III

 

początek lipca 1946 – połowa sierpnia 1946

 

W pierwszych dniach lipca udałem się do Odessy. Jechałem w nastroju podniecenia i nerwowości. Z jednej strony bardzo chciałem studiować, bez przesady paliłem się do tego, z drugiej zaś nie miałem żadnej pewności, że zostanę przyjęty. Sesja letnia studium zaocznego – jak się domyślałem – już się zaczęła. Być może odbyły się jakieś egzaminy wstępne na rok pierwszy. Ja, co prawda, chciałem być przyjęty od razu na drugi, ale czy się zgodzą na to? Inna kwestia, gdzie się zatrzymać, przynajmniej chwilowo, bo potem dadzą mi zapewne dom akademicki. Postanowiłem najpierw pójść do Wołodi, a potem na uniwersytet.

Zapukałem do mieszkania Berty. Wołodi w domu nie było, zastałem Bertę i Lalę. Ich miny na widok mojej walizy nie wróżyły niczego dobrego.

– Witamy, witamy, jakie wiatry przyniosły was do Odessy?

Powiedziałem o co chodzi.

– No wiecie, Boria – zareplikowała Lala. – Trzeba mieć niemało nachalstwa, żeby tak przyjeżdżać do obcych prawie ludzi. Nawet nie raczyliście nas uprzedzić. A co będzie, jeśli się nie zgodzimy na wasz pobyt?

– Ale tu chodzi przecież tylko o pozostawienie na krótko mojej walizki, no może o jeden nocleg. Zrozumcie, że studia są dla mnie rzeczą najwyższej wagi.

Poczęstowano mnie śniadaniem, po czym poszedłem na uniwersytet. Mieścił się (i mieści) przy ulicy Piotra Wielkiego. Opowiedziano mi potem, że kiedyś nazywała się Dworianskaja (Szlachecka), potem – Piotra Wielkiego, po rewolucji przemianowano ją na ulicę Kominternu, teraz znowu na Piotra Wielkiego. Mój rozmówca powiedział: „ciekawe, kiedy znowu będzie się nazywała Dworianskaja.”

Z dziekanatu wydziału fizyczno-matematycznego (fizmat) posłano mnie do kancelarii studium zaocznego tego wydziału w celu załatwienia wstępnych formalności. Przyjęła mnie tam szefowa studium Jewgienija Isaakowna Sklar. Był to prawdziwy dobry duch zaocznego fizmatu, osoba energiczna, operatywna i życzliwa dla studentów. Powiedziała mi, że studium ma tylko kierunek „matematyka”, że zajęcia trwają już od kilku dni i że poprzedził je egzamin wstępny, na który się niestety spóźniłem. Gdy przedstawiłem jej świadectwo o zdaniu egzaminu z geometrii analitycznej na Uniwersytecie Warszawskim (miałem zdane więcej, ale świadectw nie odebrałem, gdyż zaczęła się wojna), powiedziała, że można właściwie uważać, że nie zaczynam studiów od początku, lecz je kontynuuję i zwolnić mnie od egzaminów wstępnych. Prosiłem, żeby zapisałam mnie na drugi rok z zaliczeniem egzaminu z geometrii analitycznej, inne przedmioty z pierwszego roku obiecalem uzupełnić w najbliższym czasie.

– O tym mogą zadecydować jedynie w dziekanacie, dokąd właśnie macie się udać z tą oto kartką, którą wam wypiszę.

W dziekanacie zgodzono się z propozycją Jewgienii Isaakowny o przyjęcie mnie bez egzaminu wstępnego, ale tylko na pierwszy rok.

– Mam za sobą dwa lata fizyki, łatwo nadrobię analizę matematyczną i algebrę wyższą oraz fizykę doświadczalną.

– Tak, ale nie nadrobicie podstaw marksizmu-leninizmu, bo u was tego przedmiotu w ogóle nie było. Jakiego języka obcego uczyliście się w Polsce?

– Niemieckiego.

– Dobrze się składa, na zaocznym mamy tylko niemiecki.

– Sprechen sie Deutsch? – padło nagle pytanie wypowiedziane świetnym niemieckim akcentem przez dość wysoką szczupłą panią.

