XXIV

 

początek sierpnia 1944 – koniec listopada 1944

 

Latem 1944 roku Armia Czerwona przeprowadziła gigantyczną ofensywę na wielu odcinkach frontu. W końcu lipca wojska sowieckie stanęły u wrót Warszawy. 1 sierpnia wybuchło Powstanie Warszawskie.

Od czasu nieudanej próby dostania się do Armii Polskiej i zamknięcia mnie w obozie straciłem całkowicie kontakt z jakimkolwiek środowiskiem polskim w ZSRR. Informacje o sprawach polskich docierały do mnie sporadycznie za pośrednictwem prasy radzieckiej. Były skąpe i tendencyjne. Nawet w Baku rzadko miałem dostęp do prasy centralnej, a w miejscowej o tych sprawach prawie nie pisano. Nie pamiętam już, kiedy i w jakich okolicznościach dowiedziałem się o wyjściu armii generała Andersa z ZSRR. O tworzeniu formacji Berlinga dowiedziałem się chyba z rocznym opóźnieniem. Jak już pisałem, nie wiedziałem wówczas nic o powstania w getcie warszawskim. Natomiast w kwietniu 1943 roku przeczytałem o sprawie katyńskiej i zerwaniu stosunków dyplomatycznych między ZSRR i Polską. Przypomniałem sobie wtedy, co mi w obozie opowiadał o mordowaniu polskich oficerów Lolek i pomyślałem, że był on świadkiem zbrodni katyńskiej. Dopiero potem dowiedziałem się, że masakra katyńska odbyła się wiosną 1940 roku, a opowiadanie Lolka odnosiło się do początku wojny niemiecko-sowieckiej.

Na wieść o oswobodzeniu Ostroga napisałera do Griszy Holcmana, ojca Mirki, oraz wysłałem kilka listów do moich znajomych, i uczniów w Wierzchowie. Z Wierzchowa nie otrzymałem od nikogo odpowiedzi, natomiast mój list adresowany do Griszy dostał się w ręce pana Finkla, o którym wzmiankowałem w swych wspomnieniach z wiosny 1941 roku. Odpowiedział, a to co napisał było wstrząsające. Dowiedziałem się od niego o potwornej masakrze ludności żydowskiej w Ostrogu, o tym, że Holcmanowie zostali zamordowani i że Finkiel był jedynym bodaj z dwóch ocalałych z całego miasta Żydów. Napisał mi także o powstaniu w getcie warszawskim, o czym dotąd, nie miałem pojęcia i o wielu innych nieznanych mi faktach. On sam marzył o jak najrychlejszym wyjeździe do Polski. Zdaje się, że mu się to udało, bo na następny mój list już nie odpowiedział, natomiast jesienią ku mej niesłychanej radości otrzymałem wiadomość od Mirki i Bombka. Napisali byli przedtem do Ostroga i Finkiel podał im adres mojej poczty polowej. Nawiązaliśmy ze sobą korespondencję.

Polowałem teraz codziennie na „Prawdę” bądź „Izwiestija”, chłonąc wiadomości napływające z Polski. Dowiedziałem się o strasznym obozie w Majdanku. Konstantin Simonow napisał o nim duży reportaż, po którego przeczytaniu nie mogłem przez kilka dni przyjść do siebie. To, co dotąd wiedziałem o zbrodniach hitlerowskich na okupowanych przez Rzeszę terenach było niczym w porównaniu z tym, czego dowiadywałem się teraz. Jeszcze przed listem Finkla byłem prawie pewien, że moi rodzice żyją, teraz przestałem w to niemal wierzyć.

22 lipca wzbudził we mnie mieszane uczucia, wybuch Powstania Warszawskiego zbulwersował mnie. W prasie radzieckiej pisano o tym mało i z rezerwą, potem jawnie wrogo. Dość szybko zrozumiałem o co chodzi, chociaż odcięty od rzetelnej informacji – nie wszystko. Sprawa przyszłości mego kraju i mojej zaczęła budzić we mnie niepokój. Pogłębiły go rozmowy, które kilkakrotnie prowadził ze mną Partorg. Kapitan w najlepszej wierze i z życzliwości dla mnie namawiał, abym po wojnie poświecił się służbie zawodowej w wojsku, upatrując w tym moją przyszłość. Wkrótce też zostałem wytypowany do szkoły oficerskiej artylerii przeciwlotniczej. Jak i inni kandydaci odbyłem rozmowa z zastępcą dowódcy brygady do spraw politycznych, podpułkownikiem, którego nazwiska nie pamiętam. W wyniku tej rozmowy powróciłem do jednostki. Zadecydowało, że pochodziłem z Polski. Tego rodzaju dyskryminacja jest czymś przykrym, z drugiej strony cieszyłem się, że mnie nie posłano do szkoły, po której ukończeniu możliwość mego powrotu do kraju stałaby się bardzo wątpliwa. Z naszego dywizjonu wytypowano trzy osoby, między innymi Sołomachę. Po pół roku wrócili do nas w stopniu młodszych lejtnantów.

 

W gazetach zaczęto pisać o bombardowaniu Anglii rakietami V1 i V2 oraz o pojawieniu się w lotnictwie niemieckim samolotów odrzutowych. Wkrótce też otrzymaliśmy instrukcje o działaniu tych nowych broni i o ich zwalczaniu. Zaczęto jeszcze bardziej wzmacniać obronę przeciwlotniczą Baku. Mój pluton otrzymał jako wyłączne zadanie obronę zbiorników benzyny, które skupiały około jednej trzeciej bakijskich zapasów tego paliwa. Ponieważ zadaniu temu służyła także cała bateria innej brygady, podporządkowano nas – pod względem operacyjnym – jako pluton wydzielony tej właśnie baterii. Wkrótce też pojawił się na pozycji jej dowódca, starszy lejtnant gwardii. Przywitałem go, a on poprosił, żeby go zaprowadzić do dowódcy plutonu.

– To ja jestem dowódcą plutonu.

– Sierżant dowódcą plutonu i to do tego jeszcze wydzielonego?

