IV

 

połowa sierpnia 1946 – 31 grudzień 1946

 

W Nikołajewce oczekiwały mnie hiobowe wieści. Przez cały czas mojej nieobecności nie spadła ani kropla deszczu; niewielka rzeczka przepływająca przez wieś wyschła całkowicie. Zanosiło się na nieurodzaj. To samo działo się w innych rejonach obwodu i na całej niemal Ukrainie i w Mołdawii. Niepokojące wieści dochodziły także z południa Rosji.

Poszedłem na moją działkę. Wyglądała, jak i inne, żałośnie. Pracowała na niej podczas mojej nieobecności ciocia Katia, ale niewiele to pomogło. Kolb kukurydzy było mało i były one karłowate. Ziemniaki w ogóle nie obrodziły. W jakiś czas potem zebrałem nędzny plon – było tego niewiele ponad pół worka kolb. Należało mi się trochę chwastów z kołchozowego ugoru na opał. Skosił to i przewiózł do chaty kołchozową podwodą dziad Czestny.

 

Sierpniowa narada nauczycieli nie różniła się niczym od innych tego rodzaju narad. Dewdera krytykował mnie za przeciwstawienie związku zawodowego dyrektorowi. Zrobił to, mimo iż w referacie sprawozdawczym Slusarenki byłem wymieniony jako jeden z najlepszych nauczycieli rejonu; zostałem też nagrodzony przez związek zawodowy – jak to się szumnie nazywało – „ciennym podarkom”. Ten „ciennyj podarok” to był okropny bawełniany pulowerek białego koloru z niebieskim szlaczkiem i napisem „Spartak” (nazwa popularnego klubu sportowego). Wkładałem go co najwyżej pod bluzę.

W naszej szkole nastąpiły duże zmiany: Wsiewołod Wsiewołodowicz ożenił się z Matrioną Tierientiewną i wyjechał z nią do Wasilijewki, wsi w naszym rejonie, gdzie został dyrektorem szkoły; nasz wojenruk i nauczyciel wychowania fizycznego przeniósł się wraz z żoną do Andreiwanowki a jego miejsce zajął zdemobilizowany starszyna Deresz (mąż nauczycielki Marii Deresz i brat wspominanej już przeze mnie Nadii Deresz). Podjęła u nas pracę żona nowego agronoma, nauczycielka ukraińskiego, przysłano nam także nauczyciela tego przedmiotu dla klas starszych. Znacznie zmniejszyło się moje obciążenie, co było skutkiem zaangażowania nowego fizyka Borysa Iwanowicza i nowego matematyka, nauczyciela klas V-VII.

Nowy ukrainista okazał się człowiekiem o dużym sprycie życiowym. Delikatnie zasięgnął języka, które nauczycielki są pannami, po czym, dowiedziawszy się, że są to była dyrektorka Maria Timofiejewna i wykładowczyni ukraińskiego Olga Iwanowna, złożył im wizyty w kolejne niedziele w porze obiadowej. Próba kuchni wypadła ponoć znacznie lepiej u Olgi Iwanowny, jej chata i obejście były okazalsze i lepiej utrzymane, a do tego Olga była znacznie ładniejsza od drugiej z kandydatek, młodsza i milsza. Wybór więc nie był trudny i już wkrótce doszło do zaślubin i wesela, na którym i ja byłem, wódkę i wino piłem a i podjadłem niezgorzej.

 

We wrześniu zajęcia w szkole prawie się nie odbywały i mimo nieurodzaju gros czasu spędzaliśmy na pracach polowych. Trzeba było zebrać tę odrobinę kukurydzy i słoneczników oraz skosić na opał chwasty. Sprawa opału była w Nikołajewce szczególnie drażliwa. Rejon leżał w strefie stepowej, nie było w nim lasów a więc i drewna. Węgla czy torfu w ogóle tu nie dostarczano. Opalano domy wyschniętymi chwastami, łodygami słoneczników, łupinami od pestek słonecznikowych i łajnem krowim, które latem ubijano wałkami ciągniętymi przez konie, suszono na słońcu i cięto na cegiełki. Kołchoz w tym roku niczym nam nie mógł pomóc i szkoła musiała sobie sama przygotować opał. Należnych nam chwastów (burzanu) i niewielkiej ilości łodyg słonecznikowych na opalenie naszych dwóch budynków oczywiście by nie starczyło, wobec czego dyrektor wydał rozporządzenie, że każdy uczeń ma przynieść do szkoły tyle to a tyle cegiełek łajna. Niektórzy rodzice zastosowali się do tego, inni nie, bo na przykład nie mieli krowy czy też bali się, że im samym opału na zimę nie starczy. Tak więc szliśmy na spotkanie zimy zupełnie do niej nieprzygotowani.

Do spichrza szkolnego zwieziono plon. Mieliśmy nadzieję otrzymania jakiejś jego części, co obiecał nam wiosną Dewdera. Któregoś dnia wpadł do pokoju nauczycielskiego, wymachując radośnie jakimś papierkiem. @P – Towarzysze, przyszlo rozporządzenie oddania państwu wszystkiego, co zebraliśmy ze szkolnego pola. Cieszę się niezmiernie, uniknę w ten sposób dzielenia się z wami obiecaną częścią i związanych z tym sporów i kłótni.

My byliśmy mniej z tego zadowoleni, a radość Dewdery uznali wszyscy za niestosowną. Dodam, że nasza szkoła nie była wyjątkiem, rozporządzenie o oddaniu państwu tegorocznych zbiorów dotyczyło wszystkich gospodarstw pomocniczych i im podobnych. Wkrótce też wywieziono od nas kukurydzę, słoneczniki, pszenicę i część pokarmu dla koni. Dewdera przechytrzył jednak poborców i zostawił sobie wystarczającą ilość wszystkiego. Pozwoliło to z powodzeniem przeżyć ten ciężki rok jemu i jego rodzinie a także dwóm jego krowom i dwóm wieprzom, które wykarmił.

Katastrofalnie przedstawiała się sprawa w kołchozie. Przy takim nieurodzaju nie można było – rzecz jasna – wykonać planu dostaw. Zabrano więc wszystko co zebrano, a kołchoźnikom pozostało jedynie podpisać się pod dokumentem stwierdzającym, że państwo się z nimi rozliczyło. W rubrykach wyliczających co im się należy, figurowały same zera, a bywało i tak, że kołchoźnik zostawał jeszcze winny. Ale państwo było humanitarne i szło mu na rękę, biorąc pod uwagę, że nic nie otrzymał, odkładało dostawę częściowo na przyszły rok, częściowo ściągając ją z jego działki.

