XXI

 

koniec lipca 1943 – koniec stycznia 1944

 

Czarne Miasto stanowiło centrum przemysłowe Baku. Dokoła rozciągały się fabryki i zakłady przemysłu petrochemicznego. Ogień i dym, smród i kopeć, duszące wyziewy i sadza. Wszystko brudne i czarne, nazwa dzielnicy dobrze odpowiadała jej wyglądowi.

Zakłady im. Dżaparidze były prawdziwym gigantem przemysłowym. Zajmowały bardzo dużą powierzchnię przy samym wybrzeżu. Morze tu było brudne i pokryte grubą warstwą ropy. Nad zakładami dzień i noc stały czarne pióropusze dymu, tu i ówdzie wyrywały się w niebo języki ognia, powietrze było zanieczyszczone, niebo ponure a słońce zawsze pomarańczowe i dziwnie smutne. W zakładach tych wyrabiano głównie oleje i smary, tylko jeden oddział produkował wysokooktanową benzynę lotniczą. Zakłady – jak nam objaśniono – stanowiły jedną z pereł sowieckiej petrochemii i odgrywały kolosalną rolę w gospodarce ZSRR, w szczególności – oczywiście – w okresie wojny.

 

Kilka pierwszych dni zajęło nam przygotowanie pozycji, ustawienie dział, urządzenie punktu dowodzenia i punktów obserwacyjnych dla zwiadowców i wreszcie przeciągnięcie linii telefonicznej do sztabu dywizjonu, który znajdował się nadal w posiołku NZS, a więc bardzo daleko od nas. Na szczęście nie musieliśmy kopać sobie ziemianek ani budować żadnych pomieszczeń mieszkalnych – w zakładach było dość różnych budynków i sal, które można było w tym celu wykorzystać. Odstąpiono nam także jeden kocioł w kuchni i dano możliwość spożywania posiłków w sali zakładowej stołówki. Byliśmy więc teraz wśród cywilów i mogliśmy bliżej przyjrzeć się ich życiu. W zakładzie pracowały prawie wyłącznie kobiety i dzieci – młodzi chłopcy i dziewczęta. Odżywiali się gorzej niż nędznie, widziałem, jak część mizernego obiadu (składała się nań zupa, jakaś kasza i niewielka porcja chleba, wydawana na cały dzień) chowali do przyniesionych z domu menażek czy garnuszków i zabierali ze sobą. My w porównaniu z nimi jedliśmy jeszcze wcale nieźle. Jeszcze gorzej to wyglądało za mojego drugiego tam pobytu w końcu 1944 roku i na początku 1945. Pamiętam z tego czasu jedną szczególnie wynędzniałą kobiecinę w nieokreślonym wieku, prawdziwy szkielet pokryty skórą. Zabierała ze sobą do domu prawie wszystko co dostawała do jedzenia. Kiedyś zacząłem z nią rozmawiać. Była sprzątaczką, zarabiała nędzne grosze, ale jakoś jej starczało, póki nie wrócił z frontu jej syn. Był czołgistą, na froncie doznał ciężkiej kontuzji czaszki i został zdemobilizowany jako inwalida. Z trudem chodził i nie opuszczał mieszkania, oczywiście o pracy nie było mowy. Otrzymywała na niego bardzo niską rację żywnościową i musiała dokarmiać go ze swojej. Po tej rozmowie oddawałem jej codziennie połowę mojej obiadowej porcji chleba. Jej wdzięczność nie miała granic, zapraszała mnie do odwiedzenia jej i syna, ale nie mogłem się na to zdobyć.

 

W naszej baterii nastąpiły daleko idące zmiany. W ich wyniku znalazłem się w plutonie lejtnanta Majstrowa, zaś dowódcą mojego działonu został sierżant Adrajew, Kazach, człowiek prymitywny, trochę chytry, trochę złośliwy. Starał się jak mógł, ale nic mu się nie udawało i w działonie panował bałagan, a wyniki jakie osiągaliśmy w szkoleniu były gorzej niż mierne. Jako jego zastępca często udzielałem mu rad co i jak ma robić, niestety nie tylko nie słuchał moich wskazówek, lecz postępował zawsze na odwrót, do mnie zaś poczuł prawdziwą antypatię. Przez niedołęstwo Adrajewa sypały się na załogę naszego działka gromy gniewu Rumiancewa, co było tym smutniejsze, że skład działonu był bardzo dobry i mógłby osiągnąć doprawdy świetne wyniki.

Nasza armata stała blisko morza, drugie działo naszego plutonu – niedaleko bramy wejściowej do zakładów. Działa plutonu Pierierwina umieszczono w środku zakładów obok dwóch ogromnych zbiorników benzyny. W bezpośredniej bliskości tych armatek znajdował się punkt zwiadowczy. Zwiadowcami i telefonistami były niemal wyłącznie kobiety. Wyjątkiem był Achundow, Azerbejdżanin z Baku, postać bardzo popularna w naszym dywizjonie. W cywilu był nauczycielem języka i literatury azerbejdżańskiej. Malutki, chudy, czarny, znany z tego, że na wszystkich zajęciach spał i trzeba go było stale budzić. Bardzo często dostawał przepustki na miasto i nie bez kozery – jako mieszkaniec Baku miał w mieście szerokie kontakty, co przy jego fenomenalnych wręcz zdolnościach do handlu predestynowało go do roli „gławspeka” (żartobliwy skrót od słów „gławnyj spekulant”) naszej baterii, ba – całego dywizjonu. Wykorzystywali jego usługi w równej mierze oficerowie, co żołnierze i sierżanci. Chłopcy dawali mu do sprzedania na ogół cukier, zaoszczędzony ze swych racji, aby kupił im za to tytoń. Dziewczyny dawały często chleb, by go wymienić na jakiś ciuszek, mydło toaletowe czy puder. Achundow handlował wszystkim i nieźle na tym zarabiał. Był bardzo cwany i miał świetne podejście psychologiczne do swych kontrahentów. Sprzedający, zachwalając swój towar, podkreślają zwykle jego taniość – Achundow, czując się monopolistą, postępował wręcz na odwrót. Gdy poprosiłem go kiedyś o kupno mi papieru do pisania i ołówka, zrobił smutną minę i rzekł:

– Chętnie bym wam to załatwił, ale sumienie mi nie pozwala brać od was takiej kwoty. Papier i ołówki ostatnio bardzo podrożały, Nie, nie mogę wam tego dostarczyć.

Po takim wstępie każda wymieniona przez Achundowa suma wydawała mi się już niezbyt wygórowaną i pozostawało tylko przełamać opory jego tak wrażliwego sumienia i skłonić go do przeprowadzenia zaproponowanej transakcji.

Dowódcą plutonu łączności i zwiadu był lejtnant Mikołaj Arutiunow, wspaniały człowiek, z którym się z czasem bardzo zaprzyjaźniłem. Ormianin mieszkający stale w Tbilisi, z zawodu dziennikarz. Człowiek bardzo inteligentny, o dużym poczuciu humoru, dobry i uczynny. Poznał na Dżaparidze dziewczynę, Olgę Woronową, w której się zakochał i z którą się następnie ożenił. Arutiunow przyjaźnił się w tym czasie z dowódca mego plutonu Andriejem Majstrowem, miłym człowiekiem, niegłupim i dość inteligentnym, dobrym dowódcą, choć pod względem intelektualnym nie dorównującym Arutiunowowi.

Któregoś dnia Arutiunow powiedział mi coś niezwykłego – jego zwiadowczynie na mocy nakazu z góry musiały złożyć przysięgę, że nie przeoczą pojawienia się niemieckich samolotów i że w razie przeoczenia biorą na siebie wszystkie konsekwencje tego faktu z oddaniem ich pod sąd trybunału wojennego włącznie. Lejtnant nie komentował tego, ale było widać, że był tym zdziwiony i głęboko poruszony. Ja byłem nie mniej.

