XXII

 

koniec stycznia 1944 – koniec maja 1944

 

Moje i Arutiunowa przybycie na osiedle NZS było następstwem roszady, jakiej dokonało dowództwo dywizjonu. Arutiunow przejął pluton ogniowy lejtnanta Karpowa, Karpow – pluton Pierierwina na Dżaparidze, Pierierwin – pluton łączności i zwiadu po Arutiunowie. Ja zamieniłem się miejscami z dowódcą działa z plutonu, którym dotąd dowodził Karpow.

Zgłosiliśmy się do dowódcy II baterii, bardzo miłego starszego lejtnanta, człowieka w średnim wieku, Ukraińca. Zaprowadził nas na pozycję Karpowa. Usytuowana ona była jakieś 300-400 m od zakładów wyrabiających wysokooktanową benzynę, ale z innej strony niż w swoim czasie pluton Pierierwina. Między zakładami a naszymi działami znajdowała się 22 bateria V dywizjonu średniego kalibru naszego pułku, uzbrojona w działa 85-milimetrowe (potem otrzymali amerykańskie armaty kalibru 90 mm sprzężone z amerykańskimi PUAZO bądź bezpośrednio z radarami). Z drugiej strony, jakieś kilkaset metrów od nas, znajdował się teren ogromnych zbiorników benzyny. Było ich bardzo wiele, zawierały zawsze około jednej trzeciej zapasów benzyny, nagromadzonych w Baku. Nasz pluton miał wielorakie zadania: obronę zakładów wyrabiających benzynę, obronę 22 baterii w razie ataku na nią samolotów na niskich wysokościach oraz obronę zbiorników. To ostatnie zadanie wypełniała także cała bateria małego kalibru innego pułku.

Lejtnant Karpow, od którego Arutiunow przejmował pozycję, uchodził za dowódcę nielubianego przez żołnierzy, ale za dobrego, zaradnego gospodarza. Rzeczywiście, jego pozycja była świetnie urządzona. Był z tego dumny, gdy ją nam przekazywał. Trzy ziemianki – dwie dla działonów, jedna dla dowódcy plutonu – były wzorowo zbudowane. Głębokie, pokryte kilkoma warstwami belek, stwarzały duży stopień bezpieczeństwa i pewne wygody dla ich mieszkańców. W ziemiankach dla żołnierzy były drewniane nary i w każdej stało po jednym składanym łóżku dla dowódcy działa.

– Skąd mieliście tyle belek i tyle drzewa na nary? – zdziwił się Arutiunow, nie przypuszczając, że wkrótce to samo pytanie zada jemu, Arutiunowowi, prokurator.

– Wykazałem w tym kierunku niezbędną inicjatywę – odpowiedział mrugając porozumiewawczo okiem Karpow.

Późnym wieczorem, po przekazaniu plutonu, Karpow z jednym z dowódców działonów opuścił pozycję, a my poszliśmy spać. Tego dnia nie mieliśmy nocnego dyżuru.

 

Nazajutrz z rana Arutiunow wezwał mnie do siebie. Opowiedział mi o niesamowitej przygodzie, którą miał w nocy. Gdy już na dobre zasnął, wydało mu się jakby przez sen, że w łóżku zrobiło się ciasno. Zaczął się kręcić, ale uczucie to nie opuszczało go. Był na tyle zmęczony, że nie mógł się obudzić i wszystko to działo się w jakimś nierealnym półśnie. Wtem poczuł, że przytula się do niego jakieś nagie ciało i czyjaś ręka wpełza mu pod koszulę. Przerażony zerwał się na nogi i to tak raptownie, że z jego łóżka wypadła… goła dziewczyna, Lejtnant zapalił światło, a dziewczę przerażone tym, że wlazło do łóżka kogoś innego niż przypuszczało, zebrało w popłochu swoje ciuchy i uciekło. Arutiunow ubrał się i wybiegł na pozycję.

– Wartownik! – krzyknął.

– Jestem.

– Skąd ta dziewczyna tutaj?

– Przyszła.

– A dlaczego puściliście ją?

– Działałem zgodnie z instrukcją.

– Zgodnie z instrukcją, jaką instrukcją?

– Instrukcją lejtnanta Karpowa. Jeśli przyjdzie na pozycję jakakolwiek kobieta, puszczać ją do ziemianki, ale tylko jedną. Jeśli przyjdzie w tym samym czasie druga, zatrzymywać i przepędzać.

Zaraz po rozmowie ze mną Arutiunow zarządził zbiórkę i ogłosił, że „instrukcja Karpowa” przestaje obowiązywać i że nikogo obcego na pozycję wpuszczać nie wolno.

Z rozmów z żołnierzami dowiedzieliśmy się, że w swojej ziemiance jej poprzedni gospodarz urządził sobie garsonierę, coś w rodzaju prywatnego burdeliku. Przychodziły do niego kobiety z posiołka NZS a także z sąsiedniej 22 baterii. Jej dowódca powiedział nam, że Karpow zdemoralizował mu kompletnie żeńską część jego jednostki i że jest szczęśliwy, że go wreszcie przeniesiono gdzie indziej.

Około południa Arutiunow, idąc za moją radą, zarządził alarm. Okazało się, że żołnierze nic nie umieją, co więcej, gdy padł rozkaz ładowania dział, okazało się, że działa są niezdolne do prowadzenia ognia. Karpow nie raczył usunąć z nich fabrycznego smaru!

– Gleichgewicht, wy rozumiecie co ten bałwan narobił?

– Rozumiem, w razie nalotu nie byłby w stanie otworzyć ognia.

– A nawet bez tego, w razie wizyty kogoś z dowódców poszedłby pod sąd.

Nie tylko przygotowanie bojowe, ale i dyscyplina w plutonie okazała się poniżej wszelkiej krytyki. Czekało nas mnóstwo roboty. Starałem się jak mogłem pomóc Arutiunowowi, był ze mnie bardzo zadowolony, natomiast denerwował go strasznie dowódca drugiego z dział, młodszy sierżant Borysenko, chłopak porządny i dobroduszny, ale niesłychanie flegmatyczny, zawsze zaspany, pozbawiony wszelkiej inicjatywy.

 

Próby zaprowadzenia porządku w plutonie, a zwłaszcza dyscypliny, napotykały na opór żołnierzy. Wkrótce po przybyciu na nowe miejsce miałem poważną scysję z jednym z nich. Rozkazałem Sukowowi, młodemu żołnierzowi, człowiekowi niezwykle prymitywnemu, pójść na wartę. Było dość zimno, wiał silny wiatr, w taką pogodę nikomu się nie chce wychodzić z ziemianki, ale służba jest służbą. Tymczasem Sukow odmówił wykonania rozkazu i to w obecności innych żołnierzy. Pamiętając tragiczne wydarzenie z Karginą nie chciałem go zmuszać do pójścia na wartę, ale z drugiej strony nie mogłem dopuścić do tak jaskrawego naruszenia dyscypliny. Wyznaczyłem więc innego wartownika, a Sukowa kazałem zamknąć na trzy godziny w składzie amunicji. Nie był to areszt – dowódca drużyny czy działonu nie ma prawa wyznaczać jako kary aresztu – ale pewnego rodzaju doraźny krok, mający na celu niedopuszczenie do kompletnago załamania dyscypliny w działonie.

W kilka dni po tym wydarzeniu odwiedził nasz pluton naczelnik Smierszu Korob. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się swym słodziutkim uśmiechem i rzekł milutkim głosikiem:

– Zdrawstwujtie drużok.

A więc nawet nie „drug” tylko „drużok”. Od razu zrozumiałem, że coś się święci.

– Jak tam młode życie płynie, drogi przyjacielu? – zapytał.

– Ano jakoś płynie.

– Czy wszystko w porządku?

– W jak największym.

– A do mnie doszły słuchy, że mieliście jakieś nieprzyjemności z waszym żołnierzem Sukowem.

– Istotnie miałem.

– A co to były za nieprzyjemności?

– Suków nie chciał pójść na wartę.

– Nie chciał pójść na wartę. Tak, to bardzo nieładnie. I coście wtedy zrobili?

Powiedziałem Korobowi, co zrobiłem, on oczywiście o wszystkim i tak już wiedział od swoich „oczu i uszu”.