Najbliższa przyszłość rysowała się w ponurych barwach, nad Ukrainą, Mołdawią a być może i innymi regionami kraju pojawiło się widmo głodu.

 

W sierpniu zagrzmiały pierwsze salwy wielkiej ofensywy ideologicznej – przemówienie Żdanowa na plenum KC i „Uchwała KC WKP(b) o czasopismach «Zwiezda» i «Leningrad»”. Żdanow zaatakował niektórych pisarzy za bezideowość, dekadencję, formalizm i szkalowanie sowieckiej rzeczywistości. Najwięcej dostało się wielkiej poetce rosyjskiej Annie Achmatowej, znanemu humoryście i satyrykowi Michaiłowi Zoszczence i mało znanemu pisarzowi Chazinowi. Czołowy nadzorca komunistycznej prawomyślności nie przebierał w słowach. O Achmatowej wyraził się (przytaczam z pamięci, ale dosłownie lub prawie dosłownie): „ni to monachinia, ni to błudnica, a skorieje wsiewo – monachinia-błudnica” („ni to mniszka, ni to wszetecznica, a najprawdopodobniej – mniszka-wszetecznica”). Na Zoszczenkę napadł za to, że w swych utworach wyśmiewa sowiecką rzeczywistość. Wytknął mu, że podczas gdy narody radzieckie walczyły ze swym śmiertelnym wrogiem o wolność, gdy pisarze-patrioci znaleźli się na pierwszej linii frontu jako dziennikarze, bądź swymi utworami zagrzewali naród do walki, on, Zoszczenko, tchórzliwie schował się w jednej z azjatyckich republik radzieckich, gdzie przesiedział wojnę nic nie pisząc. Bezpośrednim powodem zaatakowania Zoszczenki był jego utwór satyryczny „Przygody małpy”. Jego treść znam tylko pośrednio, właśnie z przemówienia Żdanowa. Małpa uciekła z ogrodu zoologicznego w Leningradzie i udała się w wędrówkę po Związku Radzieckim. To, co podczas tej wędrówki widziała i przeżyła skłoniło ją do powrotu do swej klatki i spędzenia reszty życia w niewoli.

Chazin otrzymał od Żdanowa przydomek ordynusa („poszlak”) i zgromiony został za satyryczny utwór „Oniegin w Leningradzie”. Wiersz ten, napisany jakby na wzór „Eugeniusza Oniegina”, opisuje przeżycia puszkinowskiego bohatera we współczesnym Petersburgu, tzn. w Leningradzie. Satyra była świetna, a opisane braki, cienie i niedomagania życia sowieckiego oddane z dużym poczuciem humoru. Wywołało to paroksyzm wściekłości Żdanowa. Jak można tak bezczelnie krytykować kolebkę rewolucji, miasto Lenina, miasto-bohatera? Jak można porównywać je z przedrewolucyjnym Petersburgiem i jak może to porównanie wypaść na niekorzyść Leningradu? Warto tu dodać, że Żdanow, będąc członkiem Politbiura i sekretarzem KC, był jednocześnie przez wiele lat pierwszym sekretarzem Leningradzkiego Komitetu Obwodowego, więc krytykowanie Leningradu musiało go szczególnie rozzłościć.

Żdanowszczyzna spowodowała niepowetowane szkody w sowieckiej nauce, kulturze i sztuce. Przeżyła swego chorążego Żdanowa i skończyła się wraz ze śmiercią Stalina, rzucając jednak ponury cień także na czasy, które potem nastąpiły. Warto tu dodać, że uchwała KC o czasopismach „Zwiezda” i „Leningrad” nigdy (w każdym razie do czasu kiedy to piszę) nie została odwołana. Jej unieważnienia domagano się na obradującym w dniach 24-28 czerwca 1986 roku VIII Zjeździe Pisarzy ZSRR.

 

Jesienią 1946 roku trudno jeszcze było zauważyć inny nurt zapoczątkowanej wówczas kampanii – nurt hurra-patriotyczny, wielkomocarstwowy, szowinistyczny. Mogło się wydawać, że jest on kontynuacją pewnych tendencji, w jakiś sposób zrozumiałych w czasach wojny. Okazało się jednak, że wszedł na dobre do arsenału sowieckiej ideologii, propagandy i agitacji; w końcu wojny i bezpośrednio po jej zakończeniu sprowadzała się ona przede wszystkim do zwalczania obcych wpływów, na jakie narażony był w pierwszym rzędzie żołnierz radziecki, przekroczywszy żelazną kurtynę. Pojawiło się na przykład wiele piosenek o zupełnie wyraźnej tendencji. „... charosza strana Bołgarija, a Rossija łuczsze wsiech” śpiewano w jednej, „...jedut, jedut po Berlinu naszi kazaki” w drugiej, w innej wreszcie „Buchariest niepłochoj gorodok, no priznatsia druzja wam po czesti, mnie mileje rodnoj moj Torżok”. Nie mogę powstrzymać się od przypomnienia, że tę ostatnią piosenkę śpiewa u nas na różnych akademiach przebrany w mundur radzieckiego żołnierza, z pepeszą w ręku, nasz czołowy bas, Bernard Ładysz.

*

Pierwsze deszcze spadły na przełomie września i października, zamieniając wyschniętą glebę w rozmokłe bagno. Przeskok od lata do jesieni był niezwykle gwałtowny. Zrobiło się chłodno i ponuro. Jesienna orka w kołchozie napotkała na ogromne trudności. Już wiosną brakowało traktorów, teraz braki te jeszcze się zaostrzyły, gdyż nowych nie przysłano, a stan starych stał się krytyczny. Koni też prawie nie było, a te, które były, nie nadawały się do niczego – sama skóra i kości. Wydano rozporządzenie, w myśl którego wszyscy właściciele krów mają je codziennie prowadzić do kołchozu, gdzie będą wykorzystane przy orce jako bydło pociągowe. Moi gospodarze – a sądzę, że inni też – bardzo nad tym ubolewali.

– A któż to widział, żeby krowami orać? Czy krowa się do tego nadaje? Zmęczy się tylko biedactwo i mleka nie da, a z pracy jej i tak żadnego pożytku nie będzie.