W dziekanacie zaległa śmiertelna cisza i wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie. Coś niebywałego – ktoś z kimś będzie zaraz rozmawiał po niemiecku. W kraju, gdzie wszystko co zachodnie budzi emocje i zachwyt, gdzie prawie nikt – przynajmniej w owym czasie – nie potrafił powiedzieć dwóch słów w żadnym z języków obcych, trafiła się taka gratka. Zmieszałem się nieco, bo w gimnazjum na konwersację zwracano znacznie mniej uwagi niż na gramatykę, no i zapomniałem już niemało. Rozumiałem jednak, że nie mogę zawieść. Odpowiedziałem pytającej po niemiecku, że owszem, mówię w tym języku, ale nie mam dostatecznej wprawy.

– Jestem wykładowczynią niemieckiego, radziecką Niemką i nazywam się Käfer. Czy wie pan, co znaczy to słowo?

– Wiem.

– Czy nie miał pan przykrości podczas wojny z powodu pańskiego nazwiska? Bo ja miewałam.

– Ja nie. Raz tylko przyczepił się do mnie jeden lejtnant, wrzeszcząc na mnie „przeklęty Niemiec”. Ja jednak nie jestem Niemcem.

Podczas całej tej rozmowy urzędniczki dziekanatu wraz z licznymi interesantami trwały w niemym zachwycie, wodząc oczami od pani Käfer do mnie i z powrotem. Bardzo mnie to ubawiło.

Załatwiono wszystkie formalności i dano mi skierowanie do mieszkania prywatnego, na tzw. kąt, wynajmowany przez uniwersytet (miejsc w bursie brakowało). Na zajęcia tego dnia już nie poszedłem.

Powróciłem do Wołodi i Berty po walizkę.

– Nigdzie dzisiaj nie pójdziesz – powiedział Wołodia. – Przenocujesz u nas, pogadamy, wspomnimy stare czasy.

Wołodia miał się powtórnie ożenić. Poznał mnie ze swą przyszłą żoną, bardzo miłą lekarką, której mąż zginął na froncie. Mieli zająć mieszkanie Lali, gdyż jej nowo poślubiony mąż otrzymał przydział na pokój w komunalnym (tzw. wspólnym) mieszkaniu (innych niż komunalne wtedy w Odessie, a i w całym Związku Sowieckim, nie było, a teraz też zresztą stanowią przytłaczającą większość).

 

Nazajutrz udałem się pod wskazany w skierowaniu adres. Otworzyła mi niechlujnie ubrana starsza pani. Gdyby nie to, że nazywała się Stawniczenko i że w kącie pokoju dostrzegłem ikonę, byłbym przekonany, że jest Żydówką. (Pisałem już o tym w w drugim tomie mych wspomnień, że „odiessity”. niezależnie od swej narodowości, swą mową, a częstokroć nawet wyglądem, robią wrażenie Żydów). Miała pokój z malutką alkową w mieszkaniu komunalnym i alkowę tę wynajmowała studentom uniwersytetu (płacił uniwersytet). Po rozpakowaniu się poszedłem do studium zaocznego , skąd pani Sklar zaprowadziła mnie do audytorium, gdzie odbywały się zajęcia pierwszego roku. Było już parę minut po dzwonku. Jewgienija Isaakowna zapukała więc do drzwi.

– Przyprowadziłam nowego studenta – zwróciła się do pani prowadzącej zajęcia.

Były to ćwiczenia z geometrii analitycznej, przedmiotu, który zdałem w Warszawie. Prowadziła je Maria Nikołajewna Krywcowa, która przedmiot ten także wykładała. Studenci – jak od razu zauważyłem – mało co umieli i nie kwapili się z dobrowolnym wychodzeniem do tablicy. Maria Nikołajewna wywoływała ich więc sama i to po kolei, w porządku, w jakim siedzieli. Przyszła moja kolej. Zaproponowane zadanie, jak i inne, było – przynajmniej dla mnie – łatwe. Pamiętam je jeszcze. Były dane współrzędne trzech wierzchołków trójkąta i należało napisać równanie dwusiecznej jednego z kątów.

– Teraz wasza kolej, ale na dziś wam jeszcze daruję – zwróciła się do mnie Krywcowa.