 

Wydarzył się bardzo smutny wypadek. Główny specjalista od remontu i konserwacji dział dywizjonu, technik-lejtnant, którego nazwiska nie pamiętam, jechał tramwajem do swojej narzeczonej. W tramwaju skradziono mu rewolwer „Nagan”. Stanął przed trybunałem i został skazany na dziesięć lat pozbawienia wolności z zamianą na batalion karny. Bardzo żałowaliśmy go, był człowiekiem niezwykle skromnym, porządnym, dobrym znawcą swojej specjalności. Z frontu nie napisał do nas ani razu. Arutiunow, który był z nim w bliskich stosunkach, odwiedził kilka razy jego narzeczoną, ale i ona żadnych wieści od niego nie miała. Skończyła się wojna, a on nie wrócił i słuch po nim zaginął.

 

Nasza bateria otrzymała kilka karabinów systemu „Mauser”. Pochodziły z Iranu, o czym mogły świadczyć wyryte na nich numery broni. Była to co prawda numeracja podana w dziesiętnym układzie pozycyjnym, ale cyfry różniły się od używanych przez nas, były literami arabskimi. Moi koledzy zmartwili się, że będą musieli uczyć się teraz oprócz „russkoj wintowki 1895/30” jeszcze „wintowki Mauser”, ja natomiast bardzo się ucieszyłem, znałem ją przecież jeszcze sprzed wojny z przysposobienia wojskowego i chociaż minęło już od tego czasu sporo lat, czułem, że będę z niej dobrze strzelał. Tak też się stało, podczas ćwiczeń na strzelnicy osiągnąłem bardzo dobre wyniki.

Wkrótce potem odbyły się w pułku zawody strzeleckie. Drużyną naszego dywizjonu opiekował się Rumiancew. Wstawił mnie do reprezentacji. Prosiłem go, żeby mnie nie wstawiał pierwszego dnia zawodów podczas strzelania z broni małokalibrowej, gdyż źle z niej strzelam. Niestety nie posłuchał mnie. Zawiodłem na całej linii. Rumiancew się wściekał, twierdząc, że zrobiłem mu na złość. Następnego dnia strzelaliśmy z broni wojskowej i tu pokazałem prawdziwa klasę. Na 100 m do tarczy i na 200 m do sylwetki w pozycji leżącej byłem zdecydowanie najlepszy. Nieźle mi też poszło przy strzelaniu w pozycji klęczącej, nieco za to gorzej w stojącej, bo tu obok pewności oka i ręki rolę gra jeszcze siła fizyczna. W sumie wyszedłem na jedno z pierwszych miejsc w pułku i Rumiancew nie posiadał się z radości, chwaląc mnie ponad miarę i wyrażając oficjalną „błagodarnost'”. Ja zaś byłem przekonany, o czym nie powiedziałem Rumiancewowi, że sukces swój zawdzięczam przynajmniej w połowie świetnemu „Mauserowi”, którego właściwości poznałem dobrze podczas ćwiczeń na strzelnicy.

Otrzymaliśmy nową broń – amerykańskie pistolety maszynowe „Thomson”, dobrze znane z amerykańskich filmów gangsterskich „Tomi”. Było ich tak dużo, że odtąd każdy żołnierz naszego dywizjonu – a zapewne i pułku – miał swą broń osobistą. Ja do swego „Tomi” tak się przyzwyczaiłem, że gdy odchodziłem z wojska rozstawałem się z nim jak z żywą istotą. Była to groźna broń, duży kaliber i ogromna szybkostrzelność – 720 wystrzałów na minutę. Był też groźny z innego powodu, co unaocznił nam wypadek, jaki zaszedł w Czemberkendzie. Żołnierz pełniący wartę zasnął na stojąco, „Thomson” wypadł mu z ręki i uderzył kolbą o ziemię. Siłą bezwładności ciężki zamek poszedł do tyłu, ale nie zaczepił się za odpowiedni „wihajster” i poszedł z powrotem, wpychając pocisk do lufy i powodując wystrzał. Pechowy wartownik zginął na miejscu, a w pułku pojawił się następujący wiersz:

                 Pistolet-pulemiot „Thomson”
                 Nie znajet, czto otdych i son.

 

23 sierpnia Armia Czerwona zdobyła Charków. Z tej okazji w naszej baterii – jak i w innych – zwołano wiec. Przyjechał z dywizjonu Zalcberg. Przed wiecem pogadał z kilkoma żołnierzami, także ze mną, prosząc o wygłoszenie krótkiego przemówienia. Palnąłem mówkę i dobrze mi poszło. Odtąd stałem się „etatowym” mówcą na tego rodzaju zajęciach, które się odbywały z okazji wzięcia większych miast. Ostatni raz przemawiałem na wiecu armijnym 30 kwietnia 1945 roku – tego dnia Armia Czerwona zajęła Berlin.

 

Pewnego ranka w końcu pierwszej dekady września lejtnant Arutiunow prowadził politinformację dla żołnierzy, którzy w tym czasie nie pełnili ostrego dyżuru przy działach, telefonach czy na punktach zwiadu (jedna trzecia Bakarmii była zawsze w stanie pogotowia bojowego numer 1, tzn. gotowa do natychmiastowego otwarcia ognia). Arutiunow robił to świetnie – zamiast nudnej gadaniny, którą raczyli nas zwykle oficerowie polityczni, prowadził z nami żywą rozmowę, w której każdy mógł się wypowiedzieć. W pewnym momencie ktoś z sierżantów powiedział, że słyszał, jakoby Włochy skapitulowały.

– Co mówicie? – ucieszył się Arutiunow. – To trzeba sprawdzić. Achundow…

Achundow przetarł wiecznie senne oczy i stanął na baczność, przekonany, że lejtnant zacznie go strofować za to, że śpi.

– Achundow. Zamiast spać polećcie na punkt dowodzenia i dowiedzcie się czy to prawda, że Włochy skapitulowały.

Po krótkim czasie Achundow wrócił, przyłożył rękę do furażerki i odraportował przepisowo:

– Towarzyszu lejtnancie, wasz rozkaz wykonałem, Włochy skapitulowały.

– Ho ho! – uśmiechnął się Arutiunow. – Nie miałem dotąd pojęcia co potrafię.

*

7 listopada. Rocznica Rewolucji Październikowej. Poprzedniego dnia oswobodzono stolicę Ukrainy, Kijów. Z rana zbiórka i uroczysty apel. Rumiancew czyta rozkaz dowództwa. Taki to a taki szeregowiec zostaje awansowany na jefrejtora, taki to jefrejtor na młodszego sierżanta, inny znów młodszy sierżant na sierżanta. Aż tu nagle:

– Szeregowemu Gleichgewichtowi B. A. nadaje się stopień młodszego sierżanta.

A więc skoczyłem od razu o dwa stopnie, rzecz raczej nietypowa.

Po południu, przyjechała Dina i przywiozła nam kino. Po filmie kolacja. Zestawiono razem stoły, a Rumiancew zaprosił Dinę i kinomechanika i posadził ich na honorowym miejscu razem z oficerami. Dostaliśmy duże porcje smacznej kaszy z amerykańską „tuszonką”, a oficerowie „pirożki”, tzn. paszteciki z grochem, kapustą i mięsem. Po kolacji podeszła do mnie Dina i cichaczem wsunęła mi do ręki kilka pasztecików. Daj jej Boże zdrowie.

 

27 listopada rozpoczęła się konferencja w Teheranie, a dzień wcześniej Stalin, w drodze na nią zatrzymał się w Baku. Dowiedzieliśmy się o tym już po rozpoczęciu konferencji. Powiedziano nam, że Stalin zwrócił uwagę na konieczność dalszego umacniania obrony przeciwlotniczej Baku. Chociaż więc obrona ta była i tak bardzo silna a wojska niemieckie coraz dalej od nas, wzięto się rączo do pracy. Ten ogromny wzrost ilościowy i jakościowy środków obrony Baku objaśniano między innymi pojawieniem się nowego bombowca niemieckiego dalekiego zasięgu Heinkel-177, no i stałą groźbą, jaką stwarzali dla Zakaukazia Turcy, którzy co prawda nie przystąpili do wojny, ale w tym okresie trzymali jeszcze z Niemcami.