Pamiętam ten dzień, gdy ciocia Katia po raz pierwszy wyprowadziła swą krówkę z obory. Szedłem właśnie do szkoły, wyszliśmy więc razem. Zwierzę szło z początku spokojnie, ale potem, jakby się spodziewając czegoś, zaczęło się szarpać. Ciocia Katia starała się jakiś czas utrzymać je na powrozie, ale udawało się jej to z trudem. W pewnym momencie krowa rzuciła się w bok i tak energicznie szarpnęła głową (sznur był przywiązany do rogów), że moja gospodyni poleciała dosłownie w powietrze, lądując w rowie pełnym błota. Krowa wyrwała się i zaczęła uciekać a ja popędziłem za nią i ledwie udało mi się schwytać sznur. Czestna wygramoliła się z rowu i płacząc wzięła ode mnie powróz, kierując się z powrotem do zagrody. Tym razem krowa poszła bez oporu, a nawet z wyraźną radością.

– Nie pójdę z nią do kołchozu – szlochała ciocia Katia. – Niech mnie ukarzą, skażą czy ześlą, wszystko jedno, nie pójdę.

 

Wrócił z wojska syn Czestnych, Wania. Nie wpłynęło to na moją sytuację, gdyż zamieszkał z rodzicami w kuchni. Aż tu nagle wiadomość od córki Czestnych z Odessy – przenosi się wraz ze zdemobilizowanym właśnie mężem do Nikołajewki. I rzeczywiście, wkrótce przyjechali. Dała im się we znaki trudna sytuacja mieszkaniowa, ale główną przyczyną ich decyzji był lęk przed głodem; u rodziców na wsi łatwiej będzie przeżyć tę ciężką zimę niż w Odessie. Musiałem więc wyprowadzić się. Nie tak łatwo było znaleźć mieszkanie, po długich poszukiwaniach wynająłem je u kołchoźnicy Szaszkiny. Była to niemłoda kobieta, sterana pracą i trudnościami życia. Razem z nią mieszkała jej córka Anna, zwana powszechnie Niusią, uczennica dziewiątej klasy naszej szkoły. Uczyła się źle, czego przyczyną były jej dość ograniczone zdolności, ale chyba w jeszcze większym stopniu jej wyjątkowo atrakcyjna powierzchowność. Nie była pięknością w klasycznym tego słowa znaczeniu, jej uroda była raczej uosobieniem grzesznego seksu; była przy tym wyjątkowo zgrabna i celowała w gimnastyce i sportach (wiosną tego roku w skoku w dal na marnej nikołajewskiej skoczni osiągnęła wynik równy bez mała młodzieżowemu rekordowi Ukrainy). Otóż powodzenie, jakim cieszyła się Niusia u płci przeciwnej a także jej do tej płci ciągoty stały wyraźnie na przeszkodzie jej sukcesom na polu oświaty.

Niusia miała dwoje rodzeństwa, starszą siostrę, mieszkającą stale w Odessie i brata, który – podobnie jak ojciec – zginął na wojnie. Została po nim wdowa z trojgiem dzieci, mieszkająca w małym domku obok chaty mojej gospodyni.

Do nowego mieszkania przeniosłem się niestety bez mego opału (skosił go i zwiózł dziad Czestny, jak więc było go brać), za to z połową worka kukurydzy w kolbach, co było praktycznie niczym. Ciocia Szaszkina przerobiła mi to na mamałygę, którą zjadłem wkrótce potem, gdy z powodu braku produktów zamknięto rejonową stołówkę.

 

Wracałem właśnie ze szkoły do domu, gdy oczom mym ukazał się widok, który wydał mi się snem czy fata morganą. Przy jednej z chat stał z kilkoma mężczyznami, żywo z nimi rozmawiając... polski oficer! Tak, polski porucznik, w rogatywce, w pięknych oficerkach i w galowym mundurze. Posturę miał co prawda bardziej niż skromną a twarz raczej pospolitą, ale to był polski oficer! Rzuciłem mu się dosłownie na szyję, wołając „panie poruczniku, jak się cieszę; skąd pan tutaj? Ja też jestem Polakiem.”

– Izwinitie, no ja po polski jele-jele...

Okazało się, że jest Polakiem z Nikołajewki, i jak wielu radzieckich Polaków został wcielony do Wojska Polskiego. Przyjechał właśnie na urlop.

– Służę teraz w Łodzi w wojskowych zakładach remontu traktorów. Okres mojej służby dobiega końca i zaproponowano mi pozostanie w wojsku. Proszę przeczytać ten list.

Dał mi do przeczytania pismo, w którym Ministerstwo Obrony Narodowej PRL proponowało mu pozostanie na stałe w służbie zawodowej w Wojsku Polskim. W razie wyrażenia przez niego zgody gwarantowało mu załatwienie wszystkich kwestii związanych ze zmianą obywatelstwa jego i jego rodziny, sprowadzenie rodziny na koszt państwa do Polski, oddanie do jego dyspozycji mieszkania w Łodzi wraz z wyposażeniem oraz zaliczenie stażu służby w Armii Czerwonej do stażu służby w Ludowym Wojsku Polskim. Pod tekstem widniał zamaszysty podpis Ministra Obrony Narodowej Marszałka Polski Michała Roli-Żymierskiego.

– I co pan myśli dalej robić? – zagadnąłem.

– Nie skorzystam z tej propozycji.

– Co? Nie skorzysta pan z takiej propozycji? Boże miły, gdyby to mnie ją zrobiono, gotów bym pójść do Polski pieszo i ucałować tamtą ziemię.

– Bo się pan tam urodził, a ja tutaj, to jest moja ojczyzna, mówię po rosyjsku i po ukraińsku, tu się lepiej czuję, a tam jakoś mi obco.

Po kilku dniach pobytu w Nikołajewce pojechał do Łodzi, skąd wkrótce wrócił już jako cywil. Niebawem miał gorzko pożałować podjętej decyzji.

 

W Rajkomie partii nastąpiły daleko idące zmiany. Zdjęto ze stanowisk sekretarzy Doncowa i Bezrukowa, a Doncowa wkrótce potem aresztowano. Do tego stopnia się nakradł i nałajdaczył, że dalej nie można już było tego tolerować. Nowym pierwszym sekretarzem został Kobecki, drugim – Możar, obaj przysłani z zewnątrz. Żona Kobeckiego była nauczycielką i zaczęła pracować w naszej szkole. Nowi sekretarze byli ludźmi skromnymi, porządnymi i wkrótce zaskarbili sobie ogólną sympatię. Są to jedyni sekretarze ponadpodstawowych instancji partyjnych, których mile wspominam. Wszyscy inni, z którymi się podczas mego pobytu w ZSRR bezpośrednio zetknąłem, ci ze szczebla rejonowego czy dzielnicowego, miejskiego czy obwodowego, byli ludźmi bezwzględnymi, żądnymi władzy, zaszczytów i dóbr materialnych despotami, tępymi aparatczykami.