– Źle postąpiliście, towarzyszu młodszy sierżancie, bardzo źle.

– Miałem do tego prawo zgodnie z regulaminem. Dowódca może wymusić wykonania rozkazu siłą lub przez użycie broni, ja do tego się nie posunąłem, ale naruszenia dyscypliny tolerować nie mogłem.

– Jakoś nie mogę was zrozumieć, przyjacielu.

– Nie możecie, bo nie jesteście oficerem liniowym.

Korob spurpurowiał, a ja zrozumiałem, że posunąłem się za daleko.

– Nie jestem oficerem liniowym? – spytał, a z jego twarzy znikł przyklejony do niej zwykle uśmiech. – A więc kim ja jestem wobec tego według was?

– Jesteście oficerem kontrwywiadu.

– A czy oficer kontrwywiadu to coś gorszego niż liniowy?

– Nie, tego nie powiedziałem i tak nie myślę. To coś innego niż liniowy.

– Więc wy uważacie, że wasz postępek to chęć utrzymania dyscypliny?

– Tak.

– A wiecie co, można na to patrzeć tak jak wy mówicie, a można inaczej, można na to patrzeć jako na chęć wywołania niezadowolenia w wojsku. I zapamiętajcie sobie, że jeśli kiedykolwiek jeszcze zastosujecie podobne kroki, to tak właśnie na to spojrzymy. Nie zapominajcie, przyjacielu, że ramiona dźwigni, którymi na was, właśnie na was możemy cisnąć są bardzo długie. Tak, tak miły przyjacielu.

Prawdziwe utrapienie miałem z innym żołnierzem. Nazywał się Antaszwili, był człowiekiem starszym o ładnych kilka lat ode mnie. Pochodził z Gruzji, w cywilu był kamasznikiem. Był absolutnie na wszystko obojętny i nic nie chciał robić. Kiedyś nakrzyczałem na niego, a on w odpowiedzi rzekł:

– Ty polski szpiegu.

Puściłem to mimo uszu, bo jak reagować na coś takiego.

Przy kolejnej swej wizycie w plutonie Korob był w stosunku do mnie jeszcze milszy.

– Zdrawstwujtie dorogoj drużok.

Znowu coś nie tak – pomyślałem sobie.

– Słyszałem, że mieliście jakąś scysję z Antaszwilim.

– Miałem, ale posłuchałem waszych rad i nie reagowałem zbyt ostro.

– Podobno Antaszwili nazwał was polskim szpiegiem.

– Nazwał.

– I wy nie zareagowaliście na to?

– A jak miałem reagować?

– Właśnie. Z Sukowem to pozwoliliście sobie na twardą reakcję, a w przypadku oskarżenia was o to, że jesteście polskim szpiegiem nie zareagowaliście. A przecież jest to poważne oskarżenie, bardzo poważne, a wyście jakoś się do tego nie ustosunkowali. Dziwne, bardzo dziwne, drogi przyjacielu.

Na tym rozmowa się skończyła. Z czasem dowiedziałem się, jakie są przyczyny takiego zachowania Antaszwilego. Przeżywał ciężki dramat. W czasie, gdy był w wojsku porzuciła go żona, znalazła sobie kogoś innego. Antaszwili bardzo ją kochał i głęboko to przeżył. Zmieniłem całkowicie swój stosunek do niego, a on odwzajemnił mi tym samym i zapanowała między nami przyjazna atmosfera.

 

W lutym temperatura spadła mniej więcej do zera, co przy wciąż wiejących wiatrach dokuczało nam i komplikowało życie. Skończył się mizerny przydział węgla, którym opalaliśmy nasze ziemianki. Zapanował w nich chłód i wilgoć nie do wytrzymania. Co tu robić? Zdawało się, że sytuacja jest bez wyjścia, ale od czego spryt rosyjskiego żołnierza, owa przysłowiowa „smiekałka”. Ktoś z naszych chłopców zauważył, że w osiedlu NZS znajduje się fabryka przerabiająca konopie i że na jej podwórzu leżą sterty pakuł. Ktoś inny wywąchał, że niedaleko od nas wyrabia się płyn, którym napełnia się butelki przeznaczone do rzucania w niemieckie czołgi (termin „koktajl Mołotowa” nie był w Związku Radzieckim znany) i że duże ilości takich butelek magazynuje się w zupełnie nie pilnowanej szopie. Wkrótce nasze ziemianki napełniły się pakułami i butelkami z owym płynem. Technika opalania była zadziwiająco prosta; pakuły nasączano cieczą, wkładano do „burżujki” – żeliwnego piecyka – i podpalano. Potem dokładano następne porcje itd. Wkrótce „burżujka” stawała się czerwona, potem niemal biała („koktajl” miał bardzo wysoką temperaturę palenia się). Wtedy przestawano dokładać i gdy pakuły się wypalały do końca, zatykano wylot rury sterczącej z ziemianki na zewnątrz. Nocą robił to zmieniający się wartownik.

Niespodziewanie wizytę złożył nam cywilny prokurator w otoczeniu dość licznej świty. Miał zezwolenie na obejrzenie naszych ziemianek.

– Skąd braliście belki i deski na budowę waszych ziemianek i nar? – zapytał Arutiunowa.

– Ja tego nie budowałem i nie wiem skąd je brano.

– A kto budował?

– Mój poprzednik na tej pozycji, lejtnant Karpow.

– Gdzie on jest w tej chwili?

– O, już dawno odprawiono go na front, nie mam pojęcia.

– Cała wasza pozycja jest zbudowana ze skradzionego materiału. Niedaleko stąd przechodzi bocznica kolejowa. Miano tam wymienić podkłady, zgromadzono dużą ilość belek, z nich właśnie zrobiony jest u was pułap. Te nary zrobiono z płotów zabezpieczających tory przed tworzeniem się zasp śnieżnych zimą.

Prokurator spisał obszerny protokół.

Zapytałem Arutiunowa, dlaczego wymienił nazwisko Karpowa, a nie jakieś fikcyjne.

– Łatwo stosunkowo jest ustalić czyjeś nazwisko, o wiele trudniej, zwłaszcza w wojsku, znaleźć miejsce jego pobytu. Gdybym podał inne nazwisko, mógłbym być złapany na kłamstwie, niech natomiast spróbują się dowiedzieć, gdzie w tej chwili jest Karpow.

Mój dowódca miał rację. Na odwiedzinach prokuratora sprawa dla nas i dywizjonu się skończyła.

 

Otrzymaliśmy z Tbilisi ze sztabu Frontu Zakaukaskiego instrukcję do dział „Bofors-40”, tym razem oficjalną, zatwierdzoną przez dowódcę artylerii frontu w stopniu generała-lejtnanta artylerii. Zacząłem czytać i ręce mi opadły. Tam wszystko niemal było inaczej niż u mnie. Inna waga armaty, inna waga pocisku, inny zasięg jego lotu, inna skuteczna strefa ognia. Co to ma znaczyć? Przecież przeliczałem jak należy dane na system metryczny, sprawdzałem rachunki, sprawdzał je Szabalin. Głowę bym dał za to, że nigdzie u umie nie ma błędu. A tu różnice z moimi obliczeniami i to ogromne. Pocisk waży chyba ze dwa razy tyle. No pal licho wagę pocisku czy działa, ale te różnice w danych taktycznych, przecież to zupełnie zmienia sposób prowadzenia ognia, taktykę walki. A jak ja wyglądam? Dureń, a może gorzej, sabotażysta. Zimno mi się zrobiło.

Z dywizjonu przyszedł rozkaz rozpoczęcia natychmiast szkolenia według nowej instrukcji. Żołnierze, którzy już się czegoś tam nauczyli i to i owo zapamiętali, musieli teraz zaczynać od nowa. Mieszali moje dane z tbiliskimi, klęli na czym świat stoi.

– Popatrz – mówił niejeden. – Ten Gleichgewicht to taki niby mądry, a okazał się w rzeczywistości głupi jak osioł. Jaki on tam student, liczyć nie umie.

Porozmawiałem o tym z Arutiunowem. Sądził, że to chyba ja mam rację, bo mi ufał i znał mnie z dobrej strony, ale mówił, żebym raczej siedział cicho, bo to jest jednak oficjalna instrukcja, zatwierdzona przez wysoki autorytet, cóż więc mogę zdziałać?

