XX

 

maj 1943 – koniec lipca 1943

 

Pod koniec 1942 roku 636 pułk artylerii przeciwlotniczej uzyskał pełną gotowość bojową w składzie pięciu dywizjonów średniego kalibru, natomiast wiosną 1943 zaczęto tworzyć dywizjon małego kalibru – MZA, o czym już wspominałem. W chwili gdy rozpocząłem w nim służbę, dywizjon był jednostką in statu nascendi i nie zajmował jeszcze pozycji ogniowych. Stacjonował w tzw. Saljanskich Kazarmach, rozległym miasteczku wojskowym, znajdującym się dość blisko Czemberkendu, dzielnicy Baku, w której dotąd służyłem. Miasteczko czyniło przygnębiające wrażenie – koszary i jeszcze raz koszary. Ogromne, ponure bloki pamiętające jeszcze czasy carskie, oraz składy i magazyny wojskowe, zaopatrujące garnizon bakijski. Na licznych placach i dziedzińcach maszerujące i ćwiczące pododdziały. Upał i kurz, smutek i szarość.

W sztabie dywizjonu, dokąd się zgłosiłem, same obce twarze. Raźniej mi się zrobiło, gdy wyszedłem stamtąd i spotkałem na korytarzu znanego mi z Czemberkendu technika-lejtnanta Bakajewa. Był przedtem zastępcą Kubałowa, a teraz pełnił w MZA tę samą funkcję, którą Kubałow w pułku.

Warunki w Saljanskich Kazarmach były o niebo gorsze niż w Czemberkendzie. W sypialniach panował okropny ścisk, upał i zaduch. Wyżywienie było gorzej niż nędzne, co brało się stąd, że stacjonujące tu jednostki przechodziły dopiero przeszkolenie i ponieważ nie pełniły jeszcze właściwej służby, były traktowane jako jednostki tyłowe, co wiązało się z niższą kategorią wyżywienia. Oprócz tego tak wielkie skupienie żołnierzy i płynność kadry stwarzały możliwości dla machinacji i prawdziwe pole do popisu dla różnego rodzaju cwaniaków i kombinatorów, żerujących na naszych żołądkach. Chodziłem cały dzień głodny, a w stołówce słyszałem znowu tak dobrze mi znane „komu?” przy rozdawaniu chleba i rozlewaniu zupy czy dzieleniu kaszy.

Pierwszej nocy nie zmrużyłem prawie oka. Dokuczał mi upał, ale przede wszystkim bardzo niewygodne łóżko, które mi przydzielono. Deski pod siennikiem były wyłamane i ciągle zjeżdżałem do ciasnej dziury.

Nazajutrz z rana, gdy po porannej gimnastyce słaliśmy łóżka, do sypialni weszła spora grupa komandirów naszego dywizjonu. Szli powoli rozglądając się dokoła, przystawali przy łóżkach, wymieniali po kilka słów z żołnierzami. Pośrodku grupy kroczył z powagą niewysokiego wzrostu kapitan i od razu było widać, że to on jest tu osobą numer jeden. Spokojnie, nie podnosząc głosu czynił różne uwagi, skwapliwie podchwytywane przez pozostałych. Zadawał swoim towarzyszom pytania, na które ci spieszyli natychmiast z odpowiedzią. Wyglądało to wszystko na poranny obchód w szpitalu, tyle że rolę ordynatora odgrywał kapitan. Wśród osób mu towarzyszących dostrzegłem także Bakajewa. W pewnym momencie „orszak” zbliżył się do mnie.

– No jak wam się u nas podoba? – spytał życzliwie kapitan. – Wszystko w porządku?

Zdziwiło mnie, że wśród tylu żołnierzy zauważył, że jestem nowy.

– Wszystko w porządku, towarzyszu kapitanie, oprócz jednego. Mam bardzo niewygodne łóżko, zupełnie spać nie mogę.

Po skończonym obchodzie przyleciał do sypialni Bakajew. Z właściwą mieszkańcom Kaukazu żywiołowością schwycił się za głowę i rzekł:

– Coś ty narobił? Uważałem cię za człowieka mądrego, kulturalnego, a ty zachowałeś się jak idiota, jak ostatni cham.

– O co chodzi, nie rozumiem?

– Nie rozumiesz? Ty wiesz kto to był?

– Ten kapitan?

– Tak, ośle, ten kapitan. To dowódca dywizjonu, kapitan Orioł.

– No i co z tego?

– Do dowódcy dywizjonu zwracać się z takim głupstwem? Pomijając wszelkie instancje? Przecież to ci mógł załatwić starszyna czy byle sierżant, a ty zawracasz głowę takimi duperelami samemu dowódcy dywizjonu. Ty wiesz, jaki to surowy człowiek? Przed nim nawet dowódcy baterii drżą. Poczekaj, on ci tego nie zapomni.

I nie zapomniał. Tego wieczoru kilku żołnierzy pod przewodem starszyny przyniosło mi do sypialni nowe, wygodne łóżko.

 