Rozłożyłem w odpowiedzi bezradnie ręce. Udaliśmy się do ziemianki, gdzie starszy lejtnant wyciągnął mapę. Zaczęliśmy się naradzać i ustaliliśmy podział zadań i metody współdziałania. Gwardzista przekonał się, że nie jestem takim głąbem, za jakiego mnie wziął.

– Czy macie dostęp do dokumentów operacyjnych ściśle poufnych?

– Jako dowódca plutonu mam dostęp do materiałów poufnych, z jednym zerem na początku numeru – odpowiedziałem.

– Jako dowódca plutonu wydzielonego macie prawo wglądu, a nawet obowiązek poznania materiałów ściśle poufnych, z dwoma zerami przed pierwszą cyfrą znaczącą. Zwróćcie się w tej sprawie do dowódcy dywizjonu.

Od tego czasu zaczęła się moja współpraca operacyjna z baterią starszego lejtnanta gwardii, natomiast pod wszystkimi innymi względami byłem podporządkowany memu dywizjonowi.

Materiały ściśle poufne, o które chodziło gwardziście, dywizjon otrzymywał regularnie ze sztabu brygady. Zawierały one dane agenturalne bądź otrzymane przez zwiad lotniczy, dotyczące dyslokacji sił powietrznych wroga i ich liczebności. Obok informacji o lotnictwie niemieckim znajdowały się tam też inne, dotyczące samolotów Zielonych i Niebieskich.

– Kto to są ci Zieloni i Niebiescy? – zapytałem.

– Zieloni to Turcja, Niebiescy – Bułgaria.

– A dlaczego to nie jest po prostu napisano?

– Z tymi krajami nie jesteśmy w stanie wojny.

Zakomunikowano mi, że będę miał w plutonie praktykanta, oficera politycznego, który przeszedł kilkumiesięczne przeszkolenie na kursach artyleryjskich. Po odbyciu u mnie praktyki zastąpi mnie na stanowisku dowódcy plutonu. Chociaż dobrze wiedziałem, że funkcję swą sprawuję tymczasowo, było mi trochę przykro i nie znając jeszcze swego następcy, poczułem do niego antypatię, tym bardziej, że był przedtem oficerem politycznym. Przywitałem go chłodno, ale już po kilku chyba godzinach znajomości całkowicie zmieniłem swój stosunek do niego. Starszy lejtnant Diad'kin był człowiekiem niewątpliwie uroczym. Skromny, kulturalny, pełen dobroci i wewnętrznego ciepła. Z wyglądu był niepozorny, niskiego wzrostu, brzydki, z natury nieśmiały i ta nieśmiałość oraz szczególnie miły, pełen szacunku stosunek do ludzi zjednywały mu sympatię. Pochodził z Leningradu, gdzie był nauczycielem historii. Z tego właśnie powodu i jako członek partii został oficerem politycznym. Służył w naziemnej artylerii ciężkiej i wobec dużego braku oficerów liniowych został skierowany na kursy. Przeszedł je w szkole artylerii polowej i został następnie skierowany na służbę do nas, do artylerii zenitowej. Nie umiał więc właściwie nic, z czego zdawał sobie dobrze sprawę i czego się nie wstydził. Od początku wziął się solidnie do roboty i czynił widoczne postępy. Prywatnie szybko zaprzyjaźniliśmy się, natomiast nasze stosunki służbowe wywoływały u mnie pewne zażenowanie, gdyż Diad'kin okazywał mi ogromny szacunek i oddawał wszystkie honory należne dowódcy plutonu, a był ode mnie znacznie wyższy stopniem. Prosiłem go, żeby darował sobie wszelkie rygory w stosunku do mnie, ale nie chciał o tym słyszeć. Wkrótce polubili go wszyscy oprócz Rumiancewa, który w człowieku cenił tylko żołnierza i wiedzę wojskową, a z tym u Diad'kina było tymczasem nie najlepiej.

 

Zmarł ojciec Olgi Woronowej, sympatii Mikołaja Arutiunowa. Kola pomógł urządzić pogrzeb i okazał jej w tych trudnych dla niej chwilach dużo serca i dobroci. Ola, która przedtem nie była szczególnie chętna do małżeństwa, zrozumiała, jak bardzo kocha ją Nikołaj i jakiego będzie w nim miała przyjaciela. Wkrótce zaprosili mnie na wesele. Odbyło się w malutkim pokoiku Oli w osiedlu NZS i było bardzo skromne. Przyszła przyjaciółka Oli Szura ze swym kochankiem, naszym komsorgiem Tabakowem i Karpow (tego ostatniego zaproszono raczej z urzędu, jako dowódcę naszej baterii). Na pozycji został z oficerów jedynie Diad'kin, którego ja miałem potem zastąpić, ale czego mimo wyrzutów sumienia nie zrobiłem, bo zbyt dużo wypiłem i za dobrze się bawiłem. Przed tą całą uroczystością Arutiunow udał się do Koczana, prosząc go, aby zwolnił jego, mnie i Karpowa na jedną noc. Koczan pogratulował Arutiunowowi, zwolnił nas ze służby i zapewnił, że tej nocy nie będzie niepokoił naszej baterii.

Gdy wróciliśmy na pozycję, dowiedzieliśmy się od Diad'kina przykrych dla nas rzeczy. Około północy zjawił się w baterii Koczan i zarządził alarm. Następnie rozpoczął ćwiczenia, markujące działanie baterii w czasie nalotu. Działony pozbawione dowódcy baterii i dowódców plutonów pogubiły się całkowicie. Ćwiczenia trwały kilka godzin i zakończyły się kompletną klapą. Koczan zwymyślał żołnierzy, sierżantów, Diad'kina, a nazajutrz nas. W naszych oczach dowódca dywizjonu skompromitował się całkowicie – przecież zwolnił nas i obiecał wziąć pod uwagę naszą nieobecność. Gdzie jego lojalność wobec swoich podwładnych, gdzie wierność własnemu słowu? Co mu się stało? Może obraził się, że go nie zaproszono? Przecież chyba rozumiał, że Arutiunow nie może wszystkich zaprosić.