– Chętnie rozwiążę to zadanie – odpowiedziałem.

Był to prawdziwy popis, zwłaszcza, że odbywał się na tle mizernego poziomu moich poprzedników. Tempo, w jakim rozwiązałem zadanie, było takie, że musiałem potem jeszcze raz powtórzyć tok rozumowania. Niektórzy z moich kolegów nie rozumieli nawet faktu wykorzystania twierdzenia, które powinni byli znać ze szkoły, że dwusieczna kąta dzieli przeciwległy bok trójkąta na części proporcjonalne do przyległych do niego boków. Jedyne uwagi, które czyniła Maria Nikołajewna, miały charakter językowy, plątałem bowiem terminy rosyjskie z ukraińskimi a raz nawet wtrąciłem polski. Przysporzyło mi to natomiast sympatii tych nauczycieli, którzy przyjechali z małych miast i wsi i mówili po ukraińsku.

– Ce nasz – usłyszałem szept z pierwszej ławki.

Zaraz po mojej odpowiedzi zadzwonił dzwonek. Otoczyła mnie grupa kolegów.

– Wyście się chyba już gdzieś uczyli?

– Tak, mam ukończone dwa lata Uniwersytetu Warszawskiego.

Po drugiej godzinie ćwiczeń podeszła do mnie Maria Nikołajewna.

– Bardzo jestem zadowolona z waszej odpowiedzi, ale chyba nie jesteście nowicjuszem?

– Nie, nie jestem. Ukończyłem dwa lata Uniwersytetu Warszawskiego i mam zdany egzamin magisterski z geometrii analitycznej.

Wrażenie, które te słowa wywarły na pani Krywcowej były spotęgowane przez pewne nieporozumienie. Przed wojną w Polsce zdawało się na studiach bardzo niewiele egzaminów i każdy z nich nazywał się egzaminem magisterskim. Po jego zdaniu otrzymywano świadectwo (na jego podstawie właśnie byłem przyjęty na Uniwersytet Odeski). Natomiast w przedrewolucyjnej Rosji magister był wysokim stopniem naukowym.

 

Zajęć miałem mnóstwo, co wynikało z dużej ilości przedmiotów, z których każdy obliczony był na wiele godzin. Wykładano nam analizę matematyczną I, algebrę wyższą, geometrię analityczną, fizykę, geometrię wykreślną, podstawy marksizmu-leninizmu I oraz języki – rosyjski, ukraiński i niemiecki. Już po pierwszym wykładzie marksizmu-leninizmu, na którym byłem, zrozumiałem, że obowiązujące na tym roku sześć rozdziałów „Krótkiego Kursu Historii WKP(b)” mogę zdawać bez przygotowania. Powiedziałem o tym wykładającemu docentowi Szterensztejnowi i umówiłem się z nim nazajutrz na egzamin. Zdałem go z wynikiem celującym (po rosyjsku „otliczno”, po ukraińsku „widminno”). Pani Käfer zaliczyła mi niemiecki wraz z kolokwium bez uczęszczania na zajęcia na podstawie naszej rozmowy w dziekanacie (moi koledzy uczyli się dopiero sylabizować, ledwie dając sobie radę z alfabetem łacińskim). Inne przedmioty też szły mi dobrze, może nieco gorzej tylko geometria wykreślna, gdyż wymagała porządnych rysunków, z czym nie bardzo dawałem sobie radę. Był to jednak przedmiot drugorzędny, kończący się w połowie sesji kolokwium, które zdałem bez trudności.

Pierwszy rok był dość liczny, ale ja pamiętam niewielu kolegów. Maja Baraz była nauczycielką matematyki w Odessie. Miła, inteligentna pani, pełna życia i pogody ducha. Wdowa po oficerze, matka małej córeczki. Na pierwszym roku Maja dawała sobie dość dobrze radę ze studiami, na starszych latach miała jednak pewne trudności. Gdy byłem studentem studiów dziennych, zwróciła się do mnie z prośbą o udzielenie jej płatnych korepetycji z niektórych przedmiotów matematycznych. Bywając w Odessie, już po ukończeniu uniwersytetu, zawsze ją odwiedzałem. Ostatni raz widziałem ją w 1962 roku, gdy byłem tam jako obywatel polski. W 1964 spotkałem się w Moskwie z jej córką, dorosłą już wówczas pannicą, absolwentką studiów matematycznych. Wkrótce potem korespondencja między nami jakoś się urwała, a gdy byłym ponownie w Odessie w 1975 roku, Mai już tam nie było, zaś sąsiedzi z jej mieszkania komunalnego nie umieli mi podać jej nowego adresu.