Zajęcia w dywizjonie MZA prowadzono w sposób bardzo intensywny – od rana do wieczora. Przeważna ich część odbywała się na dziedzińcu przy działach, tylko niektóre w koszarach. Dywizjon – jak i inne jednostki MZA Armii Czerwonej – był wyposażony w tym okresie w armatki o kalibrze 37 milimetrów, strzelające automatycznie (podobnie jak karabin maszynowy) z szybkością teoretyczną 180 wystrzałów na minutę. Oczywiście strzelanie przez całą minutę bez przerwy jest niemożliwością, nie wytrzymałyby tego lufy, grzejąc się do czerwoności i rozszerzając się od gorąca do tego stopnia, że wskutek utraty szczelności wewnątrz nich pociski padałyby niedaleko armatki. Zasadniczym przeznaczeniem MZA była oczywiście walka z celami powietrznymi tzn. samolotami, bombami świecącymi i desantem lotniczym, przeznaczeniem ubocznym – walka z celami naziemnymi, piechotą i bronią pancerną przeciwnika. Ze względu na swe dane taktyczne (duża ruchliwość, niski pułap obstrzału, wielka szybkość ognia) MZA była przeznaczona w pierwszym rzędzie do walki z lotnictwem szturmowym i bombowcami nurkującymi. Na froncie jednostki MZA ustawiano w pierwszej linii lub blisko niej, wykorzystywano je tam również dla obrony pododdziałów w marszu. W obronie przeciwlotniczej kraju działa tego rodzaju umieszczano bezpośrednio na ważnych obiektach, zagrożonych bombardowaniem lotniczym. Miało to znaczenie przy atakach na nie bombowców nurkujących. Prędkości samolotów są wówczas ogromne i działo stojące dalej od atakowanego obiektu miałoby wielkie trudności z prowadzaniem skutecznego ognia, a to ze względu na szybkie zmiany parametrów kątowych. Natomiast gdy armata stoi na atakowanym obiekcie, bombowiec pikując na niego, pikuje na działo, co stabilizuje wówczas dla obsługi jego położenie kątowe na niebie. Są to dramatyczne momenty wymiany ognia działa i broni pokładowej samolotu, pojedynek kto-kogo. Lotnik ma tu oczywiście jeszcze jeden, najpoważniejszy atut – bomby, jeśli nie zostanie wcześniej zestrzelony. W przypadku trafienia obiektu bombą wraz nim zniszczeniu ulega MZA. Miał więc rację Chaczaturow, gdy mówił mi, że MZA to dywizjon straceńców. Na szczęście do takich dramatycznych momentów w Baku nie doszło. Gdzie indziej jednak dochodziło i z uzyskanych tam doświadczeń wyciągnięto wnioski. Usunięto z czasem z obsługi tych dział kobiety, gdyż okazało się, że na ogół nie wytrzymują one opisanych pojedynków i uciekają podczas nich ze swych miejsc. Staranniej też zaczęto dobierać mężczyzn, biorąc pod uwagę potrzebne w tej służbie walory.

 

Pamiętam dobrze moje pierwsze zajęcia z artylerii. Prowadził je lejtnant Karpow, z którym jeszcze spotkamy się w przyszłości. Tematem zajęć było strzelanie do czołgów. Pierwszą godzinę zajęć stanowił wykład. Dowiedziałem się mnóstwa rzeczy: że MZA strzela w zasadzie tylko do samochodów pancernych, czołgów lekkich i średnich; że nie jest przeznaczona do strzelania do czołgów ciężkich (za lekki pocisk na ich pancerz) i że może do nich strzelać tylko w zupełnie wyjątkowych sytuacjach z bliska, celując w takie to i takie miejsca; że przy strzelaniu do czołgów na każde cztery pociski przeciwpancerne zakłada się do magazynka jeden granat (odwrotnie niż przy strzelaniu do samolotów), że do czołgów lekkich strzela się do takiej to odległości, a do średnich do takiej znów; że drugi celowniczy zmienia na celowniku kurs dopiero wtedy, gdy czołg dokona zmiany kierunku nie mniejszej niż o 30° itd. Druga godzina poświęcona była odpytywaniu. Gdy doszło do pytania, jaki jest najmniejszy kąt zmiany kierunku czołgu, po którym należy zmienić ustawienie kursu na celowniku, jakoś wszyscy pytani o to zaniemówili. Karpow zapytał, kto może odpowiedzieć na to pytanie. Ja jeden podniosłem rękę i odpowiedziałem. Na przerwie otoczyli mnie moi nowi koledzy.

– Służyliście zapewne w artylerii? – spytał ktoś z nich.

– Nie, nigdy.

– A skąd wiedzieliście o tym kącie 30°?

– Przecież lejtnant mówił o tym na pierwszej godzinie.

– Mało co mówił, czy wszystko można zapamiętać?

Na następnych zajęciach lejtnant Pierierwin wprowadzał nas w tajniki strzelania do samolotów. Było to dla mnie tak ciekawe, że na przerwie zarzuciłem dosłownie wykładowcę pytaniami daleko wychodzącymi poza to, co nam opowiedział. Chodziło mi o teoretyczne zasady wypracowania przez celownik współrzędnych przestrzennych punktu, w którym pocisk ma się spotkać z samolotem. Pierierwin okazał się człowiekiem bardzo inteligentnym, znającym się na rzeczy i zaspokoił w zupełności moją ciekawość. Część z tego, co mi powiedział weszła zresztą potem w nieco przystępniejszej formie do naszych zajęć.

Któregoś dnia na początku mego pobytu w dywizjonie prowadzono z naszym plutonem zajęcia poświęcone przygotowaniu pozycji ogniowej. Składa się na to – o ile pamiętam – szesnaście etapów. Regulamin podaje czynności, jakie należy kolejno wykonywać, z krótkimi komentarzami. Na drugą godzinę zajęć, którą jest zwykle odpytywanie, przyszedł dowódca dywizjonu. Jakoś nikt z żołnierzy nie potrafił wymienić po kolei faz owego przygotowania. Prowadzący zajęcia był tym bardzo zmartwiony i chciał już powtórzyć nam wszystko od początku, gdy kapitan Orioł zwrócił mu uwagę, że nie pytał jeszcze mnie.

– To nowy żołnierz, on to słyszy dopiero po raz pierwszy.

– Może jednak spróbuje szczęścia.

Poszło mi bardzo dobrze i Orioł pochwalił mnie:

– Zuch, bierzcie z niego przykład. Pierierwin, jakim numerem jest ten towarzysz?

– Siódmym, podającym pociski.

– Zróbcie go numerem trzecim i ogłoście na apelu podziękowanie w imieniu dowódcy dywizjonu.

Tak więc zostałem numerem trzecim, czyli pierwszym celowniczym. Oznaczało to także, że z chwilą otrzymania przez pluton dział i wejścia na pozycję zostaję zastępcą dowódcy działonu.