*

Coraz gorzej było z jedzeniem. Po zamknięciu stołówki przeszedłem na mamałygę – przeważnie na mleku, ale nie na długo starczyło mojej kukurydzy. Jedynym więc moim pożywieniem stał się kartkowy chleb – pół kilo dziennie – i litr mleka. Tego było wyraźnie za mało. Aż tu nagle na pustym niemal dotąd rynku zaczęło się pojawiać mięso, coraz więcej coraz tańszego mięsa. Gospodyni kupowała je dla siebie i dla mnie i gotowała mi je. Pomyślałem sobie, że nie jest tak źle i że jakoś na tym mięsie dożyję do wiosny.

Któregoś dnia odwiedził mnie Wsiewołod.

– Jak się wam żyje? – zapytał.

– Było źle, ale teraz jest dużo mięsa i można żyć.

– Naiwny człowieku! Wiecie, co oznacza ta obfitość mięsa? To znak, że będzie głód.

– Nie rozumiem.

– Ludzie nie mają czym karmić bydła rogatego i świń, więc je rżną, stąd duża podaż i niska cena mięsa. Zobaczycie, co będzie za jakiś czas. Mięso zniknie i zacznie się głód. Boję się tej zimy.

Od Wsiewołoda dowiedziałem się, że aresztowano i sądzono dyrektora andreiwanowskiej szkoły Bodariewa. Uchodził słusznie za dobrego dyrektora, cieszył się też szacunkiem, którego przysporzyła mu jego okupacyjna przeszłość. Współpracował z ruchem partyzanckim i czynniki oficjalne często to podkreślały. Był za to nawet nagrodzony jakimś medalem czy orderem. A tu masz tobie, nocne aresztowanie i rozprawa, jak zwykle w takich i podobnych przypadkach – przy drzwiach zamkniętych. Coś jednak zza tych drzwi przenikało na zewnątrz. Mówiono, że zarzucano mu, że pracował na dwa fronty – niby to współpracując z partyzantką, donosił o wszystkim Niemcom. Można było w to wierzyć, zdarzały się niewątpliwie i takie przypadki, ale jedno było w tym dziwne – za dużo toczyło się tych rozpraw przeciwko byłym partyzantom. Przypominało to pogrom dowódców Armii Czerwonej, którzy powrócili z wojny domowej w Hiszpanii.

Bodariew został skazany na dwadzieścia pięć lat pobytu w obozach pracy przymusowej.

Mniej więcej w tym samym czasie inna tego rodzaju historia rozegrała się w niewielkiej wsi naszego rejonu Romanowce. Któregoś dnia dowiedziałem się, że skierowano tam do pracy nowego nauczyciela matematyki, kandydata nauk fizyczno-matematycznych. W głowie mi się to nie mieściło, kandydat nauk w szkole i to w podstawowej, w jakiejś zabitej deskami Romanowce. Przecież specjalista z tym stopniem naukowym powinien być docentem w wyższej uczelni. Powiedziano mi, że jest to człowiek, który dopiero co wyszedł z obozu, gdzie odsiedział za działalność antysowiecką dziesięć lat. Taki na więcej niż na Romanowkę nie mógł liczyć. Przepracował tam niewiele ponad tydzień. Wzięto go w nocy i wszelki ślad po nim zaginął.

– Za co go aresztowano? – spytałem kogoś w RajONO.

– To zatwardziały wróg. Ledwie wyszedł na wolność, a już zwąchał się z wywiadem amerykańskim.

– Gdzie, w Romanowce?

– Kto wie, może i w Romanowce. Sądzę, że to nie nasza sprawa, i nie zajmujmy się nią lepiej.

 

Bardzo wcześnie zaczęły się tego roku chłody. Zamarzła ziemia, od czasu do czasu prószył śnieg. Było coraz zimniej, śniegu coraz więcej i coraz bardziej dokuczał nieznośny wiatr, zawodzący nad stepem. Zimno było w szkole, bo opał należało oszczędzać, a był on do tego mokry i źle się palił, kopcąc niemiłosiernie; jeszcze zimniej było w chacie. Ciocia Szaszkina dostała z kołchozu mizerny przydział chwastów i paliła nimi w kuchni raz dziennie, gdy gotowała obiad. Ta ilość ciepła nie była w stanie ogrzać kuchni i pokoju.

Do tych wszystkich nieszczęść dołączył się jeszcze brak nafty do lampy i brak mydła. Co prawda jako nauczycielowi należał mi się przydział nafty, ale nigdy go nie otrzymałem, moja gospodyni zaś miała tego drogocennego płynu tak mało, że musieliśmy zrezygnować z lampy i przejść na „koptiłkę”, skonstruowaną z łuski po pocisku małego kalibru i wstawionego do niej knota (o takiej „koptiłce” pisałem już we wcześniejszej części moich wspomnień). Światło emitowane przez tego rodzaju źródło jest bardzo słabe i do tego migotliwe, sadzy za to wydziela się z „koptiłki” pod dostatkiem.

Nie mniejszą udręką była konieczność mycia się bez mydła. Co prawda na kooperatywie widniał napis „Mydło za jaja”, ale skąd miałem wziąć owe jaja na wymianę? Z tym napisem to była cała heca. Polegała ona na pewnej różnicy między pisownią rosyjską i ukraińską. Otóż rosyjska litera „i” jest ukraińską literą „y”, zaś „i” pisze się po ukraińsku tak jak w alfabecie łacińskim. Napisane tam było po ukraińsku „Myło za jajca”, co zawierało błąd, bo powinno być „Myło za jajcia”. Natomiast „jajca” jest poprawnie po rosyjsku, co sugerowało, aby napis czytać właśnie w tym języku. Wychodziło więc „Miło za jajca”, przekład jest chyba zbyteczny.

