XXIII

 

czerwiec i lipiec 1944

 

Nadszedł czerwiec. Po sukcesach Armii Czerwonej latem 1943 roku i w zimowej kampanii 1943/44, osiągniętych mimo wyjątkowo niesprzyjającej pogody (bardzo ciepła zima i roztopy opóźniały działania), sytuacja armii niemieckiej na froncie wschodnim stała się krytyczna. Powszechnie oczekiwano wielkiej ofensywy sowieckiej latem 1944. Nim jednak do niej doszło wielkie wydarzenia rozegrały się na froncie zachodnim – 6 czerwca wojska amerykańskie i angielskie wylądowały w Normandii. Zwiastowało to początek końca tysiącletniej Rzeszy. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że wojna potrwa jeszcze prawie rok, nie uwierzyłbym.

 

W pierwszych dniach czerwca przystąpiono do przebudowy i dalszej rozbudowy Bakińskiej Armii Obrony Przeciwlotniczej. Większość pułków artylerii przekształcono w brygady. My staliśmy się 70 Otdielnoj zenitno-artilerijskoj brigadoj. Nie była to tylko zmiana szyldu; zaczęto rozbudowywać ilościowo i częściowo przezbrajać pododdziały; 22 bateria otrzymała amerykańskie działa kalibru 90 mm, zapowiedziano też zwiększenie liczby baterii w naszym dywizjonie. Nadeszły nowe działa „Bofors”, trzeba było przygotować nowe pozycje i reorganizować dywizjon. Mieliśmy otrzymać uzupełnienie z poboru rocznika 1927, spośród wyleczonych rannych i z żołnierzy służących dotąd w komendanturze Baku. Brak natomiast było dowódców w stopniach oficerskich i podoficerskich.

Pluton Arutiunowa miał zostać przekształcony – po odpowiednich uzupełnieniach – w baterię. Dodano nam jeszcze dwa działa „Bofors” wraz z przelicznikami i agregatami no i przyszli nowi ludzie. W ziemiankach stało się ciasno i niewygodnie.

Któregoś dnia wezwano mnie do sztabu dywizjonu. Kazano mi poczekać, bo dowódca i szef sztabu byli zajęci. Czekaliśmy w trójkę, razem ze mną sierżanci Dołgoniuk i Kodołow. W gabinecie dowódcy zakomunikowano nam, że w związku z rozbudową dywizjonu i dotkliwym brakiem kadry oficerskiej zostajemy mianowani dowódcami plutonów. Mamy zakasać rękawy i przystąpić natychmiast do pracy. Będziemy otrzymywali podwyższony żołd, dodatkową rację żywnościową przysługującą oficerom i mamy prawo korzystać z oficerskiej stołówki. Mamy też uczęszczać na szkolenie dla oficerów i narady oficerskie, prowadzić w plutonie zajęcia polityczne, oczywiście – tak jak wszyscy – po wysłuchaniu instruktażu. Trifonow i Rumiancew uścisnęli nam dłonie i życzyli powodzenia.

Wkrótce potem awansowałem na sierżanta.

 

Kilka słów wspomnień należy się Dołgoniukowi i Kodołowowi.

Dołgoniuk pochodził z Nikołajewa, miasta położonego u ujścia Bohu do Morza Czarnego, znanego ze stoczni, w których wytwarzano znaczną część sowieckiej floty wojennej. Do wojska został powołany kilka lat przed wojną. Był marynarzem i służył przez dłuższy czas jako kucharz na okręcie liniowym „Czerwona Ukraina”. Po zniszczeniu znacznej części sowieckiej floty czarnomorskiej i odebraniu jej portów przeniesiono go – jak i innych marynarzy – do wojsk lądowych. Dołgoniuk znalazł się w naszym pułku. Utykał wyraźnie, co było pozostałością po ranie, jaką otrzymał. Był bardzo wysoki, szczupły i odznaczał się niezwykłą wprost siłą. Było rzeczą niebezpieczną podać mu rękę – potrafił tak ją ścisnąć, że wyło się z bólu. Był pełen werwy i humoru, odznaczał się wrodzoną inteligencją, ciętym dowcipem i kulturą mowy; był przy tym bardzo przystojny, miał męską, wyrazistą twarz. Cieszył się dużym autorytetem wśród podwładnych i kolegów.

Zupełnie innym ale też bardzo ciekawym człowiekiem był Kodołow. Pod względem fizycznym pełne przeciwieństwo Dołgoniuka – niski, o nieproporcjonalnie dużej głowie, bardzo brzydki. Tym niemiej miał ogromne powodzenie u kobiet, żołnierze mówili, że ma do nich podejście. Pamiętam, jak kiedyś poszliśmy razem do kina. Kolejka do kasy była duża i powiedziałem mu, że nie warto w niej stawać.

– Zaraz będziemy mieli bilety – powiedział do mnie i podszedł do stojącej blisko kasy przystojnej pani.

– Dzień dobry madams – powiedział, salutując z gracją.

– Czy my się znamy? – spytała zdziwiona „madams”.

– Pani może mnie nie zna, ale ja panią znam.

– Skąd?

– Z moich snów, madams.

Od słowa do słowa i całkowicie udobruchana pani kupiła nam bilety, po seansie zaś zaprosiła do siebie na wino.

To „madams” Kodołow puszczał często w ruch. Dziwna końcówka „s” brała się w nim zapewne z rosyjskiej przedrewolucyjnej literatury. W wyższych sferach, dołączano ją zwykle przy rozmowie do różnych słów. A oczytany był Kodołow bardzo. Mimo swych zaledwie trzech klas podstawówki znał nieźle literaturę rosyjską, znał i lubił. Jednak ulubionym jeho pisarzem był Guy de Maupassant. Kodołow potrafił mówić z niezwykła jakaś swobodą i swadą, czym robił wrażenie człowieka bardzo inteligentnego, ale to były pozory – był raczej bardzo sprytny, miał duże wyrobienie życiowe i pewną ogładę oraz urok osobisty. Było w nim coś z cwaniaka i hochsztaplera. Żołnierze mówili, że widać po nim, iż z niejednego pieca chleb jadł. Poza tym był kobieciarzem i lubił wypić, co fatalnie się dla niego skończyło, o czym jeszcze będzie mowa.

Dołgoniuk i Kodołow pozostali na stanowiskach dowódców plutonu mniej więcej do końca lata. Nowy dowódca dywizjonu uważał, że się nie sprawdzili, ale to chyba niezupełnie tak było. Po prostu miano już kim ich zastąpić. Ja dowodziłem plutonem niewiele dłużej, gdy ostatecznie przestano już odczuwać u nas brak oficerów i gdy dokonano nowej przebudowy dywizjonu.

 

Zaczął się bardzo trudny dla nas okres organizacji nowej baterii. Nie wyznaczono jeszcze jej dowódcy i musieliśmy z Arutiunowem zajmować się wszystkim. Przygotowałem sobie prowizoryczną pozycję obok pozycji Arutiunowa, na miejscu wyznaczonym przez dowództwo dywizjonu i przystąpiliśmy do intensywnego szkolenia nowych żołnierzy. Ponieważ były trudności z obsadzeniom stanowisk dowódców działonów, przysłano nam z baterii Majstrowa nierozłączną parę Lieskowskiego i Tkaczenkę, którzy awansowali na jefrejtorów. Tkaczenko został dowódca działa w plutonie Arutiunowa, Lieskowski – w moim. Byli to bardzo zdolni chłopcy, niestety – ich młody wiek i smarkaty wygląd nie stwarzały gwarancji, że potrafią zaprowadzić odpowiednia dyscyplinę. Nie miałem dowódcy drugiego działa i po długich medytacjach poleciłem na to stanowisko jefrejtora Slusariewa, rówieśnika i krajana Lieskowskiego. Zrobiłem to tylko dlatego, że nie było żadnego innego sensownego kandydata. Slusariew był miłym i zdolnym chłopcem, pochodzącym z inteligenckiej rodziny. Wyglądał jak dzieciak i był niezwykle uprzejmy i delikatny w stosunkach z ludźmi, cecha w wojsku niestety bezużyteczna. Mając w swym działonie do czynienia no ogół z ludźmi od siebie starszymi, krępował się im rozkazywać, starał się przekonywać ich i prosić o wykonanie tego czy owego. Nieraz chciałem na niego krzyknąć, że tak nie można, ale jego wygląd dziecka i smutek na twarzy powstrzymywały mnie od tego – bałem się, że mi się jeszcze rozpłacze. Kiedyś przyjechały z Krasnodaru jego matka i siostra. Typowa inteligencka, zatroskana o syneczka mamusia i prześliczna, skromna, dobrze ułożona siostrzyczka. Aż dziw mnie ogarnął, że takie kobiety jeszcze istnieją, pani Slusariewa rozmawiała ze mną nie jak z dowódcą plutonu, lecz jak z dyrektorem szkoły czy internatu:

– Proszą dbać o mego syneczka, żeby się dobrze sprawował, żeby uważał na siebie, nie przeziębiał się. Tak się martwię o to, czy się odpowiednio odżywia, w jego wieku jest to bardzo ważne. Boję się o nieodpowiedni wpływ na niego kolegów, żeby nie zaczął pić czy zadawać się z rozpustnymi kobietami. Proszę was towarzyszu sierżancie, opiekujcie się moim synkiem, to przecież jeszcze dziecko.