Dziwił mnie spokój, z jakim nową instrukcję przyjęło dowództwo dywizjonu. Była jedna, jest druga sprzeczna z tamtą, i nic. Uczymy się na nowo, jakby poprzedniej instrukcji nie było. Czekałem, że wezwie mnie na rozmowę dowódca dywizjonu, zażąda wyjaśnień, ale nikt ze mną o tym nie rozmawiał. Postanowiłem sam porozmawiać z Oriołem, ale pojechał na jakiś czas na kursy, potem były armijne ćwiczenia dla oficerów, podczas których – jak już pisałem – „zabłysnął”, potem odszedł na stanowisko dowódcze w nowo tworzonym pułku. Było to na początku wczesnej bakijskiej wiosny. Pełniącym obowiązki dowódcy dywizjonu został starszy lejtnant Trifonow, dotychczasowy szef sztabu, dureń i tępak jakich mało. Jedyne co umiał, to krzyczeć na podwładnych. Swe reprymendy i narzekania zaczynał zwykle od „dlaczego?”. Dlaczego to nie tak, dlaczego tamto nie siak itd. Po rosyjsku „poczemu?”. Rosjanie samogłoskę „o”, jeśli nie jest akcentowana, wymawiają prawie jak „a” (np. Maskwa). Trifonow wykazywał pod tym względem daleko idącą przesadę, wrzeszcząc stale i bez opamiętania „paaaczemu?” Z tym to Trifonowem postanowiłem pogadać o dziwnej, moim zdaniem instrukcji sztabu artylerii frontu i uczyniłem to przy pierwszej sposobności.

– Paaaczemu o to pytacie? – ryknął Trifonow, – Była jedna instrukcja, jest inna. Wtedy tamta była dobra, dziś ta jest dobra. Przyślą trzecią, będzie trzecia.

Zagadnąłem o to Rumiancewa, który został po Trifonowie szefem sztabu (dowódcą I baterii mianowano Majstrowa).

– Jest oficjalna instrukcja i musimy się do niej stosować – odpowiedział na moje pytanie.

– Tak, ale ja mogę gwarantować za wierność mego przekładu i przeliczenia miar i wag.

– To co, chcecie się sprzeczać z generałem-lejtnantem artylerii? Przecież to jest wojsko a nie klub dyskusyjny.

– Wystarczy zważyć pocisk aby się przekonać, kto ma rację.

– Nic nie będę ważył i nie zawracajcie mi głowy.

Przyszedł na naszą pozycję zastępca dowódcy dywizjonu starszy lejtnant Firsow. Człowiek ograniczony ale bardzo solidny, straszny pedant. To o nim opowiadano, że gdy spytał kiedyś żołnierza co jest na tylnej ściance przelicznika i ten odpowiedział, że skala, Pirsów zapytał, jaka skala. Żołnierz zaczął objaśniać na różne sposoby jaka to skala, ale Firsowa to nie zadawalało. Wreszcie sam powiedział; „Wyżej wymieniona skala”, tak bowiem w tym miejscu było napisane w instrukcji.

Zwróciłem się do niego:

– Która instrukcja zdaniem towarzysza starszego lejtnanta jest poprawna?

– Ta dowództwa artylerii frontu.

– Czyżby moja była zatem błędna?

– A czy wy uważacie, że jesteście mądrzejsi od dowódcy artylerii frontu? Kto jest mądrzejszy, generał-lejtnant czy młodszy sierżant?

– Ja nie twierdzę, że jestem mądrzejszy od generała, ale może w Tbilisi instrukcję opracowywał też jakiś młodszy sierżant i do tego głupszy ode mnie, przecież generał chyba sam tego nie robił, on tylko zatwierdzał.

– Kim byliście w cywilu?

– Studentem.

– To widać po was. Ale zapamiętajcie sobie, wojsko to nie uniwersytet. Tu się nie dyskutuje, tu rację ma zawsze przełożony i kropka.

Zauważyłem, że w naszym plutonie coraz częściej zaczai pojawiać się Korob. Nie mógł – rzecz jasna – nie wiedzieć o historii z instrukcją. Ku memu przerażeniu był w stosunku do mnie jeszcze słodszy, byłem już nie „drug” czy „drużok”, ale „drużoczek” a nawet „dorogoj drużoczok”. Zimno mi się robiło, tym bardziej, gdy zauważyłem, że ludzie zaczynają mnie unikać i wokół mnie tworzy się jakaś próżnia. Z trwogą oczekiwałem, co będzie dalej.

Trwało to dość długo, aż tu któregoś dnia, gdzieś chyba w połowie wiosny, nadeszła z Moskwy z Głównego Sztabu Artylerii instrukcje do dział „Bofors-40”, zatwierdzona przez dowódcę artylerii Armii Czerwonej, marszałka głównego artylerii Nikołaja Nikołajewicza Woronowa. Drżąc z emocji wziąłem się za jej czytanie, l cóż, niczym nie różniła się od mojej, oprócz tego tylko, że zaokrąglono w niej miary i wagi, co zresztą sugerowałem. Byłem szczęśliwy. Nie tylko uniknąłem wielkich nieprzyjemności, ale otrzymałem pełną satysfakcję. Z dywizjonu od razu przyszedł rozkaz aby zacząć się uczyć według nowej instrukcji, żołnierze znowu zaczęli kląć, bo zdążyli już wszystko z mojej zapomnieć, ale teraz nikt już z nich nie mówił, że jestem durniem. Ba, z przyjemnością usłyszałem kiedyś, przechodząc przez pozycję, jak jeden z nich mówił do drugiego: „A ten nasz młodszy sierżant to wcale nie taki głupi jak myśleliśmy”.

l znowu zjawił się na pozycji Korob. Zasalutowałem mu spokojnie, bez lęku.

– Zdrawstwujtie Gleichgewichtoczek moj drużoczek – rzekł słodko się uśmiechając i patrząc mi jakoś dziwnie w oczy.

Ze mną jest już całkiem źle – pomyślałem, jeszcze takiej formy ten obleśny typ nigdy nie użył. A Korob podszedł do mnie, podał mi rękę i rzekł:

– Dorogoj moj drużoczek. Mam do was prośbę, wielką prośbę, bardzo osobistą. Czy zechcecie ją spełnić?

Skóra mi ścierpła na karku. On zapewne ma zamiar namawiać mnie do współpracy. Słyszałem od innych, jak trudno się od tego wymigać.

– Zależy jaka to prośba, towarzyszu starszy lejtnancie.

– No właśnie, jakby to powiedzieć, jednym słowem, czy moglibyście nauczyć mnie zachodnich tańców? Podobno wy dobrze tańczycie.

– Z największą przyjemnością – odpowiedziałem, oddychając z ulgą. – Zaraz możemy zacząć, w dywizjonie jest gramofon.

Korob nie błyszczał talentem choreograficznym, ale był pilnym i sumiennym uczniem i po jakimś czasie opanował trudną sztukę tanga, fokstrota i czegoś tam jeszcze.

*

Pluton Arutiunowa stał się plutonem dobrym, zdyscyplinowanym, osiągającym wyniki zadowalające nawet bardzo wymagających dowódców. Kiedyś pod wieczór zjawił się na pozycji major Miszakow. Kazał Arutiunowowi ogłosić alarm, sprawdził naszą gotowość bojową i nawet nas pochwalił. Na artylerii prawie się nie znał, za to wiedział co nieco o łączności.

– Z czego składa się telefon? – spytał naszego telefonistę, jefrejtora Pugaczowa, człowieka koło pięćdziesiątki.

– Ze skrzynki, słuchawki i indukcji – odpowiedział zapytany.

– No to pokaż, gdzie w nim jest indukcja – powiedział Miszakow, z trudem tłumiąc śmiech.

Pugaczow rozebrał aparat, ale indukcji nie znalazł.

– Kiedyś nam to pokazywali, ale już zapomniałem – powiedział ze smutkiem.

