilku rad i przeszedł – jak się można było domyślać – do sedna sprawy:

– Jednym z waszych zasadniczych zadań jako partorga i komsorga jest znajomość nastroi panujących w baterii i w środowisku członków waszych organizacji. Powinniście przysłuchiwać się bacznie temu, co się mówi no i w razie czego informować o tym wydział polityczny.

Zapanowała dłuższa cisza. Myślałem, że Zakurko odezwie się pierwszy, był starszy ode mnie wiekiem a do tego partorgiem. Milczał.

– Towarzyszu kapitanie – zacząłem trochę niepewnie; ponosiła mnie złość, a z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mogę zbyt otwarcie i ostro wypowiedzieć tego, co myślę. – Nie sądzę, żeby zadaniem komsorga było informowanie wydziału politycznego o tym, co myślą i mówią jego koledzy.

– Nie zrozumieliście mnie. Kto tu mówi o informowaniu o rozmowach w postaci jakichś donosów. Nie, tu chodzi tylko o to, że to jest wojna, bezwzględna i straszna wojna na śmierć i życie. W tych warunkach, trudnych warunkach wojny, mogą pojawić się u niektórych żołnierzy nastroje depresji, zniechęcenia, które łatwo przeradzają się w defetyzm. Nie możemy do tego dopuścić. W waszym kręgu może też działać wróg, rozpowszechniający paniczne słuchy i niezadowolenie, ba, nie wykluczone, że jest to agent hitlerowski lub szpieg.

– Towarzyszu kapitanie, jeśli zauważyłbym szpiega czy agenta hitlerowskiego, na pewno zameldowałbym o tym, to chyba jasne, nie trzeba było mi o tym mówić. Ale tak w ogóle…

Z ciężkim sercem wychodziłem z gabinetu Baranowa.

– Towarzyszu Zakurko – zwróciłem się do mego kolegi. – Czy nie uważacie, że to, co proponuje kapitan Baranow jest świństwem?

– Nie, no wiecie. Przecież powiedział wam, o co chodzi.

– Tak, ale początkowo powiedział o wiele więcej.

– Nie przejmujcie się tym, przecież nie musicie do niego chodzić i donosić. Lepiej w takim przypadku, z jakim mieliśmy do czynienia, milczeć i robić swoje. Po co zaraz stawać okoniem?

Wkrótce potem zwrócił się do mnie Baram, ten nie bawił się w dyplomację:

– Słuchaj, jesteś sekretarzem komsomolskiej organizacji. Ja jestem zastępcą dowódcy baterii do spraw politycznych. Musisz być ze mną w stałym kontakcie. Twoje pierwsze zadanie – znać nastroje ludzi, słuchać, co mówią i donosić mi o tym.

– Nie jestem i nie będę donosicielem.

– Ty durniu, ty inteligencki pięknoduchu. Jest wojna, dokoła kręcą się szpiedzy, dywersanci, wrogowie klasowi, a ty… „nie będę donosił”. A kto będzie donosił? Na kim mam polegać, jeśli nie na komunistach i komsomolcach?

Dalszy ciąg rozmowy przypominał tę z Baranowem, tylko prowadzony był z obu stron znacznie ostrzej.

Nigdy kapitan Baram ani kapitan Baranow nie otrzymali ode mnie żadnych informacji o tym, co robią lub co mówią moi koledzy.

Wkrótce po tej rozmowie z kapitanem Baramem doszło między nami do spięcia. Kiedyś odwiedził mój magazyn. Bacznie przyjrzał się przedmiotom, które leżały w zasięgu jego wzroku i powiedział najsłodszym głosem, na jaki go było stać:

– Wiesz co, ta lampa przydałaby się mojej rodzinie.

Była to amerykańska przenośna lampa, używana do oświetlania wnętrz samochodów ciężarowych. Odpowiedziałem Baramowi, że z magazynu nie wolno ot tak sobie wydawać rzeczy i że muszę to skonsultować z kimś. Zaraz też zwróciłem się do Kubałowa z zapytaniem, czy nie można by było wydać Baramowi lampy. Odpowiedział, że mowy nie ma. Powiedziałem to Baramowi. W jego oczach ujrzałem wściekłość i nienawiść. Zasyczał jak żmija:

– Idi k jebieni matieri!