 

Podaż mięsa zaczęła wyraźnie maleć, jednocześnie rosła gwałtownie jego cena. Zdrożało mleko i chociaż stać mnie jeszcze było na kupno litra dziennie, z przerażeniem myślałem, co będzie dalej. W chacie było coraz zimniej, w szkole też. Uczniowie zaczęli nagminnie opuszczać zajęcia, a niektórzy – z klas VIII-X, gdzie nauczanie nie było obowiązkowe – w ogóle porzucili szkołę; należały do nich sekretarka szkoły Żornowska i córka mojej gospodyni Niusia. Coraz bardziej dokuczały mrozy, wyjątkowo silne tej zimy. Sypał śnieg, a wiatr tworzył ogromne zaspy. Wieś wieczorami była jak wymarła, a wycie wichru po nocach robiło przerażające wrażenie.

W drugiej połowie grudnia, zwłaszcza pod jego koniec, wobec nasilających się mrozów, temperatura w szkole spadła mniej więcej do zera a bywała i niższa. W kałamarzach zaczął zamarzać atrament, tworząc jakąś dziwną galaretowatą zawiesinę, którą nie można było pisać. Uczniowie siedzieli na lekcjach w paltach i nakryciach głowy. Ja wykładałem w szynelu i rękawiczkach. Bardzo były sfatygowane i palce z nich wystawały. Gdy brałem do ręki mokrą szmatę, aby wytrzeć tablicę, przejmował mnie dosłownie dreszcz. Od czasu do czasu przerywałem zajęcia, kazałem uczniom wstawać z ławek i robiliśmy krótką, ale intensywną gimnastykę, aby się choć trochę rozgrzać. W tym celu machałem czasami po dorożkarsku rękami lub chodząc wykonywałem takie ruchy jak przy jeździe na nartach. Kiedyś jeden z uczniów zażartował:

– Wydno, szczo wy dobryj łyżnyk.

– Kołyj ja bud choroszyj łyżnyk, a teper staw ja mamałyżnyk – odpowiedziałem, wywołując śmiech klasy.

(W przekładzie na polski: Kiedyś byłem dobrym narciarzem, a teraz stałem się „mamałyżnikiem”. Cała gra słów niestety przepada).

Nie mogłem się ogrzać w domu, gdzie było chyba jeszcze chłodniej niż w szkole. Po powrocie z pracy spożywałem posiłek, który nazywałem obiadem, składający się z suchego chleba i mleka. Na mięso nie było mnie już stać, zresztą zniknęło prawie z rynku. Chleb był wilgotny i gliniasty, źle wypieczony, z zakalcem. Na pół kilograma przypadało go objętościowo bardzo mało, widać było, że piekarz nie żałował przy jego wyrobie wody, oszczędzając ze zrozumiałych względów na mące. Mimo tego smakował mi jak najlepszy przysmak i rzadko udawało mi się coś zostawić z niego na rano; kolacji w ogóle nie jadałem. Mleko, którym popijałem chleb, było nieznośnie zimne i pływały w nim drobne, płaskie kawałki lodu. Smak jego był jakiś słodkawy i przypominał mi czasem lody. Po tym jednym na ogół posiłku dziennym pakowałem się do łóżka, aby się rozgrzać. W łóżku też przygotowywałem się zwykle do zajęć na dzień następny. Gdy z mego „obiadu” nie pozostawało mi nic, szedłem nazajutrz do pracy na czczo.

*

Na początku grudnia wezwano mnie do Rajkomu komsomołu. Znalazłem się w gabinecie Jewtuchowej.

– No cóż towarzyszu, wasz wiek komsomolski dobiegł już końca. Rajkom uważa, że jesteście godni zostać kandydatem partii i daje wam rekomendację; o drugą musicie się postarać sami. Napiszcie bardzo dokładny życiorys i weźcie w Rajkomie partii formularz ankiety. To wszystko.

Propozycja Jewtuchowej i forma, w jakiej została zrobiona, zaskoczyły mnie. Miałem po raz drugi okazję wspomnieć słowa Bombka wypowiedziane jesienią 1940 roku w Ostrogu: „W tym kraju nie obywatel wybiera sobie partię, lecz partia wybiera sobie członków”. Pierwszy raz wspomniałem je w wojsku, gdy życzliwy mi partorg dywizjonu chciał, abym wstąpił do WKP(b), z czego nic wtedy nie wyszło. Myśli gorączkowo biegły mi po głowie. Właściwie nie miałem jakichś zasadniczych oporów przeciwko wstąpieniu do partii. Moje rozczarowanie do komunizmu i Związku Sowieckiego, które przeżyłem w 1937 roku a potem w 1939 wobec paktu Mołotow-Ribbentrop i wydarzeń, jakie zaszły 17 września i po tej dacie, ciężkie przejścia, które stały się moim udziałem na początku pobytu w tym kraju i w pierwszym okresie wojny, zostały przebite wielkim atutem zwycięstwa. Euforia z nim związana i poczucie dumy, że w jakimś – choć znikomym – stopniu przyczyniłem się do niego sprawiły, że znów uwierzyłem w ideę, w którą ongiś zwątpiłem. Tak, ale z drugiej strony gdzieś w mojej świadomości zaczynały kiełkować już nowe wątpliwości, wywołane nagonką na pisarzy i poetów, aresztowaniem Bodariewa i nauczyciela z Romanowki.

– No cóż, nie cieszycie się? – przerwała moje rozmyślania Jewtuchowa.

– Ależ na odwrót, bardzo się cieszę – odparłem.

– Więc zaczynajcie działać, do widzenia.

Wiele już czasu upłynęło od owego dnia, zbyt wiele, aby zrekonstruować dokładnie bieg moich myśli po wyjściu od Jewtuchowej. Pamiętam jedynie, że uczucia moje były ambiwalentne. Przeważało – jak mi się dziś wydaje i czego już nie mogę zrozumieć – uczucie radości i pewnej dumy. Oto ja, działacz Rewolucyjnego Związku Niezamożnej Młodzieży Szkolnej w Warszawie i komsomolec zostaję przyjęty do WKP(b). Ale z drugiej strony te wątpliwości, które mnie nigdy nie opuszczały. Ciekawe przy tym, że moja ówczesna sytuacja materialna, rozpoczynający się głód na Ukrainie, w żadnym stopniu nie wpływały negatywnie na mój stosunek do władzy radzieckiej i partii. Brałem to wszystko tylko za skutek działania ślepych sił przyrody. Co więcej, te ciężkie przeżycia, ta beznadziejna sytuacja, to narastające zagrożenie, wzbudzały we mnie uczucie solidarności z tą władzą, potrzebę – jak to się mówi – zwarcia szeregów w celu odparcia nadciągającego zła – głodu. To samo obserwowałem u wielu innych. Podobnie zapewne rzecz się miała z morale narodu niemieckiego wobec bombardowań Rzeszy, które nie tylko nie złamały ducha Niemców, lecz wbrew przewidywaniom sojuszników jeszcze bardziej zbliżyły ich do władzy.