Wówczas w Baku bardzo dobrze orientowałem się w sile obrony przeciwlotniczej tego miasta, potrafiłem nawet wymienić numery wszystkich pułków artylerii zenitowej. Dziś już nic z tego prawie nie pamiętam i nawet w przybliżeniu nie umiałbym powiedzieć, ile tych pułków było. W każdym razie było ich bardzo dużo a każdy miał 5 dywizjonów po 5 baterii średniego kalibru, z których każda miała po 4 działa. Do tego jeszcze każdy z tych pułków miał dywizjon MZA, a baterie średniego kalibru na ogół po jednym czterolufowym przeciwlotniczym karabinie maszynowym. Wszystko to uległo znacznemu zwiększeniu latem 1944, kiedy to pułki stały się brygadami i wprowadzono jeszcze dodatkowo dwa pułki małego kalibru. Oprócz tego w obronie Baku brały udział ciężkie działa na wyspie Nargin i pułk przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Ale to jeszcze nie wszystko. W pułkach były tzw. baterie SON (stancja orudijnoj nawodki) czyli stacje radarowe, wyposażone początkowo w radary angielskie, potem głównie amerykańskie. W skład Bakarmii wchodził także pułk WNOS (wozdusznowo nabludienija, opowieszczenija i swiazi – powietrznej obserwacji, przekazu wiadomości i łączności), zajmujący się obserwacją nieba i nasłuchem za pomocą specjalnych aparatów i mający swe punkty obserwacyjne również bardzo daleko od Baku (były połączone ze swą centralą kanałami telefonicznymi i radiowymi). Mieliśmy także pułk „kiełbaśników”, jak ich żartobliwie nazwano, to jest pułk balonów zaporowych oraz pułk reflektorów. No i wreszcie korpus lotniczy w składzie bodaj dwóch pułków, mających na wyposażeniu głównie angielskie myśliwce „Spitfire” i „Hurricane”.

Coraz częściej i coraz więcej mówiono o czujności. Powiedziano nam, że w sztabie Paulusa w Stalingradzie znaleziono mapę Baku z dokładną dyslokacją pozycji artylerii przeciwlotniczej. Odwiedził nas sędzia wojskowy, ten który przewodniczył na procesie Kaniwca. Opowiadał o różnych przypadkach szpiegostwa i sabotażu, zalecał nam szczególną czujność ze względu na znaczenie obiektu, którego bronimy. Do tego samego wzywał Korob, który odwiedzał nas ostatnio szczególnie często, czego wkrótce odkryliśmy przyczynę – oprócz spraw czysto zawodowych załatwiał tu sobie jeszcze za każdym razem beczkę pełną benzyny. Kto by tam odmówił oficerowi „Smiersza”.

Częstym gościem baterii bywał także Tabakow. Awansował ostatnio na młodszego lejtnanta i był z tego okropnie dumny. Jego zainteresowanie jako komsorga dywizjonu naszą baterią było całkowicie zrozumiałe. Wkrótce jednak zauważyłem, że jego gorliwość ma jeszcze jedną przyczynę – w zakładach Dżaparidze pracowała bardzo ładna dziewczyna, Szura, przyjaciółka Oli, sympatii Arutiunowa. Tabakow nawiązał z nią romans. Kiedyś po tańcach w klubie siedzieliśmy wszyscy razem i Szura zaczęła kaprysić, pytając Tabakowa, co z nimi będzie.

– Jak to co, ożenię się z tobą.

Rozzłościło mnie to gadanie Tabakowa i wypaliłem:

– Jak się z nią ożenicie, skoro jesteście już żonaci?

– Po wojnie wezmę rozwód z żoną i ożenię się z Szuroczką – odparł spokojnie Tabakow.

Na Szurce ta wiadomość nie zrobiła wrażenia, o tym, że jej ukochany ma żonę wiedziała od dawna. Wkrótce zaszła w ciążę i urodziła młodszemu lejtnantowi ślicznego bobasa.

 

W naszym działonie sprawy szły coraz gorzej. Adrajew okazał się tępym zupakiem, hołdującym przedpotopowym metodom szkolenia żołnierzy. Jego ulubionym zajęciem było ćwiczenie z nami sprowadzania armaty na przemian do pozycji bojowej l marszowej. Ze stoperem w ręku mierzył czas wykonania tych czynności. Na początku szło nam to zawsze trochę opornie, ale po kilku próbach osiągaliśmy wymagane regulaminem 25 sekund przy rozkazie „orudije k boju” i 30 sekund – przy „orudije otboj”. Zdawałoby się, że na tym trzeba poprzestać, ale gdzie tam. Adrajew powtarzał te czynności dalej. Oczywiście zmęczenie zaczynało się nam dawać we znaki i czasy stawały się coraz gorsze. Tłumaczyliśmy to naszemu komandirowi, ale on nie chciał nas słuchać, uważając, że robimy mu na złość. Zaniedbywał za to inne zajęcia, chyba dlatego, że sam niewiele umiał. Rumiancew zauważył, że źle dzieje się w naszym działonie, co nie mogło go nie niepokoić wobec zbliżającej się inspekcji dywizjonowej i ostrego strzelania na poligonie.

 

Którejś nocy obudził mnie Adrajew.

– Ubierajcie się szybko i chodźcie ze mną. Rumiancew was wzywa.

– O co chodzi? – spytałem wściekły, że mnie budzą.

Sami zobaczycie – powiedział jakoś niewesoło.

W pokoju, do którego weszliśmy, obywała się narada. Oprócz Rumiancewa byli tu dowódcy plutonów Arutiunow, Majstrow i Pierierwin oraz dowódcy działonów i drużyn łączności i zwiadu.

Zameldowałem swoje przybycie dowódcy baterii. Od razu zauważyłem, że jest wściekły.

– Gleichgewicht! – ryknął na całe gardło. – Od jutra obejmujecie dowództwo działonu. Dość mam tego durnia. Adrajew! Zdajcie jutro młodszemu sierżantowi działo, ludzi, amunicję i w ogóle wszystko. Zostajecie numerem siódmym. A wy Gleichgewicht ganiajcie tego niegodziwca tak, żeby siedem potów na nim wystąpiło. Zostańcie młodszy sierżancie na naradzie, a Adrajew niech się wynosi!

Nazajutrz przejąłem działo i działon. Trudno opisać radość moich kolegów, gdy dowiedzieli się, co zaszło. I ja odczuwałem pewne zadowolenie, cóż, jest to rzecz ludzka.

Zwrócił się do mnie sierżant Adrajew i poprosił, żebym go jednak za bardzo nie „ganiał”, bo przyzwyczaił się już do tego, że był dowódcą i żebym nie mścił się za jego stosunek do mnie. Odpowiedziałem mu, że może być co do tego spokojny i dotrzymałem słowa.

Mój działon wyróżniał się tym, że miał największa średnią wieku w dywizjonie – nie było w nim ani jednego młodzika z ostatniego poboru. Był wielonarodowy: z siedmiu jego żołnierzy pamiętam do dziś sześciu. Trzej z nich to Rosjanie – Gusiew, najstarszy z nas wiekiem, odznaczał się dobrocią, wewnętrznym spokojem i sumiennością. Miał muskulaturę atlety, ale nie był człowiekiem zdrowym, dolegało mu serce; Chworostow, wiecznie z wszystkiego niezadowolony, rdzawy blondyn o zielonych oczach, przypominający kota; Gilow, Sybirak, silny, zaradny, bardzo ograniczony, służbista szanujący „naczalstwo”. Kiedyś, jeszcze w Saljanskich Kazarmach, czyściliśmy z rana działo. Przechodzili koło nas jacyś wojskowi tylko w bryczesach i butach, szli się umyć. Gilow stanął na baczność jakby kij połknął i zasalutował.

– Czego salutujesz? – spytałem go. – Faceci są tylko w spodniach, nie wiadomo, jaki mają stopień.

– To oficerowie – odpowiedział z szacunkiem Gilow. – Spostrzegłem na ich spodniach czerwoną wypustkę.