– Est', itti k jebieni matieri – odpowiedziałem służbowym, wojskowym tonem, po czym przyłożyłem rękę do daszka, zrobiłem w tył zwrot i wykonawszy przepisowe trzy paradne kroki odmaszerowałem.

Taki jest więc Baram – pomyślałem sobie. Gada o patriotyzmie, o poświęceniu, moralności, etyce, a jak co do czego, to chciałby brać skąd się da, choćby z magazynu wojskowego.

 

Zbliżało się święto 1 maja. Chociaż w czasie wojny niedziele i święta rewolucyjne były zwykłymi dniami pracy, jednak te ostatnie jakoś tam obchodzono – odpowiednim wystrojem gmachów i pomieszczeń, transparentami i plakatami, akademiami oraz wzmożoną agitacją i propagandą. Z datami tych świąt związane też były kolejne „prikazy” Stalina, stanowiące wytyczne dla dalszych działań partii, rządu, narodu, wojska itd. Przerabialiśmy je potem na zajęciach politycznych, wkuwając pewne ich części niemal na pamięć.

Na 1 maja wypuściłem. – zgodnie ze zwyczajem – gazetkę ścienną. Ponieważ jest to święto międzynarodowej solidarności pracujących, pomyślałem, że w gazetce oprócz innych artykułów warto by umieścić serię małych artykulików o 1 maju w językach kilku republik związkowych. Zakurko napisał mi coś takiego po rosyjsku, ja sam po ukraińsku, jedna dziewczyna, z naszej baterii – Ormianka – napisala po ormiańsku, Mamedow po azerbejdżańsku, szofer Moczeradze po gruzińsku, a szofer Ałławerdijew po turkmeńsku. Wywiesiłem gazetkę. Nazajutrz wezwał mnie do siebie Baram.

– Zrobiłeś wielkie głupstwo.

– Jakie?

– Umieściłeś artykuły w językach, których nie znasz. Skąd wiesz, co tam napisali? Może coś anty sowieckiego. Wykazałeś ślepotę polityczną, utraciłeś czujność rewolucyjną.

– Taki naiwny to ja nie jestem, towarzyszu kapitanie. Jeden pisał artykuł, a ktoś inny, znający ten język, tłumaczył mi potem na rosyjski. Oprócz artykułu w języku turkmeńskim, Ałławerdijew jest u nas jedynym Turkmenem.

– Chytry jesteś – z pewnym podziwem powiedział Baram. – Nie podejrzewałem cię o to. A co do Ałławerdijewa, to jestem spokojny, jest on członkiem partii.

Okłamałem Barama. Nikt mi tych artykułów nie tłumaczył na rosyjski. Co do Ałławerdijewa, to Baram mógł być rzeczywiście spokojny, był on nie tylko członkiem partii, ale jeszcze – jak się z czasem okazało – donosicielem, informatorem wydziału specjalnego. O tym, co to jest wydział specjalny i o pewnych sprawach - z nim związanych, napiszę dalej.

 

30 kwietnia starszyna Sawin powiedział mi, że w noc na 1 maja będę pełnił wartę koło garażu:

– W święta rewolucyjne wymagana jest szczególna czujność. Wróg nie śpi i właśnie takie dni wykorzystuje dla swojej podłej działalności. W święta wystawia się na wartę najlepszych ludzi.

Potem szepnął do mnie cicho:

– Tu o jeszcze jedną rzecz chodzi. Muszę mieć na warcie człowieka, któremu mogę ufać. W nocy przywiozą do pułku ciężarówkę naładowaną suszonymi rybami, wobłą i taranią. Dowcip polega na tym, że w tę rybę należy zaopatrzyć po cichu oficerów dowództwa, sztabu i zaplecza pułku. Powiedzmy otwarcie, to jest taka nie bardzo legalna operacja. Wiadomo, komandirzy marnie się odżywiają, a tu święto, trzeba ich jakoś podkarmić, zakąskę pod wódkę dać. Dowództwo pułku przymyka na to oko, wartownik też powinien przymknąć.

– Jak mam przymknąć oko? Powiedzą, że śpię na warcie.