Pietia Sołowiow – starszy lejtnant czekający z niecierpliwością na demobilizację. Pracowity, dość ograniczony, o miernych zdolnościach. Przeszedł potem na studia stacjonarne i był moim kolegą na roku. Razem też ukończyliśmy uniwersytet.

Dobrze spisywał się odeski nauczyciel Kruk. Zdumiewała mnie jego świetna znajomość niemieckiego – gadał jak rodowity Niemiec, a przy tym bardzo słabo znał gramatykę tego języka. Powiedział mi, że podczas wojny ukończył szkołę wywiadu wojskowego i przez jakiś czas był po tamtej stronie frontu. Opowiadał mi istne cuda o metodach szkolenia szpiegów. Końcowy „egzamin” przechodzili w obozach niemieckich wśród Niemców. Niektórzy z nich zostali rozpoznani i musieli wrócić na ”pieriepodgotowku”, inni odegrali rolę jeńców. Po ukończeniu studiów Kruk został dyrektorem jednej ze szkół odeskich, a potem kierownikiem Okręgowego Wydziału Oświaty, co było wysokim stanowiskiem. Pisała mi o tym Maja, gdy już byłem w Polsce. Od niej też dowiedziałem się, że go potem z tego stanowiska zdjęto.

Poznałem też kilka osób ze starszych lat. Wśród nich wybijał się Łucenko, bardzo zdolny człowiek. Przeszedł potem na studia stacjonarne, gdzie też dobrze dawał sobie radę. Wysoka, szczupła Wiera mieszkała stale w Charkowie, ale uczyła się w Odessie. Miała piękny sopran, o czym przekonałem się na koncercie z okazji zakończenia sesji letniej.

 

Kilka słów wspomnień należy się moim wykładowcom. O paniach Käfer i Krywcowej już pisałem. Algebrę wyższą i analizę matematyczną wykładał i ćwiczenia do tych wykładów prowadził aspirant Uniwersytetu Odeskiego Gieorgalin. Nie był orłem, ale swoje umiał i prowadził zajęcia na dobrym poziomie. Był miłym człowiekiem, inteligentnym i oczytanym.

Geometrię wykreślną wykładał starszy pan o nazwisku Puchalski. Robił to nienajlepiej, ale za to rysował pięknie. Często zdarzało mu się, że jakieś proste przecinały się daleko za tablicą, rysował wówczas na ścianie, gdy zaś punkt przecięcia wypadał wysoko, gramolił się na krzesło lub stół, a raz nawet postawił krzesło na stole, co i tak nie dało rezultatu, bo proste przecięłyby się w sali o piętro wyżej. Z przerażeniem patrzałem na ten jego wyczyn, gdyż chodził o protezie.

Zajęcia z fizyki prowadził docent Sołomoniuk z innej uczelni. Wykładał świetnie. Ćwiczenia audytoryjne do jego wykładu prowadziła Jewgienija Isaakowna Sklar.

Trudno powiedzieć mi cokolwiek o wykładach docenta Szterensztejna z podstaw marksizmu-leninizmu, gdyż byłem tylko na jednym. Z rozmowy z nim zrozumiałem, że jest człowiekiem bardzo inteligentnym, bystrym i dowcipnym. Był kaleką, inwalidą wojennym. Nie miał jednej nogi a drugą miał kontuzjowaną, chodził więc o protezie i dwóch laskach. W ogóle to, co się widziało po tej wojnie w Związku Radzieckim, przechodziło ludzkie wyobrażenie. Mężczyźni bez jednej lub dwóch nóg, nieraz amputowanych do pachwin, mężczyźni bez rąk, ludzie ze strasznymi poparzeniami twarzy lub o twarzach w okropnych bliznach i szwach, mnóstwo niewidomych. Straszne, makabryczne żniwo wojny.