 

Jak już pisałem, Arutiunow bardzo ciekawie prowadził zajęcia polityczne. Mnie zlecił prowadzenie politinformacji. Starałem się robić to jak mój dowódca plutonu i nawet mi się to udawało. Rozmawiałem z żołnierzami o sytuacji na froncie, o wydarzeniach w polityce między narodowej, czytałem im prasę. Ulubionym autorem żołnierzy był Ilia Erenburg, a jego artykuły w prasie, budziły zachwyt. Często też, gdy zaczynałem informację, pytano mnie, czy nie ma jakiegoś nowego artykułu Erenburga. Kiedyś na takiej informacji politycznej był partog dywizjonu, ów miły, porządny człowiek, o którym już wspomniałem. Zadawaliśmy na przemian z nim żołnierzom pytania, a oni odpowiadali na nie całkiem dobrze. Partog był zachwycony i powiedział mi o tym na osobności. Mówił też o tym na jakiejś odprawie w dywizjonie.

– W tym plutonie żołnierze są ludźmi politycznie oświeconymi, wiedzą, co się dzieje na świecie. Najbardziej podobało mi się, że zadają pytania, że chcą dyskutować, wzruszające było, jak ten jąkała Sytnikow, czerwieniąc się i krztusząc nie spoczął, póki nie wyłożył wszystkiego, co miał do powiedzenia.

Przyszedł to obejrzeć „z bliska” kiedyś Zalcberg. Był obecny na politinformacji, widać było, że mu się spodobała, ale nie pochwalił ani jednym słowem. Potem poszedł na pozycję i kazał mi pokazać swoje działo. Zajrzał do środka i z oburzeniem powiedział:

– Wasza armata jest w środku brudna, aż czarna z brudu.

– To nie brud, to smar grafitowy. Podczas strzelania w dziale powstaje bardzo silne tarcie jego mechanizmów. Te najbardziej narażone trzeba pokrywać smarem grafitowym, inny by tu nie wystarczył.

– Nie uczcie mnie, sam o tym wiem. Nie zwalnia to was jednak z obowiązku dbania o to, żeby ten smar grafitowy był czysty.

– Ale z natury rzeczy jest on czarny, przecież taki jest grafit.

Zalcberg nic nie powiedział, czując, że palnął głupstwo. Po kilku dniach przyszedł do mnie z komsorgiem Tabakowem,

– Słuchajcie Gleichgewicht. Jest rozkaz naczelnego dowództwa Armii Czerwonej, żeby wszyscy oficerowie polityczni opanowali specjalność wojskową, tę mianowicie, która odnosi się do jednostki, w której służą. Nas czeka egzamin z artylerii przeciwlotniczej małego kalibru. Partog uczy się sam, my z Tabakowem chcieliśmy was prosić, abyście nam pomogli. Chodzi o budowę i działanie armaty oraz taktykę M2A.

Zalcberg i Tabakow okazali się wyjątkowo tępymi uczniami. Ileż to razy na różnych zebraniach ochrzaniali żołnierzy, że nic nie umieją, że nie chcą się uczyć itd. Teraz sami przekonali się, że to nic jest takie łatwe. Z trudem zapamiętywali dane, z trudem uczyli się działania mechanizmów, zwłaszcza automatyki, a już teoretyczne podstawy celowania i rozwiązywania przez przelicznik zadania trafienia były dla nich prawdziwą czarną magią. Podziwiali, z jaką szybkością potrafię rozebrać i złożyć zamek działa, ja, człowiek o nader ograniczonych zdolnościach manualnych; im to się w ogóle nie udawało. Ale egzamin jakoś zdali. Wyobrażam sobie, jak mało się na nim wymagało. Potem nie raczyli nawet podziękować mi za pomoc.

 

Na wiosnę zamordowano Szabołdę, kierowcę z Czemberkendu, jednego z tych, którzy przybyli ze mną do 636 pułku. Szczegóły opowiedział mi Sasza Riemniow, którego znałem jeszcze z obozu NKWD w Tambowie. Szabołda miał kochankę, była to żona żołnierza z innego pułku artylerii zenitowej, tego, którego sztab był obok naszego. Ów żołnierz zwąchał co się dzieje i kiedyś urządził zasadzkę na rywala. Gdy kochankowie gruchali w pościeli, zdradzony mąż wpadł do pokoju i dźgnął kilkakrotnie Szabołdę nożem. Zaskoczenie musiało być kompletne, bo inaczej chyba by nie dał tak łatwo rady ogromnemu, potężnie zbudowanemu Szabołdzie. Zraniony szofer brocząc krwią wybiegł przed dom i rzucił się do swego samochodu, aby pojechać na pogotowie. Niestety, jego „Chevrolet” nie zapalił – rogacz wypuścił z niego benzynę. Szabołda stracił przytomność i zmarł na skutek upływu krwi.

 

Któregoś dnia odwiedził sąsiadującą z nami 22 baterię jej były dowódca kapitan Stiepanow. Jakiś czas temu, gdy jeszcze dowodził tą baterią, jego starszyna sprzedał część bielizny żołnierzy. Sprawa się wydała, starszynę i Stiepanowa postawiono przed trybunałem wojskowym. Nie pamiętam już, czy obaj odpowiadali za kradzież czy tylko starszyna a Stiepanow za brak nadzoru, w każdym razie dostał on pięć lat z zamianą na batalion karny. Teraz powrócił, ale do innego pułku. Był pierwszym, a w czasie mojej służby chyba jedynym człowiekiem, który wrócił stamtąd do nas. Arutiunow, który znał go przedtem, poszedł go przywitać. Po powrocie zrelacjonował mi dokładnie to, co Stiepanow o swoich przeżyciach opowiedział.

Pułk, do którego wcielono Stiepanowa składał się z samych batalionów karnych, był to więc jakby pułk karny. Wszyscy dowódcy, nie wyłączająć dowódcy pułku, byli skazanymi i tu okupywali swoje winy. Dowódca pułku był pułkownikiem, miał całą pierś ozdobioną orderami, Stiepanow wziął udział w dwóch operacjach. Z początku rzucono ich do ataku na linię obronną wroga. Przed nimi były wzgórza pokryte bunkrami, w których znajdowały się karabiny maszynowe. Gdy ruszyli do ataku, z bunkrów otworzono wściekły ogień. Śmiercionośny grad kul siał spustoszenie wśród atakujących, ale cofnąć się nie mogli, jeśli nie chcieli zginąć od kul idącego za nimi oddziału zaporowego. Kto wie zresztą czy by się cofnęli gdyby tego oddziału nie było, wszak własną krwią mieli okupić swe winy. Atak załamał się, zginęli prawie wszyscy. Dla tych, którzy przeżyli, dano sygnał do odwrotu. Nazajutrz zebrano niedobitki z batalionu Stiepanowa i z innych batalionów i nowo sformowany oddział rzucono znowu w to samo miejsce z zadaniem ściągnięcia z przedpola trupów i pochowania ich. I ta operacja – rzecz jasna – skończyła się niepowodzeniem, a do trupów z dnia wczorajszego przybyły nowe i to w dużej ilości. Nikt prawie nie przeżył togo szaleńczego przedsięwzięcia. Stiepanowowi i tym razem się udało, został żywy, nawet nie draśnięty. I to było wszystko, jego wina została zmazana, a on wrócił do Baku. Po tych przeżyciach pozostała mu jednak trwała pamiątka. Miał stałą biegunkę, lekarze twierdzili, że na tle nerwicowym i dawali mu nadzieje na wyleczenie.

 

Jakieś fatum zawisło nad 22 baterią i jej dowódcami. Miał się o tym wkrótce przekonać następca Stiepanowa, bardzo miły i inteligentny inżynier z Leningradu, z którym często grywałem w szachy.

Pewnego dnia z rana, obchodząc pozycję, zauważyłem, że do 22 baterii zawitało kilka łazików wojskowych. Wkrótce ogłoszono tam zbiórkę i przybysze zaczęli oglądać ręce stojących w szeregu. Pomyślałem, że to chyba inspekcja badająca stan sanitarny żołnierzy. Podszedłem do PUAZO i skierowałem na sąsiadów jego obiektywy, teraz widziałem wszystko jak na dłoni. Ciekawe, goście – a byli to oficerowie – oglądają żołnierzom, podoficerom i oficerom ręce i rękawy przez lupę. Wyglądało to raczej na śledztwo niż inspekcję sanitarną. Trwało to dość długo. Potem kilku osobom nałożono kajdanki i zabrano ze sobą.