 

Dyżurna telefonistka zawołała Karpowa do telefonu. Za chwilę wyszedł z punktu dogodzenia ze zwieszoną głową. Za nim wyszła dyżurna i coś powiedziała jednemu z żołnierzy. Po paru minutach na pozycji rozległo się głośne „hurra” i żołnierze zaczęli z radości rzucać w górę czapki. Co się stało?

– Wiedziałem, jak mnie lubią żołnierze – rzekł z ironią Karpow – ale żeby aż tak entuzjastycznie mnie żegnać?

Omal sam nie krzyknąłem „hurra”. A więc pozbyliśmy się Karpowa, nareszcie!

Jeszcze większy entuzjazm wywołało pojawienie się na pozycji nowego dowódcy baterii, starszego lejtnanta Arutiunowa. Ci co go znali, szaleli dosłownie z radości, inni też się cieszyli, bo słyszeli o nim dużo dobrego. Arutiunow II, jak go będę nazywał, nie odznaczał się dorodną posturą. Był to malutki, chudziutki człowieczek powłóczący nogą, co było pamiątką z wojny fińskiej. Spod za dużej czapki wyglądała typowo ormiańska twarz o dużym, haczykowatym, nosie. Twarz ta, zdradzająca inteligencję i poczucie humoru, uśmiechała się do nas wesołym, łobuzerskim uśmiechem. Arutiunow II wyściskał wszystkich swych byłych podwładnych, nazywając ich po imieniu. Potem przedstawił się mnie – Karpowa i Kolę Arutiunowa znał już dawniej – i dowódcom działonów i wziął się za przejęcie baterii. Okazał się świetnym dowódcą, znającym się na rzeczy, wymagającym, ale sprawiedliwym i lubiącym żołnierzy; znakomity organizator i troskliwy opiekun był dla nich prawdziwym ojcem. A do tego był zawsze w humorze i sypał dowcipami. Życie naszej jednostki potoczyło się teraz zupełnie innym trybem, a ja w towarzystwie duetu Arutiunowów i przemiłego Diad'kina poczułem się wręcz świetnie. Mego dobrego nastroju nie zepsuł nawet powrót z Moskwy kapitana Zalcberga. Mówił, że Główny Narząd Polityczny Armii Czerwonej chce pozostawić go w wojsku jako zawodowego oficera politycznego i że jest z tego powodu bardzo niezadowolony. Nie wiem czy mówił to szczerze, w każdym razie w jego głosie wyczuwało się pewien odcień dumy.

 

Naszą baterię odwiedził znowu Korob. Staliśmy właśnie z Kucharskim i rozmawiali, gdy podszedł do nas i zapytał swym słodziutkim głosikiem:

– A nie myślicie przypadkiem przyjaciele o tym, żeby przejść do wojska polskiego?

– Czy to jest propozycja? – spytałem.

– Ja wam pierwszy zadałem pytanie, więc pierwszy odpowiedzcie.

Różne myśli zaczęły się kotłować w mojej głowie. A może to szansa dla mnie? Jednocześnie wspomniałem moje przygody obozowe i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Usłyszałem cichy głos Kucharskiego:

– Panie, to pułapka.

– Co tam szwargoczecie? – spytał Korob.

– Nic – odrzekł Wacek. – Nie myślimy o tym.

Po odejściu Koroba zapytałem Kucharskiego:

– Czy nie uważa pan, że zrobiliśmy wielkie głupstwo?

– Nie, czego pan oczekuje od Koroba? To była pułapka.

Wacek uspokoił mnie, ale nie przekonał. Wciąż rozmyślałem o rozmowie z Korobem. Zapytałem wreszcie Arutiunowa I o jego zdanie w tej sprawie. Przychylał się do zdania Wacka.

– Jeśli o to pyta Korob, to raczej trzeba być ostrożnym. Zresztą nie macie w tej chwili żadnych dokumentów i mogłyby z tego wyniknąć przeróżne komplikacje. Gdy mówimy już o wojsku polskim, czy wiecie, że dywizja imienia Tadeusza Kościuszki została nagrodzona orderem Suworowa?

– Nie wiedziałem. Uważam to zresztą co najmniej za duży nietakt – Kościuszko przecież wojował z Suworowem. Po zdobyciu prawobrzeżnej części Warszawy, Pragi, Suworow dokonał tam potwornej rzezi ludności cywilnej.

– No widzicie, Związek Radziecki jest tym krajem, w którym pogodzili się Kościuszko z Suworowem.

 

Wkrótce po tej rozmowie Arutiunow I wyjechał na miesiąc do Moskwy, na kurs podwyższenia kwalifikacji, Nie było go kim zastąpić – starszy lejtnant Diad'kin był jeszcze za słabo przygotowany, znaleziono więc wyjście w postaci połączenia obu naszych plutonów w jeden czterolufowy pod moim dowództwem. Było to dla mnie dużym obciążeniem, tym bardziej, że każdy pluton był podporządkowany pod względem operacyjnym innej baterii. Bardzo pomagał mi Diad'kin no i dowódca baterii Arutiunow II. W tym okresie byłem dość ostry w stosunku do żołnierzy i dowódców dział, czepiałem się byle czego, nie zawsze słusznie, działało przeciążenie pracą i zmęczenie, toteż z radością powitałem powrót Nikołaja.

*

Na początku października podszedł do mnie technik działowy Abdułajew i rzekł:

– Postawisz mi pół litra wódki?

– Nie, bo niby za co.

– A jeśli znajdę twoje dokumenty, to postawisz?

– Tak.

– No to dawaj pół litra.

To mówiąc wyjął z kieszeni moje dokumenty. Szybko je przejrzałem. Były wszystkie, także legitymacja komsomolska, oprócz prawa jazdy. Brakowało jeszcze portfelu i celofanowej oprawki od legitymacji tramwajowej. Zrozumiałem, że zostały ukradzione. Zwróciłem na ich brak uwagę Abdułajewa.

– Oddaję ci to, co mi wręczono.

– A kto ci to dał?

– Nie znam jego nazwiska. Jakiś facet z Czemberkendu.

– Nie mówił ci, skąd ma moje dokumenty?

– Gdzieś je podobno znaleziono.

– Gdzie? Kto?

– Nie mam pojęcia.