 

Kapitan Orioł był w całym tego słowa znaczeniu świetnym dowódcą. Mądry, znający bardzo dobrze swój fach, znakomity organizator (cecha raczej rzadka wśród oficerów radzieckich), surowy i wymagający, ale jednocześnie sprawiedliwy i ludzki. Miał duży autorytet wśród oficerów, sierżantów i żołnierzy. Nigdy nie krzyczał, nigdy nie podnosił głosu, a mimo to bano się go, ale jednocześnie lubiano. W 1944 roku zabłysnął na armijnych zajęciach oficerskich. Dowódca armii spytał o reguły przewozu artylerii koleją. Było tam tych punktów regulaminu mnóstwo i ktoś z zapytanych wyliczył je.

– Czy to już wszystko? – zapytał generał Beskrownow.

– Tak – odpowiedziano mu chórem.

– A ja myślę, że nie – odrzekł Beskrownow. – Jeszcze coś zostało niedopowiedziane. Kto powie co?

– Ja, kapitan Orioł.

I Orioł dodał do wszystkiego jeszcze jakiś zupełnie trzeciorzędny szczegół, o którym zapomniano.

– Mołodiec kapitan Orioł, i familija u was podchodiaszczaja.

Ta ostatnia uwaga odnosiła się oczywiście do znaczenia nazwiska kapitana, „orioł” po rosyjsku znaczy „orzeł”. Wkrótce potem Orioł awansował na zastępcę dowódcy któregoś z pułków, czy nawet jego dowódcę. Bardzo żałowaliśmy, gdy odchodził, a i on polubił swój dywizjon i będąc już na nowym stanowisku kilka razy nas odwiedził.

Zastępcą dowódcy dywizjonu do spraw politycznych był starszy lejtnant (potem awansował na kapitana) Zalcberg. Był Żydem z Krymu, ale nie tzw. Krymskim Żydem czyli Krymczukiem (ci ostatni nie byli właściwie Żydami, lecz jakoby potomkami Chazarów, wyznających jakąś odmianę religii mojżeszowej, podobnie jak Karaimi). Z zawodu nauczyciel historii, w cywilu pełnił funkcję kierownika wydziału oświaty Symferopola – stolicy Krymu. Był człowiekiem wykształconym, o niebo wyżej stojącym pod tym względem od Barama. Za to był niestety podobny do niego pod względem politruckiej mentalności i politruckich metod działania, co przy jego inteligencji stawało się wręcz nie do zniesienia. Miał też kompletnego bzika na punkcie czujności politycznej. Podejrzliwy i z wysoka odnoszący się do ludzi, był powszechnie nielubiany, do czego przyczyniał się co prawda także nasilający się w wojsku radzieckim antysemityzm. Jak większość oficerów politycznych do wszystkiego się wtrącał, ciągle węszył, wszystkich pouczał i umoralniał. Jako uchodźca z Polski byłem pod jego stałą dyskretną obserwacją, nie ufał mi i ostentacyjnie okazywał mi swą niechęć, chociaż nie mógł nie pochwalić mnie od czasu do czasu za sukcesy w służbie.

W tym okresie utworzono w bateriach, dywizjonach i ich odpowiednikach podstawowe organizacje partyjne i komsomolskie (dotąd były w pułkach). Stanowisko partorga czyli sekretarza organizacji partyjnej dywizjonu objął początkowo starszy lejtnant Sztanienko, osoba absolutnie nieciekawa.

Starszy lejtnant Rumiancew, dowódca mojej baterii, to postać niezwykle barwna i bardzo wewnętrznie niejednorodna. Swą samodzielną drogę życiową rozpoczął jako agronom w kołchozie, potem wzięto go do wojska i tam – po ukończeniu szkoły – pozostał jako oficer zawodowy. Niskiego wzrostu, ospowaty, brzydki, odznaczał się dużą siłą i ogromną sprawnością fizyczną – znakomicie ćwiczył na poręczach, koniu, pierścieniach, a zwłaszcza na drążku poziomym. Był to typowy wojskowy, łączący w sobie wszystkie zarówno pozytywne jak i negatywne cechy ludzi tego zawodu. Świetny znawca artylerii przeciwlotniczej, budowy i działania armat zenitowych wszelkich kalibrów i taktyki wojsk przeciwlotniczych, znał regulaminy i przepisy jak nikt inny. Przy tym wszystkim był jednocześnie przesadnym służbistą i biurokratą, człowiekiem do tego stopnia wymagającym, że trudno z nim było wytrzymać. Jego surowość i porywczość słynęły w całym dywizjonie a nawet poza nim. Łatwo się obrażał i wpadał we wściekłość, a przy tym był kompletnie pozbawiony poczucia humoru. Dla tych żołnierzy, sierżantów i oficerów swojej baterii, którzy dobrze pełnili służbę, znali się na rzeczy i byli zdyscyplinowani był jak ojciec, przy najmniejszym jednak przewinieniu z czyjejś strony zmieniał do delikwenta stosunek i to w sposób diametralny, żadnych odcieni pośrednich w tym względzie nie uznawał. Bardzo rzadko pił, ale gdy się upijał, stawał się straszny, wręcz niebezpieczny. Jeszcze nazajutrz, mając kaca, awanturował się bez żadnego powodu lub siadał gdzieś na uboczu i milcząc, godzinami wpatrywał się w jeden punkt. Lepiej było nie podchodzić do niego w takiej chwili. Na początku mego pobytu w dywizjonie odnosił się do mnie podejrzliwie i z niechęcią – wiedział, że zgubiłem legitymację komsomolska i nie mógł mi tego wybaczyć. Potem, gdy dostrzegł we mnie wzorowego żołnierza i dobrego artylerzystę, zmienił swój stosunek na wyjątkowo życzliwy i przyjazny. Był też niepocieszony, gdy po skończonej wojnie zdemobilizowałem się, dosłownie to przeżył. Być może dlatego zachowałem o nim dobre wspomnienie.