Utworzono przy naszej baterii drużynę łączności i zwiadu, na pluton nie było nas stać ze względów kadrowych. Pugaczow dostał do towarzystwa dwie telefonistki, śliczną kubańską Kozaczkę Zozulę i potężnej tuszy Czernobrywkę (nomen omen, miała gęste, czarne brwi). Przeszła także do nas miedzy innymi zwiadowczyni Rybakowa, niewysoka, dobrze zbudowana tleniona blondynka, typ kobiety podobający się mężczyznom. Ważnym nabytkiem byl młodszy sierżant Chaliłow, najlepszy w dywizjonie specjalista od obsługi dalmierza (przy strzelaniu na poligonie „wypożyczaliśmy” go nieraz innym bateriom). Chaliłow był Azerbejdżaninem, miał siedemnaście lat, ale służył już ponad rok, gdyż poszedł do wojska na ochotnika. Dowódcą drużyny mianowano Wacka Kucharskiego, Polaka. Wacek urodził się w Polsce, gdzieś pod Lwowem. Gdy był jeszcze małym chłopcem, jego ojciec – polski komunista, uciekł wraz z rodziną do Związku Radzieckiego. Dalszej części życiorysu Wacek nigdy mi nie opowiedział, dowiedziałem się tylko tyle, że był wychowankiem domu dziecka. Byłem wtedy jeszcze zbyt naiwny, żeby zrozumieć, dlaczego tak się stało. Kucharski był przystojnym, ładnym mężczyzną, inteligentnym i oczytanym. W przedziwny sposób łączył w sobie wysokie poczucie honoru, koleżeńskość i uczciwość w stosunku do kolegów z nieuczciwością w stosunku do własności państwowej. To było dla mnie prawdziwą zagadką, później zauważyłem, że jest wiele osób, które by nigdy nie wsadziły ręki do cudzej kieszeni, o ile to nie jest tylko kieszeń państwowa. Wtedy tłumaczyłem to sobie trudnym dzieciństwem Wacka, którego wychował sierociniec i ulica. Rozmawialiśmy ze sobą zwykle po polsku. Kucharski mówił nieźle, choć z odpowiednim akcentem, często trafiały mu się rusycyzmy (nie mówił np. „mocna herbata” tylko „gęsta herbata”). Wacek stał się wkrótce jednym z ulubieńców Arutiunowa, który cenił w nim nie tylko pozytywne cecny jego charakteru, ale i to, że przyjaźni się z jedną ze zwiadowczyń, Ormianką, dla której był wzruszająco czuły i dobry.

 

Dowódcą brygady został pułkownik Popow, człowiek nietuzinkowy, pełen wewnętrznych sprzeczności, o którym można powiedzieć tyle dobrego co i złego. Popow przyszedł do nas z frontu po wyleczeniu rany. Utykał i chodził z laską, nosił miękkie brezentowe buty z cholewami zapinanymi na zamek błyskawiczny, co wtedy było zupełną nowością (buty były specjalnie dla niego szyte). Wygląd miał imponujący – wysoki, dość tęgi, nosił bokobrody i twarz jego przypominała twarze generałów ze starych rycin czy z medalionów. Mówił donośnym basem, pięknym językiem, wyrażał się mądrze i inteligentnie. Dla oficerów brygady był niezwykle surowy, niemal okrutny i bano się go jak ognia. Gdy wzywał kogoś „na dywanik”, potrafił machać mu przed nosem swą laską lub stukać nią o podłogę trafiając nierzadko w buty delikwenta. Na zebraniu oficerskim mógł zmieszać człowieka z błotem, podobno raz kazał jednemu z oficerów zdjąć spodnie i stanąć przed zebraniem na pośmiewisko w kalesonach. Pamiętam, jak bał się tej kary młodszy lejtnant Tiurin ze sztabu dywizjonu, z którym jechałem raz na zebranie do brygad. Na wszelki wypadek włożył czyste kalesony. W stosunku do żołnierzy i sierżantów był Popow wyrozumiały i ludzki. Ja zetknąłem się z nim bliżej dwukrotnie i wspominam go jak najlepiej. Popow nie był w swym postępowaniu oryginalny , raczej naśladował najwyższych stopniem dowódców Armii Czerwonej. Np. marszałek Żuków bił generałów i oficerów po twarzy i znane są podobno wypadki samobójstw z tego powodu, a jednocześnie był ubóstwiany przez żołnierzy. Popow służył na froncie pod dowództwem marszałka Koniewa. Koniew był dla niego ideałem. Kiedyś na zebraniu oficerskim pułkownik chwalił go za metody szkolenia. Jedna z nich polegała na tym, że przychodził w nocy do jednostki, kazał budzić żołnierzy i kopać im doły. Potem doły te kazał zasypywać i kopać w innym miejscu, i tak kilka razy. O chwalonym bez miary przez Popowa Koniewie jeden z rosyjskich pisarzy opozycyjnych napisał, że był człowiekiem o mentalności przewodniczącego kołchozu (a może dyrektora sowchozu, nie pamiętam dokładnie).

Zastępcą dowódcy brygady do spraw liniowych był major Bujanow, nazywany przez nas Bujanyczem. Była to zupełna kreatura, dureń jakich mało. Niskiego wzrostu, chudy, lekko zezowaty. Wybuchał gniewem przy każdej sposobności. Wrzeszczał wtedy i zapluwał się. Był nieinteligentny i niezwykle ograniczony. Mówił z błędami gramatycznymi, używając przy każdej sposobności imiesłowów. Przy Popowie, który był niewątpliwie kimś, Bujanow sprawiał żałosne wrażenie.

Duże zmiany nastąpiły w dywizjonie MZA. Przysłano nam nowego dowódcę, starszego lejtnanta Koczana. „Koczan” znaczy po rosyjsku „głąb kapuściany” lub „kolba kukurydzy”. Nowy dowódca głąbem jednak nie był i wcale nieźle znał się na rzeczy a poza tym był pracowity i uwielbiał szkolenie. Chodził ciągle na prowadzone przez nas zajęcia, przysłuchiwał się im a niejednokrotnie sam przejmował inicjatywę i prowadził wykład.

– Ten nam spokoju nie da – powiedział kiedjś Arutiunow – Jak widać, nie pije i nie włóczy się za babami, tylko mu służba w głowie i praca.

Z czasem okazało się, że ten nasz nowy dowódca nie jest taki święty.

Dowódcą baterii, w której skład weszły plutony Arutiunowa i mój, został starszy lejtnant Karpow. Arutiunow aż złapał się za głowę.

– To jest nie tylko nierób i kurwiarz – powiedział do mnie. – To wstrętny typ – chytry, podstępny, złośliwy, niekoleżenski. Gorszego dowódcy nie mogli już nam przysłać.

Zmartwili się także ci żołnierze, którzy już pod nim służyli, szczególnie Wacek Kucharski. Nienawidził wprost Karpowa i – jak się wkrótce przekonałem – miał jego pełną pod tym względem wzajemność. Ja znałem swego nowego dowódcę mało, ale dobrze pamiętałem stan plutonu, jaki po nim przyjmował Arutiunow.

Karpow zamieszkał w ziemiance razem z Arutiunowem. Nikołaj cierpiał przez to podwójnie – ciążyło mu towarzystwo „komandira baterii” a oprócz tego musiał często wychodzić z ziemianki, bo do Karpowa, jak opiłki żelaza do magnesu, zaczęły ciągnąć z 22 baterii i z osiedla NZS baby. Odżyły stare znajomości, pojawiły się nowe.

– Skąd te kurwy dowiedziały się o jego powrocie? – pytał zdumiony Arutiunow.

– Jak to skąd – odpowiedziałem. – Pierwszego dnia swego pobytu siadł na taborecie na ziemiance i przez dobre dwie godziny grał na harmonii. Trudno go było nie zauważyć.

Przyjrzałem się bliżej Karpowowi. Był średniego wzrostu, chudy o ziemistej cerze i jakimś lepkim, nieszczerym, uniżonym spojrzeniu. Zawsze się uśmiechał, podobnie jak Korob. W 1984 roku obejrzałem amerykański film „Błękitny grom”. Był tam taki negatywny bohater, pułkownik – łudząco przypominał mi Karpowa, tyle że był od niego przystojniejszy.