Wszystko to wydało mi się bardzo dziwne, ale byłem tak szczęśliwy, że nie chciało mi się głębiej nad tym zastanawiać. Odzyskałem przecież jak gdyby swą tożsamość – dokumenty potwierdzające moje pochodzenie z Polski, moje wykształcenie, no i tę nieszczęsną legitymację komsomolską, przez której utratę miałem tyle nieprzyjemności. Pobiegłem natychmiast do Partorga i opowiedziałem mu o wszystkim. Był uradowany tym co się stało chyba nie mniej ode mnie.

– No to świetnie, świetnie – powtarzał. – Jesteś znów komsomolcem, przychodź na najbliższe zebranie i nie zapomnij uregulować składek.

Potem nachylił się do mnie i powiedział bardzo cicho:

– Nie mam na to dowodów, ale jestem przekonany, że całą tę historię zaaranżował Korob. Mogę wam teraz powiedzieć, oczywiście między nami, że wasze przeniesienie w swoim czasie z Dżaparidze na NZS było dokonane na jego żądanie. Twierdził, że jesteście osoba podejrzaną i że nie powinniście znajdować się na tak ważnym obiekcie.

– Ja też od dawna podejrzewałem, że to robota Koroba. Nie mogę tylko zrozumieć jej celu.

– Wiecie co, nie będziemy już o tym mówili i myśleli. Zapomnijcie tę naszą rozmowę.

Wódki ode mnie Abdułajew nie dostał, bo trudno ją było zdobyć. Oddałem mu cały mój miesięczny przydział papierosów.

Na najbliższym zebraniu komsomolskim Partorg zakomunikował, już w mojej obecności, o odnalezieniu legitymacji i opowiedział z pewną przesada, do której był skłonny, jak to przybiegłem do niego i ze łzami szczęścia w oczach pokazałem mu odzyskany skarb.

 

Wezwał mnie do siebie Partorg i zakomunikował mi przykrą wiadomość. Wczoraj ulotnił się z jednostki sierżant Kodołow, Znaleziono go dzisiaj pijanego u jednej kobiety w osiedlu NZS i pod strażą sprowadzono do dywizjonu. Siedzi teraz w areszcie, sprawdzono spiżarnię, która mu podlegała jako starszynie baterii opiekującemu się kuchnią dywizjonu. Okazało się, że brakuje produktów, przede wszystkim cukru i margaryny. Dowódca dywizjonu rozkazał postawić go przed podoficerskim sądem honorowym dywizjonu i to w możliwie jak najkrótszym czasie. Jako przewodniczacy sądu honorowego miałem zająć się tą sprawą. Byłem nią bardzo zasmucony. Mino wszystkich wad Kodołowa lubiłem tego cwaniaka i byłem z nim w przyjacielskich stosunkach.

W dzień wyznaczony na rozprawę przybyli do dywizjonu wszyscy nasi sierżanci. Rozprawa miała się zacząć wczesnym popołudniem. Tymczasem zaszło zupełnie nieprzewidziane wydarzenie – Kodołow uciekł z aresztu! Jak? Tego nigdy się nie dowiedzieliśmy, posadzono do paki wartownika i zaczęto się zastanawiać, co robić. Zaproponowałem odłożenie rozprawy na inny dzień, ale Zalcberg powiedział, że jest to wykluczone – zebranie wszystkich sierżantów w jednym miejscu jest przedsięwzięciem trudnym i z punkt widzenia dobra służby niewskazanym. Kazano więc wszystkim zaczekać i posłano dwóch uzbrojonych żołnierzy pod ten sam adres, gdzie znaleziono Kodołowa przed paroma dniami. Był tam. Sprowadzono go do dywizjonu zalanego w pestkę. Znowu zaproponowałem odłożenie rozprawy, ale „naczalstwo” się na to nie zgodziło. Rozprawa musi się odbyć dziś i koniec. Wprowadzono więc Kodołowa na salę i za chwilę wszedł tam „wysoki sąd”. Szybko załatwiliśmy wstępne formalności i wtedy poprosił o głos Kodołow.

-Szanowny sądzie! Szanowni towarzysze oficerowie i sierżanci! – wybełkotał głosem przerywanym pijacką czkawką, przewracając przy tym sennie oczami. – Proszę o odłożenie rozpraw, gdyż jestem absolutnie, ale to absolutnie pijany i z tego powodu nie mogę się skutecznie bronić.

Sąd odrzucił tę prośbę, wszak rozprawa musiała się odbyć tego dnia. Kodołow rozłożył bezradnie ręce i siadł, nim mu pozwoliłem. Zwróciłem mu na to uwagę, on zaś odparł, że nie ma zamiaru stać, bo mu się w głowie kręci.

Potem Kołodow zgłosił zastrzeżenia co do składu sądu.

– Ci towarzysze nie mogą mnie sądzić. Przewodniczący jest moim przyjacielem, a ci dwaj – moimi wrogami. Co to za sąd? Gdzie tu obiektywność?

Nie wiedząc co robić zarządziłem krótką przerwę i udałem się z kolegami na naradę. Postanowiliśmy uchylić ten sprzeciw oskarżonego, ostatecznie w dywizjonie byliśmy wszyscy kolegami, łączyły nas bardzo różne stosunki a oprócz tego ja byłem przewodniczącym mianowanym rozkazem.

Dalszy przebieg rozprawy obfitował w humorystyczne momenty godne pióra Zoszczenki. Nie pamiętam już wszystkiego, ale pewne wypowiedzi Kodołowa tak głęboko utkwiły w mojej pamięci, że dziś jeszcze mogę je dokładnie powtórzyć. Nic więc dziwnego, że na sali wybuchały od czasu do czasu salwy śmiechu, a ja prosząc o spokój sam z trudem panowałem nad sobą aby się nie roześmiać.

Na pytanie komsorga Tabakowa, co zrobił oskarżony z brakującym cukrem, Kodołow odparł:

– I wy o to pytacie, towarzyszu młodszy lejtnancie? A mało to razy prosiliście mnie o cukier dla was i dla waszej dziewicy? I co, nie dawałem go wam?

– Przewodniczący! – zawołał Tabakow, czerwieniąc się. – Proszę odebrać głos oskarżonemu.