Wspomniałem już o lejtnancie Pierierwinie, dowódcy plutonu. Chciałbym do tego dodać jeszcze kilka słów. W cywilu Pierierwin był nauczycielem. Ten misiowaty, z pozoru nieśmiały człowiek o kasztanowatych włosach i twarzy pełnej piegów odznaczał się wielką dobrocią, wyrozumiałością i cierpliwością. Gdy ktoś z żołnierzy coś przeskrobał, nie karał go raportem czy paką, nie krzyczał na niego, tylko wzywał do siebie i długo z nim rozmawiał. Wyglądało to tak, jak gdyby przemawiał do jego duszy, do tej lepszej części jego osobowości, jakby poruszał drzemiące w nim uczucia ludzkiej przyzwoitości, uczciwości, honoru, co odnosiło zwykle skutek. Jeden z żołnierzy, wychodząc kiedyś po takim „kazaniu” powiedział do mnie:

– Już wolałbym, żeby mi w pysk dał niż tak duszę nicował.

Pierierwin dobrze znał literaturę rosyjską i ją lubił. W ogóle lubił wszystko co rosyjskie, był prawdziwym rusofilem, ale w tym dobrym znaczeniu. Obcy mu był szowinizm i pogardliwy stosunek do innych narodów. Był – wydaje mi się – niedoceniany przez „naczalstwo” i przez całą wojnę nie awansował. Może wpłynęły na to także stałe dyskusje, jakie prowadził z Zalcbergiem podczas instruktaży politycznych dla dowódców plutonów. Zapędzał w nich często kapitana w kozi róg, doprowadzając go do szewskiej pasji.

 

W krótkim czasie stałem się prymusem „bojewoj i politiczieskoj podgotowki”. Nie było w tym specjalnej mojej zasługi, po prostu działały tu moje wykształcenie, nawyk uczenia się i dobra pamięć. Być prymusem w wojsku jest z jednej strony oczywiście dobrze, a drugiej jednak źle, bo wzbudza to zawiść niektórych kolegów, zwłaszcza, gdy dowódcy stawiają cię wciąż za przykład. Kiedyś, gdy uczynił to kapitan Zalcberg, jeden z żołnierzy zauważył słusznie: „Przecież to człowiek uczony, a ja co, trzy klasy mam”.

– I cóż z tego? – odpowiedział mu Zalcberg. – Przecież jecie to samo, tę samą porcję chleba, zupy, kaszy, powinniście więc tak samo się uczyć. Widać on się bardziej stara.

Ku memu wielkiemu zdziwieniu ta prymitywna demagogia okazała się przekonywająca. Jak potem zauważyłem, była stosowana często także przez innych komandirów.

 

Pod koniec maja dywizjon MZA opuścił koszary i zajął pozycje ogniowe w posiołku NZS (Nieftiezawodstroj – skrót od Budownictwo Zakładów Naftowych). Osiedle NZS należało do wielkiego Baku, ale stanowiło jego bardzo dalekie przedmieście, do którego dojeżdżało się podmiejską koleją elektryczną. Sztab dywizjonu i punkt dowodzenia umieszczono na terenie budującego się dużego obiektu przemysłowego (budowa była na czas wojny przerwana). Tam też urządzono stołówkę. Nasz pluton miał za zadanie obronę stosunkowo niedużego, ale ważnego zakładu wyrabiającego wysokooktanową benzynę dla silników samolotowych. Zgodnie z taktyką MZA powinniśmy byli postawić działa na samym obiekcie, okazało się jednak, że warunki na terenie zakładu nie odpowiadają wymaganiom skutecznego prowadzenia ognia (m.in. bardzo wysokie metalowe kominy zwężały niebezpiecznie sektor ostrzału), wobec czego zajęliśmy pozycję niedaleko muru okalającego fabrykę, ale na zewnątrz niego.

W ciągu doby wytężonej pracy, bez snu i z przerwami tylko na posiłki, przygotowaliśmy pozycje dla obu dział plutonu. Następnie wzięliśmy się za urządzenie sobie jakiegoś locum. Na ziemiankę nie mieliśmy odpowiedniego materiału, w Baku i jego okolicach nie można było zupełnie zdobyć belek, desek itp. Natomiast było wokół sporo kamieni, z czego też skorzystaliśmy. Nastąpiły dni ciężkiej harówki. Dyżury operacyjne połączone ze szkoleniem przeplatały się z wytężonymi pracami przy budowie „chaty”. Godziny snu (wypadały nieraz w nocy a nieraz w dzień) przerywały nam próbne, a od czasu do czasu bojowe alarmy. Spaliśmy tymczasem na dworze koło muru fabrycznego. Na szczęście noce na przełomie maja i czerwca są w Baku bardzo gorące a deszcze prawie nigdy nie padają. Dokuczał nam tylko stale niemal wiejący wiatr, podnoszący tumany pyłu i kurzu ze spalonej słońcem ziemi.

Dowódcą mego działonu był jefrejtor (tzn. starszy szeregowiec) Kułagin. W 1941 roku zrobił maturę, chciał pójść na studia, ale przeszkodziła mu wojna. Niezwykle przejęty swą rolą dowódcy, wypełniał nam zajęciami każdą wolną od budowy chwilę. Szczególną uwagę poświęcał treningowi sprowadzania armat z pozycji marszowej do bojowej i na odwrót. Są to czynności wyczerpujące fizycznie i wymagające dużego zgrania działonu. Do pozycji bojowej należy doprowadzić działo w ciągu 25 sekund, do marszowej – w ciągu 30. Z naszej „toczki” rozlegało się wciąż: „orudije k boju”, „po samolotam nad dwienadcatym…” itp. Kiedyś obudziłem się w nocy myśląc, że to alarm. A to Kułagin krzyczał przez sen „ogoń”. Wkrótce od nieustannego krzyku biedak kompletnie zachrypł i od tego czasu życie stało się spokojniejsze, tym bardziej, że osiągnęliśmy już przewidziane regulaminem 25 i 30 sekund.