Przyjrzałem się także partnerkom Karpowa i spytałem go kiedyś:

– Dlaczego gustujecie w kobietach niemłodych i raczej brzydkich?

– Co do tego drugiego, to jest to sprawa gustu, zresztą po ciemku wszystkie koty są czarne, no i nie gęba jest w tych rzeczach najważniejsza. Co do wieku, to wolę kobiety nieco starsze – taka jest bardziej doświadczona, można się od niej tego i owego nauczyć. Do domu zaprosi, nakarmi, napoi i jeszcze ci koszulę i kalesony wypierze. A co masz z młodej?

Do mego plutonu przysłano zdegradowanego z oficera do szeregowca Sołomachę. Tego samego Sołomachę, który był szefem odzieżówki pułku i którego szoferem byłem przez jakiś czas. Tego samego Sołomachę, którego krytykowano kiedyś na zebraniu komsomolskim zaczynając tę krytykę omyłkowo od Samołazowa. Sołomacha wszedł do ziemianki. Był elegancko po oficersku ubrany, tyle, że miał żołnierskie „pagony”. Gdy zobaczył, kto jest jego dowódcą, twarz mu się wydłużyła. Zameldował się przepisowo („szeregowy Sołomacha przybył…” itd.), a potem powiedział mniej więcej to samo, co kiedyś mój były dowódca działonu Adrajew:

– Towarzyszu sierżancie. Byłem kiedyś waszym szefem, może nie zawsze byłem dla was uprzejmy. Mam nadzieję, że nie jesteście pamiętliwy i że weźmiecie pod uwagę moją sytuację. Będzie mi bardzo ciężko, tyle lat byłem oficerem, a teraz jestem szeregowcem.

Sołomacha szybko zwąchał się z Karpowem. Zaczęli razem przyjmować dziewczynki i chodzić do nich w gości. Chociaż byłem dla Sołomachy wyrozumiały, sprzeciwiałem się zwalnianiu go ze służby. Karpow znalazł na to sposób, przenosząc go do drużyny łączności i zwiadu.

 

Koczan dosłownie szalał. Zajęcia praktyczne i teoretyczne zajmowały nam teraz cały dzień. Sprowadził ze sztabu armii plansze i szkice i kazał się uczyć pogłębionej teorii przelicznika. Któregoś dnia zjawił się w moim plutonie, przez dwie godziny przysłuchiwał się zajęciom, które prowadziłem, a potem wziął mnie na rozmowę.

– Czy wasi ludzie wiedza, że w strefie ognia armat „Bofors” nie ma martwego stożka? – zapytał mnie takim tonem i z taką miną, jakby od tego zależały co najmniej losy wojny.

– Oczywiście, że wiedzą. Ciekawe, że niektórzy nie mogli zrozumieć, co to jest kąt wzniesienia większy od 90°, póki im tego nie zademonstrowałem, przeginając lufę na drugą stronę.

– To dobrze, że wiedzą. A teraz moje uwagi co do waszych zajęć. Podobały mi się, ale mam też pewną uwagę krytyczną. Objaśniając jak przelicznik ustawia kąt wzniesienia i mówiąc o tym, jak ekscentryk w PUAZO wprowadza kąt dodatkowy, nie powiedzieliście, że ten kąt dodatkowy jest proporcjonalny do kosinusa już wprowadzonego kąta. Myślałem, że wy jako człowiek wykształcony rozumiecie to i potraficie objaśnić innym.

– Ja to rozumiem, ale nie potrafię tego objaśnić ludziom, nie wiedzącym co to jest kosinus.

– A po co mają wiedzieć? Wystarczy, że wykują to i będą recytowali.

– W jakim celu? Mają i tak duże trudności w zrozumieniu tego wszystkiego, na co im ten kosinus?

– Czy wyobrażacie sobie, jaki będzie efekt gdy przyjdzie inspekcja z brygady czy z armii, a tu żołnierze mówią „jest proporcjonalna do kosinusa kąta wzniesienia”?

Nie przekonałem Koczana. Efekt zaś był taki, jak z indukcją w telefonie u Pugaczowa. Kiedyś zastępca dowódcy jednego z dział powiedział w czasie zajęć:

– Wszystko rozumiem, ale pojąć nie mogę, w którym miejscu jest w przeliczniku ten kosinus i jak on wygląda.

Drugą pasją Koczana było strzelanie bez PUAZO przez bezpośrednie naprowadzenie działa na cel. Była to rzecz istotnie ważna. „Boforsy” – jak już pisałem – nie miały celowników, gdyż strzelały z przelicznikami. Jednak w przypadku konieczności strzelania, gdy z tych czy innych powodów (nie będę ich wymieniał) nie można było użyć PUAZO, należało korzystać z pewnych prostych urządzeń znajdujących się na działach. Wymagało to jednak bardzo szybkiego i niezwykle prostego wyliczenia, którego istotą było określenie, jaką część liczby 120 należy przejąć za jego podstawę; jedną czwartą, połowę, trzy czwarte czy całe 120. Dla dowódcy działa trudnością było jedynie określenie owej części, natomiast okazało się, że większość żołnierzy nie umiała nawet policzyć w pamięci, ile jest ta jedna czwarta czy połówka. Wpadłem na taki pomysł. Jednym z banknotów sowieckich były trzy czerwońce czyli trzydzieści rubli. Cztery banknoty po trzy czerwońce stanowiły więc ową magiczną liczbę 120, trzy czerwonce – 90 itd. Przy ćwiczeniu strzelania bez PUAZO wyciągałem z kieszeni cztery banknoty po 30 rubli każdy i pokazywałem tyle z nich, ile było trzeba. Na pieniądzach żołnierze liczyli świetnie. Potem doszli już do takiej wprawy, że mogłem nie pokazywać im czerwouców. Tę „metodę dydaktyczną” trzymałem w tajemnicy. Wkrótce Koczan dowiedział się, że w moim plutonie umieją dobrze strzelać bez PUAZO, przyszedł przekonać się o tym. W obecności dowódcy dywizjonu żołnierze niestety stracili głowę i w pewnym momencie jeden z nich zawołał:

– Towarzyszu sierżancie! Wyjmijcie z kieszeni pieniądze.

– Niestety „riebiata”, jest przed pierwszym i nie mam ani grosza.

Koczan otworzył szeroko oczy, ale gdy mu objaśniłem o co chodzi trząsł się dosłownie ze śmiechu.

 

Raz w tygodniu Koczan prowadził szkolenie dla oficerów. Zajmowało to nam cały dzień, od świtu do późnego wieczora. Czego tam tylko nie było! Regulaminy i topografia, artyleria (ze szczególnym uwzględnieniem PUAZO) i taktyka, obrona przeciwgazowa i wychowanie fizyczne (drążek, pierścienie, koó itd.). Po takim dniu człowiek czuł się jak wypluty. Dużą uwagę przywiązywał nasz dowódca do rozpoznawania samolotów, swoich i wroga. Koczan pokazywał z daleka małą fotografię samolotu i trzeba było, patrząc w lornetę, wymienić jego nazwę. Koczan liczył czas potrzebny na odpowiedz na stoperze. Właściwa odpowiedź brzmiała przykładowo tak: „Ja starszy lejtnant Majstrow. Heinkel-177”. Kiedyś, gdy przyszła moja kolej, chcąc mieć jak najlepszy czas krzyknąłem: „Ja sierżant Focke-Wulf”, przepuszczając moje długie nazwisko. Odpowiedź była poprawna, a śmiechu co niemiara. Odtąd niektórzy koledzy zwracali się do mnie per „sierżant Focke-Wulf”.