– Oskarżony odpowiedział tylko na wasze pytanie, towarzyszu młodszy lejtnancie.

– A czy inni nie brali? – ciągnął Kodołow. – Towarzysze oficerowie! Przypomnijcie sobie…

Zrozumiałem, że Kodołow przeholował i przerwałem mu:

– Sierżancie Kodołow. Nie wygłaszajcie przed sądem przemówień. Odpowiadajcie na pytania, które wam zadają. W ostatnim słowie będziecie się mogli wypowiedzieć. Proszę o zadawanie oskarżonemu pytań.

Sierżanci milczeli jak zaklęci i pytania padały jedynie ze strony oficerów.

– Jeśli oskarżony – jak twierdzi – nie sprzedawał cukru i innych produktów, to skąd miał pieniądze na wino? Przecież wszyscy wiedzą, że często pił.

– Jest takie rosyjskie przysłowie „nie imiej sto rublej, a imiej sto druziej”. Istotnie, za sto rubli ja mógłbym kupić jeden litr wina, gdy zaś każdy z moich stu przyjaciół postawił mi po litrze, ja tych litrów miałem już sto. Oto całe wyjaśnienie zagadki.

– Oskarżony miał liczne znajomości wśród płci pięknej …

– Cóż na to poradzę, że podobam się kobietom. A jeśli dajmy na to starszy lejtnant Karpow …

– Towarzyszu sierżancie, to nie ma nic do rzeczy – przerwałem.

– Co łączyło oskarżonego z kobietą, u której ostatnio dwukrotnie znaleźliśmy go?

– Co łączyło? Hm, sądzę, że pytający o to spodziewa się usłyszeć, że miłość. Nie, to nie była miłość. Miłość to uczucie wzniosłe, wielkie, a mój związek z nią był całkiem prozaiczny. Ona była dla mnie materialną bazą, a ja dla niej robocza siłą.

Po tej odpowiedzi długo nie mogłem uciszyć sali. Znowu poprosiłem o zadawanie pytań oskarżonemu, ale sala milczała.

W pewnej chwili Kodołow zwrócił się do sądu z prośba, aby zacząć rozprawę od początku.

– Do tej chwili byłem tak pijany, że nie bardzo wiem, co do mnie mówiono i co sam mówiłem. Teraz dopiero zaczynam nawiązywać kontakt z rzeczywistością.

Sąd nie mógł się oczywiście na to zgodzić. Wówczas Kodołow wystąpił z inną propozycją:

– W takim razie proponuję, żeby przerwać całą tę komedię i ogłosić wyrok. Szkoda czasu. Przecież i tak znaczenia wychowawczego spektakl ten nie ma. Koledzy mnie nie krytykują, ja się nie biję w piersi, po co więc to wszystko? Przecież wyrok i tak jest już przygotowany i to bynajmniej nie przez sąd, lecz przez politruków dywizjonu. Dajmy więc temu wszystkiemu spokój.

Twardo trzymał się Kodołow w swym ostatnim słowie. Powiedział między innymi:

– Towarzysze sierżanci! Dlaczego w większości swej milczeliście podczas rozprawy? Dlaczego nie zadawaliście pytań podłemu naruszycielowi dyscypliny? Powiem wam dlaczego: każdy z was boi się, że jutro on stanie przed tym sądem, bo każdy z was w głębi duszy tylko marzy o tym, żeby coś tam skombinować, wypić czy przespać się z babą, tylko nie każdy to potrafi. Ja potrafiłem, umiałem żyć i dlatego właśnie stoję tu przed wami jako oskarżony i oczekuję na wyrok.

Po dłuższej naradzie uzgodniliśmy werdykt, napisaliśmy to bardzo prawniczym językiem i odczytali. Wyrok był raczej łagodny – zwracaliśmy się w nim do dowódcy brygady z prośbą o dyscyplinarne przeniesienie sierżanta Kodołowa do innej jednostki wojskowej. Pułkownik Popow przychylił się do naszego wniosku i wkrótce Kodołow opuścił nasz dywizjon i brygadę. Straciliśmy go z oczu.

W parę miesięcy po zakończeniu wojny ktoś z sierżantów dywizjonu otrzymał list. Gdy spojrzał na nazwisko nadawcy, oniemiał: Kodołow! Adresat przeczytał list, potem odczytał go kolegom. Czytaliśmy go wiele razy i przekażę jego treść, tak jak ją pamiętam.

Drogi przyjacielu!
Jestem w Berlinie i czuję się tu nie gorzej jak w podsiołku NZS. Jest tu co zjeść, a głównie – co wypić. Jest tu spokojnie, można chodzić bez broni, nie bojąc się zupełnie Niemców. Na początku to się trochę bałem, nawet jak na Niemkę właziłem, to automatu z pleców nie zdejmowałem, ale teraz się nie boję. Niemki są bardzo chętne do tych rzeczy i w ogóle jest tu fajnie. Kłaniaj się …
Tu następowało długie wyliczenie, komu należy się kłaniać, w którym i mnie nie pominięto. Tak to Kodołow spadł na cztery łapy, zapewne nie pierwszy raz w życiu.

 

Zmieniono instrukcję dotycząca zachowania się działonów w przypadku ogłoszenia alarmu. Jeśli dotąd mieliśmy wybiegać natychmiast kto w czym był, choćby w bieliźnie czy nago byle prędzej, to teraz powinniśmy byli zjawiać się przy armatach ubrani i z bronią osobistą. Przyczyna zmiany instrukcji była oczywista, lotnictwo wroga było tak daleko, że właściwie nic już nam nie groziło i można było sobie pozwolić na nieco późniejszą gotowość działonów do otwarcia ognia. Zamiast jednak tak właśnie to tłumaczyć, ganiono poprzednią instrukcję jako błędna, nie uwzględniająca tego, że żołnierze powinni być na pozycji ubrani i uzbrojeni dla ewentualnego odparcia bezpośredniego ataku wrogiej piechoty. A gdzie tu ta piechota w Baku? Tego rodzaju sposób zmian instrukcji, postanowienia, wytycznych czy polityki jest charakterystyczny dla Związku Sowieckiego. Zamiast tłumaczyć to zmianą sytuacji, objaśnia się tym, że poprzednia instrukcja czy postanowienie lub polityka była niesłuszna, błędna i zaraz szuka się winnych. Lecą ludzie ze stołków, a w okresie stalinowskim leciały także głowy z karków, na stanowiska przychodzą inni i wszystko jest dobrze aż do nowej zmiany.