 

Moje sprawy komsomolskie znalazły się w stanie przedziwnego impasu. Chodziłem nadal na zebrania, ale nie miałem legitymacji i właściwie nie wiedziałem, czy jestem komsomolcem czy nie. Oficjalnie nie skreślono mnie z WLKZM, ale też nie wszczęto postępowania w celu wydania mi nowej legitymacji, co zresztą było bardzo trudne do przeprowadzenia. Na jednym z zebrań dowódca baterii Rumiancew poświęcił mi kilka „ciepłych” słów, krytykując mnie w sposób niewybredny i brutalny za zgubienie dokumentu przynależności do komsomołu. Dano mi do zrozumienia, żebym nie chodził więcej na zebrania. Zwróciłem się do komsorga dywizjonu, starszego sierżanta Tabakowa z zapytaniem, co mam robić w tej sprawie. Dał mi wymijającą odpowiedź. Czego zresztą więcej mogłem oczekiwać od tego człowieka? Przed likwidacją wojskowych stopni politycznych był „zampolitem” (zastępcą politruka), teraz sprawował etatową funkcję sekretarza organizacji komsomolskiej dywizjonu. Była to prawdziwa synekura, do której Tabakow nadawał się jak nikt inny. Był to nierób i miglanc, a głównym jego zajęciem było podrywanie dziewcząt, w czym odnosił duże sukcesy (to, że był żonaty, skrzętnie ukrywał). Tabakow był wysoki, przystojny, miał regularne rysy. Widocznie uważał, że tego za mało i kazał fryzjerowi wyszczypywać sobie brwi i robić trwałą ondulację.

W tej sytuacji bardzo się ucieszyłem, gdy odwiedził nas nowy sekretarz komsomołu pułku starszy lejtnant Jegorow. Gdzie mu tam było do Kaziukina, nie mówiąc już o tym, że nie wstydził się pokazywać wśród żołnierzy pijany. Wiedział o mojej sprawie i obiecał załatwić ją w najbliższym czasie i na tej obiecance się skończyło. Powiedział mi zdumiewająca nowinę – rozwiązano III Międzynarodówkę, Komintern. Objaśnił to tym, że zróżnicowanie rozwoju ruchu komunistycznego w poszczególnych krajach – zwłaszcza w czasie wojny – jest tak duże, że niemożliwe jest już kierowanie nim z jednego centrum. Nie wierzyłem w tę oficjalna wykładnię, sądząc, że jest to po prostu prezent Stalina dla jego zachodnich sojuszników i dalsze, zgodne z jego teorią budowy socjalizmu w jednym kraju, ograniczenie się do spraw czysto wewnętrznych.

– A jaki jest wasz stosunek do wojny z Niemcami? – zapytał w pewnym momencie Jegorow.

– Dziwne, że o to pytacie. Uważam tę wojnę za sprawiedliwą walkę znacznej części narodów świata, w tym także Związku Radzieckiego, przeciwko zjednoczonym siłom światowego faszyzmu, którym przewodzą hitlerowskie Niemcy.

– Więc posłuchajcie, co wam powiem. Wy nie jesteście Rosjaninem i nigdy mnie, Rosjanina, nie zrozumiecie. Dla mnie ta wojna oznacza to, że ja, Rosjanin, nigdy przed Niemcem nie padnę na kolana.

Wbrew jego oczekiwaniom rozumiałem Jegorowa i jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że takie zawężenie celów wojny w ustach oficera politycznego było możliwe tylko po spożyciu dość pokaźnej ilości alkoholu.

 

Zapowiedziano odwiedziny dywizjonu przez nowego zastępcę dowódcy pułku do spraw politycznych. Zebraliśmy się w jadalni naszej stołówki. Na salę wszedł Zalcberg a z nim… kapitan Miszakow. A więc poszedł w górę. Miszakow, gdy mnie zobaczył, ryknął na całe gardło:

– Powiedz swołocz, komu oddałeś swoja legitymacje komsomolską?

– Nikomu jej nie oddawałem, po prostu zginęła mi wraz z innymi dokumentami.

– Łżesz, przekazałeś ją komu trzeba. Nie siedźcie z nim towarzysze na jednej ławce, przesiądźcie się. Wy jesteście uczciwi, a to jest parszywa owca.

Ale nikt się nigdzie nie przesiadł.

– A pamiętasz – ciągnął dalej swym basem Miszakow – jak wahałem się, czy dać ci legitymację? Przeczuwałem, że w złe ręce ją daję.

Potem Miszakow wygłosił odczyt o sytuacji międzynarodowej, poświęcony niemal wyłącznie wojnie Związku Radzieckiego z Niemcami. Z tego odczytu oczywiście nic już prawie nie pamiętam. Piszę „prawie”, bo jeden szczegół utkwił mi jednak w pamięci i to do tego stopnia, że mogę jeszcze teraz niemal dosłownie go przekazać:

– Naszym obowiązkiem jest zabijanie Niemców, każdego Niemca bez względu na płeć i wiek, bo w każdym Niemcu żyje Hitler. Trzeba mordować dzieci niemieckie, nawet niemowlęta, bo zabijając małego Niemca zabijamy w nim małego Hitlera.

Jego wielkie, ruchliwe usta poruszały się przy tym drapieżnie i miałem wrażenie, że gdyby dobrał się kiedyś do tych dzieci, to kto wie, czy nie postępowałby w myśl tego, do czego nawoływał.

Wkrótce Miszakow awansował na majora. Gdzieś na początku lat osiemdziesiątach, czytając jakiś komunikat – nie pamiętam, w naszej prasie czy sowieckiej – zetknąłem się z nazwiskiem generała-majora Miszakowa. Z kontekstu wynikało, że zajmuje wysokie stanowisko w aparacie politycznym Armii Radzieckiej. Sądzę, że jest to ten sam Miszakow, którego poznałem w Baku.