 

Jest to może najlepszy moment dla dokonania analizy mego stosunku do komunizmu we wczesnym okresie życia.

Sądzę, że chyba nie warto poświęcać tu wiele miejsca mojej decyzji z 3 grudnia 1946 roku o wstąpieniu do WKP(b). Przede wszystkim dlatego, że była ona raczej narzucona mi niejako z zewnątrz. Bardzo trudno by mi było przeciwko niej oponować. Ci, którym się proponuje wstąpienie do partii, swoją ewentualną odmowę motywują tym, że nie są godni być jej członkami bądź że nie są dostatecznie do tego przygotowani teoretycznie. Ja, gdybym nawet nie chciał wstąpić, nie mógłbym twierdzić, że nie jestem godny, skoro Rajkom komsomołu uznał, że jestem, ani że jestem słabo przygotowany teoretycznie, bo dobrze było wiadomo, że pod tym względem biję na głowę chyba cały Rajkom partii. Po wtóre, decyzja ta była zdeterminowana moim wstąpieniem do WLKSM (komsomołu), o czym wcześniej pisałem, a to z kolei w znacznym stopniu poglądami, jakie wyznawałem w latach 1934-37. Tymi więc warto by się tu zająć.

Co więc spowodowało, że w wieku lat piętnastu zacząłem wyznawać poglądy marksistowskie i wstąpiłem do nielegalnej organizacji, która choć oficjalnie jednolitofrontowa, bo taka była wówczas taktyka Kominternu, była w rzeczywistości sterowana przez komunistów? Przyczyn można by doszukiwać się tu wielu i postaram się to zrobić. Znaczna z nich część leży w ogólnym stosunku licznych przedstawicieli inteligencji, w szczególności intelektualistów, do ruchu komunistycznego i jego ideologii. Mam tu na myśli inteligencję w krajach niekomunistycznych i to przede wszystkim w latach międzywojennych i wczesnych powojennych. Dziś – jak mi się wydaje – coś niecoś się tu zmieniło, choć nadal niemało przedstawicieli tej warstwy wyznaje poglądy komunistyczne i należy do partii komunistycznych.

Sądzę, że kwestia, którą poruszyłem, doczekała się analiz i opracowań, ja niestety z takimi dotąd się nie spotkałem. Nie uważam się za kompetentnego do przeprowadzenia szczegółowych i głębokich badań, jednak pewnymi uwagami na ten temat chciałbym się podzielić. Będą one wynikały w znacznym stopniu z moich przeżyć w latach trzydziestych, ale – jak myślę – są chyba aktualne w pewnej mierze i dziś.

Jedną z przyczyn dużej popularności idei komunistycznych wśród inteligencji krajów niekomunistycznych jest krytyczne spojrzenie większości jej przedstawicieli na panujące w tych krajach stosunki ekonomiczne, społeczne i polityczne. Inteligencja z samej natury rzeczy jest w swych sądach krytyczna, co jest niewątpliwie jej cechą pozytywną, nie może więc nie reagować krytycznie na otaczającą rzeczywistość, która nigdy nie bywa, bo i być nie może, idealna. Bardzo daleka od ideału była ona w szczególności w wieku XIX i w latach międzywojennych, zwłaszcza w okresie kryzysu lat trzydziestych. Nędza, bezrobocie i inne plagi społeczne dotknęły wówczas szerokie warstwy ludności, przede wszystkim zaś klasę robotniczą, nie oszczędzając także części inteligencji, nasilając poglądy krytyczne tej ostatniej i stawiając przed nią pytanie o przyczyny takiego stanu rzeczy i o drogi wyjścia z niego. Ruch komunistyczny miał gotową odpowiedź na te pytania i dawał ją w postaci jakże pięknej, szlachetnej i postępowej, co ze szczególną siłą oddziaływało na wrażliwą na krzywdy ludzkie duszę inteligenta. Co więcej, dawał ją w zwartej, jednolitej formie jakoby naukowej i jedynej słusznej teorii. I tu dochodzimy do drugiej ważnej przyczyny atrakcyjności komunizmu w oczach inteligencji.

Dla inteligenta, w szczególności przedstawiciela inteligencji twórczej, dla uczonego, charakterystyczne jest dążenie do porządkowania określonych kategorii zjawisk otaczającego świata w harmonijną całość, którą ująć można w ramy jednolitej teorii. Pokusa ta jest całkowicie usprawiedliwiona i jest jednym z motorów rozwoju nauki, choć czasem zdolna jest zaprowadzić na manowce. Można sobie wyobrazić jakim olśnieniem jest dla wielu inteligentów zapoznanie się z teorią marksizmu, proponującą poprzez materializm historyczny naukowe objaśnienie zjawisk społecznych, czyniącą z historii naukę niemal ścisłą. Co więcej, ten materializm historyczny ma swą podstawę w materializmie dialektycznym, teorii najogólniejszej z ogólnych, pozwalającej objaśnić już nie jedną dziedzinę zjawisk, lecz cały świat z jego różnorodnością, i to objaśnić w sposób jednolity i logiczny. Tak, jest to rzeczywiście kuszące. Nie od razu widzi się niemożliwość istnienia takiej teorii, nie od razu widzi się słabość dialektycznego i historycznego materializmu, jego całkowite rozejście się z nauką i praktyką życia,z rozwojem współczesnego społeczeństwa. Gdy się w tę teorię wierzy, można jej bezpodstawności nie zobaczyć już nigdy. Parafrazując słowa Marksa chciało by się rzec, że ta świecka religia działa na jej wyznawców jak opium.