Żołnierze długo nie mogli przyzwyczaić się do nowej instrukcji. Natychmiastowe wybieganie na pozycję stało się dla nich nawykiem – niemal odruchem. Gdy w nocy rozlegało się bicie dzwonu alarmowego, biegli do dział jak szaleni, jeszcze śpiąc. Tak też się stało, gdy któregoś razu przyszedł nocą na pozycję mego plutonu Koczan i zarządził alarm. Półnadzy chłopcy bez pistoletów maszynowych zajęli miejsca przy działach i dowódcy działonów niemal jednocześnie zameldowali „pierwsze działo gotowe”, „drugie działo gotowe”.

– Pluton gotowy – zameldowałem.

– Mówicie gotowy? – spytał Koczan, uśmiechając się złośliwie. – W takim razie załóżmy, że w kierunku 34 wysadził się niemiecki desant spadochronowy. Przystąpcie do działania.

Otworzyłem ogień po niemieckim desancie – oczywiście było to markowanie i po kilku minutach zameldowałem dowódcy dywizjonu, że desant został zlikwidowany.

– Świetnie – powiedział Koczan, zacierając ręce. – Tylko że wraz z desantem zlikwidowaliście zbiorniki i cysterny z benzyną, które mieliście bronić.

Istotnie w kierunku 34 znajdowały się zbiorniki.

– Gdybym nie otworzył ognia, Niemcy i tak zniszczyliby zbiorniki i to wszystkie, a tak przynajmniej zostali zlikwidowani, a – być może – moje pociski nie trafiły w zbiorniki, może część z nich ocaleje.

– Specjalnie podałem wam takie założenia, bo zobaczyłem, że wasz pluton naruszył instrukcję i wybiegł na pozycję bez broni. Z niej właśnie należało otworzyć ogień.

– Z takiej odległości, towarzyszu starszy lejtnancie?

Do zbiorników było dość daleko i Koczan zrozumiał, że palnął głupstwo. Mruknął więc tylko:

– Jak mi jeszcze raz ktoś wyjdzie podczas alarmu bez automatu to będzie miał za swoje, jego dowódca działonu też. I dowódca plutonu – zasyczał mi cicho do ucha.

 

Późną jesienią odbyło się we wszystkich dywizjonach brygady tygodniowe szkolenie sierżantów, mające służyć podniesieniu ich kwalifikacji wojskowych. Naszych zebrano w baterii znajdującej się najbliżej dowództwa i sztabu dywizjonu. Powierzono mi prowadzenie niemal wszystkich zajęć z artylerii. Wykładałem budowę i działanie armaty i przeliczników, balistykę, taktykę MZA itd. Prowadziłem także zajęcia praktyczne, Miałem tego wszystkiego tyle godzin dziennie, że padałem dosłownie na nos ze zmęczenia. Do tych zajęć musiałem się szczególnie starannie przygotowywać i to nie tylko dlatego, że sam dowódca dywizjonu zatwierdzał konspekty, ale przez wzgląd na to, że miałem wśród moich słuchaczy także ludzi dobrze znających się na rzeczy. Na szczęście sporo godzin przeznaczono na zajęcia polityczne, tak że miałem kiedy choć trochę odpocząć.

Któregoś dnia, gdy prowadziłem zajęcia w ziemiance, usłyszałem okrzyk wartownika:

– Batareja smirno! Komandir na wychod!

Widać jakaś szycha – pomyślałem biegnąc co tchu po schodkach na pozycję – jeśli wartownik wzywa mnie dla złożenia meldunku. Niedaleko wejścia do ziemianki stał dowódca brygady pułkownik Popow w towarzystwie swego nowego zastępy do spraw politycznych pułkownika Iwanczyka. Kazał zaprowadzić się do ziemianki i kontynuować zajęcia. Pozostawało mi jakieś piętnaście minut wykładu. Starałem się jak mogłem, chociaż w pierwszych chwilach paraliżowała mnie trochę trema, tyle się nasłuchałem o tym jak surowy i wymagający był Popow. Gdy czas pierwszej godziny zajęć dobiegł końca zarządziłem przerwę, ale Popow poprosił mnie, abym od razu przestąpił do odpytywania, bo nie ma czasu. Trochę się bałem, jak spiszą się moi podopieczni w obecności tak wielkiego „naczalstwa”, ale jakoś szło. Mając już pewne doświadczenia nauczycielskie wiedziałem, że w takich przypadkach należy pytać raczej lepszych, choć nie tylko ich, aby nie wyglądało to na wyreżyserowany pokaz. Sierżanci starali się jak nigdy, trochę pomagałem im naprowadzającymi pytaniami, trochę ich poprawiałem tam, gdzie się mylili, to i owo objaśniałem powtórnie, gdy dostrzegałem, że mało kto rozumie. Gdy przeszło przewidziane regulaminem pięćdziesiąt minut zakończyłem zajęcia. Pułkownik Popow poprosił mnie, żebym zaprowadził go do ziemianki dowódcy baterii w celu omówienia zajęć. Po drodze Iwanczyk zajrzał do skrzynek mieszczących pociski, po czym dołączył do nas. Siedliśmy w ziemiance – była pusta, cała pozycja była oddana do naszej dyspozycji. Z niepokojem czekałem na to, co powie Popow. Nie oczekiwałem pochwał choć czułem, że zajęcia wypadły dobrze, dowódcy na ogół nie chwalą swoich podwładnych, starając się raczej ich krytykować. Popow długo milczał, jakby zastanawiając się co ma powiedzieć, wreszcie rozpoczął:

– Powiem bez długich wstępów, że zajęcia mi się podobały, nawet bardzo. Z tych, które podczas tego szkolenia w brygadzie dotąd odwiedziłem chyba te były najlepsze. Znacie i rozumiecie materiał, który wykładacie i umiecie go wyłożyć na odpowiednim poziomie i do tego przystępnie. Bardzo podobała mi się także druga część. Potraficie stawiać pytania, poprawiacie odpowiedzi, zwracacie uwagę na poprawność języka. To ostatnie uważam za bardzo ważne. Szczególnie jestem zadowolony z tego, że tępicie to ciągłe powtarzanie „u nas”. „U nas działo waży …”, „u nas armata strzela na odległość …” itd. Skąd się bierze to „u nas”? Czy u kogoś innego ta sama armata waży więcej? Bzdurne gadanie. Godne pochwały jest i to, że żądacie od słuchaczy nie tylko aby wiedzieli, ale jeszcze aby rozumieli. Jednym słowem – jestem zadowolony.