Podczas dyżurów przy działach Gilow lubił opowiadać niestworzone historie o wiedźmach, czarownicach, ludziach o dwóch sercach, odznaczających się niezwykłą siłą itp. Wszystko to wydarzało się gdzieś na Syberii, zwykle w wiosce Gilowa bądź w sąsiedniej. Gilow święcie w to wierzył. Był o rok starszy ode mnie, do wojska wzięto go w 1937 roku, służył już więc sześć lat i został w wojsku jeszcze potem, jak ja się zdemobilizowałem. Przed samym poborem ożenił się i ledwie zdążył przeżyć ze swą wybranką miodowy miesiąc. Gilow był w 1939 roku na Ukrainie Zachodniej i opowiadał nam, że Polacy truli czerwonoarmistów, zapraszając ich w gości i że fryzjerzy podrzynali sowieckim żołnierzom gardła (pisałem o tym w swych wspomnieniach z Łucka).

Trzej „nacmieni” w moim dywizjonie to znany już nam Kazach Adrajew, Baszkir Chakimow i Gabunija, narodowości abchaskiej. Baszkiria jest republiką autonomiczną, wchodzącą w skład Rosyjskiej Federacji. Jej stolica Ufa leży nad rzeką Białą, mniej więcej w połowie drogi między Kujbyszewem i Czelabińskiem. Chakimow został moim zastępcą. Był to człowiek o jakieś sześć lat starszy ode mnie, miał okrągłą jak księżyc w pełni twarz i skośne oczka. Źle mówił po rosyjsku. Starał się jak mógł i był bardzo dobrym żołnierzem.

Konstantin Gabunija był moim rówieśnikiem. Miał maturę, a więc był człowiekiem „gramotnym”. Pochodził ze stolicy Abchazji, Suchumi. Jak wielu inteligentów, źle się czuł w wojsku, był złym żołnierzem, niezdyscyplinowanym, leniwym, wszystko krytykującym i wyśmiewającym. Nerwowy i porywczy, gdy wpadał w gniew, stawał się straszny. Zauważyłem, że tego rodzaju porywczość cechowała także wielu Gruzinów, skądinąd na ogół miłych, towarzyskich i dobrych ludzi. Gabunija nie cierpiał Chakimowa, a ten odpłacał mu pięknym za nadobne. Nie była to antypatia na tle narodowościowym, byli po prostu ludźmi o skrajnie odmiennych charakterach. Kiedyś, gdy Chakimow dociął Gabuniji, ten wpadł w szał i krzyknął: „chodź się bić”. Rzucili się na siebie i po chwili Chakimow przewrócił swego przeciwnika, schwycił go za nogi i postawił głową na ziemi. Oswobodziliśmy Kostię z tej niezbyt wygodnej pozycji, a koledzy śmieli się z niego:

– No co, dostałeś nauczkę?

– Ten drań walczył nie według reguł walki francuskiej – usprawiedliwiał swoją porażkę Gabunija.

No cóż, o walce francuskiej Chakimow zapewne nie słyszał, wątpię nawet czy wiedział, gdzie leży Francja.

Gabunija był interesującym rozmówcą, wiele wiedział i umiał ciekawie opowiadać. Dowiedziałem się od niego, że Abchazja jest republiką autonomiczną, położoną na terytorium Gruzji. Powiedział mi, że za jego życia wielokrotnie zmieniał się alfabet języka abchaskiego. Z początku pisali alfabetem arabskim, potem łacińskim, następnie gruzińskim, a teraz cyrylicą. Te zmiany odzwierciedlały zmiany w polityce partii i państwa radzieckiego. Z rozmów z Gabuniją wywnioskowałem, że jest zafascynowany Turcją i wszystkim co tureckie. Zrozumiałem to lepiej, gdy po jakimś czasie przeczytałem w „Prawdzie” duży artykuł „O abchaskich panturkistach”. Takie artykuły nie pojawiały się przypadkowo, a skutki ich były zawsze tragiczne.

 

W krótkim czasie udało mi się zaprowadzić w działonie porządek i osiągnąć z moimi chłopcami dobre wyniki. Na inspekcji wypadliśmy świetnie, a w strzelaniu na poligonie do samolotu (oczywiście tylko do rękawa, który samolot ciągnął) i do czołgu (tzn. do makiety czołgu ciągniętej przez traktor) zajęliśmy najwyższą lokatę w dywizjonie.

 

W ostatnim tygodniu grudnia wezwał mnie nagle do siebie Rumiancew.

– Macie się stawić natychmiast w dywizjonie, z rzeczami. Przekażcie dowództwo Chakimowowi i lećcie.

– Co się stało? – spytałem zaniepokojony tym niespodziewanym wezwaniem, do tego jeszcze z rzeczami.

– Nie wiem, to jest rozkaz dowódcy dywizjonu.

Pełen złych przeczuć jechałem elektryczką na NZS.

Zameldowałem swe przybycie dyżurnymu oficerowi. Kazał mi niezwłocznie zgłosić się do kapitana Orioła.

Orioł oczekiwał mnie z niecierpliwością.

– Nareszcie jesteście… Nie, nie tłumaczcie się, wiem, że to bardzo daleko, po prostu niecierpliwiłem się. Przed nami stoi zagadnienie ogromnej wagi, można powiedzieć zadanie bojowe. Otrzymujemy nowe działa, amerykańskie. Jedno już jest w dywizjonie. Niestety nie ma do nich instrukcji w języku rosyjskim, są jedynie amerykańskie. Przezbrojenie dywizjonu, a zapewne i dywizjonów MZA innych pułków, ma nastąpić w najbliższym czasie. Na instrukcję ze sztabu armii nie ma co czekać, musimy ją sami opracować, oczywiście na podstawie oryginalnej. Pomyślałem od razu, żeby wam zlecić tę sprawę. Czy znacie angielski?

– Nie, towarzyszu kapitanie.

– A niemiecki?

– Niemiecki znam.

– No to świetnie, przecież to wszystko jedno.

– Niestety to nie jest wszystko jedno.

– To nic. Dobrze znacie artylerię, instrukcje amerykańskie są bardzo przejrzyste, zawierają zdjęcie, rysunki, szkice. Do pomocy otrzymacie jefrejtor Astafiewą, która zna angielski, Szabalina – chłopak ma ukończone osiem klas i maszynistkę, obiecali ją dać ze sztabu pułku. Dostaniecie też słowniki – zwykły i wojskowy. Główny ciężar pracy spada oczywiście na was. To wy będziecie faktycznie tłumaczem, a właściwie autorem instrukcji. Ma być stosunkowo krótka i rzeczowa, powinna zawierać podstawowe dane o budowie działa i jego własnościach taktycznych a także opis obsługi. Daję wam na to tydzień, to niewiele, będziecie musieli pracować po całych dniach, a nieraz i nocami. Dużo zależy od tego, jak sobie zorganizujecie pracę. Stworzymy wam jak najlepsze warunki. Jeśli coś będzie nie tak, albo będziecie mieli jakieś prośby czy życzenia, zwracajcie się bezpośrednio do mnie. A teraz idźcie do starszyny, żeby was urządził. Do pracy przystąpicie jutro od wczesnego ranka. Będę z wami w stałym kontakcie. Pamiętajcie, że to jest sprawa wielkiej wagi, musimy możliwie w najkrótszym czasie osiągnąć gotowość bojową na nowych działach.

Starszyna urządził mi nocleg w ciepłej i przytulnej sypialni sierżantów. Nazajutrz skoro świt poszedłem do przeznaczonego dla naszego zespołu gabinetu, skąd wysiudano na tydzień urzędującego tam oficera sztabowego lejtnanta Maniewicza. Zastałem już Szabalina, Astafiewą – długą jak tyka, chudą, zupełnie pozbawioną damskich wypukłości, rudą jak wiewiórka osobę oraz maszynistkę, sekretarkę ze sztabu pułku, wysztafirowaną lalunię o pięknych dłoniach i prowokujących spojrzeniach. Zaraz też przyszedł Orioł i wziął mnie ze sobą.

– Popatrzcie – rzekł, ściągając pokrowiec ze stojącego na dziedzińcu działa.

Aż cmoknąłem z zachwytu na widok tego cuda techniki wojskowej.