Od kolegów z 22 baterii niewiele mogłom się dowiedzieć, Ciekawość moja jeszcze baraziej wzrosła, gdy po kilku dniach łaziki znowu przyjechały. Tym razem aresztowano jeszcze kilka osób, w tym także dowódcę baterii. Od sąsiadów zaczęły docierać do nas różne słuchy. Tam już z grubsza wiedziano, o co chodzi. Cała prawda została jednak ujawniona dopiero na procesie, który się po jakimś czasie odbył.

W czasie wojny zakłady pracy odczuwały duży brak siły roboczej, toteż zwracano się często do dowódców jednostek wojskowych o doraźną pomoc, zwłaszcza przy wykonywaniu prac szczególnie ciężkich. Grupa żołnierzy 22 baterii pod kierunkiem starszyny była kiedyś skierowana do robót przeładunkowych na jednej z przystani morskich. Zaproponowano im tam, żeby przychodzili częściej, po prostu na chałturę. Chłopcom to się opłacało i odtąd stali się stałymi gośćmi na przystani. Patronował temu starszyna, a dowódca baterii, który nie mógł o tym nie wiedzieć, przymykał na całą tę sprawę oczy. Już sama praca bez zezwolenia dowództwa pułku była rzeczą nielegalną, ale nie to było głównym przestępstwem. Żołnierze weszli w układy z pewnymi osobami cywilnymi pracującymi na przystani i wraz z nimi wywozili stamtąd ziarno, które następnie sprzedawali paserom w osiedlu NZS. Proceder ten trwał jakiś czas i odbywał się bez przeszkód. Wartownicy stojący na bramie przystani byli przekupieni, dowódca baterii otrzymywał od swych podwładnych prezenty i nie interesował się za co je otrzymuje i skąd jego chłopcy biorą na nie pieniądze, jednym słowem – idylla. Aż tu nagle niespodzianka. Pewnej nocy, a było to przed owym dniem, kiedy na 22 baterii zjawiły się łaziki, postawiono na wrotach nowego wartownika, starszego wiekiem Azerbejdżanina. Zatrzymał wyjeżdżający samochód, sprawdził co wywożą i zażądał odpowiednich dokumentów. Poszło do szamotaniny i w obawie przed zdemaskowaniem jeden z żołnierzy uderzył wartownika bagnetem. Staży upadł zalewając się krwią, a złoczyńcy uciekli samochodem, uwożąc ze sobą łup. Z rana znaleziono ciało zabitego wartownika, przy nim zaś bagnet. Bagnet – jak każda broń – miał wygrawerowany numer. W sztabie armii stwierdzono, że bagnet o takim numerze znajduje się w 636 pułku, tam – że w V dywizjonie, gdzie z kolei ustalono, że przydzielono go 22 baterii. Ekipa śledcza nie miała wielkich trudności w zdemaskowaniu winnych. Zabójca i jego koledzy, którzy mu pomogli w odsunięciu ciała od bramy, wymyli co prawda starannie ręce i wyprali rękawy „gimiastiorek” i koszul, ale jakieś ślady przez lupę zostały jednak dostrzeżone i to tym łatwiej, że zwrócono szczególną uwagę na tych żołnierzy, którzy mieli świeżo wyprane rękawy. Od aresztowanych dowiedziano się nazwisk współwinowajców, a potem wykryto także ich cywilnych wspólników i paserów. Odbył się wielki proces, na którym zapadły bardzo surowe wyroki, w tym także kary śmierci. Szczególnie surowo ukarano cywilów, a ci z nich, którzy nie dostali „czapy”, poszli na długo do łagrów; ich nie ratowały nawet bataliony karne. Surowe wyroki otrzymali także dowódca baterii i starszyna, oczywiście z zamianą na „sztrafnoj batalion”.

*

Siedzieliśmy z Arutiunowem w jego ziemiance i gadaliśmy, a tematów nam nie brakowało, wtem przyszło nam na myśl napisać piosenkę o artylerzystach-zenitowcach. Melodii nie potrafiliśmy sami skomponować, wzięliśmy ją więc z „Marszu sowieckich kolejarzy” – była ładna i łatwo wpadała w ucho. Ogarnęło nas natchnienie i sprawa szybko posuwała się naprzód. Mieliśmy już refren i całe dwie strofki, siedzieliśmy właśnie nad trzecią, gdy drzwi ziemianki otworzyły się bez pukania i do środka wwaliło się ogromne cielsko majora Miszakowa. Zerwaliśmy się na nogi i Arutiunow zaczął meldować. Major mu przerwał i poprosił, żebym wyszedł. Po odejściu Miszakowa Arutiunow powiedział mi, że dostał od niego porządną burę za to, że siedział w koszuli w obecności podwładnego. Do Miszakowa doszło także (też miał swoich donosicieli), że Arutiunow przyjaźni się ze mną. Politrukowi pułku nie podobała się przyjaźń przełożonego z podwładnym i to zwłaszcza, że tym podwładnym jestem ja, człowiek o niejasnej przeszłości, który do tego jeszcze zgubił legitymację komsomolską.

Wkrótce zakończyliśmy z Nikołajem nasz „Marsz bakinskich zenitczykow”. Pokazaliśmy go Zalcbergowi, który go bardzo pochwalił i powiedział, że można by go opublikować w gazecie armijnej. Nie zgodziliśmy się na to, nie sądząc, żeby był tego wart, natomiast zgodziliśmy się na rozpowszechnienie go w naszym pułku. Było nam bardzo przyjemnie, gdy słuchaliśmy, jak go śpiewają maszerujący żołnierze. W naszym dywizjonie wszyscy wiedzieli kto go napisał, poza dywizjonem był piosenką nieznanych autorów. Z jego trzech zwrotek pamiętam dwie i refren:

My syny sławnoj otczyzny,
Zaszczytniki naszej ziemli,
Stierwiatnikow podłych faszyzma
Ogniom naszych puszek spalim.
Refren
Pomni wozduch i znaj samoloty, Ej razwiedczyk gladi w nieboskłon, Po miestam bojewyje rasczoty! Po wragu batareja – Ogoń!
Jesli wrag w swojej złobie bessilnoj Nam stierwiatnikow swoich priszliot, To snariadow ławina stalnaja Ich s bakinskowo nieba smietiot.
Refren.
Nie będę tłumaczył na polski tych słów, są tak proste, że można je zrozumieć nawet przy bardzo słabej znajomości rosyjskiego. Jedno chyba tylko wymaga objaśnienia – „rasczot”. W użytym kontekście to po polsku „działon”. „Pomni wozduch” nie jest nieudolnością językową, jest to hasło wojsk obrony przeciwlotniczej: „Pamiętaj – powietrze!”. „Po miestam” jest regulaminową komendą zobowiązującą do zajęcia miejsc na działach. Zamiast „Po miestam bojewyje rasczoty” żołnierze śpiewali czasem dla śmiechu (gdy nie było „naczalstwa”) „Pod czechły bojewyje rasczoty” – „Pod pokrowce bojowe działony”. Brało się to stąd, że podczas dyżurów nocnych żołnierze wchodzili czysto pod pokrowce armat i tam spali.

 

Od czasu do czasu nasz pluton otrzymywał zezwolenie na odwiedzenie kina. Było niedaleko od nas w osiedlu NZS. Z filmów, które wtedy obejrzałem, niewiele już pamiętam. Oprócz sowieckich, takich jak „Dwaj żołnierze”, „Sekretarz rejkomu” czy „Zoja” i inne, pokazywano także zagraniczne – między innymi angielski wojenny film dokumentalny „Zwycięstwo na pustyni”, amerykańskie – „Serenada w Dolinie Słońca" z Sonią Henje, cieszący się niesłychanym wprost powodzeniem i „Gwiazda Północna” o wojnie ZSRR przeciwko Niemcom, w którym realia życia sowieckiego wzbudzały ryki śmiechu na widowni. Któregoś razu poszliśmy na radziecki film „Kutuzow”. Po powrocie z kina spotkała mnie mała przygoda. Kładliśmy się już spać, gdy wtem jąkała Sytnikow wskazał z przerażeniem na belki w pułapie nad moim łóżkiem. Z wrażenia jąkał się jaszcze bardziej niż zwykle i nie mogłem zrozumieć o co mu chodzi. Spojrzałem na sufit i oniemiałem. Między belkami tkwił tam, uczepiony na dwóch czy trzech nogach i machający pozostałymi, ogromnych rozmiarów potworny pająk. Był czarny i miał mięsiste, kosmate kończyny.