Po Miszakowie złożył nam wizytę agitator pułku, starszy lejtnant. Wygłosił dwugodzinną prelekcję. Cytował często przytaczane w publistyce radzieckiej słowa Gorkiego „jeśli wróg się nie poddaje, należy go zniszczyć”, mówił, że wroga nie można zwyciężyć, nie nienawidząc go (nie wiem, czy to też nie z Gorkiego), że musimy nauczyć się nienawidzić itp. Dziś inaczej patrzę na to sprawy. Zrozumiałem destruktywny sens tych uczuć, byłbym jednak nieszczery, gdybym twierdził, że wtedy nie trafiały mi do przekonania. Wojna była walką na śmierć i na życie, a logika walki ma swe okrutne prawa. Simonow w czasie wojny napisał swój słynny wiersz „Zabij go”, a Erenburg w swej publicystyce też wzywał do tego samego mniej więcej, co Miszakow (może tylko o dzieciach nie mówił). Dostał co prawda potem za to po łapach, ale było to już po zakończeniu Wojny, gdy Kreml przeszedł do innej polityki w stosunku do Niemiec, a Erenburg wciąż jeszcze nawoływał do zemsty.

W swym odczycie agitator posłużył się pewnym demagogicznym chwytem. Przypomniał, że w znanym poemacie Goethego „Faust” bohater zapisuje swą duszę diabłu.

– Czy jest coś takiego do pomyślenia w literaturze rosyjskiej? – zapytał. – To tylko Niemcy mogli wymyślić. A było w tym coś proroczego, bo dziś nie jeden doktor Faust, ale cały naród niemiecki zaprzedał swą duszę diabłu, a tym diabłem jest Hitler.

 

Trwała seria wizyt w naszym dywizjonie. Któregoś dnia pojawił się w sztabie, a potem w bateriach oficer w czapce o niebieskim deklu, jaką noszą enkawudyści. Był to naczelnik Wydziału Specjalnego pułku, starszy lejtnant Korob. Wydział Specjalny (Osobyj otdieł) pułku, dywizji czy innej jednostki wojskowej spełniał w niej rolę komórki kontrwywiadu a także ekspozytury NKWD i NKGB (Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego, poprzednika KGB). Może to co napisałem nie jest ścisłe, ale powiązania służbowe i kompetencje tej instytucji z innymi „bratnimi” organami były i pozostają dla mnie – a sądzę, że i dla innych – niejasne. Myślę nawet, że były celowo zaciemniane, podobnie jak w Niemczech hitlerowskich. Podczas wojny Wydział Specjalny przemianowano na „Smiersz”, co było skrótem od słów „smiert' szpionam”, a brzmiało groźnie jak śmierć. Z czasem smierszowców przemundurowano, każąc im nosić mundury i dystynkcje jednostki, w której służyli. Nie muszę chyba dodawać, że bano się ich i nienawidzono z całego serca. W stołówce oficerskiej komandirzy nigdy nie siadali z nimi przy jednym stoliku.

Korob miał niewieści typ urody. Gładka, ładniutka buzia, na czole loczek, delikatne, wypielęgnowane ręce. Prawie stale się uśmiechał, ale ten uśmiech – jakby przylepiony do jego twarzy – był nieszczery, wymuszony. Przesadnie grzeczny, lubił używać zdrobniałych słów i udawać miłego, skromnego człowieka, ale czuło się, że zna siłę instytucji, którą reprezentował.

– Patrz, jaki jestem dobry i miły – zdawała się mówić jego gładka gęba – ale wiedz, że mogę cię zetrzeć na proch.

Szczególnie miły stawał się w stosunku do tego, kto z jakichś powodów podpadł, z kim miał odbyć urzędową rozmowę, komu miał udzielić napomnienia czy ostrzeżenia. Zwracał się wtedy do niego per „moj drug”, gdy domniemana wina była większa – „moj drużok”, w szczególnie drastycznych przypadkach – „moj drużoczek”, nieraz nawet po imieniu.

Wydział Specjalny pułku – jak się można było zorientować – był instytucją liczącą bardzo niewiele osób. My, jak i wojskowi innych jednostek, znaliśmy jedynie Koroba. Mając do pomocy tak nieliczną obsadę Korob rozporządzał jednocześnie dużą siatką nieetatowych współpracowników, donosicieli zwerbowanych spośród nas samych. Nie było baterii, gdzie by nie było przynajmniej jednego tajnego współpracownika "Smierszu". Odwiedzając jakąś jednostkę Korob wzywał zwykle na rozmowę kilka osób, każdą oddzielnie, a wśród nich swego informatora. Z czasem rozpracowaliśmy niektórych z nich. Ku memu zdziwieniu okazał się nim Czerepanow, młody siedemnastoletni żołnierz z Kubania, zmobilizowany po oswobodzeniu od Niemców Kraju Krasnodarskiego. Donosicielem był także szofer Ałławerdijew, przydzielony do nas z baterii automobilowej, w której przedtem służyłem. Znacznie później, gdy nasza bateria stacjonowała w Czarnym Mieście – przemysłowej dzielnicy Baku, sam zdemaskował się jeszcze jeden szpicel, nasz starszyna. Na imię miał Iwan, nazwiska jego już nie pamiętam. Był to ogromny mężczyzna o ponurej twarzy, z lekka się garbiący. Moim kolegom przypominał małpę, mnie – cerbera z obozu NKWD w Tambowie, który prowadził nas nocą na przesłuchania. Nieszczęśliwi byli ci, którzy nocowali z nim w jednym pomieszczeniu, bo nie tylko chrapał, ale jeszcze nogi mu śmierdziały tak, że trudno było wytrzymać. Otóż Iwan kiedyś zgubił kartkę papieru, na której miał zanotowane, ile koszul i kalesonów oddał do pralni. Znalazca chciał mu już ją zwrócić, gdy wtem zauważył na drugiej stronie coś, co przykłuło jego uwagę. Była to zanotowana przez starszynę dyspozycja o niedwuznacznym charakterze: „Dowiedzieć się, co robił i jak się zachowywał na terytorium okupowanym X. Wybadać, czym się zajmował przed wojną Y. Wyjaśnić, jakie ma poglądy polityczne Z. Zdobyć zaufanie W i skłonić go do szczerych zwierzeń”". Notatkę tę pokazano kilku kolegom i spalono, starszyna nie pytał oczywiście, czy ktoś znalazł spis oddanej do prania bielizny, miał potem duże kłopoty z jej odebraniem. Sądzę, że i Korob musiał go porządnie ochrzanić, gdy doszło do niego, co się stało z jego poleceniami. Stały się one zresztą już nieaktualne – wymienieni na karteluszku koledzy zostali natychmiast ostrzeżeni.