– To jest 40-milimetrowe amerykańskie działo marki „Bofors” – powiedział Orioł. (Nie wiedzieliśmy, że „Bofors” to szwedzkie zakłady zbrojeniowe).

– Jaka jest jego szybkostrzelność? – zapytałem.

– 120 wystrzałów na minutę. Trochę wolniejsze od naszej emzetki, bo kaliber większy i pocisk cięższy.

– Ale tu przecież nie ma aparatury dla wprowadzania wejściowych danych – zawołałem ze zdziwieniem.

– Właśnie. To działo jest sterowane automatycznie przez przelicznik, dane zostają przekazane elektrycznie kablem, prąd dla działa i przelicznika wytwarza specjalny agregat prądotwórczy, napędzany przez silnik spalinowy. Zrozumiecie to, gdy zapoznacie się z amerykańską instrukcją. Za kilka dni urządzimy sobie z wami we dwójkę małą próbę. Mnie to demonstrowano już w sztabie armii.

Gdy wróciłem do mego gabinetu, zastałem tam lejtnanta Maniewicza z amerykańskimi instrukcjami, słownikami, papierem i kalką.

– Wygryźliście mnie stąd, Gleichgewicht – powiedział. – Ale wam dali sztab do pomocy!

– Dla tej roboty, którą mamy wykonać, raczej za mały.

– A co to za piękne dziewczę? – zapytał szeptem.

– To sekretarka ze sztabu pułku.

– Sekretarka, powiadacie. A ja bym raczej rzekł, sekretutka.

Maniewicz odznaczał się dużym poczuciem humoru i niezwykle ciętym językiem. Chyba dlatego był nielubiany przez „naczalstwo”. Występował w dywizjonowym zespole artystycznym, zwykle w skeczach, do których często sam pisał teksty. Znał masę dowcipów i znakomicie je opowiadał. Jego specjalnością były dowcipy o Żydach. Kiedyś tak to rozgniewało jednego oficera z Czemberkendu, Rosjanina, że oskarżył Maniewicza o antysemityzm. Maniewicza postawiono przed sądem honorowym oficerów pułku. Rozprawa trwała zaledwie kilka minut i skończyła się na ustaleniu personaliów oskarżonego. Maniewicz okazał się Żydem.

 

Wzięliśmy się ostro do roboty. Niestety, wypielęgnowane paluszki laluni nie potrafiły biegać z dostateczną prędkością po klawiaturze i stanęło na tym, że nie będę jej dyktował, lecz dawał do przepisania brudnopis. Miała z tym pewne trudności ze względu na wyjątkowo brzydki charakter mego pisma. Astafiewa rzeczywiście znała angielski, ale nie znała – i trudno się temu dziwić – terminów artyleryjskich w tym języku, ba, nie miała w ogóle zielonego pojęcia o artylerii. Pomocnym w tym był nam dobrze ułożony słownik terminów wojskowych (przy sposobności dowiedziałem się, jak bardzo różnią się od siebie terminy używane w armiach angielskiej, amerykańskiej, kanadyjskiej i australijskiej). Często w ogóle nie musiałem zaglądać do słownika, budowa zamka, automatyki i innych części armaty „Bofors” nie różniła się prawie zupełnie od budowy odpowiednich mechanizmów 37-milimetrowego działa radzieckiego (jak i innych tego rodzaju dział na świecie). Wystarczyło więc znaleźć odpowiednią nazwę na rysunku lub fotografii, aby wiedzieć o co chodzi.

Podziwialiśmy amerykańskie instrukcje. Były to pięknie wydane książki, drukowane na wspaniałym papierze, zaopatrzone w świetne rysunki i szkice oraz fotografie. Wszystko to było bajecznie kolorowe i po mistrzowsku wykonane. Orioł miał rację, gdy mówił, że są przejrzyste. Dzięki tej przejrzystości właśnie nasza praca posuwała się naprzód w szybkim tempie, co dawało nadzieję, że zakończymy ją w ciągu tygodnia. W porównaniu z amerykańskimi instrukcjami radzieckie robiły smutne wrażenie.

Bardzo pomocny okazał się Szabalin. Kopiował z oryginału rysunki i szkice i zaopatrywał je w rosyjskie nazwy, szukał w słowniku znaczenia terminów, robił korektę maszynopisu.

Późnym wieczorem przyszedł do nas Orioł.

– No jak idzie?

– Dobrze – odpowiedziałem i pokazałem, cośmy już zrobili.

– A gdzie nocujecie?

– W pokoju sierżantów.

Kapitan zwrócił się do Szabalina:

– Wezwijcie mi natychmiast starszynę.

Przyszedł starszyna.

– Dlaczego młodszy sierżant Gleichgewicht nocuje w pokoju sierżantów? Mówiłem przecież, żeby mu dać łóżko w sypialni oficerskiej.

– Tam nie ma wolnych miejsc.

– To przenieście kogoś z oficerów, na przykład lejtnanta Maniewicza, do dyżurki.

– Rozkaz, towarzyszu kapitanie.

– Jeszcze jedno, czy daliście młodszemu sierżantowi papierosy?

– Nie.

– Natychmiast wydać.

– Ja nie palę – wtrąciłem się.

– To nic, przydadzą się wam – odpowiedział Orioł, który oczywiście dobrze wiedział, że papierosy można bardzo korzystnie sprzedać na czarnym rynku.

 

Trudności w opracowaniu instrukcji wystąpiły dopiero, gdy zajęliśmy się przelicznikiem, to znaczy aparatem sterującym prowadzeniem ognia (w terminologi rosyjskiej skrótowo PUAZO – pribor uprawlienija artillerijsko-zenitnym ogniom). Warto poświęcić temu kilka słów. Osobliwością artylerii przeciwlotniczej jest strzelanie do szybko poruszającego się celu. Z tego powodu metody wyznaczania i podawania współrzędnych stosowane w artylerii naziemnej są tu bezużyteczne. Tymi metodami nie zdążono by nic zrobić, tym bardziej, że w czasie lotu pocisku samolot przebywa znaczny odcinek drogi. Dla skutecznego prowadzenia ognia potrzebna jest więc specjalna aparatura. W artylerii zenitowej średniego kalibru używano w tym celu właśnie owych PUAZO. Najczęściej używany wówczas w Armii Czerwonej PUAZO-3 był ogromnym aparatem, obsługiwanym przez kilka osób. Na podstawie wprowadzonych danych – optykę przelicznika kierowano na samolot i ustawiano na oko prędkość celu, a z dalmierza odległość do niego – PUAZO wypracowywał współrzędne potrzebne dla prowadzenia ognia i przekazywał je elektrycznie na coś w rodzaju zegarów na działach, gdzie obsługa armaty ustawiała na tej podstawie odpowiednio lufę. Natomiast radzieckie działa 37 mm – jak i działa podobnego typu innych państw – ze względu na specyfikę małego kalibru, nie miały przeliczników. Dane dla strzelania wprowadzało się bezpośrednio do celownika, który rozwiązywał – w pewnym sensie podobnie jak przelicznik – zadanie trafienia w cel. Tymczasem działa „Bofors-40” miały przelicznik, który do tego jeszcze sam, automatycznie, bez pomocy ludzi sterował działem, ustawiając lufę tak, aby wystrzelony pocisk trafił w cel.

Nie mając dotąd w ogóle do czynienia z przelicznikami musiałem mocno się wgryźć w te rzeczy, w czym dodatkową przeszkodą była nieznajomość angielskiego. Studiowałem to amerykańskie PUAZO na ogół nocą, gdy moi współpracownicy szli już spać. Teoria tego przelicznika – niewątpliwie trudna – zafascynowała mnie. Był on maszyną matematyczną, nie cyfrową wprawdzie – takich wtedy jeszcze nie było – lecz tak zwaną analogową. W nim bowiem symulowano proces poruszania się celu za pomocą innego procesu, matematycznie analogicznego do oryginału, co dawało możliwość przelicznikowi rozwiązywać zadanie trafienia pocisku w cel.

 

Któregoś ranka, gdy dopiero szarzało, przyszedł do mnie kapitan Orioł.

– Wstawajcie, póki ludzie śpią wypróbujemy z wami nowe działo.