– Falanga! – krzyknął ktoś z miejscowych.

Schwyciłem za jakiś kij, który był pod ręką i zamachnąłem się nim w kierunku nieproszonego gościa. Nie zdołałem go jednak uderzyć, był szybszy i schował się. Objaśniono mi, że falanga jest niebezpiecznym pająkiem, bardzo jadowitym w okresie lęgowym swego potomstwa i że jej ukąszenie jest wówczas podobno śmiertelne. Do tego stopnia przeląkłem się falangi – mogła na przykład „spikować” na mnie – że całą noc przespałem nakryty po czubki włosów kocem.

 

30 kwietnia 1944 roku. Tego dnia ukończyłem dwadzieścia pięć lat. O czym mogłem wówczas myśleć? Chyba o Warszawie, o rodzicach, o tym, że ostatnie urodziny spędziłem z nimi przed pięcioma laty, no i chyba o tym, że już jestem taki stary. Ten dzień szczególnie jaskrawo zapisał się w mojej pamięci. Arutiunow, z okazji mego „jubileuszu” załatwił dla mnie przepustkę. Wczesnym popołudniem pojechałem elektryczką do Baku, Najpierw poszedłem do fryzjera. Gdy czekałem w kolejce, usłyszałem, jak jeden żołnierz – też zenitowiec, opowiadał spotkanemu koledze, w jakiej baterii jakiego pułku służy i gdzie ta bateria ma pozycję.

– Słuchaj bracie – odezwałem się, – Nie masz gdzie o tym gadać? Przecież to jest tajemnica wojskowa. Czy nie pomyślałeś, że swoją gadaniną stwarzasz dodatkowe niebezpieczeństwo dla siebie i swoich kolegów?

– Jaka to tam tajemnica? Niemcy i tak wszystko wiedzą,

– Być może wiedzą, ale głównie przez takich jak ty durniów.

Za chwilę posadzono mnie na fotelu. Miejsce starego mistrza pędzla i nożyczek zajął młody adept sztuki fryzjerskiej. Ostrzygł mnie, a potem wziął się za golenie. Z początku szło mu całkiem nieźle, w pewnym momencie zaciął mnie jednak brzytwą i odtąd – zapewne na skutek zdenerwowania – zaczął czynić to coraz częściej. Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą, aby swoimi uwagami jeszcze bardziej nie denerwować młodzieńca. Gdy skończył, ociekałem dosłownie krwią, Zażądałem wezwania kierownika.

– Co to jest? – zapytałem wściekły, a mój głos nie wróżył nic dobrego.

– Bardzo was przepraszam towarzyszu, ale nawet najlepszemu chirurgowi może się zdarzyć błąd w sztuce.

– I wy mi tu porównujecie tego gówniarza, który brzytwy trzymać nie umie, z najlepszym chirurgiem? Przecież to smarkacz, praktykant.

– Praktykant też jest człowiekiem i musi na kimś praktykować.

– Ale dlaczego na mnie, bo jestem tylko młodszym sierżantem? Niech praktykuje na trupach, a nie na żywych ludziach.

– Nie denerwujcie się towarzyszu młodszy sierżancie, zaraz wszystko będzie w największym porządku.

Po tych słowach kierownik stanął za fotelem, wziął ałun i poprzypalał mi ranki. Potem ochlapał mnie „odekołonem”, zrobił mi „kompries na lico i pries na połowu”, znowu mnie „poodekołonił”, upudrował i zdjąwszy ze mnie fartuch rzekł:

– No proszę jak wyglądacie.

A potem wystawił mi za wszystkie te przyjemności słony rachuneczek.

Następnie poszedłem do sklepu i kupiłem sobie piękną czapkę wojskową z czarnym artyleryjskim otokiem. Dość już miałem tej wstrętnej „pilotki”. Potem poszedłem do fotografa i zrobiłem sobie zdjęcie. Dziś, gdy na nie patrzę, śmiech mnie ogarnia na widok tej nadętej gęby. Z drugiej strony jest mi miłe jako pamiątka owego dnia mojego dwudziestopięciolecia, pamiątka dalekich, przesłoniętych już mgłą czasu dni.

Gdy wróciłem, była godzina piąta.

– Macie jeszcze do końca przepustki trzy godziny – powiedział Arutiunow, – Idźcie do kina. W osiedlu grają świetny film angielski, „George z dżezu Dinky'ego”, doskonale się ubawicie.

Poszedłem do kina. Film, jak wszystkie zagraniczne filmy, cieszył się niesłychanym powodzeniem. Kolejka do kasy była ogromna, na kupno biletu żadnych szans. Wtem zobaczyłem w kolejce znajomą, Aurorę Olwińską, z którą zapoznał mnie kiedyś mój kolega. Zauważyła mnie i skinęła ręką abym podszedł.

– Wziąć ci bilet?

– Proszę bardzo.

Film był znakomity. Wspaniała, pełna humoru i napięcia komedia sensacyjna, której akcja rozgrywa się w okupowanej przez Niemców Norwegii.

Gdy seans się skończył, Aurora zaprosiła mnie do siebie na herbatkę. Wahałem się czy przyjąć zaproszenie – do ósmej zostawało już niewiele czasu – ale w końcu uległem namowom i wstąpiłem do niej. Mieszkała na posiołku niedaleko kina w tzw. komunalnym, to znaczy wspólnym dla kilku rodzin mieszkaniu (innych w tym czasie w Związku Sowieckim nie było, a i teraz są rzadkością). Do jej pokoju wchodziło się przez pokój koleżanki. Herbata, którą mi podała, była świetna – mocna, gorąca i słodka. Nim się obejrzałem było już po dziewiątej. Zacząłem się żegnać z Aurora i chciałem już otworzyć drzwi, gdy usłyszałem dochodzący z sąsiedniego pokoju męski głos. Wydał mi się dziwnie znajomy. Czyżby? Gdy usłyszałem po chwili donośne „paaaczemu?”, nie miałem już wątpliwości. Za ścianą był dowódca dywizjonu starszy lejtnant Trifonow. Aurora potwierdziła to.

– Co mam teraz robić?

– Musisz poczekać aż wyjdzie. Chyba nie będziesz skakał z wysokiego pierwszego piętra.

Zaczęły się minuty nerwowego oczekiwania, czas dłużył się okropnie. Wreszcie około dziesiątej Trifonow wyszedł. Poczekałem kilka czy kilkanaście minut i puściłem się w drogę. Zdyszany wpadłem na pozycję.

– Czort was pobieri! – przywitał mnie Arutiunow. – Wiecie co przez was miałem? A i was po główce nie pogładzą. Przed dziewiątą przyszedł Zalcberg. Jutro 1 maja, obowiązuje więc wzmożona czujność polityczna i operacyjna. Kazał zarządzić alarm. Spytał, gdzie jesteście. Powiedziałem, że no przepustce. Zdziwił się, przepustki są ważne do ósmej. Dał mi porządną burę i powiedział, że wlepi wam za spóźnienie. Przed kilkoma minutami dzwonił Trifonow i pytał, czy już wróciliście. Kazał wam natychmiast po powrocie zatelefonować.

Połączyłem się z dywizjonem.

– Paaaczemu naruszacie dyscyplinę? – usłyszałem w słuchawce.

– Byłem na przepustce w kinie no i…

– Kiedy się skończył seans?

– O ósmej.

– Gdzie byliście od ósmej do teraz?

Jakiś diabełek we mnie zaczął mnie kusić, żeby wymienić ulicę, numer domu i mieszkania, to by dopiero było, ale nie zrobiłem tego głupstwa.

– Odprowadzałem znajomą, którą spotkałem w kinie.

– Gdzie mieszka ta znajoma?

To już sam los w osobie Trifonowa zaczął mnie kusić, ale znowu się powstrzymałem.

– Na posiołku NZS.

– Dwie godziny odprowadzaliście ją? My tu harujemy jak konie, chwili wolnej nie mamy, a wam figle-migle w głowie? Gdyby nie to, że to wasze pierwsze przewinienie, że byliście dotąd wzorowym żołnierzem i dowódcą, wlepiłbym wam kilka dni aresztu. Żeby mi tego więcej nie było.