Język ukraiński wykładała nam pani Zubkowa, żona prorektora do spraw gospodarczych i matka późniejszego mego kolegi ze studiów stacjonarnych; zaś rosyjski – elegancki starszy pan, którego nazwiska nie pamiętam. Ten człowiek miał zwyczaj ilustrowania materiału z gramatyki przykładami zdań o treści wybitnie kulinarnej. Pojawiała się w nich często smażona ryba, pieczone mięso, wędzona kiełbasa i inne smakołyki. Odżywiałem się wtedy bardzo źle – w uniwersyteckiej stołówce karmiono nas fatalnie, nic więc dziwnego, że smakowite przykłady naszego wykładowcy podniecały moją wyobraźnię, powodując istny ślinotok. Kiedyś poszedłem do maleńkiego baru na ulicy Dieribasowskiej, aby pokrzepić się nieco po stołówkowym obiedzie. Patrzę, a tu wchodzi nasz rusycysta. Nie zauważył mnie, podszedł do kontuaru, zamówił szklankę wódki i wypił ją duszkiem, nie zakąszając. Otarł usta wierzchem dłoni i dopiero wtedy mnie zauważył. Uśmiechnął się do mnie i mrugnął porozumiewawczo okiem.

 

Którejś niedzieli poszedłem na targowisko zwane Nowym Bazarem. Jakich smakołyków tam nie było. Niestety, moje zasoby pieniężne były zbyt ograniczone, aby myśleć o jakichś poważniejszych zakupach. Uwagą mą przyciągnął niewielki straganik, w którym sprzedawca zachwalał miód. Nabierał go ze słoika łyżką, po czym przechylał ją i gęsty, bursztynowy płyn ściekał powoli z powrotem. Cukier był wtedy – jak i wszystko inne – na kartki, i poczułem nagle nieprzepartą chęć zjedzenia czegoś słodkiego, właśnie tego miodu, którego nie miałem w ustach od niepamiętnych czasów. Podałem sprzedawcy swoją wojskową aluminiową manierkę, prosząc go, aby nalał mi pół litra.

– Już się robi szanowny łaskawco – powiedział, zaciągając po odesku.

Wstawił do manierki lejek, nachylił się tak nisko nad jakimś naczyniem, że tylko tyłek mu sterczał zza lady i nalał mi pół litra wymarzonego miodu, za który zapłaciłem mu słoną cenę. Pobiegłem ze swym skarbem do domu, ukroiłem kromkę kartkowego czarnego chleba, odkręciłem zakrętkę manierki i pochyliłem ją nad podstawką pożyczoną od pani Stawniczenko. Ale cóż to? Zamiast gęstego, złocistego płynu polała się rzadziutka, jasnosłomkowa ciecz o zapachu i smaku mięty. Świństwo to było co prawda słodkie, ale w niczym nie przypominało miodu. Ten drań mnie po prostu oszukał.

– W Odessie trzeba być bardzo ostrożnym, jak się coś kupuje – pouczyła mnie moja gospodyni. – Nie radzę wam też iść upominać się o swoje, niczego nie udowodnicie, on powie, że was widzi pierwszy raz, a jeśli będziecie się upierać czy grozić milicją, możecie jeszcze oberwać od jego kumpli.

W parę dni potem spotkałem na ulicy ojca mojej uczennicy, naszej absolwentki Ludmiły Grechow, nauczyciela klas I-IV. Był zamiłowanym pszczelarzem i miał dużą pasiekę. Opowiedziałem mu, jak się nabrałem kupując miód.

– Dajcie mi swój adres, a ja przyniosę wam wieczorem pół litra świetnego miodu.

Wieczorem zjawił się z butelką mego wymarzonego specjału. Długo potem jeszcze rozmawialiśmy.

– A wiecie – powiedział – że jestem pochodzenia polskiego? Mój pradziadek ze strony ojca nazywał się Grzech, dziadek zmienił nazwisko na Grech, a ojciec na Grechow.

Powiedział mi, po co przyjechał do Odessy.