Bardzo ważną umiejętnością oficera artylerii przeciwlotniczej, od dowódcy armii począwszy a na dowódcy plutonu skończywszy, jest umiejętność szybkiego i bezbłędnego wyboru wariantu walki. Tych wariantów było pięć i zależały one od pory dnia i pogody. Wyboru wariantu powinien był dokonywać w zasadzie dowódca armii i przekazywać to dowódcom brygad i pułków, ci z kolei dowódcom dywizjonów itd. Praktycznie jednak jest to na ogół niewykonalne, gdyż podstawą sukcesu w obronie przeciwlotniczej jest szybkość otwarcia ognia bądź wzniesienia się samolotów. Tak więc trzeba było umieć samemu wybrać odpowiedni wariant. Wybór różnych wariantów przez dowódców różnych jednostek mógł mieć tragiczne skutki, jak ostrzelanie własnych samolotów czy też na odwrót, nieotwarcie ognia z jednoczesnym niepodniesieniem samolotów. Warianty były ponumerowane i znaliśmy je na pamięć jak tabliczkę mnożenia. Coś innego jednak teoria, a coś innego zwykła rzeczywistość. Jeden z wariantów, zdaje się, że czwarty, przewidywał: jasna bezchmurna noc; balony zaporowe opuszczone, zaświecić reflektory, wpuścić samoloty myśliwskie w uliczki, artyleria strzela ogniem zaporowym i po celach oświeconych w sektorach poza uliczkami dla lotnictwa. Natomiast wariant chyba piąty brzmiał: ciemna noc, niski pułap chmur, balony zaporowe podniesione, reflektory zgaszone, artyleria przykrywa całe niebo gęstym ogniem zaporowym, samolotów nie podnosić. Ale tak naprawdę, to rzadko kiedy sytuacja bywa zupełnie jednoznaczna. Zwykle niebo jest z lekka zachmurzone, noc nie jest ani zupełnie jasna ani całkowicie ciemna. Wybór wariantu jest więc trudny i trzeba się w tym stale ćwiczyć. Sami często egzaminowaliśmy się wzajemnie z tego, proponując koledze wybór wariantu. Koczan oczywiście zadbał o to, żebyśmy nabrali odpowiedniej wprawy. Przy spotkaniu rozmowę zaczynał nieraz od pytania: „Jaki byście wybrali teraz wariant walki?” Nieraz wpadał w nocy na pozycję, budził dowódcę baterii czy plutonu i sennego jeszcze pytał o wariant walki. Pozostało mi z tamtych czasów, że budząc się od razu przytomnieję.

Na dźwięk dzwonu alarmowego byliśny wytresowani jak pies Pawłowa. Co prawda nie ciekła nam ślina, ale biegliśmy co tchu w czym kto był, nieraz w bieliźnie, do dział. I dziś najlżejszy dźwięk dzwonka, wszystko jedno jakiego, podnosi mnie od razu na nogi, mimo że od tamtych dni przeszło tyle już lat.

 

Poproszono mnie do telefonu. Dzwonił Trifonow. Mówił jakoś bardzo uprzejmie.

– Jak się czujecie w nowej roli dowódcy plutonu?

– Dobrze, przyzwyczaiłem się już do tego.

– A czy otrzymaliście dodatkową rację oficerską?

– Tak, przed paroma dniami.

– Papierosy też?

– Owszem, trzydzieści pudełek.

– Wy, zdaje się, nie palicie?

– Nie, nie palę.

– Bo widzicie, mam do was wielką prośbę. Otrzymałem krótki urlop, jadę do rodziny. Chcę im zawieźć papierosy, wiecie, że tego nigdzie teraz nie można kupić. Czy nie pożyczylibyście mi swoich? Po powrocie oddam wam ze swego przydziału.

Pomyślałem sobie, że całkowicie odmówić szefowi sztabu nie wypada, oddać mu zaś wszystkie papierosy, to za duże ryzyko. Odpowiedziałem więc:

– Z największą chęcią bym to zrobił. Niestety dwadzieścia pudełek zdążyłem już sprzedać.

– Ale dziesięć wam zostało?

– Tak, i chętnie wam pożyczę.

Arutiunow, który był przy tej rozmowie, powiedział:

– Możecie na tych dziesięciu pudełkach postawić krzyżyk. Trifonow to straszna świnia. Pożycza u żołnierzy pieniądze i nigdy nie oddaje.

Nikołaj miał rację. Tych dziesięciu pudełek Trifonow mi nigdy nie oddał. W ogóle z tą pierwszą otrzymaną racją miałem pecha – amerykańską słoninę skradziono mi podczas alarmu nocnego i nigdy nie doszedłem do tego, w jaki sposób, przecież byliśmy wszyscy na pozycji.

*

Normalny tok naszego życia został zakłócony koniecznością zbudowania ziemianek dla nowego plutonu i ziemianki dla punktu dowodzenia baterii. Przerwaliśmy całkowicie szkolenie, poświęcając cały czas na te roboty, żołnierze harowali jak konie. Próbowaliśmy prowadzić z nimi zajęcia podczas dyżurów operacyjnych, ale byli tak zmęczeni, że nic im nie szło do głowy. Jeśli dyżur odbywał się nocą, przesypiali go cały. Ze smutkiem zauważyłem, że zaczęli zapominać wszystko, czegośmy ich uczyli. Powiedziałem Karpowowi, że trzeba nieco osłabić tempo budowy, aby choć trochę czasu móc przeznaczyć na powtórkę teorii i ćwiczenia praktyczne. Nie chciał o tym słyszeć.

– Jak się zagospodarujemy, weźmiemy się za szkolenie – mówił.

Stosunki między Karpowem a mną i Arutiunowem ułożyły się źle. Także dowódcy działonów i żołnierze nie cierpieli po. Jego fałszywość, nieszczerość, złośliwość i małostkowość doprowadzały wszystkich do pasji. Potrafił czynić przykre i niezasłużone uwagi i obrażać ludzi, uśmiechając się przy tym, jakby prawił komplementy.

Przykry to był okres mojej służby w wojsku. Jedyną przyjemnością były stosunkowo częste przepustki, które mi się jaku dowódcy plutonu należały. Bywałem czasem w kinie, czasami odwiedzałem Dinę w Czemberkendzie. Spotykałem tam moich starych kolegów, było zawsze o czym pogadać. Wania Sokołow awansował z młodszego lejtnanta na technika-lejtnanta. Był z tego powodu dumny jak paw. Kiedyś przy mnie ktoś zwrócił się do niego „towarzyszu lejtnancie”. Sokołow zrobił obrażoną minę i powiedział:

– Ojczyzna nadała mi stopień technika-lejtnanta i tak proszę się do mnie zwracać.

Kiedyś zaprosił mnie do stołówki oficerskiej i podzielił się ze mną swoją kolacją. Coś mu się nie spodobało w zachowaniu kelnerki i zaczął ją strofować jak żołnierza, choć była pracownicą cywilną. Kazał jej stanąć na baczność i wygłosił do niej długie, pełne pouczeń i wzniosłych słówek przemówienie.

Spotkałem Koroba.

– Witam, witam przyjacielu – powiedział. – Wiecie, że wasze dokumenty są w naszym posiadaniu? Oddamy je wam w swoim czasie, oczywiście bez legitymacji komsomolskiej.

– Gdzie się znalazły? – zapytałem zdziwiony.

– A to już nasza sprawa.

Dziwna myśl zaświtała mi w głowie. Czy to nie ktoś z ludzi Koroba zabrał mi na jego polecenie dokumenty? Ale jeśli tak, to po co? Może kontrwywiad chciał wiedzieć, co za dokumenty przechowuję, ale wówczas po ich obejrzeniu można je było podrzucić. A jeśli w tym czasie nie mieli nikogo kto znał język polski? A może Korob chciał rzucić na mnie cień podejrzenia? Znów po co? Zacząłem wikłać się w domysłach, prowadząc z samym sobą całe dyskusje. A dokumentów wciąż mi nie zwracano.

 

Wracając kiedyś z Baku na NZS elektrycznym pociągiem podmiejskim wszedłem do przedziału, w którym siedział pułkownik, o dystynkcjach czołgisty, typowy Ormianin. Na jego mundurze widniały liczne baretki orderów i Złota Gwiazda Bohatera Związku Radzieckiego. Zgodnie z wymogami regulaminu zapytałem go, czy mogę usiąść, odpowiedział „proszę bardzo”. Przyglądałem mu się przez jakąś chwilę myśląc, skąd znam tę twarz. Przypomniałem sobie nagle, że przed paroma dniami czytałem w gazecie wychodzącej w Baku, że na kilkudniowy urlop do swej rodziny przyjechał dowódca jednostki pancernej, Bohater Związku Radzieckiego pułkownik Babadżanian. Gazeta zamieściła jego zajęcie i stąd znałem moje vis-à-vis. Piszę o tym dlatego, że przed paroma laty przeczytałem w jednej z polskich gazet. że zmarł głównodowodzący wojsk pancernych ZSRR, marszałek wojsk pancernych Babadżanian.

 

Niedaleko od nas rozlokowano szkołę podoficerów NKVD. Musztrowano tych młodych ludzi od rana do wieczora i wydawało się, że są to ich jedyne zajęcia. Nic tylko maszerowali, śpiewając wciąż jedną i tę samą piosenkę o zupełnie idiotycznych słowach:

Ech Sojuz, sowietskaja strana,
Wsiem primierom służyt ona.
Tam w dolinie
Gdie morie sinje,
Gdie gołubaja dal.

Nieraz mijaliśmy ich, maszerując do stołówki czy ze stołówki. Szli i wciąż tylko „Ech Sojuz, sowietskaja strana…”. My im na spotkanie „Marsz bakinskich zenitczykow”, a oni „Ech Sojuz”, my im

My w krasnuju artilleriju służyt' pojdiom
I głazom woroszyłowskim priceł wozmiom

a oni „Ech Sojuz”.