Jednymi z najgorszych rodzajów dyskryminacji są ucisk narodowy i rasowy. Wywołują one zazwyczaj ostry sprzeciw światłej części społeczeństwa, przede wszystkim inteligencji. Komunizm głosi internacjonalizm, przyjaźń między narodami i równość ras. Na przykładzie ZSRR pokazuje zgodne współżycie bratnich narodów. Jakie to chwytliwe! Nieważne przy tym, na ile jest to prawdą. Któż by przed wojną przypuszczał, że Stalin potrafi deportować całe narody, doprowadzając do częściowego ich wyniszczenia. A czy wiele ludzi poza granicami ZSRR wie, że wśród równych sowieckich nacji są równiejsze, a w tym jedna najrówniejsza? Że w ZSRR uprawiany jest na wielką skalę państwowy antysemityzm? Szczególną siłę przyciągającą mają hasła internacjonalizmu wśród narodów uciskanych. Nic też dziwnego, że w partiach komunistycznych tak wielu jest przedstawicieli mniejszości narodowych. W rewolucji bolszewickiej ogromną rolę obok Rosjan odegrali Ormianie, Gruzini, Żydzi, Polacy i Łotysze. W KPP i jej przybudówkach nieproporcjonalnie duży odsetek stanowili Żydzi, istniały także w Polsce przedwojennej komunistyczne partie Ukrainy Zachodniej i Białorusi zachodniej.

Wielkim zagrożeniem dla społeczeństw stały się w XX wieku ustroje totalitarne. Przed drugą wojną światową był nim głównie faszyzm, po wojnie – komunizm. Faszyzm ze swą ideologią i praktyką dyktatury, nacjonalizmu, zaborczości, przemocy i kultu siły stanowił bezpośrednie zagrożenie dla wszelkich wartości humanistycznych, dla kultury, nauki i sztuki. Najlepsi przedstawiciele inteligencji stanęli do walki przeciwko faszyzmowi. W tym to czasie walkę tę prowadziły także, i to niewątpliwie aktywnie, partie komunistyczne, III Międzynarodówka i Związek Radziecki. Nic więc dziwnego, że to one właśnie stały się siłą, w której inteligencja szukała obrony przed faszyzmem. Któż w latach trzydziestych mógł przypuszczać, że Stalin sprzymierzy się z Hitlerem i będzie jego wiernym sojusznikiem w pierwszym okresie wojny? Tak się jednak stało, tyle, że wkrótce zapomniano to Josifowi Wissarionowiczowi. Zaatakowany Związek Radziecki musiał się bronić i stanąć w swej walce ramię w ramię z narodami, które już wcześniej rozpoczęły walkę z państwami osi. Udział ZSRR w wojnie, hekatomba poniesionych ofiar i wielki wkład w zwycięstwo zjednały mu duży autorytet, przyciągając do komunizmu nowe masy zwolenników.

Inna wielka groźba wisząca nad światem to wojna. Tak było w okresie międzywojennym, tak jest teraz. Lęk przed wojną, negatywny stosunek do niej społeczeństw i w pierwszym rzędzie inteligencji umiał i umie wygrywać komunizm w sposób mistrzowski. Sam nie będąc ruchem pacyfistycznym i tępiąc w krajach, w których jest u władzy, wszelkie przejawy niekoncesjonowanej działalności antywojennej i pacyfistycznej, popiera usilnie te działalności w krajach o odmiennych ustrojach społecznych. Można bez przesady powiedzieć, że ZSRR i państwa komunistyczne uczyniły z pacyfizmu potężną broń, przynoszącą ogromne wprost korzyści polityczne. Warto w tym kontekście przypomnieć sobie choćby Międzynarodowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu w sierpniu 1948. Zgromadził on elitę intelektualną świata. I chociaż podobny kongres zorganizowany w Warszawie na początku 1986 zgromadził już nawet nie drugi, lecz trzeci czy może czwarty garnitur intelektualistów, i to głównie z krajów socjalistycznych, to jednak ruch obrońców pokoju w krajach zachodnich jest nadal silny, mimo, iż fakty wykorzystywania go przez ZSRR i inne państwa jego bloku, czy nawet wręcz sterowania nim, są dla bardzo wielu oczywiste.

No i wreszcie sukcesy gospodarcze ZSRR w latach trzydziestych, mimo wszystko znaczne i to tym bardziej na tle kryzysu panującego na świecie. Rozdmuchane odpowiednio przez sowiecką propagandę i wielu zachodnich dziennikarzy, ubarwione zdjęciami górników i hutników, traktorzystów i dojarek, odegrały niewątpliwą rolę magnesu, przyciągającego wielu do komunizmu. Potworne tło tych sukcesów, nędzę, głód, brak najniezbędniejszych towarów przemysłowych, nieludzki wyzysk robotników a zwłaszcza chłopów, jakoś udawało się ukryć. Co do terroru, to na Zachodzie nie za wiele o nim wiedziano, a jeśli to i owo wiedziano, to i tak niejeden go pochwalał jako walkę z kontrrewolucją i knowaniami faszyzmu.

 

Tendencje lewicowe, głównie prokomunistyczne, oddziaływające na szerokie warstwy inteligencji w latach trzydziestych, wywarły także duży wpływ na mnie. Mogę śmiało powiedzieć, że w roku 1934, gdy wstąpiłem do Rewolucyjnego Związku Niezamożnej Młodzieży Szkolnej, byłem już inteligentem, zarówno ze względu na pochodzenie jak i na cechy mojej mentalności i psychiki. Byłem oczytany, miałem szerokie zainteresowania. Na moją świadomość działały także skutki kryzysu, które w znacznym stopniu dotknęły naszą rodzinę. Ojciec wpadł w tarapaty, przeżywaliśmy duże trudności materialne. Zalegaliśmy z opłatą czesnego w szkole i z tego powodu często odsyłano mnie do domu, co za każdym razem było dla mnie ciężkim, upokarzającym przeżyciem.

Rok 1934 był rokiem wielu ważnych wydarzeń politycznych w Europie i okresem coraz wyraźniejszej polaryzacji nastrojów i tendencji rozwojowych. Nasilała się ofensywa faszyzmu i jednocześnie rosły wpływy lewicy. W Austrii doszło do rewolucji Schutzbundu i jej krwawego stłumienia. W Polsce powstał Obóz Narodowo-Radykalny, ukraińscy nacjonaliści zamordowali ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego, utworzono obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej. Dogadano się z Niemcami hitlerowskimi i wkrótce stosunki z nimi stały się wręcz sielankowe. Kraj zalała brudna fala antysemityzmu, na uczelniach wyższych szalał terror faszystowski. Wszystko to wpływało na krystalizowanie się moich poglądów politycznych; wydawało mi się, że jedynym obrońcą demokracji może być tylko skrajna lewica.

Wielki wpływ na formowanie moich poglądów w owym czasie wywarła sztuka – literatura i film: daleka wówczas jeszcze od socrealistycznej sztampy proza radziecka – utwory Szołochowa, Aleksieja Tołstoja i innych, bojowa poezja Majakowskiego, niektóre utwory pisarzy zachodnich; takie wreszcie filmy radzieckie jak „Bezdomni”, „Petersburskie Noce” i inne.