– Rozkaz towarzyszu starszy lejtnancie.

Zaraz potem Arutiunow zrelacjonował mi dokładnie swoją rozmowę z Zalcbegiem. Starszy lejtnant powiedział mu mniej więcej to samo, co major Miszakow:

– Nie powinniście przyjaźnić się z podwładnym. Oprócz tego nie należy ufać Gleichgewichtowi. To nie jest nasz człowiek, jest jakiś inny od nas. Pochodzi z Polski i licho wie, co w nim w środku siedzi.

– Ale to jest najlepszy dowódca działonu w dywizjonie – zaoponował Arutiunow. – Ten człowiek stara się jak może.

– I to właśnie jest najbardziej podejrzane – odparł Zalcberg. Musicie na niego uważać i mieć go zawsze na oku.

To co opowiedział mi Arutiunow, rozzłościło mnie bardzo. Powiedziałem mu, że wobec powyższego będę robił tylko to, czego ode mnie wymaga regulamin i nic więcej. Jeśli to, że się staram budzi podejrzenia, to innego wyjścia nie mam. Arutiunow przyznał mi rację i dodał, że on też po dzisiejszym dniu wszystkiego ma już dość i ograniczy się do wypełniania swoich regulaminowych obowiązków. Odtąd politinformacje trwały wymaganych przepisowo dziesięć minut, zajęcia polityczne, które prowadził Arutiunow, swą drętwą mową upodobniły się do zajęć prowadzonych przez innych oficerów, w plutonie zrobiło się smutno i szaro. Nie uszło to uwagi Zalcberga.

– No cóż, życie u was w plutonie stało się jakieś nieciekawe, takie bardzo regulaminowe – powiedział kiedyś do mnie z przekąsem i pewnym smutkiem.

– Żyć i pracować według regulaminu – wyrecytowałem, mu wyjątek z jakiegoś „prikazu” Stalina.

Na to nie mógł mi już nic odpowiedzieć.

 

1 maja. Zalcberg awansował na kapitana, Majstrow i Karpow – na starszych lejtnantów. Ten ostatni awans bardzo mnie zdziwił, ale cóż – w górę idą przeważnie zawodowi wojskowi.

Wczesnym popołudniem odbył się na strzelnicy dywizjonu konkurs strzelecki. Mieliśmy strzelać z karabinów do sylwetek. Wybrałem oczywiście „Mauser”. Rozluźniłem pas i zacząłem przygotowywać się do zajęcia pozycji.

– Gdybyście się tak kładli na froncie, wróg by was już dawno zastrzelił – zauważył zgryźliwie kapitan Zalcberg.

– Nie jestem przecież na froncie – odpowiedziałem.

– Na froncie czy nie na froncie, wszędzie powinniśmy zachowywać się tak, jak w sytuacji bojowej. Na strzelnicy regulamin wojskowy też obowiązuje.

– Towarzyszu kapitanie, przecież ja w tej chwili biorę udział w zawodach sportowych. Chcę mieć jak najlepszy wynik, chcę zająć jak najlepsze miejsce. Muszę sobie stworzyć warunki po temu.

Wściekły byłem na Zalcberga, z drugiej jednak strony jego gadanie zdopingowało mnie. Muszę pokazać temu skurczybykowi jak się strzela. Miałem do dyspozycji – jak i moi rywale – dziesięć naboi. Przed każdym strzałem mierzyłem długo i precyzyjnie. Inni już skończyli na swoich pozycjach, a ja miałem jeszcze parę strzałów.

– Długo jeszcze będziemy na was czekali? – zapytał Zalcberg.

– Towarzyszu kapitanie – odezwał się partog. – Dajcie mu spokojnie strzelać.

Skończyłem. Sędzia poszedł do tarczy i zaczął odczytywać liczbę trafień.

– Gleichgewicht dziesięć.

– Hurra! – zawołali koledzy i zaczęli mnie podrzucać do góry.

Nikt nie miał dziesięciu trafień, a więc zostałem zwycięzcą.

– Spokój! – zawołał Zalcberg. – Pozwolicie, że sprawdzę.

Kapitan myślał, że sędzia podał fałszywy wynik, żeby zrobić mu na złość za to, że mnie strofował przed strzelaniem i podczas niego. Ważnym krokiem podszedł do mojej tarczy i rzekł: „Rzeczywiście”. W tym momencie rozległ się wystrzał. To partog wystrzelił z karabinu do wiszącego wysoko malutkiego samolociku, który miał nam służyć jako cel w następnej konkurencji. Nie powinien był oczywiście tego robić, gdy ktoś jest przy tarczach, ale prawdę mówiąc, wszyscy ucieszyliśmy się. Zalcberg odwrócił się i na miękkich nogach ruszył w naszym kierunku. Był blady jak płótno.

– Kto strzelał? – zapytał łamiącym się głosem.

– Ja – odpowiedział partog.

– Odmaszerować natychmiast do sztabu dywizjonu i nie wychodzić stamtąd do czasu mego przybycia.

– Rozkaz odmaszerować.

– A teraz odbędzie się strzelanie do samolotu – zwrócił się do nas Zalcberg.

W samolot nikt nic trafił.

*

W Bakarmii rozpoczęto wiosenne porządki. Nasz pułk miał czyścić pociski artyleryjskie w armijnym składzie amunicji. Zwieziono tam mnóstwo ludzi wraz z dowódcami, aby nadzorowali robotę. Dyrygował wszystkim dowódca pułku major Kajurow. Nie rozumiałem, po co tylu nas do tej pracy, ale gdy wprowadzono nas do składów, pomyślałem, że jest nas o wiele za mało. To były gigantyczne składy. Kolosalne piętrowe baraki o wielowarstwowych stelażach, na których leżały w drewnianych skrzyniach pociski. Było tego tak dużo, że przez te dwa czy trzy dni naszej pracy oczyściliśmy tylko niewielką ich część. Potem sprowadzano tam po kolei inne pułki. Bardzo dziwiło mnie, że tak duże ilości amunicji zgromadzono w mieście, nie zaś poza nim i to w jakim mieście, przecież wybuch tych składów spowodowałby prawdziwą katastrofę w stolicy sowieckiej nafty, zapewne o wiele straszniejszą niż bombardowanie. Ale nie jest rzeczą żołnierza myśleć, jego rzeczą jest wykonywanie rozkazów, w danym przypadku czyszczenie pocisków kalibru 85 mm (te właśnie nam się dostały). Były one zapakowane po cztery w jednej skrzyni, a właściwie w wielkim drewnianym pudle. Pocisk ważył 16 kg, pudło było solidne i też miało swoją wagę, jeśli do tego jeszcze dodać ciężar noszy, to wychodziło ponad 80 kg. Było więc co nosić i czynność tę wykonywaliśmy we czterech. Potem odbijało się wieko skrzyni, wyjmowało pociski i czyściło je na specjalnie w tym celu przygotowanych stołach. Wstępnie smarowało się je, pakowało, wieko zabijało i odnosiło na stelaże. Praca była ciężka, przykra i brudna.

Około południa przybył dowódca artylerii Bakarmii, pułkownik Kacojew. Był to prawdziwy olbrzym. Był tak szeroki w plecach, ze nawet nie wydawał się wysoki, a miał chyba z metr dziewięćdziesiąt, potężne bary, ogromne dłonie, a nade wszystko wielkie nogi. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie widziałem takiego rozmiaru butów (nosił piękne oficerki). Kacojew przyjrzał się naszej pracy i w pewnym momencie ryknął na całe pomieszczenie donośnym basem, zdradzającym kaukaskie pochodzenie jego właściciela:

– Przerwać na chwilę pracę i zbliżyć się do mnie.

Gdy uczyniliśmy to, palnął mówkę.

– Ciężko pracujecie, bardzo ciężko – zaczął głosem tak smutnym że pomyślałem, że nam współczuje. – Pracujecie jak chłop pańszczyźniany na swego pana, albo jeszcze gorzej, pracujecie źle i opieszale, jak lenie śmierdzące. A przecież pracujecie nie dla pana, pracujecie dla siebie, dla Armii Czerwonej, dla naszej ojczyzny. Dlaczego jedną skrzynię taszczy aż czterech, to powinien nosić jeden, wtedy i noszy nie trzeba będzie. Kajurow! Dopilnować, żeby ruszali się żwawiej i żeby jedno pudło nosił jeden żołnierz.