Któregoś wieczora, gdy Czernobrywka zakończyła swój dyżur przy telefonie, powinna po niej przyjść na zmianę Zozula. Niestety, okazało się, że była chora. Nie było Pugaczowa, który otrzymał przepustkę i w tej sytuacji Karpow rozkazał, aby dyżur telefonistki objęła zwiadowczyni Rybakowa. Nie było jej nigdzie.

– Gdzie jest Rybakowa? – wrzeszczał jak opętany Karpow. Było tajemnicą poliszynela, że Rybakowa spotyka się ze starszyną ze szkoły NKWD i że tam właśnie można ją znaleźć.

– Ja wiem, gdzie bywać jefrejtor Rybakowa – odezwał się uznający z form czasownika jedynie bezokolicznik a z przypadków tylko mianownik, szeregowy Sabrok, Czerkies.

– Natychmiast masz ją sprowadzić – rozkazał Karpow.

Po jakimś czasie Sabrok powrócił, ale sam.

– Melduję, że wasz rozkaz nie wykonać.

– Co, jak śmiałeś? Tyś nie poszedł po Rybakową?

– Poszedł, ale…

– To powiedz: „Wasz rozkaz wykonałem, ale…”.

– Wasz rozkaz wykonałem, ale jefrejtor Rybakowa nie móc przyjść.

– Dlaczego?

– Jefrejtor Rybakowa jebać starszyna NKWD.

– Cooo?

– Wróć. Starszyna NKWD jebać Rybakowa.

– Sabrok, do cholery! Powiedz wreszcie, kto kogo tam jebać – mówi Karpow, ubawiony komizmem sytuacji.

– Oba jebać – odpowiada spokojnie Sabrok, a cała ziemianka aż pokłada się ze śmiechu.

 

Wychodziłem nieraz podczas nocnych dyżurów plutonu na pozycję, aby pogadać z żołnierzami. To, że miałem tylko stopień sierżanta i sam niedawno dyżurowałem z nimi na działach stwarzało między nami bliski kontakt. Skracałem im godziny nocnych dyżurów opowiadaniem różnych dziwów o przyrodzie, o świecie, który nas otacza. Najbardziej lubili opowiadania o wszechświecie, planetach, gwiazdach, mgławicach. W większości byli to ludzie bez żadnego wykształcenia i dla nich były to zupełne rewelacje, niektórzy nawet nie wierzyli w to, co mówiłem. Ale byli wśród nich ludzie wiele wiedzący. Należał do nich dowódca jednego z dział, Lonia Lieskowski. Wojna przerwała mu naukę w szkole, wiele jednak umiał, był bardzo zdolny i dociekliwy. Kiedyś skierowałem rozmowę na matematykę. W bardzo przystępny sposób opowiedziałem im o różnych dziwnych powierzchniach. Mało kto coś z tego zrozumiał, poza Lieskowskim i gdy powiedziałem, że istnieją powierzchnie mające tylko jedną stronę i objaśniłem, co to znaczy, Lieskowski powiedział, że on sobie taką powierzchnię wyobraża i potem w ziemiance ku memu największemu zdumieniu, skonstruował z papieru dobrze znany matematykom przykład, takiej powierzchni, tzw. wstęgę Möbiusa. Byłem zachwycony i pomyślałem sobie, że w osobie Lieskowskiego mam do czynienia z samorodnym talentem matematycznym.

Lonia opowiadał bardzo ciekawe rzeczy, dotyczące okresu okupacji przez Niemców Krasnodaru, w którym mieszkał. Gdy Niemcy weszli do tego miasta, otworzyli podziemia w gmachu NKWD i pokazali ludności, co pozostało tam po wycofaniu się przeciwnika. Były to prawdziwe jatki. Przed opuszczeniem Krasnodaru NKWD wymordowało nie tylko już przedtem znajdujących się w lochach ludzi, ale także sprowadzone tam w ostatniej chwili osoby, które podejrzewano, że mogą się stać kolaborantami. Była to więc zbrodnicza akcja prewencyjna, dokonana na niewinnych ludziach. Niemcy urządzili pomordowanym uroczysty pogrzeb, mając na widoku efekt propagandowy, a następnie w tym samym gmachu rozpoczęło swoje praktyki Gestapo. Gdy okupant wycofał się z Krasnodaru, z kolei Rosjanie otworzyli podziemia i pokazali je ludności.

Warto tu dodać, że Krasnodar nie był wyjątkiem. O zbrodniach hitlerowców wiemy wiele, znacznie mniej natomiast, o zbrodniach NKWD i NKGB przy wycofywaniu się z pozostawionych wrogowi miast. Podobnej „profilaktyki” jak w Krasnodarze dokonywano i gdzie indziej. Osobiście słyszałem, że to samo działo się w Charkowie, Lwowie i Krzemieńcu. Można być pewnym, że nie tylko tam. Szczególnie drastyczne szczegóły takiej akcji opowiedział mi już nieżyjący profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, wybitny specjalista w dziedzinie prawa międzynarodowego, Stanisław Hubert, Był on naocznym świadkiem tych zbrodni we Lwowie, w przeddzień wycofania się z niego Sowietów w 1941 roku i cudem tylko ocalał. Widział, jak zabijano w piwnicach wystrzałem w tył głowy, widział towarzyszące temu orgie seksualne pijanych enkawudzistów i enkawudzistek.

Nie wiem gdzie i kiedy Niemcy zastosowali po raz pierwszy samochody, w których mordowano spalinami przewożonych ludzi. Opinia publiczna w ZSRR dowiedziała się o tym po oswobodzeniu Krasnodaru. Odbył się proces nad kolaborantami, którzy brali w tym udział. Drugi proces o te same zbrodnie odbył się w Charkowie i zakończył się publiczną egzekucją skazanych. Pokazywano to we wszystkich kinach w kronice filmowej. Na wielkim placu zebrały się tłumy. Skazańców postawiono na platformach samochodów ciężarowych, związano im ręce i nałożono stryczki na szyje. Na dany znak samochody ruszyły, co było równoznaczne z wybiciem stołka spod nóg, w tradycyjnej egzekucji. Nic nie widzę na usprawiedliwienie zdrajców i kolaborantów, ale urządzanie publicznych egzekucji uważam za barbarzyństwo. O jednej takiej egzekucji, która odbyła się w Bakarmii w 1944 roku, niebawem opowiem.

 

Część uzupełnienia, którą otrzymaliśmy, pochodziła z komendantury Baku. Z rozmowy z tymi ludźmi dowiedziałem się, że pełnili służbę wartowniczą w specłagrze NKWD, znajdującym się gdzieś w obrębie wielkiego Baku, w takim samym, w jakim ja siedziałem w Tambowie. Dowodził nimi artylerzysta-zenitowiec starszy lejtnant Arutiunow. Nie był krewnym naszego Arutiunowa, jest to po prostu pospolite nazwisko ormiańskie. „Arutiunow” jest formą zruszczoną od „Arutiunian” lub „Arutiunianc”. To jest ten sam Arutiunow, o którym wspomniałem, gdy pisałem o wojnie z Finlandią. Opowiadali cuda o wyrozumiałości i dobroci swego dowódcy, o jego wielkim poczuciu humoru. Służył w komendanturze tylko dlatego, że był ranny w Finlandii i powłóczył nogą.

Wśród tych żołnierzy był Kozak doński Mojsiejew. Niewysoki brunet o rumianej, tępej twarzy, potężnych barach i mięsistym karku zlewającym się z krótką szeroką szyją. Odznaczał się nieprawdopodobną wręcz siłą, z czego był bardzo dumny. Były kłopoty z wyżywieniem tego siłacza, toteż prosiłem kuchnię o wydawanie mu podwójnej porcji zupy. Poprosił mnie kiedyś, żebym go choćby raz na dwa tygodnie puszczał do miasta, bo dłużej bez kobiety wytrzymać nie może. Podczas zajęć Mojsiejew nie spuszczał oka z wykładającego, starając się schwytać każde jego słowo. Jego fizjonomia wyrażała przy tym ślepe posłuszeństwo i służalczość. Był bardzo ograniczony i tępy, ale nadzwyczaj ambitny i starał się jak mógł. Wystarczyło go pochwalić za jego odpowiedź, nieraz może na wyrost, aby był prawdziwie szczęśliwy i starał się jeszcze bardziej. Czerwienił się wówczas na twarzy i skromnie opuszczał głowę, rozglądając się spode łba, jakie wrażenie ta pochwała czyni na jego kolegach.

Wszedłem kiedyś do ziemianki i z przerażeniem zobaczyłem, że po moim łóżku przechadza się falanga, mniejsza od tej którą widziałej po filmie „Kutuzow”, zapewne przedstawicielka młodego pokolenia tych uroczych stawonogów, ale też wystarczająco wstrętna i groźna. Nie zdążyłem jeszcze krzyknąć „falanga”, gdy do łóżka podbiegł Mojsiejew, schwycił ją ręką na jakiś ułamek sekundy, rzucił na podłogę i trzasnął butem tak, że aż zachrzęściło. Podziękowałem mu, a on bardzo zadowolony skromnie opuścił oczy i rzekł:

– A cóż mi tam falanga. Ja konia z nóg potrafię zwalić.