– Ludmiła zdaje na medycynę. Jest dobrze przygotowana, ale przy tej ilości kandydatów niczego nie można być pewnym. Przywiozłem więc pud miodu i zaniosłem go rektorowi Instytutu Medycznego.

– I nie baliście się, nie wstydzili? W głowie mi się to nie mieści.

– Załatwiłem to bardzo prosto. Dowiedziałem się, gdzie mieszka, poszedłem do niego, przedstawiłem się i powiedziałem, że jestem pełen podziwu dla pracy lekarzy, a zwłaszcza tych wybitnych. Wiem, że czasy są ciężkie i chciałbym czymkolwiek przyczynić się do rozwoju naszej medycyny, niech mi więc nie odmówi i przyjmie ten skromny prezent. Będzie to dla mnie szczególnie przyjemne, gdyż moja córka Ludmiła Grechow też chce zostać lekarzem i będzie zdawała w tym roku na medycynę.

Wzruszony tym przemówieniem rektor nie odmówił, skromny prezent przyjął a wkrótce potem przyjął także na studia Ludmiłę.

 

Zwolniło się dużo miejsc w akademiku i kazano mi przenieść się tam. Bursa przy ulicy Pasteura znajdowała się w połączonych pomieszczeniach dwóch przedrewolucyjnych hoteli. Dzieliłem dość duży pokój z mającym się wkrótce zdemobilizować majorem. Był ranny w nogę i kulał. Studiował historię. Z trudem mieściło mi się w głowie, że jestem po prostu kolegą kogoś, kto przed rokiem stał w hierarchii wojskowej o tyle wyżej ode mnie.

Warunki w akademiku były znacznie lepsze od tych, które miałem na kwaterze prywatnej. Jeśli mi coś przeszkadzało, to śpiew jakiegoś faceta, który wieczorami darł się w niebogłosy, wykonując przeróżne romanse i pieśni ludowe a czasami nawet arie operowe. Miał przykrą manierę zaciskania krtani i udawania swym śpiewem zawodowego artysty. Jego wycie rozlegało się to z jednego balkonu, to z drugiego, to z sąsiedniego pokoju. Widocznie odwiedzał kolegów, dając przy tym bezpłatne koncerty. Raz nawet krzyknąłem z okna „przestań wyć ty wyjcu”, ale nie odniosło to żadnego skutku.

I jeszcze jedna okoliczność nie sprzyjająca uczeniu się – upały. Lato w Odessie jest zawsze bardzo gorące, ale tego roku było wprost nie do wytrzymania. Przez cały czas mego pobytu nie spadła ani jedna kropla deszczu.

 

Szedłem po schodach, gdy wtem podeszła do mnie przystojna, świetnie zbudowana szatynka o wyglądzie sportsmenki i zapytała:

– Przepraszam bardzo, czy wy jesteście Czubaty?

– Jestem czubaty, chociaż mój czub przerzedził się nieco – odpowiedziałem ze śmiechem.

– W takim razie powiem wam, że jesteście wielką świnią i nie myślcie, że za parę pończoch pójdę z wami do łóżka.

– Nie śmiałbym o tym marzyć, tym bardziej, że nie mam żadnych pończoch.

– Gdybym poszła, to by się znalazły.

Opowiedziałem całą tę historię mieszkającemu w sąsiednim pokoju studentowi stacjonarnemu. Aż trząsł się ze śmiechu.

– Czubaty to nasz przewodniczący związku zawodowego. Rzeczywiście, jesteś do niego podobny. Od niego zależy przydział różnych ciuchów, stąd ta historia.

Pokazał mi potem Czubatego. Pewne podobieństwo między nami istniało, choć niewielkie, był przy tym wyższy ode mnie i szczuplejszy.