– Nikt nic nie powie. Krzyczcie przepisowo „stój, kto idzie”. Ten, który wie o co chodzi, odpowie wam „Rybakow”, rozumiecie, od „ryba”. Wtedy puszczajcie i odejdźcie trochę dalej od samochodu. Sobie też oczywiście weźcie, ile zechcecie. Tylko schowajcie dobrze, najlepiej do torby od maski przeciwgazowej; samą maskę zostawcie w koszarach.

Wartę miałem niespokojną. Co jakiś czas zjawiał się koło garażu kolejny „Rybakow” i fasował rybę. Przyszedł i starszyna Sawin i dowódca naszej baterii i wielu innych, na ogół znanych mi osobiście bądź z widzenia komandirów. Ja, oczywiście, też zaopatrzyłem się w ten dość nędzny zresztą pod każdym względem „przysmak”, którego w normalnych warunkach nie wziąłbym chyba do ust.

*

Wydarzyło się to w pierwszych dniach maja. Wstałem z rana jak zawsze i zacząłem się ubierać. Gdy wyjąłem spod poduszki spodnie, wydały mi się dziwnie lekkie. Sięgnąłem ręką do prawej kieszeni – nie było w niej mego portfela, sięgnąłem do lewej – pusta. Chyba wypadł i został pod poduszką. Ale pod poduszką też go nie było, na podłodze także nie. Mój piękny, podarowany mi niegdyś przez ciotkę portfel zniknął. Pal licho portfel, ale przecież były w nim wszystkie moje dokumenty – legitymacja studencka i świadectwo zdania na uniwersytecie egzaminu z geometrii analitycznej, mogące potwierdzić moje wykształcenie, dokument o zgłoszeniu się na rejestrację wojskową w Warszawie – dowód mego polskiego obywatelstwa do roku 1939, książeczka wojskowa, prawo jazdy, no i legitymacja komsomolska, której miałem strzec jak źrenicy oka. Ogrom nieszczęścia dosłownie mnie przytłoczył. Zacząłem gorączkowo myśleć, gdzie mógł się podziać portfel. Czy zgubiłem go wczoraj? Ale chyba wówczas poczułbym lekkość spodni rozbierając się wieczorem. Może więc ukradł mi go ktoś nocą? Ale spod głowy? Przebiegłem myślą wczorajszy dzień, przebiegałem wielokrotnie, ale to nic nie dawało. Byłem w magazynie, potem dowódca baterii kazał mi pojechać z nim samochodem na złomowisko, gdzie wybieraliśmy jakieś części metalowe, które mogły się przydać do remontu samochodów, potem znów byłem w magazynie. Wieczorem tańce.

Poszedłem do dowódcy baterii Wieliczki i zameldowałem mu o utracie dokumentów. Bardzo się tym przejął. Poszliśmy razem do magazynu, żeby tam ich szukać, niestety, nic to nie dało,

– Zaprzęgaj samochód – powiedział. – Jedziemy na złomowisko, może tam zgubiłeś.

Pojechaliśmy. Wieliczko sam prowadził samochód, ja nie miałem już prawa jazdy. Chyba godzinę kręciliśmy się wśród żelastwa, ale portfela nie znaleźliśmy. Gdybym go nawet tam zgubił, to odnalezienie go w takiej masie złomu byłoby chyba cudem.

Wróciliśmy do miasteczka i poszedłem zameldować o wszystkim Baramowi. Zmartwił się tym, co mu powiedziałem i zaraz zaczął na umie krzyczeć, oskarżając mnie o utratę czujności, gapiostwo itp.

Z ciężkim sercem poszedłem do Kaziukina.

– Towarzyszu starszy lejtnancie, zginęły mi wszystkie dokumenty, wśród nich także legitymacja komsomolska.

W oczach komsorga wyczytałem niemy wyrzut,

– Jak to się mogło stać, jak mogliście do tego dopuścić? – powiedział. – Tak wam ufałem, takie w was pokładałem nadzieje. Pamiętacie, co mówił kapitan Miszakow o legitymacji komsomolskiej. Musicie dać ogłoszenie o zgubieniu dokumentów do gazety, potem zgłoście się do mnie.