 

Siedziałem w ziemiance i pisałem plan indywidualny na następny dzień. Musiał to robić każdy „komandir Krasnoj Armii”, począwszy od dowódcy plutonu. Co za nuda i głupota, Skąd mogę przewidzieć, co będzie jutro, zwłaszcza podczas wojny, A do tego jeszcze brak papieru. Musiałem go za słoną cenę kupować od Achundowa. Dostarczał mi jakiegoś cieniutkiego świństwa, coś między papierem toaletowym a bibułką papierosową. Ciąłem to na arkusiki i zszywałem oprawiając w tekturkę. Pisało się na tym okropnie, atrament rozpływał się, ale ołówkiem było zabronione. Potem te bzdury zatwierdzał dowódca baterii, tak samo jak konspekt zajęć, które miałem prowadzić. Jak wyglądał taki plan indywidualny? Miał zawierać wszystko, co nazajutrz mam zrobić, bez żadnych luk czasowych. Zaczynało się to mniej więcej tak:

                                Zatwierdzam
                                Dowódca IV baterii
                                dywizjonu MZA 70 OZABr
                                /podpis/
Plan indywidualny dowódcy II plutonu IV baterii
dywizjonu MZA 70 OZABr sierżanta B.A.Gleichgewichta
600 – budzę się i wstaję
602 – udaję się do latryny i załatwiam
                      potrzeby fizjologiczne 
605 – poranna toaleta
610 – gimnastyka
itd. Można sobie wyobrazić, ile papieru spisywałem, aby napisać plan na jeden dzień. A nazajutrz okazywało się, że wszystko było inaczej.

Siedziałem więc nad planem indywidualnym. Oba działony posłałem pod dowództwem Lieskowskiego i Slusariewa na zajęcia z wychowania fizycznego. W ziemiance było tylko kilka osób z drużyny łączności i zwiadu oraz paru zwolnionych tego dnia z gimnastyki, Wszedł Slusariew i zameldował, że Mojsiejew nie chce ćwiczyć na drążku.

– No to rozkażcie mu, żeby ćwiczył – powiedziałem.

– Już mu rozkazywałem, ale on mnie nie słucha,

– Mo to go sprowadźcie tutaj.

Wyszedłem przed ziemiankę. Slusariew wrócił z całym działonem.

– Mojsiejew, dlaczego nie chcecie ćwiczyć na drążku? – zapytałem.

– Nie mogę, słaby jestem.

– Przecież mówiliście, że konia z nóg zwalicie.

– To co innego, na drążek nie mam zdrowia.

– A co wam dolega?

– Regenta miałem.

– Co, regenta? Co to jest?

– Towarzysz sierżant taki uczony, a nie wie co to jest regent?

– Nie wiem.

– No, taką fotografię płuc mi zrobili.

– A, rentgen.

– Może i rentgen, kto to wie.

– Ale przecież rentgen to jeszcze nie choroba, to jest badanie.

– Ale lekarz mi powiedział, żebym nie ćwiczył na drążku.

– A zwolnienie macie?

– Nie mam.

– No to powinniście ćwiczyć.

– A właśnie, że nie będę.

Pomyślałem sobie, że nic tu nie wskóram i że trzeba, wobec tego wymyślić dla Mojsiejewa jakieś zajęcie zastępcze. Mieliśmy nader prymitywną latrynę – dwie deski nad jamą, kucało się z lękiem, żeby nie wpaść dokąd nie trzeba. Co pewien czas trzeba było to czyścić, wyrzucająć „guano” do wykopanego obok dołka i zasypując. Czasami wykorzystywano do tego żołnierzy mających raport karny.

– Dobra. Pójdziecie wyczyścić klozet.

– Nie pójdę, kto to widział, żeby karać kogoś za to, że jest chory i miał regenta.

– To nie jest kara, to przejść musi kiedyś każdy, przecież nikt za nas tego nie zrobi.

– Wszystko jedno, nie pójdę. Delikatny jestem i mdli mnie z tego.

– Mojsiejew, to jest rozkaz.

– Wszystko jedno nie pójdę.

– A wiecie, jakie ma prawa dowódca, żeby zmusić do wykonania rozkazu?

– Wiem, może użyć broni lub zastosować siłę fizyczna. Chyba nie będziecie do mnie strzelali, że nie chcę czyścić klozetu, użyjcie więc siły fizycznej, proszę bardzo.

Tego mi tylko brakowało. Próba użycia siły skończyłaby się dla mnie zapewne w szpitalu, a dla Mojsiejewa w batalionie karnym.

Co tu jednak robić? Sprawy tak zostawić nie można. Spojrzałem na żołnierzy, uśmiechali się złośliwie, widząc moją bezsilność. Cóż, jeśli nie siłą, to sposobem.

– Mojsiejew, ile macie klas?

– Dwie klasy szkoły podstawowej.

– A ja dwa lata uniwersytetu, jestem dowódcą plutonu i jestem nie mniej delikatny niż wy. A mimo to pokażę wam, że nie wstydzę się i nie brzydzę wyczyścić latrynę i że mnie nie zemdli. Ale musicie pójść ze mną i zobaczyć, że ja to naprawdę zrobię.

To mówiąc wziąłem łopatę. Mojsiejew oniemiał. Nie, do tego, żeby dowódca plutonu w jego obecności czyścił klozet on dopuścić nie mógł. Podbiegł do mnie, wyrwał mi łopatę i powiedział:

– No to ja już sam to zrobię.

Po jakimś czasie przyszedł i zameldował, że rozkaz wykonał.

 

Ktoś przyniósł do naszej ziemianki książkę „Biełomorskij kanał im. J.W.Stalina”. Była to gruba księga, bogato ilustrowana fotografiami, poświęcona budowie kanału śródlądowego, łączącego Morze Białe z jeziorem Onega, a więc Leningrad i inne porty bałtyckie z Murmańskiem i Archangielskiem. Kanał ten budowali łagiernicy, pracując w potwornych warunkach i mając jako narzędzia jedynie łopatę, oskard i taczkę. O tym kanale mówi się, że jest zbudowany na kościach ludzkich. Powinien był mieć duże znaczenie m.in. strategiczne. Zbudowany jednak w szaleńczym tempie przez niewolników, był zbyt płytki i źle wykończony i nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Stał się jednak symbolem – dla jednych zwycięskiego marszu ku socjalizmowi, dla innych – pracy niewolniczej. O tym wszystkim wtedy jeszcze nie wiedziałem i z ciekawością przeglądałem i czytałem tę książkę, którą wyrywano sobie wprost z rąk. Był to zbiór reportaży, esejów i artykułów napisanych przez autorów, którzy odwiedzili budowę i obsługujące ją obozy Gułagu. Byli wśród nich znani pisarze, m.in. Maksym Gorki. W książce pisało się o świetnych warunkach, w których żyją i pracują więżniowie, o ich reedukacji dokonywanej poprzez pracę i wychowanie polityczne, o tym, jak z wrogów ludu, ze złodziei i innych przestępców stają się pożytecznymi członkami socjalistycznego społeczeństwa. Jeden z autorów przeprowadził rozmowy z niektórymi ze znanych więźniów, byłymi profesorami, konstruktorami itp. Bardzo chwalili sobie pobyt i pracę w obozie, twierdzili, że teraz dopiero zrozumieli całą głębię swego upadku. Mówili, że gdy stąd wyjdą, staną w szeregach ludzi budujących komunizm. Opowiadali, że dopiero tu wyleczyli sobie zęby (autor dodał, że zaniedbane zęby to typowa cecha rosyjskiego inteligenta).

Tekst był gęsto przeplatany fotografiami. Pracujący z entuzjazmem więźniowie, zręby pozostającego kanału, naczelnicy obozu, naczelnicy Gułagu (Gułag to skrót od „Gławnoje uprawlienije łagierej”), wreszcie sam szef NKWD – Henryk Henrykowicz Jagoda (po rosyjsku Gienrich Gienrichowicz), odwiedzający Biełomorkanał.

Pięknie to wszystko w książce wyglądało, a miało się do rzeczywistości mniej więcej tak, jak fakt wyleczenia sobie w obozie zębów do faktu ich utraty z powodu szkorbutu i innych chorób.

Gdy Arutiunow zobaczył co czytamy, złapał się za głowę i kazał natychmiast książkę spalić. Zostawszy z nim sarn na sam zapytałem, o co właściwie chodzi?