Zrozumiałem intencję kapitana. Podwładni nie powinni wiedzieć, że ich dowódca czegoś nie umie, że czegoś się uczy.

Zdjęliśmy pokrowce z działa – z przelicznika ustawionego wcześniej na wysokim trójnogu i z tego, co krótko nazywaliśmy agregatem, a co było dużym silnikiem spalinowym połączonym z prądnicą (znajdowało się to w jednej obudowie, przypominającej nieco przód samochodu). Połączyliśmy specjalnymi kablami te trzy elementy jednej całości i pomagający nam w tych czynnościach technik działowy Abdułajew zapuścił silnik. Zajęliśmy z kapitanem miejsca przy celownikach optycznych PUAZO i zaczęliśmy nimi obracać, zmieniając jednocześnie kąt nachylenia celowników do horyzontu. Cuda! Ruchoma część działa wraz z lufą zaczęły dokładnie kopiować to, cośmy robili. Po pewnym czasie nabraliśmy wprawy i gdy na niebie pojawił się samolot, skierowaliśmy na niego celowniki, po czym prowadząc je za nim, wcisnęliśmy guziki automatycznego prowadzenia. Od tej chwili PUAZO sam już śledził ruch samolotu – my wprowadzaliśmy tylko nieznaczne poprawki, a lufa działa nie była skierowana już na cel, lecz tam, gdzie powinien był dosięgnąć go pocisk. Bawiliśmy się tak ze dwie godziny, ciesząc się jak małe dzieci. Na pewno nikt z nas nie miał w życiu tak wspaniałej zabawki.

 

Praca nad instrukcją przybliżała się do końca. Przeliczaliśmy z Szabalinem jardy, stopy i funty na miary metryczne. Było jasne, że otrzymane wyniki należało zaokrąglić, uważałem jednak, że nie mam prawa decydować o tym, jaka ma być dokładność tego zaokrąglenia. Postanowiłem więc liczyć wszystko do czwartego miejsca po przecinku i dołączyć wskazówkę dla tego, kto będzie sygnował instrukcję bądź opracuje jej ostateczną redakcję, jakie przybliżenie uważam za celowe.

Pod koniec mego pobytu w dywizjonie Orioł urządził szkolenie dla oficerów. W jego części teoretycznej wygłosiłem prelekcję dotyczącą budowy, danych taktycznych i działania armaty „Bofors-40”, przelicznika i agregatu. Potem Orioł przeprowadził zajęcia praktyczne z obsługi działa. Okazało się przy tym, że doprowadzenie go do pozycji bojowej, a także marszowej, jest o wiele trudniejsze niż działa radzieckiego. Siedem osób nie mogło sobie z tym poradzić i postanowiono, że w przyszłości czynności te będzie wykonywał cały pluton, z początku na jednym działku, potem na drugim. W czasie tych ćwiczeń w dywizjonie doszło do bardzo przykrego wypadku, w wyniku nieumiejętnego obchodzenia się z tzw. strzałą działa stracił palec felczer dywizjonu, Różyczka, jak go żartobliwie zwali żołnierze.

Wieczór 31 grudnia spędziliśmy pracując. Około jedenastej zwolniłem Astafiewą i Szabalina, a krótko przed północą maszynistkę. Włączyłem głośnik „kołchoźnika”. Zegar kremlowski wybił dwanaście razy po czym rozległ się po raz pierwszy nowy hymn Związku Radzieckiego. Stary – „Międzynarodówka” – stawał się odtąd hymnem partii. Melodia nowego hymnu była mi znana, pochodziła z pieśni Aleksandrowa „Hymn partii bolszewików”, której refren kończył się słowami „partija Lenina, partija Stalina, wielikaja partija bolszewików”. Ciekawe, że gdy słuchaliśmy jej z Juchimem Barabaszem kiedyś w Ostrogu, Juchim powiedział, że powinna być ona hymnem Związku Radzieckiego. Słowa nowego hymnu napisali Siergiej Michałkow i El-Registan. Z tymi słowami były potem wielkie kłopoty. Były one tak przepojone kultem Stalina, że po XX Zjeździe KPZR „wycofano je z obiegu” i przez bardzo wiele lat hymn ZSRR nie miał słów 1.

 

Po tygodniu pracy instrukcja była gotowa. Zaniosłem ją dowódcy dywizjonu. Był bardzo zadowolony i kazał starszynie wydać mi dodatkową rację oficerską – papierosy, kawałek amerykańskiej słoniny i dwa mydła toaletowe. To mydło schowałem i podarowałem na 8 marca Dinie. Wspominaliśmy to z nią dokładnie w dwadzieścia lat później, gdy 8 marca 1964 roku wróciłem do kraju z półrocznego pobytu na stażu naukowym w Moskwie i przywiozłem jej prezencie wspaniałe popielice jakuckie, model z Centralnego Domu Mody w Moskwie. Futro było piękne i świetnie uszyte. Dwa takie były eksponowane na pokazie mody, ja kupiłem jedno, a drugie… Piotr Jaroszewicz, ówczesny wicepremier PRL, potem premier, znany nam dobrze z kart naszej historii.

Orioł zapytał mnie, czy mam jeszcze jakieś życzenia.

– Jestem zmęczony i niewyspany, proszę o parę dni odpoczynku.

– Niestety, tej prośby spełnić nie mogę. Za kilka dni baterie otrzymają działa „Bofors”. Jesteście w tej chwili najlepszym w dywizjonie specjalistą w tej dziedzinie. Będziecie musieli przekazać swą wiedzę innym. Czeka was mnóstwo roboty. Odprawiajcie się natychmiast na Dżaparidze i od jutra przystępujecie do pracy. Zrobiliście kawał dobrej roboty i będziecie wymienieni w specjalnym rozkazie. Do widzenia.

Rozkaz był dla mnie dużą satysfakcją, ale sprawił mi jednocześnie przykrość. Nie byli w nim wspomniani moi współpracownicy, którzy tyle pracy włożyli w opracowanie instrukcji.

*

l znowu Dżaparidze. Czerń zakopconego nieba i szarzyzna żołnierskiego życia. Chłopcy z naszego działonu przywitali mnie radośnie, zwłaszcza Gabunija, któremu mój zastępca Chakimow w czasie ostatniego tygodnia dał się mocno we znaki. Minęło zaledwie kilka dni od chwili mego powrotu, gdy otrzymaliśmy działa „Bofors” wraz z przelicznikami i agregatami. Zaczęła się końska harówka – zdjęcie z pozycji starych armat wraz z pociskami, ustawienie nowych a także PUAZO i agregatów, rozmieszczenie pocisków w okopach i schowkach, a potem szkolenie żołnierzy i dowódców działonów, no i oczywiście dyżury operacyjne na działach. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, kazano wszystkim wkuwać nowy hymn Związku Sowieckiego, a Zalcberg, który nas często odwiedzał, urządzał z niego egzaminy i chóralne jego wykonania.

Niemal nazajutrz po otrzymaniu dział „Bofors” dostaliśmy do nich instrukcje. Było to moje opracowanie, przekazane drogą służbową przez kapitana Orioła do sztabu armii, powielone tam i rozesłane do wszystkich jednostek MZA. Instrukcja nie była przez nikogo sygnowana, nie zawierała niezbędnego „zatwierdzenia” itp., nie była więc właściwie dokumentem oficjalnym i działała na zasadzie „bryku”. Sztab armii nie uznał niestety za stosowne zaokrąglić przeliczonych na metryczne miar i wag, co było jawnym nonsensem i żołnierze musieli uczyć się ich z dokładnością do czwartego miejsca po przecinku. Klęli oczywiście na czym świat stoi.