Zawód, jaki sprawiłem Kaziukinowi, którego ceniłem i lubiłem, stał się dla mnie dodatkowym obciążeniem psychicznym w całej tej sprawie. Przeżywałem ją przez to jeszcze dotkliwiej. Całą noc nie spałem, a nazajutrz poszedłem do redakcji gazety „Bakinskij raboczij”, gdzie redaktorowi odpowiedniego działu złożyłem notatkę o zagubieniu dokumentów.

– Notatkę oczywiście przyjmiemy, ale muszę skreślić z niej fakt zgubienia legitymacji komsomolskiej, tego ogłaszać nie wolno. A tak między nami, to bardzo mi was szkoda, będziecie mieli teraz duże przykrości, szczególnie właśnie przez tę legitymację.

Bardzo mi współczuł. Okazał się przyzwoitym, miłym człowiekiem. Powiedziałem mu, że mam w pułku dobrą opinię, że może wydadzą mi nową legitymację.

– Cóż tam opinia – odpowiedział, gorzko się uśmiechając. – Opinia to o wiele za mało na taką sprawę. Chciałem was jeszcze o coś zapytać, skąd pochodzicie, macie taką dziwna wymowę?

– Z Polski.

– O, to raczej pogarsza waszą sytuację. No cóż, życzę wszystkiego dobrego.

Kaziukin polecił mi przekazać wszystkie sprawy i funkcję sekretarza mojemu zastępcy i oczekiwać na dalsze decyzje. Czekałem, ale nic się nie działo i na moje pytania otrzymywałem wymijające odpowiedzi. Nikt z osób kompetentnych nie chciał się o tym wypowiadać i nad całą tą historią zapadło jakieś dziwne milczenie.

 

Wezwał imię do siebie Kubałow.

– Macie przekazać magazyn Boczkariowej, rozkazem dowódcy pułku została mianowana magazynierem na wasze miejsce.

– A co ze mną?

– Nie wiem – odpowiedział sucho.

Wkrótce potem starszy lejtnant Wieliczko zakomunikował mi, że zgodnie z rozkazem jaki otrzymał, mam być przeniesiony do tworzonego właśnie w naszym pułku dywizjonu MZA - tzn. dywizjonu „małokalibiernoj zenitnoj artilerii” (dywizjonu artylerii zenitowej małego kalibru).

– Byliście człowiekiem, będziecie numerem – posiedział obecny przy mojej rozmowie z Wieliczką starszy mechanik Szwielow.

Ta jego wypowiedź brała się stąd, że każdy artylerzysta z obsługi działa ma swój – zależny od pełnionej przy armacie funkcji – numer.

– Borka, nie chcę cię martwić, ale trafiłeś fatalnie – powiedział ponurak Chaczaturow. – Ty wiesz, co to jest MZA?

– Nie mam pojęcia.

– No to ci powiem. To dywizjon straceńców. Baterie MZA stawia się bezpośrednio na obiektach, które mogą ulec bombardowaniu. Domyślasz się, co to może oznaczać w warunkach Baku. W razie czego, jeśli nie zginiesz od bomby czy serii z karabinu maszynowego, upieczesz się w benzynie czy oleju jak kurczak w maśle.

Nie bardzo brałem do serca to krakanie wiecznie z wszystkiego niezadowolonego Chaczaturowa, choć – muszę przyznać – taktykę artylerii przeciwlotniczej małego kalibru określił bezbłędnie. Myślałem jednak więcej o tym, że znów zmieniają się moje losy, że pozostawiam za sobą pewien etap mego życia, pewne przyzwyczajenia i niewątpliwe wygody, których zapewne już mieć nie będę, służąc na „toczkie” („toczka” – po rosyjsku punkt, w terminologii wojskowej skrótowo oznacza pozycję artyleryjską). Zdawałem sobie sprawę, że nagłą zmianę sytuacji służbowej zawdzięczam utracie dokumentów, przede wszystkim zaś legitymacji komsomolskiej. Widocznie stracono do mnie zaufanie i uważano, że nie mogę pozostawać dalej w pobliżu dowództwa i sztabu. Wkrótce odesłano mnie do dyspozycji dowództwa dywizjonu MZA, dywizjonu, w którym miałem służyć do końca wojny.