– W niej są zdjęcia wielu osób, których już nie ma – odpowiedział – choćby Jagody. Takich książek przechowywać nie wolno, za to można mieć bardzo dużo nieprzyjemności.

W jakiś czas potem obejrzałem film „Więźniowie” o budowniczych Biełomorkanału. Tyle w nim było prawdy, co w książce „Biełomorski kanał”. W bardzo ładnym świetle pokazano tam „urków” czyli kryminalistów, uważanych za element „socjalno bliskij” władzy radzieckiej. Bohaterem filmu był jeden z nich, odeski żulik Kostia-Kapitan.

Wkrótce potem Arutiunow skarżył mi się, że Zalcberg żąda od niego czytania listów nadchodzących do jego żołnierzy. Mikołaj powiedział kapitanowi, że jest to sprawa cenzury wojennej, ale Zalcberg nie ustępował, twierdząc, że cenzura nie wszystko czyta i że nie wolno tracić czujności. Jakby dla potwierdzenia tego faktu przyniósł kiedyś Arutiunowowi list do kogoś z jego plutonu, który on, Zalcberg, sam przeczytał. List pisał krajan adresata, żołnierz z innego dywizjonu naszej brygady. Były tam, o zgrozo, słowa: „Strasznie mi się sprzykrzyła ta wojna. Dość mam siedzenia gołą dupą na armacie i dzwonienia jajcami o lawetę”. Jak widać, Zalcberg czujności nie stracił.

 

Przybyło do nas kilku nowych żołnierzy z rocznika 1927. Usłyszałem, że jest wśród nich Łukin i że pochodzi spod Woroneża. Czyżby któryś z synów moich gospodarzy z Usmania Sobaczego z czasów mojej służby w strojbacie? Okazało się, że to zupełnie ktoś inny, nazwisko Łukin jest w Rosji dość częste. Był to mały, rumiany grubasek, wesoły i pogodny. Przed samym końcem wojny, czy zaraz po jej zakończeniu, wraz z kilkoma kolegami napił się spirytusu metylowego. Pochorowali się ciężko, jeden z nich stracił wzrok, a Łukin zmarł w strasznych męczarniach.

 

Ogłoszono uchwałę o utworzeniu Komisariatów Ludowych Spraw Zagranicznych i Komisariatów Ludowych Obrony przy każdej republice związkowej (przy jednoczesnym zachowaniu ogólnozwiązkowych resortów spraw zagranicznych i obrony) oraz o tworzeniu od tej pory formacji wojskowych na zasadzie narodowościowej, a właściwie przynależności do danej republiki. Co do resortu obrony i owych jednostek narodowych, to nie weszło to nigdy w życie. Ministerstwa spraw zagranicznych mają Ukraina i Białoruś, które są reprezentowane w ONZ jako samodzielne państwa (nie wiem, czy inne republiki też mają te ministerstwa). Dziwna więc była ta uchwała, której chyba z góry sądzone było, że nie będzie wprowadzona w życie. Tym niemniej uczyniono wokół niej wielki hałas i nawet poświęcono jej w wojsku zajęcia polityczne. Gdy prowadziłem je w swoim plutonie, spec od dalmierza Chaliłow poprosił o głos i powiedział:

– To świetnie, że wprowadzono narodowe formacje wojskowe. Nasza azerbejdżańska nim się uda na front wyrżnie przedtem wszystkich Ormian.

Wypowiedź Chaliłowa doszła ao Zalcberga i do Koroba, miał więc chłopak trochę przykrości, zresztą niewiele.

 

Pani Eleonora Roosevelt, żona prezydenta Stanów Zjednoczonych i wielka miłośniczka Związku Radzieckiego, podarowała na użytek służby medycznej Armii Czerwonej wspaniały namiot, cały podszyty futrem. Jego rola zimą mogłaby być nieoceniona. Mogłaby ale nie była. Namiot odbył długą drogę, aby wreszcie dostać się poprzez Zatokę Perską i Iran do Baku. Tu jego losem przed dalszą drogą miał się zaopiekować jeden z oficerów Bakarmii. I zaopiekował się nim tak pieczołowicie, że namiot znikł, jego opiekun po prostu go przepił. W ten to sposób czarny rynek wzbogacił się o futro i świetny materiał, a bataliony karne o jeszcze jednego oficera.

 

Zakomunikowano nam, że ma się odbyć proces pokazowy nad dezerterem. Ze względu na szczególne okoliczności dezercji spodziewano się kary śmierci, która miała być wykonana bezpośrednio po wyroku. Każda bateria Bakarmii powinna była przysłać na rozprawę dwóch żołnierzy. Zgłaszać się mieli na ochotnika. U nas znalazł się tylko jeden chętny – kierowca Tkaczenko, z którym w 1942 roku przybyłem do 636 pułku. Był Kozakiem, wysokim, mocno zbudowanym, młodym mężczyzną, odznaczającym się brutalnością. Kiedyś gdy się rozzłościł na Abdułajewa, omal go nie zadusił.

Przed wieczorem Tkaczenko wrócił z rozprawy. Był nie do poznania. Zszarzał jakoś i oczy jego nabrały niemal błędnego wyrazu. Patrzyły gdzieś w nieskończoność, jakby nikogo nie widząc. Dwa dni nic nie jadł i tylko wciąż obsesyjnie opowiadał ludziom o tym co widział, zadręczając się tym makabrycznym wspomnieniom. Nikt nie spodziewał się takiej reakcji po tym silnym, niemal okrutnym człowieku. A oto co opowiedział nam Tkaczenko.

Wobec dużej ilości osób, które miały oglądać rozprawę, urządzono ją na świeżym powietrzu za miastem, w pobliżu starych wyrobisk naftowych. Podsądnym był żołnierz którejś z brygad artyleryjskich, niemłody już Azerbejdżanin. Sądzono go za to, że uciekł z jednostki, zabrawszy ze sobą karabin. Szukano go około tygodnia i wreszcie znaleziono, ale już bez broni. W śledztwie nic powiedział, gdzie był, co robił i gdzie podział karabin. Nie powiedział tego również na rozprawie. Zaparł się w sobie, nie odpowiadał na pytania i tylko patrzał spode łba, a w oczach jego czaiła się pogarda i nienawiść. Został skazany na karę śmierci. Po odczytaniu przez sędziego wyroku podniósł się z ławki pułkownik NKWD, wyjął z kabury pistolet i krokiem paradnym podszedł do skazanego. Gdy był od niego o parę metrów, podniósł pistolet i wystrzelił skazańcowi w czoło. Gdy ten runął zbryzgany krwią i strzępami mózgu, pułkownik przekręcił go twarzą ku ziemi i strzelił mu w potylicę. Potem ciało nieszczęśnika wrzucono do wyrobiska, prawdziwej dziury w ziemi i to takiej głębokiej, że nie trzeba było zasypywać zwłok ziemią.

 

Zjawili się w naszej baterii Koczan i Zalcberg. Koczan zarządził alarm i od tego rozpoczął sprawdzenie naszej gotowości bojowej. Potem wysłuchał odpowiedzi żołnierzy na zadawane im pytania dotyczące budowy działa i przelicznika, taktyki, zasad strzelania bez PUAZO itd. Następnie zarządził sprowadzenie dział do pozycji marszowej, potem bojowej i wreszcie przeprowadził ćwiczenia markujące strzelanie do samolotów. Żołnierze nic nie umieli. Przecież od dłuższego czasu zajmowaliśmy się niemal wyłącznie budową ziemianek i Karpow temu jedynie kazał poświęcić cały czas.

Zwołano zebranie baterii, na którym Koczan i Zalcberg w sposób niesłychanie chamski zmieszali z błotem żołnierzy, zarzucając im lenistwo, nieróbstwo i Bóg wie jakie jeszcze grzechy. Potem w obecności Karpowa, Arutiunowa i mojej jeszcze ostrzej skrytykowali dowódców działonów. Po odprawieniu ich z ziemianki punktu dowodzenia wzięli się za mnie i Arutiunowa. Staliśmy z Nikołajem z pół godziny na baczność, wysłuchując potoku niewybrednych oskarżeń i insynuacji, płynących z ust Koczana i Zalcberga. Wreszcie nie wytrzymałem i przerwałem w pewnym momencie popis rotoryki Koczana słowami:

– Przecież od kilku tygodni nie prowadziliśmy zajęć. Budowaliśmy, żołnierze wszystko zapomnieli. Budowę właśnie zakończyliśmy, dajcie nam trochę czasu, wszystko znów będzie jak przedtem.

– Milczcie – krzyknął Zalcberg, – Kto wam pozwolił zabrać głos? Stójcie na baczność i słuchajcie, co się do was mówi.

Gadał więc dalej Koczan, potem Zalcberg udzielili głosu Karpowowi. Ten nas będzie bronił – pomyślałem sobie. Ma przecież tyle argumentów i pozwolono mu mówić.