– Towarzyszu pułkowniku – odpowiedział spokojnie dowódca pułku. – Jeden żołnierz nie poniesie tej skrzyni, jest za ciężka i nie można jej chwycić pojedynczo.

– Nie można jej chwycić pojedynczo? A co przewiduje regulamin?

– Przewiduje, że skrzynię noszą dwaj żołnierze na noszach.

– Nieprawda, regulamin głosi, że jeden żołnierz.

– Ale to jest niemożliwe.

– A ja wara udowodnię, że to jest możliwe i pokażę jak to ma wyglądać według regulaminu.

Kacojew zdjął kurtkę, żeby się nie pobrudzić, pochylił się nieco i kazał dwóm żołnierzom położyć sobie na plecy pudło, które podparł od dołu odwróconymi do tyłu dłońmi. Ruszył następnie z tym ciężarem i podszedł z nim do stołu, gdzie dwaj inni żołnierze pomogli mu go zdjąć. Nawet się nie zasapał.

– No co Kajurow?

– Nie każdy ma takie warunki fizyczne jak towarzysz pułkownik – odparł zapytany. – Większość żołnierzy, zwłaszcza ci młodzi, poderwaliby się od takiego wysiłku.

– No dobrze. Niech biorą skrzynię we dwóch, ale nie więcej.

Odtąd nosiliśmy pudła parami. Było to jeszcze cięższe niż „nosiłki”, które dźwigałem zimą 1939/40 na budowie w Łucku, tyle, że od tamtego czasu nieco zmężniałem.

Na początku lat pięćdziesiątych dowiedziałem się, że Kacojew jest nadal w Baku i że jest generałem. Opowiedzieli mi o tym dwaj absolwenci szkoły w Pierwomajsku, gdzie wtedy pracowałem. Ukończyli szkołę oficerską artylerii przeciwlotniczej i służyli w Baku.

 

Wyjechaliśmy na ostre strzelanie na nadmorski poligon. Na pozycji pozostał jedynie wartownik, młody żołnierz z rocznika 1927, Cełowalnikow. O pozostawieniu właśnie jego zadecydowała jego choroba – był epileptykiem. Nie daliśmy mu nawet zmiany, spodziewaliśmy się szybkiego powrotu, oprócz tego w dzień mógł on pełnić służbę nawet siedząc na ławeczce.

Cełowalnikow pochodził z maleńkiej wioski czy chutoru gdzieś w środkowej Rosji. Nie miał prawie żadnego wykształcenia, ale mimo to bardzo ładnie mówił, tak jakoś śpiewnie i bez biurokratycznych naleciałości, psujących język rosyjski. Miał złoty charakter, był dobry, miły i bardzo nieśmiały. Różnił się od większości swoich kolegów. Dla mnie był uosobieniem Rosjanina, jakiego znałem z literatury. Kiedyś komsorg Tabakow zauważył, że Cełowalnikow nosi krzyżyk. Kazał Arutiunowowi odebrać mu go. Był to mały blaszany krzyżyk na sznureczku. Arutiunow pokazał mi go i rzekł:

– Jestem człowiekiem niewierzącym, ale odebranie tego krzyżyka Cełowalnikowi kosztowało mnie zdrowia. Przecież chyba powiesiła mu go na szyi matka, błogosławiąca syna na wojnę.

Na poligonie było pełno jednostek, artylerii małokalibrowej. Latał samolot ciągnący rękaw, do którego strzelano. Pluton za plutonem zajmowały miejsca na pozycji ogniowej. Nasza kolejka była bardzo daleko. Dzień był gorący, zdenerwowanie duże. Chcąc nas oszczędzić przed trudną próbą Arutiunow posadził nas na piasku, dając nam pełny luz. Zaraz przybiegł Trifonow, wrzeszcząc:

– Arutiunow! Paaaczemu wasi ludzie siedzą i nic nie robią?

– Czekają na swoją kolej, co mają przez ten czas robić?

– Pytacie co mają robić? Uczyć się. Trenujcie z nimi wybieganie z ziemianki na pozycję i wbieganie z pozycji do ziemianki.

Arutiunow zaprowadził nas jak najdalej od „naczalstwa”, raz czy dwa potrenował z nami „wybieganie i wbieganie”, po czym znów posadził nas na piasku i zaczął nam opowiadać różne historyjki, abyśmy się mogli odprężyć. Powiedział też cicho do mnie:

– Ten osioł Trifonow zamiast dać plutonowi odpocząć przed strzelaniem, gania chłopców i niepotrzebnie ich męczy.

Nadeszła nasza kolej. Przy jednym podejściu samolotu strzelał jeden pluton, każde działo oddzielnie. Miałem strzelać pierwszy, Borysenko jako drugi. Samolot zbliżał się do strefy ognia. Z dalmierza zaczęto liczyć odległość.

– Pluton przygotować się do otwarcia ognia – rozległo się z punktu dowodzenia.

– Do rękawa nad trzydziestym czwartym… – zakomenderował Arutiunow.

– Cel ujęty – zameldowali celowniczy z przeliczników. W tym momencie – zgodnie z instrukcją – ładowniczy mego działa nacisnął nogą na przycisk na platformie armaty, dzięki czemu lufa skierowała się na punkt, w którym miała trafić cel.

– … pierwsze działo … ognia! – dokończył Arutiunow.

– Ognia! – zakomenderowałem po chwili.

Z lufy poleciała seria czterech pocisków, a po chwili z wieży kontrolnej rozległo się:

– Odchylenie 0,05.

Wspaniale, już 0,10 dawało wynik „bardzo dobrze”.

– … drugie działo … – w tym momencie Arutiunow zamarł.

Ładowniczy drugiego działa nie nacisnął na przycisk, zapomniał. Lufa armaty Borysenki „patrzała” w rękaw a nie tam, gdzie powinny go trafić pociski. Rękaw zaś podchodził już do końca strefy ognia i jeszcze chwila, a nie wolno będzie strzelać.

– Pedał naciśnij, chuju – syknął półgłosem Arutiunow.

Ładowniczy nacisnął przycisk, lufa skoczyła na miejsce i w tej samej, dosłownie ostatniej już chwili Arutiunow krzyknął „ognia”. Borysenko powtórzył flegmatycznie „ognia” i działo wypuściło serię.

– Odchylenie 0,00 – rozległo się z wieży.

To był sukces nad sukcesami, cos takiego zdarzało się bardzo rzadko. Za chwilę usłyszeliśmy przez megafon głos dowódcy pułku:

– Młodszemu sierżantowi Borysence za wspaniały wynik w strzelaniu do samolotu ogłaszam podziękowanie.

– Wiecie – powiedział do mnie Arutiunow – ten moment przed przyciśnięciem pedału będzie chyba mi się śnił, omal mnie szlag nie trafił. I ten kutas Borysenko, ten worek gówna ma 0,00 i dostaje podziękowanie od samego Kajurowa. Nie, to się w głowie nie mieści. Ale to jest życie, samo życie.

Po strzelaniu odbyła się krótka narada oficerów. Arutiunow wrócił z niej ze zwieszoną głową.

– Co się stało? – zagadnąłem go.

– Dostałem cholerną burę od Trifonowa i Rumiancewa, mówili, że w moim plutonie wszystko jest źle. Jeden żołnierz miał brudny kołnierzyk, inny brudne buty, ten miał rozpiętą bluzę, tamten nie miał guzika. Wszystko zauważyli, ale że pluton miał najlepszy wynik dnia spośród wszystkich plutonów wszystkich pułków, tego nikt nie zauważył. Mam to wszystko gdzieś, wojsko to podła instytucja.

Pod wieczór wróciliśmy na pozycję. A gdzie jest Cełowalnikow? Leżał biedaczysko półprzytomny po ciężkim ataku padaczki. Zrobiło mi się go strasznie żal, a Arutiunow był wręcz niepocieszony. Kazał mu się położyć i odpoczywać przez kilka dni.

Potem mój dowódca zebrał pluton i w niezwykle ciepłych słowach wyraził mi podziękowanie za bardzo dobry wynik w strzeleniu i za to, że swą pracą przyczyniłem się do sukcesu plutonu.