*

Sesja poszła mi świetnie. Bez trudu zdałem kolokwia z rosyjskiego i ukraińskiego. Ku memu zdziwieniu dyktanda z tych języków pisałem o niebo lepiej od większości moich kolegów. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że ogromna większość radzieckich nauczycieli, nie mówiąc już o ludziach mniej wykształconych, nie umie poprawnie pisać. Do egzaminu z geometrii analitycznej nie musiałem się w ogóle przygotowywać. Wykład Marii Nikołajewny był bardzo tradycyjny i daleko odbiegał swym poziomem od niezwykle pięknego, bardzo nowoczesnego wykładu wybitnego polskiego matematyka docenta Stanisława Saksa, którego słuchałem na Uniwersytecie Warszawskim. Nie są to bynajmniej uwagi krytyczne pod adresem Krywcowej, miała rację, że tak wykładała, nawet ten ograniczony co do swej objętości i poziomem wykład okazał się trudny dla większości słuchaczy. Zdałem ten przedmiot bardzo dobrze i po egzaminie Maria Nikołajewna powiedziała mi, że miała zamiar wpisać mi ocenę bez zdawania, na podstawie mego świadectwa z Warszawy i ćwiczeń, ale bała się komplikacji natury formalnej.

Bardzo dobrze poszła mi algebra wyższa i analiza matematyczna I, mimo iż pod koniec sesji byłem już mocno zmęczony. Zauważył to kiedyś na ćwiczeniach z analizy Gieorgalin:

– Gdzie podział się wasz entuzjazm i aktywność? – spytał kiedyś.

– Jestem nieludzko zmęczony po całym roku pracy i po tej bardzo intensywnej sesji, a do tego te upały i marne wyżywienie.

Egzamin z fizyki docent Sołomoniuk prowadził w obecności Jewgienii Isaakowny. Wśród pytań figurujących na wyciągniętej kartce jedno dotyczyło wahadła matematycznego. Odpowiadając wyprowadziłem równanie różniczkowe wahadła, podałem jego rozwiązanie i na tej podstawie omówiłem teorię zjawiska.

– Z egzaminu z fizyki doświadczalnej zrobiliście egzamin z mechaniki teoretycznej – powiedział ni to mnie chwaląc ni to ganiąc Sołomoniuk.

I ten egzamin zdałem na piątkę.

Kilka słów ogólnych o egzaminach. Zdawało się je w Związku Radzieckim (mówię o egzaminach ustnych) w szkołach wyższych podobnie jak w średnich, tzn. ciągnąc kartki z pytaniami. W szkole wyższej przygotowuje je wykładający dany przedmiot. Po wyciągnięciu kartki ma się jakiś czas na przygotowanie, a potem odpowiada się przy stole lub przy tablicy. Wymaga się umiejętności dowodzenia wszystkich twierdzeń zawartych w kursie i wyprowadzenia wszystkich wzorów (mówię tu oczywiście o przedmiotach matematyczno-fizycznych). Prawie wszyscy wykładający wymagają dużej precyzji dowodu, nie zadawalają się żadnimi „oczywiście”, „jak łatwo zauważyć”, „rozumie się samo przez się” itp. Tego rodzaju system wymaga od studentów bardzo solidnej, intensywnej pracy, na studiach zaocznych jest zaś szczególnie uciążliwy. Ma on oczywiście duże walory kształcące, jednak nieraz zastanawiałem się, czy nie preferuje zanadto studentów pracowitych w stosunku do leniwych chociaż zdolnych lub też tych, którzy mają dobrą pamięć w stosunku do tych, którzy jej nie mają, ale wyróżniają się na przykład refleksem czy szybkością myślenia.

 

Sesja dobiegła końca. Zaliczyłem wszystkie kolokwia, zdałem z wynikiem celującym wszystkie egzaminy i przeszedłem na drugi rok studiów. Przyszła mi wtedy taka myśl do głowy. Pozostanę na jakiś jeszcze czas w Odessie, przygotuję się do egzaminu z analizy matematycznej II i zdam przedterminowo ten przedmiot (egzamin z analizy II był przewidziany na koniec drugiego roku studiów). Umożliwiłoby mi to zaliczenie w ciągu zimowej i następnej letniej sesji nie tylko drugiego roku, lecz i części – a może i całego – trzeciego. W ten sposób skróciłbym czas studiów lub stworzył przesłanki do przejścia w 1947 roku na stacjonarny rok trzeci (studia zaoczne trwały o rok dłużej od stacjonarnych, stąd pewne różnice w rozkładzie zajęć i konieczność zaliczenia niektórych przedmiotów z następnego roku przy przejściu na studia dzienne). Powiedziałem o tym Jewgienii Isaakownie. Wyraziła zgodę i wystarała mi się o talon do stołówki uniwersyteckiej. Nie mogła niestety zaopatrzyć mnie w kartki na chleb, ale powiedziałem, że przemęczę się jakoś ten tydzień. Zgodziła się chętnie i obiecała udzielić mi konsultacji, jeśli będę ich potrzebował.