I ja byłem zadowolony z tego, co powiedział Popow. W tym momencie do rozmowy wtrącił się Iwanczyk:

– Po tej beczki miodu chciałbym jednak wrzucić łyżkę dziegciu. Zajrzałem do pocisków, są brudne, zakurzone.

– Towarzyszu pułkowniku. To nie jest moja bateria, nic tu nie przyjmowałem. Jestem tu gościem.

– Gość też powinien dbać o dom gospodarzy.

– Przecież powiedział ci, że to nie jego pozycja i nie jego pociski – wtrącił Popow.

– No tak, ale uważam …

– Przestać się wreszcie go czepiać – powiedział ze zniecierpliwieniem Popow, a w głosie jego zabrzmiała ostra nutka.

Iwanczyk zamilkł i Popow ponownie zwrócił się do mnie:

– Jaką funkcję pełnicie w baterii?

– Jestem dowódcą plutonu.

– A dlaczego nie jesteście oficerem?

– Nie mam wykształcenia wojskowego.

– A ogólne jakie?

– Dwa lata fizyki na uniwersytecie.

– Będę o was pamiętał, towarzyszu sierżancie, a tymczasem dziękuję wam bardzo za przeprowadzone zajęcia – powiedział ściskając mi rękę. – Nie ograniczę się do tego, podziękowanie ogłoszę w rozkazie.

 

W jakiś czas potem zatelefonował do mnie dowódca dywizjonu.

– Napiszcie życiorys i wypełnijcie ankietę personalną, którą wam prześlę i pojedźcie z tym do sztabu brygady. Odprawiają was do szkoły oficerskiej.

Złożyłem w sztabie dokumenty. Kazano mi udać się do pułkownika Iwanczyka na rozmowę. A więc znowu rozmowa z politrukiem, tyle że z innym. Zastępca dowódcy brygady do spraw politycznych był w tym momencie na punkcie dowodzenia w parku Kirowa i tam też mnie przyjął. Okazał mi dużo życzliwości i rozmowa przebiegała – jak się mówi w języku dyplomatów – w ciepłej, przyjaznej atmosferze. Tak było do chwili, gdy Iwanczyk dowiedział się, skąd pochodzę. W tonie jego co prawda nic się nie zmieniło – był mądrym i dobrze wychowanym człowiekiem, ale wyraźnie dostrzegłem, że zmienił się kierunek jego pytań i ich cel.

– Co zamierzacie robić po wojnie? – zapytał mnie.

– Najpierw trzeba dożyć do jej końca – odpowiedziałem dyplomatycznie.

– Czy nie myślicie o tym, żeby zostać zawodowym wojskowym?

Pomyślałem sobie, że byłoby śmieszne powiedzieć, że nie, gdy rozmawia się z pułkownikiem jako kandydat do szkoły oficerskiej.

– Tak, myślę o tym.

– A właściwie dlaczego?

Dziwnie zabrzmiało to pytanie.

– Podczas wojny zginęła według wszelkiego prawdopodobieństwa cała moja rodzina, nie mam domu, nie mam dokąd się udać. Jedyne więc wyjście to chyba pozostanie w wojsku, tym bardziej, że mam opinię dobrego artylerzysty.

O chęci powrotu do Polski nawet się nie zająknąłem.

– Czyżbyście wątpili, w to, że nasze państwo otworzy odpowiednie warunki dla zdemobilizowanych wojskowych, że otrzymacie pomoc i mieszkanie?

– Nie, nie wątpię.

– No widzicie. Oprócz tego macie dobry zawód, jesteście nauczycielem. Czy zdajecie sobie sprawę, jak będą po wojnie potrzebni nauczyciele? Ukończycie studia. Całe życie przed wami.

A więc jasne dokąd zmierza towarzysz pułkownik. Chytrze to, ale i grzecznie.

Rozmowa dobiegła końca, zrozumiałem już, że ze szkoły oficerskiej ponownie wyszły nici, ale nie martwiłem się.

– A tak już zupełnie prywatnie, ciekawi mnie, czy zetknęliście się w Polsce z marksizmem, no powiedzmy, czy czytaliście coś Marksa lub Engelsa, czy wiecie coś o materializmie, dialektyce, o marksistowskiej ekonomii politycznej?

– Oczywiście, że się stykałem, jestem nawet w literaturze marksistowskiej dość oczytany.

Wywiązała się między nami ciekawa rozmowa. Ja zrozumiałem, że Iwanczyk jest wcale niegłupim i dość inteligentnym człowiekiem, a on zapewne, że ja moją wiedzą polityczną biję na głowę ogromną większość oficerów brygady, w tym także politycznych. Na zakończenie powiedział coś, co dało mi wiele do myślenia:

– Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że wasze wiadomości maja charakter czysto teoretyczny? Materializm i dialektyka, w ogóle marksizm w realnym życiu politycznym, na przykład naszego kraju, to niezupełnie to samo, co akademicka abstrakcja. To jest ciekawe zagadnienie i chętnie o tym kiedyś z wami porozmawiam, teraz niestety nie mam czasu.

Do szkoły oficerskiej zgodnie z moimi przewidywaniami nie zostałem skierowany. Do rozmowy o marksizmie z Iwanczykiem nie doszło. Od bibliotekarki w Dżaparidze dowiedziałem się z czasem, że bywa on częstym gościem biblioteki i że bardzo dużo czyta. Wyrażała się o nim jako o człowieku inteligentnym, kulturalnym i porządnym.