Zdumiewało mnie to, że Korob zwracał się do wielu z nas po nazwisku, nieraz po imieniu, wyglądało to tak, jakby znał co najmniej połowę naszej baterii. A przecież bywał nie tylko u nas. Pułk miał pięć dywizjonów średniego kalibru po pięć baterii każdy, dywizjon MZA, stacje radarowe, wielkie zaplecze itd. Czyżby Korob miał genialną pamięć? Rzeczywiście, pamięć miał dobrą, zawodowo wyćwiczoną, ale – rzecz jasna – nie mógł pomieścić w niej co najmniej połowy składu osobowego pułku. Z czasem zrozumiałem, że jego pamięć działa tu jak pamięć szachisty rozgrywającego symultanę. Podchodząc do kolejnej szachownicy i rzucając na nią spojrzenie, rekonstruuje natychmiast w umyśle sytuację, przebieg dotychczasowej gry i swoje plany strategiczne i taktyczne. Ale niektóre osoby Korob pamiętał niezależnie od tego czy znajdował się w jednostce, w której służyli – to były osoby pod specjalnym nadzorem. Jak się niebawem domyśliłem, należałem do nich i ja. Kiedyś przechodząc koło mnie, zagadnął mnie mile się uśmiechając:

– Witam, przyjacielu. Co u was? Co to się stało z waszą legitymacją komsomolską i innymi dokumentami?

– Zginęły mi.

– O tym i my wiemy, a co będzie dalej?

– Nie wiem, może je ktoś odnajdzie i zwróci.

– Słabe nadzieje, ale muszę wam powiedzieć, że i my się interesujemy i to bardzo, waszymi dokumentami. Może nam się uda je znaleźć.

– Będę wam bardzo wdzięczny, towarzyszu starszy lejtnancie.

– Tak, tak, ciekawa sprawa – powiedział na zakończenie naszej rozmowy Korob, patrząc mi jakoś badawczo w oczy. – Ciekawa.

 

I nareszcie miła wizyta. Przyjechał kinomechanik, rozwożący po dywizjonach i bateriach filmy. Pomaszerowaliśmy do stołówki, gdzie miał być wyświetlony film „Moja miłość”. A tu niespodzianka, za kierownicą samochodu, który wozi aparaturę i filmy, siedzi Dina Odryńska! Bardzo ucieszyliśmy się ze spotkania. Dina opowiedziała mi wszystkie nowości z baterii automobilowej i – chociaż widziała „Moją Miłość” już kilka razy – obejrzała ją ze mną jeszcze raz. Odtąd zaczęliśmy ze sobą regularnie korespondować a „Kinopieriedwiżka” jakoś częściej pojawiała się w naszym dywizjonie.

 

Naszego partorga Sztanienkę przeniesiono do innego pułku. Na jego miejsce przyszedł kapitan, Białorus, w cywilu sędzia. Miał dziwnie niesymetryczną twarz i minę smutnego, skrzywdzonego dziecka. Okazał się człowiekiem porządnym, dobrym i sprawiedliwym. Zdobył sobie sympatię całego dywizjonu. Nie nazywano go po nazwisku, jakoś wszyscy mówili o nim „Partorg” i chyba dlatego nie pamiętam, jak się nazywał. Jest to drugi i ostatni z oficerów politycznych, którego mile wspominam.

 

Przyszedł rozkaz usunięcia z obsługi dział kobiet. My mieliśmy w działonie dwie, poszły pracować do kuchni, a jedna z nich, Ziemcowa, została główną kucharką dywizjonu. Na ich miejsce otrzymaliśmy dwóch młodych żołnierzy niedawno zmobilizowanych, Tkaczenkę i Lieskowskiego. Obaj pochodzili z Kubania, z terenów oswobodzonych od Niemców. Byli rówieśnikami, urodzonymi w 1926 roku. Przed powołaniem do wojska Lieskowski mieszkał w Krasnodarze, Tkaczenko – w stanicy kozackiej. W chwili przybycia do nas byli jeszcze zupełnymi dzieciakami. W parę dni po ich pospiesznym przeszkoleniu ogłoszono w nocy alarm bojowy. W naszym plutonie zaczął bić wściekle dzwon, rzuciliśmy się do dział, a tu nie ma Lieskowskiego i Tkaczenki. Pobiegłem po nich, spali w najlepsze i z trudem udało mi się ich obudzić.

– Alarm – wrzeszczałem jak opętany. – Alarm, alarm bojowy!

Wreszcie chłopcy obudzili się i skoczyli na nogi.

– Co się stało? – pytali nieprzytomnie.

– Alarm, niemieckie samoloty lecą w kierunku Baku.

– O Boże – zawołali – co to teraz będzie?

Jeszcze niezupełnie rozbudzeni objęli się i gorzko zapłakali. Zrobiło mi się strasznie żal tych dzieciaków. Po kilku dniach sami się śmiali z tej nocnej przygody, a po jakimś czasie stali się świetnymi artylerzystami.