– Wszystkiemu winni są dowódcy plutonów – rozpoczął Karpow. – To im zawdzięcza bateria stan, w jakim się znalazła. To oni sabotowali pracę, bo mnie nie lubią. Arutiunow od dawna mnie nie cierpi, a Gleichgewicht jest zły, że nie dostał nowego umundurowania. Zorganizowano więc taki spisek oficerski, a rezultaty widzieliśmy.

Ten „spisek oficerski” wziął się stąd, że cała ta historia rozgrywała się wkrótce po 20 lipca i gazety były pełne wiadomości o spisku oficerskim – jak go nazywano, w Niemczech. Co do umundurowania, to Karpow rzeczywiście pominał mnie przy jego rozdawaniu, chodziłem więc, dowódca plutonu, w łatanej „gimnastiorce” i dziurawych spodniach. Bóg mi jednak świadkiem, żo nie sabotowałem pracy, tak jak nigdy nie upomniałem się o nowy mundur i nie czyniłem z tego powodu żadnych wyrzutów Karpowowi. Sam wiedział, że postąpił jak świnia i teraz wyszło to na jaw. Znowu nie wytrzymałem i powiedziałem:

– To jest wstrętne kłamstwo. Przecież dowódca baterii wie, że żołnierze nic nie umieją, bo zajmowaliśmy się budową ziemianek. Mówiłem mu, że należy połączyć pracę za szkoleniem, ale twierdził coś wręcz, przeciwnego i teraz zbieramy tego owoce.

– Zamknijcie gębę! – krzyknął Zalcberg. – Nie umiecie się zachować. Nie zapominajcie, że mamy na was różne haczyki. Jak wam nie wstyd z powodu umundurowania źle wypełniać obowiązki dowódcy plutonu. To jest niemal szkodnictwo. Rumuńscy oficerowie chodzą w mundurach kapiących od złota, a ich żołnierze boso. U nas nie ma takich różnic, nie jesteśmy państwem kapitalistycznym. Wstyd mi za was.

Potem kazali nam wyjść z ziemianki i zostali w niej z Karpowem.

– Jestem oburzony na tych dwóch drani, a jeszcze bardziej na Karpowa – powiedziałem do Arutiunowa.

– Nie jest to przyjemne, ale nie przejmujcie się. To jest wojsko, a wy wciąż szukacie tu sprawiedliwości i zachowujecie się jak dzieciak. Ochrzanili żołnierzy przy wszystkich dowódcach, potem już tylko w naszej obecności dowódców działonów, potem nas przy Karpowie, a teraz zostawili sobie na deser Karpowa, bo nie wolno krytykować dowódcy przy poawładnych. Zapewniam was, że Karpowowi najwięcej się dostanie.

– Nie żal mi go, jest wielka świnią.

– Macie rację – zakończył tę rozmowę Nikołaj.

W parę dni potem dostałem nowe umundurowanie. Wkrótce dzięki intensywnemu szkoleniu staliśmy się znowu dobrą baterią, co stwierdzili podczas następnego sprawdzianu Koczan i Zalcberg.

 

Jedząc w stołówce oficerskiej z Karpowem zauważyłem, że oprócz tego, że smaruje sobie chleb masłem otrzymywanym jako dodatkowy przydział oficerski, wrzuca jeszcze kawałek masła do herbaty. Zdziwiłem się, skąd ma tyle tego w niewielkich przecież ilościach dawanego nam rarytasu, ale jeszcze bardziej, po co w taki sposób go marnuje, psując do tego jeszcze „czaj”. Spytałem go o to. Odpowiedział:

– Widzicie, ja muszę jeść dużo masła, podobno wzmaga potencję.

Pewnego razu podszedł do mnie Zalcberg, wziął mnie na stronę i cicho zapytał:

– Czy słyszeliście coś o tym, że Karpow żyje z naszą kucharką Ziemcową?

Zrozumiałem dlaczego zwrócił się do mnie z tym pytaniem. Wiedział, że jestem wściekły na mego dowódcę baterii i zapewne chętnie potwierdzę ten zarzut. Wiedziałem, że Karpow z Ziemcową są w bliskich stosunkach, ale odpowiedziałem, robiąc wielkie oczy:

– Cos podobnego, pierwszy raz słyszę.

– Dziwny z was człowiek, żyjecie wśród ludzi i nie wiecie, co się wokół was dzieje.

Wkrótce potem Karpow ożenił się z Marusią Ziemcową. Po jakimś czasie oboje zachorowali na trypra. Karpow oskarżał Ziemcową, że go zaraziła, a Ziemcowa Karpowa. Starszy lejtnant zerwał ze swą żoną, a ona, mszcząc się, zarekwirowała mu jego rzeczy, w tym harmonię. Pyskówka między nimi zakończyła się rozwodem. Jeszcze przedtem Marusia przestała oczywiście być kucharką, wkrótce też pozbyliśmy się ku naszej radości Karpowa.

 

Na jakiś czas opuścił nas także kapitan Zalcberg, pojechał do Moskwy na kursy doskonalenia oficerów politycznych. Od razu po wyjeździe Zalcberga wezwał mnie Partorg, który go zastępował i z miną uroczystą i radosną oznajmił mi, że zostałem mianowany przewodniczącym podoficerskiego sądu honorowego w dywizjonie. Nowina ta wcale mnie nie ucieszyła, ale nie chciałem tego okazać po sobie, aby nie zmartwić Partorga. Rozumiałem, że to jego inicjatywa i że udało mu się ją urzeczywistnić tylko dzięki nieobecności Zalcberga. Partorg lubił mnie i chciał zapewne w ten sposob wzmocnić moją pozycję, dość skutecznie osłabianą przez Zalcberga. Uważał także, że się do tej funkcji nadaję, motywując to moją „gramotnością”.

– Ale ja się zupełnie nie znam na zagadnieniach prawa. Nie wiem, jak prowadzić rozprawę, jak pisać protokół, wyrok i jego uzasadnienie.

– To nic, nauczę was. Jestem przecież zawodowym prawnikiem, w cywilu byłem sędzią.

Udzielił mi kilku „korepetycji”, po których czegoś tam się nauczyłem, ale nadal czułem się niepewnie w roli sędziego i tylko marzyłem, żeby nie doszło do żadnej rozprawy. Niestety, doszło, i to do dwóch.

 

Koczan wyprawił sobie huczne urodziny, na które zaprosił dość liczne towarzystwo obojga płci. Wódka i wino lały się strumieniami i bractwo nieźle się popiło. Uczestnik tej libacji, nowy kucharz dywizjonu Korolow, ogromne chłopisko, chcąc widocznie odetchnąć świeżym powietrzem, wyszedł z pokoju gdzie się bawiono i po krótkim spacerze trafił do dyżurki dowództwa, gdzie przy telefonie znajdował się młodszy lejtnant Tiurin. Zwrócił Korolowowi uwagę, że tu wchodzić nie wolno, na co zalany kucharz odpowiedział mu stekiem wyzwisk i kazał wejść pod stół. Widząc koło swej twarzy potężne pięści Korolowa, Tiurin jak niepyszny wlazł pod stół, a po wyjściu kucharza zawiadomił dowództwo brygady o tym, co dzieje się w dywizjonie. Przyjechał zastępca Popowa do spraw politycznych i wszedł do pokoju, skąd dobiegały pijackie śpiewy. Mało kto zwrócił na niego uwagę, tylko Rumiancew – ten rasowy wojskowy, mimo iż zalany nie mniej od innych potrafił się znaleźć.

– Wstać, baczność! – ryknął na całe gardło. – Towarzyszu podpułkowniku, starszy lejtnant Koczan ukończył trzydzieści cztery lata.

– Spocznij – odpowiedział podpułkownik. – Proszę siąść i nie przeszkadzać sobie, a was towarzyszu starszy lejtnancie Koczan poproszę na chwilę rozmowy.

Dostało się podobno mocno Koczanowi. Od tego czasu Tiurin miał ciężkie życie w dywizjonie.

 

Koniec lipca. Poszliśmy z Diną do Parku Kultury i Wypoczynku im. Nizamiego. Park ten nazywał się przedtem parkiem „Rotfront”, teraz nazwa ta była nie na czasie i nadano mu imię azerbejdżańskiego poety i myśliciela XlI wieku Nizamiego Handżewiego. Dina bardzo chciała wygrać na strzelnicy puder. Wystrzelała z wiatrówki całych moich sto rubli, ale puder wreszcie zdobyła. Potem, z braku lepszych rozrywek, poszliśmy na spektakl operetki w teatrze pod gołym niebem. Grano „arcydzieło” jednego z klasyków tej sztuki „Mister X” (rzecz – zdaje się – znana w Polsce pod innym tytułem). Na szczęście siedzieliśmy daleko od sceny i prawie nic nie słyszeliśmy.