Cała ta historia zasmuciła Partorga.

– Powinniście wstąpić do partii – powiedział.

– Ale mi wcale nie zależy na tym, żeby zostać oficerem.

– Do partii wstępuje się nie po to, aby zostać oficerem. Uważam, że zasługujecie na to, żeby być jej członkiem.

– Wątpię, towarzyszu kapitanie. Chyba nie jestem tego godny – wykręcałem się. – Nie jestem jeszcze dostatecznie uświadomiony politycznie, miałem przykrą przygodę z legitymacją komsomolską. Urodziłem się za granicą.

– Jesteście politycznie uświadomieni a legitymacja się przecież znalazła. Jedną rekomendację da wam Komsomoł, drugą ja.

Już sam nie wiedziałem, co o tym myśleć. Z jednej strony moje rozczarowanie do komunizmu w 1937 roku, smutne doświadczenia mego życia w ZSRR i bojaźń, że członkostwo partii uczyni niemożliwym mój powrót do Polski, z drugiej zaś, ogromna ofiara krwi i cierpień, jaką poniósł Związek Radziecki, jego wkład w zbliżające się zwycięstwo i wielkie sukcesy na frontach wojny nobilitowały ten kraj i partię w moich oczach. Coraz częściej zastanawiałem się nad tym, czy słusznie zwątpiłem w roku 1937, a może nie miałem racji? Przecież dziennikarz amerykański, który odwiedził Rosję w czasie wojny, po powrocie w udzielonym wywiadzie na pytanie, czy jest w ZSRR piąta kolumna, odpowiedział, że nie, bo zlikwidowano ją w 1937 roku. A może tak rzeczywiście było?

W powzięciu decyzji nie musiałem brać udziału. Partorg powiedział mi ze smutkiem i zażenowaniem, że wydział polityczny brygady jest przeciwny przyjęciu mnie do partii.

– Ale nie martwcie się. Wojna się skończy, wszystko będzie inaczej, nie będzie obowiązywała przesadna czujność polityczna. Zapewne zostaniecie w wojsku i przyjmą was do partii.

 

Nie wiem, co Partorg miał na myśli mówiąc, że po wojnie wszystko będzie inaczej, ale słowa takie padały coraz częściej z ust ludzi i wiązały się z pewnymi, nieraz dość konkretnymi a nieraz raczej mglistymi oczekiwaniami. Z zakończeniem wojny wiązano duże nadzieje. Agitator 1 pułku w swym odczycie zapowiadał długi okres pokoju:

– Żadne z trzech wielkich zwycięskich mocarstw nie będzie zainteresowane w rozpętaniu nowej wojny. ZSRR – bo jest to sprzeczne z jego pokojową polityką, Wielka Brytania – bo jest ogromnym imperium kolonialnym i nie ma już nic więcej do zyskania, Stany Zjednoczone – bo są potężnym, bogatym państwem, któremu pokój rokuje największe korzyści. Te trzy państwa zabezpieczą powojenny pokój i porządek, będą żyły ze sobą w przyjaźni i wzajemnym szacunku.

Arutiunow I powiedział kiedyś do mnie:

– Nie było pierwszej i drugiej wojny światowej, to była jedna wielka wojna światowa, po której nastąpi teraz prawdziwy pokój. Czeka nas długi okres spokoju i szczęścia, zobaczycie.

Prości ludzie czekali na duże zmiany w życiu kraju.

– Po wojnie będzie się dobrze żyło – mówili niektórzy. – Nie trzeba się będzie zbroić, bo wróg zostanie rozbity. Więcej środków pójdzie na potrzeby człowieka.

Inni szli jeszcze dalej. Słyszałem i to niejednokrotnie, że po wojnie nastąpią duże zmiany nie tylko gospodarcze, ale i polityczne.

– Po wojnie nie będzie kołchozów, handel będzie prywatny i będą otwarte cerkwie. Na tych warunkach Ameryka i Anglia udzieliły nam pomocy i my te warunki musimy spełnić.

A oto co powiedział mi pewien Ukrainiec:

– Na Ukrainie będą Amerykanie, Ameryka powiedziała, żeby władza sowiecka zabrała sobie z Ukrainy wszystko – fabryki, zakłady, maszyny, traktory. Niech zostawi tylko Ukraińców, bo to są najlepsi ludzie na świecie i my chcemy być z nimi.

Te i inne wypowiedzi odzwierciedlały naiwne marzenia prostych, politycznie zupełnie niewyrobionych ludzi. Jak miała wyglądać ta wyśniona powojenna przyszłość, dowiedzieliśmy się już wkrótce.

 

Pod koniec listopada dokonano reorganizacji dywizjonu. Nie wiem, kto wpadł na ten idiotyczny pomysł aby stworzyć w dywizjonie wzorową baterię. Utworzono ją na zasadzie, na jakiej buduje się reprezentację kraju np. w piłce nożnej, wybrano najlepszych żołnierzy, dowódców działonów i dowódców plutonów i skierowano ich do zakładów im. Dżaparidze, ogołacając inne baterie. Dowódcą tego cuda został mianowany starszy lejtnant Majstrow. Ja przyjąłem jeden z działonów obok ogromnych zbiorników benzyny. Z moich starych znajomych, znaleźli się tam między innymi lejtnanci Pierierwin i Arutiunow I, który znów dowodził plutonom łączności i zwiadu. Arutiunow II pozostał na starym miejscu. Moje miejsce zajął tam Diad'kin, a Arutiunowa l – Karpow, który już po raz trzeci znalazł się na tej pozycji. Zaraz też zaczęły odwiedzać go kobiety z osiedla NZS i 22 baterii. Tym razem nic z tego nie wyszło, Arutiunow II, ten przemiły, łagodny i zawsze uśmiechnięty dowcipniś okazał się twardym i zasadniczym dowódcą i nie dopuścił do przekształcenia baterii w burdel.

Kończył się listopad, nadchodził grudzień a po nim 1945 rok, ostatni rok wojny.

1 Agitator – oficer politoddziału zajmujący się propagandą.