Jako uznany „ekspert” od dział „Bofors-40” miałem teraz istny nawał pracy. Ale mój dowódca plutonu lejtnant Majstrów uznał widocznie, że tego jeszcze za mało i zaproponował mi, żebym go uczył tańczyć! Poszło mi to łatwo, gdyż Andriej tańczyć umiał, chodziło mu raczej o unowocześnienie jego stylu i poszerzenie repertuaru. Gdy o tym dowiedział się mój były dowódca lejtnant Pierierwin, zwrócił się do mnie z prośbą, abym i jego nauczył „zapadnych tancew”. Obiecał przy tym, że jeśli tego dokonam, stawia mi litr czerwonego wina. Z misiowatym Pierierwinem poszło mi znacznie trudniej, ale przecież nawet niedźwiedzia można nauczyć tej sztuki. Gdy zakończyliśmy „kurs nauki”, zaprosił mnie do siebie do pokoju i postawił na stole dwa litry wina. Zaprosił także swego nowego ulubieńca, dowódcę jednego z dział jego plutonu, Andronika Mnacekaniana. Kułagin przestał już być jego pupilem. Ten człowiek zmienił się nie do poznania. Gdzie jego dawny zapał? Gdzie podziało się całodobowe ganianie działonu z niekończącym się „ogoń”? Kułaginowi jakoś wszystko stało się obojętne. Podejrzewałem, że był to skutek jego romansu a pewną robotnicą z Dżaparidze, z wyglądu i zachowania, a zapewne i z charakteru prawdziwą dziwką.

 

Osobami najlepiej poinformowanymi w wojsku – przynajmniej podczas wojny – są telefonistki. Od nich to dowiedzieliśmy sia w sekrecie, że szykuje się duża „otprawka” żołnierzy naszego pułku, w tym i dywizjonu MZA, na front. I rzeczywiście, w parę dni po rozejściu się tej plotki część naszych kolegów, zresztą niewielka, otrzymała rozkaz stawienia się w Czemberkendzie z rzeczami. Klucz doboru owej grupy był łatwy do rozszyfrowania, odsyłano najgorszych żołnierzy. Z mego działonu odeszli Adrajew, Chworostow i Gabunija. Z żalem ich żegnałem, Gabunija dał mi adres swej matki. Kilka razy wymieniłem z nią listy, potem nasza korespondencja urwała się, a po wojnie nie otrzymałem od niej odpowiedzi na list i nie wiem, jakie były dalsze jego losy. O Chworostowie otrzymaliśmy smutne wieści, stracił obie nogi.

 

Zebranie baterii. Przewodniczy dowódca, obecny jest Zalcberg. Zwykła nasiadówka, odgórna krytyka i oddolna samokrytyka. Wtem pierwszy żywy głos w tej „dyskusji”, pada pytanie: dlaczego racje chleba są takie niskie, przecież nie najadamy się do syta? Odpowiedź na to pytanie wziął na siebie Zalcberg. Nie powiedział właściwie nic nowego, bo i cóż mógł powiedzieć? Już trzeci rok prowadzimy wojnę, mężczyźni są w wojsku, część terytorium kraju została okupowana, wiele kołchozów l sowchozów uległo zniszczeniu, brak maszyn rolniczych itd. Trudno się nie zgodzić z tym, argumenty są rzeczowe i słuszne. Aż tu nagle coś nowego:

– Narzekacie na skąpe racje żywnościowe. A czy wiecie, że amerykańscy żołnierze otrzymują dwa razy mniej chleba niż sowieccy?

Jedni z nas w to uwierzyli, inni – nie. A jednak była to prawda, a właściwie półprawda, czyli połowa prawdy, a więc całe kłamstwo. Amerykanie rzeczywiście dostawali dziennie połowę tej ilości chleba co my, ale co dostawali oni do tego jeszcze! Tego starszy lejtnant Zalcberg nam nie powiedział.

– Kto ma jeszcze pytania?

– Ja, szeregowy Czernow. – Dlaczego nie posyłają nas na front?

– A kto będzie bronił Baku? – odpowiada Rumiancew.

– Nie chodzi mi o to, żeby wszystkich nas stąd skierowali na front. Ale jest takie hasło; „Najlepszych ludzi na front”. A od nas wysłano ostatnio najgorszych.

– A który dowódca zechce się pozbyć swych najlepszych żołnierzy?

– W takim razie taki dowódca działa na szkodę naszego kraju.

– Głupstwa gadasz, Czernow. Zawsze tak było i będzie, że dowództwo armii swe najlepsze siły zostawia na koniec wojny, żeby je rzucić na szalę w rozstrzygającym momencie. Nie martw się, może i ty pojedziesz na front, któż by tego nie chciał? A zresztą czy tu nie jest front? Dla artylerzysty-zenitowca jest on wszędzie.

Czernow był rówieśnikiem i krajanem Lieskowskiego i Tkaczenki. Był dobrym żołnierzem, pojętnym i starannym, a do tego jeszcze miłym chłopcem. Jego wystąpienie nie było przypadkowe i brało się nie tylko z chęci wojowania na pierwszej linii, bardzo zresztą powszechnej wśród nas. Odzwierciedlało także jego poglądy, według których na froncie wojują Rosjanie, a na zapleczu pozostają „nacmieni” i Żydzi. Pogląd nie odosobniony i lansowany szczególnie już po wojnie. Gdy Czernowowi mówiono, że wśród nagrodzonych, na przykład wśród „Bohaterów Związku Radzieckiego”, są przedstawiciele wszystkich narodowości i – jak wskazywała statystyka – w liczbie odpowiadającej mniej więcej ich ilości w kraju, odpowiadał, że to dlatego, że wszędzie mają swoich ludzi.

 

Siedzieliśmy właśnie nocą na działach, gdy podszedł do mnie szeregowy Razinkow, niemłody już człowiek, który przyszedł do nas na miejsce Gabuniji. Przed kilkoma minutami poprosił mnie, żebym go na chwilę zwolnił z działa, teraz miał mi coś ważnego do zakomunikowania.

– Towarzyszu młodszy sierżancie. Chodźcie szybko ze mną. Ktoś jest w spiżarni, myślę, że złodziej.

Poszliśmy i nakryliśmy tam naszego technika działowego, sierżanta Abdułajewa. Zbladł jak płótno i z początku próbował się wykręcać, ale to mu się nie udało. Potem wziął mnie na stronę i próbował mnie przekupić. Gdy i to mu się nie powiodło, zaczął nas błagać, abyśmy ukręcili głowę sprawie, a on przysięga, że już nigdy niczego podobnego nie zrobi. I na to się nie zgodziłem. Kradzież zawsze jest czymś wstrętnym, ale okradanie z nędznych przydziałów swoich kolegów to czyn szczególnie podły. Nazajutrz z rana zameldowałem o wszystkim dowódcy baterii. Kazał posadzić Abdułajewa do paki (był nią bunkier, wybudowany w zakładach nad brzegiem morza w okresie, gdy przygotowywano obronę Baku), a potem postawić przed podoficerskim sądem honorowym naszego dywizjonu (użyłem tu słowa „podoficerski”, chociaż takiego korpusu de nomine w Armii Czerwonej nie było, nazywał się on korpusem sierżanckim).

Sąd, na który sprowadzono sierżantów z całego dywizjonu, odbył się w klubie zakładów Dżaparidze. W skład sądu wchodzą trzej podoficerowie dywizjonu, przewodniczący – mianowany na określony czas rozkazem dowódcy dywizjonu i dwaj ławnicy, mianowani na daną rozprawę. W posiedzeniu sądu honorowego nie na funkcji oskarżyciela ani obrońcy. Pytania może zadawać każdy obecny na sali, każdy też może występować z przemówieniem, robić uwagi itp., oczywiście po udzieleniu mu głosu przez przewodniczącego. Sąd honorowy nie może skazać na cokolwiek, może natomiast udzielić moralnej nagany lub wystąpić do dowódcy dywizjonu lub pułku o ukaranie winnego aresztem lub karnym przeniesieniem do innej jednostki (ale nie do batalionów karnych, to może uczynić tylko trybunał wojskowy); może także prosić dowództwo o oddanie winnego pod sąd.

Sąd uznał Abdułajewa winnym i wydał wyrok, w którym prosił dowódcę dywizjonu o ukaranie go aresztem. Nie odsiadka jednak była dla Abdułajewa najcięższym w całej tej sprawie przeżyciem, była nim bez wątpienia sama rozprawa. Krzyżowy ogień pytań, przed którym postawili go koledzy, ich gniewne, pełne ognia i pasji przemówienia, wszystko to wywarło na oskarżonym takie wrażenie, że aż się rozpłakał. Przyznał się do podrobienia kluczy do spiżarni i kilkakrotnego przywłaszczania sobie z niej niewielkiej – aby kradzież nie była zauważona – ilości produktów, które następnie sprzedawał.