 

Ledwie skończyliśmy budowę naszego pomieszczenia mieszkalnego, gdy otrzymaliśmy rozkaz z dywizjonu: pluton Pierierwina przenosi się na inną „toczkę”, na dach gmachu NKWD Azerbejdżanu. Z dowódcą dywizjonu oraz kilkoma oficerami jego sztabu i Rumiancewem pojechaliśmy rozejrzeć się w sytuacji. Gmach Komisariatu Ludowego Spraw Wewnętrznych Azerbejdżańskiej SRR stał w centrum miasta. Był to bardzo wysoki budynek, nowoczesny, trochę przypominający mi wysokościowiec „Prudentialu” na placu Napoleona w Warszawie. Działa postanowiono wciągnąć na dach za pomocą kołowrotu i bloków, co było trudnym przedsięwzięciem. Nazajutrz przywieźliśmy odpowiednie przyrządy i zaczęliśmy prace przygotowawcze. Kapitan Orioł cieszył się, że działa będą na dużej wysokości i będą miały praktycznie całe niebo pod obstrzałem. Nam pozycja podobała się o tyle, że była daleko od dywizjonu i zapewniała dużą samodzielność, a do tego jeszcze obok gmachu był stadion piłkarski, można więc będzie oglądać z góry mecze. Zdawaliśmy sobie jednak dobrze sprawę z tego, co nas czeka w przypadku ewentualnego nalotu, chociaż prawdopodobieństwo jego wydawało się niewielkie, bo Niemcy byli odepchnięci już dość daleko na zachód. Za to enkawudyści byli bardzo niezadowoleni z naszego przybycia – z ich wypowiedzi wynikało, że boją się, iż nasza obecność na dachu ich budynku może ściągnąć na nich w razie nalotu niemieckie bomby. Twierdzili, że dach nie wytrzyma ciężaru dział zsumowanego z siłą odrzutu, zwłaszcza przy dużych kątach nachylenia luf do horyzontu. Orioł odpowiedział im, że podeprzemy dach od strychu balami i następnego dnia od tego zaczęliśmy nasze prace. Potem umocowaliśmy na dachu potężne belki, do których przymocowano bloki. Szykowaliśmy się do wciągania dział, ale nie doszło jednak do tego – NKWD okazało się silniejsze od wojska, kazano nam się wynosić z budynku i cała nasza ciężka praca poszła na marne.

 

Po rozgromieniu grupy niemieckich wojsk pod Stalingradem Armia Czerwona przeprowadziła ofensywę zimową na wielkim teatrze wojennym od Kaukazu do Wielkich Łuk. Niemcy zostali odrzuceni od Wołgi i Tereku o 600-700 km, oswobodzono Kaukaz Północny i znaczną część Kubania, Woroszyłowgrad, Rostow, Kursk, Charków, przerwano blokadę Leningradu. W połowie lutego impet ofensywy radzieckiej wygasł i Niemcy, zgromadziwszy pokaźne siły – w tym przede wszystkim pancerne – przeszli do przeciwnatarcia na lewobrzeżnej Ukrainie i w Donbasie. Armia Czerwona została ponownie odrzucona za Doniec i w połowie marca utraciła tak pechowy dla niej w tej wojnie Charków.

Latem 1941 roku Niemcy wraz z wojskami swych sojuszników przeprowadzili gigantyczną ofensywę na froncie od Morza Białego do Morza Czarnego. W rok później stać ich było na potężne natarcie, ale już tylko głównie na południu. Teraz i na to brakowało sił. Tym niemniej dowództwo hitlerowskie szykowało się do letniej ofensywy, wierząc w swą sezonową strategię „zima wasza – lato nasze”. Jako cel ataku wybrano odcinek frontu Orzeł-Kursk-Biełgorod. Zgromadzono tam potężne siły, zwłaszcza pancerne, Wehrmacht został wyposażony w nowe typy czołgów – „Tygrysy” i „Pantery” i działa samobieżne „Ferdinand”, ale i Rosjanie przygotowali się odpowiednio do przyszłej bitwy. Na Łuku Kurskim skoncentrowali ogromne siły, w tym także przede wszystkim pancerne, wyposażone głównie w czołgi T-34. Przygotowano oprócz tego głęboką linię obrony i zapewniono sobie – po raz pierwszy w tej wojnie – przewagę w powietrzu. Taka była z grubsza wyjściowa sytuacja do największej bitwy pancernej II Wojny Światowej.

5 lipca nad ranem Niemcy ruszyli do ataku. Ze skąpych komunikatów „Sowinformbiura” mogłem się domyślić, że na Łuku Kurskim dzieją się rzeczy wielkie. Jeśli nawet dane o stratach niemieckich były przesadzone, a o swoich zaniżone, to i tak łatwo można było dojść do wniosku, jakie rozmiary osiągnęło decydujące starcie lata 1943. Ofensywa niemiecka trwała tydzień. Sowieckiej obrony przerwać się nie udało, gdzieniegdzie tylko Rosjanie musieli się cofnąć na przygotowane pozycje obronne, nie dopuszczając jednak przeciwnika do wyjścia na szeroką przestrzeń operacyjną. Gdy Niemcy wyczerpali całkowicie swe zdolności ofensywne, Rosjanie przeszli do przeciwnatarcia, Było to 12 lipca, Armia Czerwona zaatakowała najpierw na wschód od Orła a potem na całym Łuku. 5 sierpnia oswobodzono Orzeł i Biełgorod i od tego dnia Armia Czerwona zaczęła posuwać się szybko na zachód.

Na Łuku Kurskim umarł niemiecki mit o sezonowej strategii – w 1943 roku Związkowi Radzieckiemu udało się po raz pierwszy w tej wojnie przeprowadzić wielką letnią ofensywę. Po wzięciu Orła i Biełgorodu po raz pierwszy działa w Moskwie oddały na cześć zwycięzców salwę honorową, a spiker radia moskiewskiego Lewitan odczytał rozkaz wodza naczelnego, w którym między innymi wymieniano nazwiska dowódców jednostek, które się przy wzięciu tych miast odznaczyły. Jednostkom tym nadano imiona orłowskich i biełgorodzkich. Od tego czasu weszło to w zwyczaj.

 

Na przełomie lipca i sierpnia przyszedł z pułku rozkaz: baterię starszego lejtnanta Rumiancewa przerzucić do Czarnego Miasta na obronę zakładów im. Dżaparidze. Podstawiono samochody, zwinęliśmy „majdan” i udaliśmy się na nowe pozycje.