 

Po sesji odbyło się w auli uniwersytetu uroczyste zebranie studentów i wykładowców. Przewodniczył rektor profesor Mykoła Panasowycz Sawczuk. Napisałem jego imię i „otczestwo” po ukraińsku, gdyż tak nazywali go wszyscy, nawet mówiąc po rosyjsku. Mykoła Panasowycz był niewysokim, bardzo tęgim człowiekiem o dużej łysej głowie i rumianych policzkach. Miał krótkie nogi i bardzo niezręcznie się na nich poruszał. Był profesorem biologii. Z czasem się dowiedziałem, że swój wykład kończył co roku takim dowcipem: „Teper my zakinczyły kurs biołohii i możete wże widryznyty komachu wid korowy” („widryznyty” znaczy „odróżnić”, „komacha”– „owad”; reszta chyba nie wymaga tłumaczenia). Sawczuk traktował studentów z wysoka, nie odpowiadał na ukłon, rozmawiał z nimi tonem pogardliwym. Wyraził się kiedyś tak: „Studenty ce swyni”. Mówił tylko po ukraińsku. Miał dwa ordery „Czerwonego Sztandaru Pracy”, jeden z nich otrzymał za wzorowo przeprowadzoną ewakuację Uniwersytetu Odeskiego do Bajram-Ali w Azji Środkowej. Trzeba mu przyznać, że był dobrym organizatorem i gospodarzem i że w trudnych warunkach wojennych potrafił zapewnić uniwersytetowi znośne funkcjonowanie.

W części oficjalnej rektor wygłosił dłuższe przemówienie; pamiętam tylko, że było dość nudne. Odczytał też listę celujących studentów, na której i ja się znalazłem. Potem była część artystyczna w wykonaniu studentów i zawodowych artystów. Wystąpiła w niej między innymi nasza Wiera. Podczas tego koncertu usłyszałem po raz pierwszy piękną pieśń Sołowiowa-Siedoja „Słowiki”, świetnie wykonaną przez chór Filharmonii Odeskiej.

 

Wkuwałem teraz po całych dniach analizę matematyczną II, a wieczorami odwiedzałem czasem Gieorgalina, konsultując z nim pewne części materiału bądź rozmawiając o różnych rzeczach. Któregoś razu spotkałem u niego jego znajomego, człowieka o jakieś kilka lat starszego ode mnie, powłóczącego nogą. Nazywał się Chutorian.

– No jak wam idzie? – zapytał mnie Gieorgalin.

– Wcale nieźle, a szło by mi jeszcze lepiej, gdyby nie jakiś bałwan, domorosły Caruso, który wieczorami wyje tu na balkonach.

– Jak wiem – powiedział mój nowy znajomy, wyraźnie zmieniając się na twarzy i czerwieniejąc – mój śpiew bardzo się wszystkim podoba.

Z kolei ja się zaczerwieniłem.

– Mnie też się podoba, tylko że odrywa moją uwagę od nauki i dlatego tak ostro się wyraziłem, za co przepraszam.

– Nic się nie stało.

Z czasem zaprzyjaźniłem się z Chutorianem. Był miłym i inteligentnym człowiekiem o dużym poczuciu humoru. Pracował jako nauczyciel w jednej z odeskich szkół. Studiował zaocznie matematykę. Gdzieś tak po roku powiedział mi:

Przeszedłem na ostatni kurs. Jenocześnie obchodzę w tym roku uroczystości dziesięciolecia moich studiów.

Chutorian nie był złym studentem, wręcz przeciwnie, w indeksie miał same piątki. Nie mając jednak zbyt dużych zdolności i będąc człowiekiem pedantycznie skrupulatnym, szykował się do każdego egzaminu bardzo długo. W ten sposób każdy rok zaliczał sobie w ciągu dwóch lat.

 

Egzamin z analizy II zdałem z wynikiem celującym.