Byłem głęboko przejęty rozprawą nad Abdułajewem. Silne wrażenie wywarły na mnie przemówienia kolegów, ich bezkompromisowość, potępienie nieuczciwości. Toteż, gdy w jakieś pół roku po tym incydencie za identyczne przewinienie, dokonane w innej baterii naszego dywizjonu, gdzie wtedy służył, stanął przed sądem honorowym Kułagin, spodziewałem się, że sala zareaguje podobnie. Gdzie tam, tym razem nikt nie zabrał głosu, nikt się jakoś nie oburzał, koledzy siedzieli i milczeli, jakby wody w gębę nabrali. Długo nie mogłem zrozumieć tak odmiennej reakcji społeczności sierżanckiej w tak podobnych sprawach. O co tu właściwie chodzi? Odpowiedź nasunęła mi się po przeanalizowaniu różnic, jakie dzieliły te dwie sprawy. Była tylko jedna, Kułagin był Rosjaninem, Abdułajew – Lezginem.

 

Rozpoczęły się kilkudniowe manewry. Brały w nich udział wszystkie jednostki Bakarmii. Bezustanny niemal dyżur na działach, ciągłe alarmy. Niektóre jednostki artylerii miały strzelać ostrą amunicją, my niestety nie. Drugiego dnia z rana nastąpił zmasowany nalot, oczywiście symulowany przez nasze lotnictwo. Pierwsze samoloty „wroga” nadleciały na maksymalnych wysokościach. Dzięki bardzo dobremu wzrokowi i łutowi szczęścia pierwszy je zauważyłem, nawet wcześniej od zwiadowców, wyposażonych w lornety. Dało to możliwość naszej baterii otwarcia ognia zaporowego – oczywiście pozorowanego – o wiele skuteczniejszego od prowadzonego częstokroć „na ślepo”. Gdy samoloty zniżyły się, mieliśmy je już na naszych PUAZO i mogliśmy dobrze wywiązać się z postawionego zadania.

Wieczorem znowu nadleciały samoloty i kilka baterii, specjalnie do tego wyznaczonych, otworzyło ogień, oczywiście nie w kierunku samolotów. Zaraz potem zobaczyliśmy na niebie kilka rakiet. Myśleliśmy, że to też wchodzi w program manewrów. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że te rakiety zostały wystrzelone z ziemi przez nieznanych osobników, zapewne szpiegów, którzy wzięli ostre strzelanie za symptom nalotu lotnictwa niemieckiego i dali mu w ten sposób odpowiednie sygnały. Ku memu wielkiemu zdziwieniu dowiedziałem się, że aresztowano mego kolegę z baterii parkowej, przemiłego Griszę Morkina. Ktoś zauważył, że jedną z rakiet wystrzelono jakoby z platformy ciężarówki, którą jechał przez miasto. Griszę przetrzymano jakiś czas, przesłuchano, a potem wypuszczono.

Po zakończeniu manewrów odbyło się ich drobiazgowe omówienie. Oprócz żołnierzy, sierżantów i oficerów baterii wzięli w nim udział przedstawiciele dowództwa dywizjonu. Sądząc z przemówień „naczalstwa”, w tym przede wszystkim dowódcy naszej baterii, wypadliśmy fatalnie. Krytykowano nas dosłownie za wszystko. Nic tylko źle, źle i jeszcze raz źle. Wyszliśmy na kompletnych durniów i nierobów. A przecież wiedzieliśmy, że sprawiliśmy się wcale dobrze, a wczesne zauważenie samolotów drugiego dnia – jedyna pozytywna rzecz, jaką zauważał Rumiancew – stawiało nas w rzędzie najlepszych baterii pułku. Ze zwieszoną głową wychodziłem po tym „praniu mózgów” z klubu.

– Coście tacy smutni? – spytał mnie Arutiunow.

– Za co nas tak krytykowano, przecież nie było aż tak źle?

– Naiwni jeszcze jesteście. To taka maniera w wojsku, zresztą nie tylko w wojsku. Krytyka i krytyka. To ma ponoć poprawić wszystko. Krytykowani jakoby lepiej pracują i więcej się starają, chcąc się poprawić.

– A czy zasłużona pochwała nie jest skuteczniejszym bodźcem do pracy niż niezasłużona krytyka?

– Macie rację, zgadzam się z wami. Ale spróbujcie to objaśnić Rumiancewowi czy Zalcbergowi, a nawet najrozumniejszemu z nich Oriołowi. Może zresztą w duszy ktoś z nich by się z wami zgodził, ale nie przyznałby się do tego. Wiecie, krytyka i samokrytyka… A do tego to jest wojsko, tu trzeba być stale niezadowolonym z podwładnych i wrzeszczeć na nich.

 

– Młodszy sierżant Gleichgewicht! – wołał ktoś wniebogłosy. – Natychmiast do dowódcy baterii!

Gdy wchodziłem do Rumiancewa, wychodził od niego ze zwieszoną głową lejtnant Arutiunow.

– Gleichgewicht, przekażecie natychmiast dowództwo waszemu zastępcy. Jutro będzie mianowany nowy dowódca waszego działonu. Za kwadrans macie się tu stawić z rzeczami i bronią osobistą. Otrzymacie rozkaz, co dalej robić.

Gdy za kwadrans wchodziłem do Rumiancewa, byłem bardzo zdenerwowany. Co to wszystko ma znaczyć?

– No tak – zaczął starszy lejtnant. – Odchodzicie od nas. Będziecie dowódcą działa w innej baterii naszego dywizjonu, na posiołku NZS, na którym przedtem stała nasza bateria. Dowództwo plutonu obejmie tam Arutiunow, pojedziecie razem z nim.

– Smutno mi jakoś, towarzyszu starszy lejtnancie.

– Smutno, a czego?

– Przyzwyczaiłem się do tej baterii, do was, któremu wiele zawdzięczam.

– Do mnie? – ze zdumieniem zapytał Rumiancew, który wiedział, że jest nielubiany. – A co mi właściwie zawdzięczacie?

– Wiele się w waszej baterii nauczyłem, także od was. Awansowałem w niej.

– No tak, niby prawda. Ale… czy wy przypadkiem nie wynosicie w plecaku instrukcji lub regulaminów, które są własnością baterii?

Były to wówczas rzeczy bezcenne i każdy komandir, duży czy mały chciał je mieć na własność.

– Nie, nie wynoszę.

– A jeśli was przeszukam?

– Proszę bardzo – odrzekłem oburzony.

– Nie, ja tylko żartowałem. Wierzę wam i nawet wam powiem, że też żałuję, że odchodzicie. Byliście… no jednym słowem nie ma czasu na gadanie. Zgłoście się natychmiast do Arutiunowa, Do widzenia.

Z mieszanymi uczuciami wychodziłem od mego dowódcy, właściwie już byłego dowódcy.

Arutiunow był jeszcze smutniejszy ode mnie.

– Rozumiem was, towarzyszu lejtnancie – powiedziałem. – Macie tu swoją dziewczynę.

– Tak, teraz nie będę już mógł tak często jej widywać. Jest jeszcze jedna przykra dla mnie rzecz. Co prawda kończyłem szkołę oficerską artylerii przeciwlotniczej, ale nigdy nie dowodziłem plutonem ogniowym. Nie jestem ogniowcem i nie znam się na tym, a już na amerykańskich działach kompletnie.

– Nauczycie się raz dwa.

– Nie wątpię, ale tymczasem cała nadzieja w was. Będziecie mi musieli pomóc.

– Zrobi się, towarzyszu lejtnancie.

Tak rozpoczęła się męska, żołnierska przyjaźń między mną a Mikołajem Arutiunowem, wspaniałym człowiekiem, którego często i ciepło wspominam.


1 Ciekawe, że obecnie jest hymnem Federacji Rosyjskiej. Nowe słowa napisał… tenże Siergiej Michałkow.