Dodać do tego należy wpływ kolegów, z których wielu wcześniej ode mnie zapoznało się z literaturą marksistowską, poddając się panującej w tym czasie w dość szerokich kręgach modzie na marksizm-leninizm.

Teoria marksistowska stała się dla mnie wtedy zupełnym objawieniem. Oczarowała mnie jej wewnętrzna logika, wszechstronność, duża ścisłość, mocna podbudowa, sięgająca swymi korzeniami przyrodoznawstwa i nauk społecznych. Byłem wówczas za młody i za naiwny, aby dojrzeć słabe strony i braki dialektycznego i historycznego materializmu oraz marksistowskiej ekonomii politycznej, ich bezpodstawność i bezpłodność. Wszystko wydawało się takie logiczne, proste i słuszne. Zarówno w dziedzinie krytyki kapitalizmu, jak i w wizji przyszłego, szczęśliwego społeczeństwa, gdzie nie będzie wyzysku, alienacji, anarchii produkcji, kryzysów, bezrobocia i innych plag społeczeństwa klasowego. Ten wyśniony ustrój malował się w mojej wyobraźni jako rządzony przez rozum raj na Ziemi, w którym panować będzie równość, wolność, sprawiedliwość, a demokracja uzyska swą najwyższą – niemożliwą do zrealizowania przy kapitalizmie – formę.

Tak, teoria była piękna poprzez swoje piękne i wzniosłe ideały, ale czy była realizowalna? Nad tym nie zastanawiałem się, jak i nie zastanawiali się na ogół inni jej wyznawcy. Powierzchowna jej znajomość przy jednoczesnej nią fascynacji, spowodowany tym bezkrytycyzm, niewiedza w dziedzinie nauk społecznych a zwłaszcza ekonomii – wszystko to sprzyjało umocnieniu mojej wiary w możliwość zbudowania w oparciu o teorię marksistowsko-leninowską idealnego społeczeństwa, idealnego ustroju.

Szczególnie chętnie lansowane były przez propagandę komunistyczną ekonomiczne walory przyszłego społeczeństwa socjalistycznego, jakoby już sprawdzające się w ZSRR. Do rzędu najwyższych osiągnięć podnoszono eliminację rynku i jego mechanizmów, planowość gospodarki, brak konkurencji, niewystępowanie zjawiska moralnego starzenia się parku maszynowego i wiele innych. Jednocześnie roztaczano jak najbardziej mroczne perspektywy przed gnijącym jakoby kapitalizmem: koncentracja kapitału, absolutne i względne zubożenie proletariatu, ekonomiczny i technologiczny regres, coraz bezwzględniejsza eksploatacja kolonii, nasilająca się walka o źródła surowców i rynki zbytu między głównymi państwami kapitalistycznymi, tak charakterystyczna dla epoki imperializmu, tej ostatniej fazy kapitalizmu.

Dalszy rozwój historii przyniósł zupełny krach teorii i ideologii marksistowsko-leninowskiej, która nie wytrzymała próby życia i zetknięcia się ze współczesną nauką. Życie, zarówno w krajach kapitalistycznych jak i w państwach tzw. realnego socjalizmu potoczyło się zupełnie inną drogą, a gabinetowe przepowiednie różnych specjalistów od przodującej teorii okazały się czczą gadaniną i pisaniną.

Dużą rolę w formowaniu się moich poglądów w owym czasie odegrały idee pacyfistyczne, usilnie lansowane tak na Zachodzie jak i na Wschodzie (tu na użytek zewnętrzny). Wielkie wrażenie wywarła na mnie książka Henri Barbusse'a „Ogień”, książki Remarque'a, niektóre filmy, jak na przykład „Człowiek, którego zabiłem”. Oczywiście same przez się tendencje pacyfistyczne, pokojowe, są jak najbardziej godne pochwały, nabierają jednak zupełnie innego znaczenia, gdy stają się narzędziem jednej ze stron, co do pokojowości której można mieć jak najdalej idące zastrzeżenia.

Na pozycje lewicowe spychały mnie także rosnące wpływy skrajnej prawicy, zwłaszcza tak doskwierający mi antysemityzm.

No i jeszcze jedno – działała na mnie magia konspiracji, jej swoista romantyka. Takie rzeczy imponują zwykle młodym ludziom.

 

Ostatniego dnia 1946 roku Dewdera i ja zostaliśmy przyjęci na otwartym zebraniu organizacji partyjnej naszej szkoły w poczet kandydatów partii. Wkrótce potem zatwierdził nas Rajkom, a w jakiś czas później otrzymaliśmy legitymacje kandydackie.

*

I znów sylwester, który to już na obczyźnie? Jako przewodniczący związku w naszej szkole otrzymałem zadanie jego zorganizowania. Nie było to łatwe tego roku. Przez kilka dni nie wykupywaliśmy chleba, aby mieć go więcej na 31 grudnia. Z trudem udało się kupić mięso. Solankę (coś w rodzaju bigosu) i sałatkę jarzynową zrobiono z tego, co kto przyniósł. Do kooperatywy zamiast wódki czystej, którą najchętniej pito, dostarczono ziołową, do tego jeszcze trzydziestoprocentową, a więc o wiele za słabą jak na męski smak. Sprzedawano ją nie w butelkach, ale nalewając do naczyń kupujących. Kupiliśmy jej cały wielki gąsior czy dwa i zawieźli do mieszkania dyrektora. Aż tu 31 grudnia przywieziono do sklepu czystą. Sprzedawca zgodził się abyśmy zwrócili ziołową i za dopłatą wzięli tę samą ilość czystej. Podczas zamiany zmierzył oczywiście, ile mu zwracamy wódki ziołowej. Okazało się, że brak około litra. No cóż, Dewdera pić nie lubił, ale zrobić sobie w domu zapasiku nie omieszkał.

I wreszcie wieczór sylwestrowy. W pokoju nauczycielskim wielka gala, ładnie zastawiony stół, dużo wódy, niezła (przynajmniej na nasze ówczesne wymagania) wyżerka. Dyrektor zaprosił wielu rejonowych prominentów i część z nich skwapliwie z tego skorzystała. Usadowił ich na honorowym miejscu i sam z żoną siadł między nimi. On też – jako gospodarz – wzniósł pierwszy toast, oczywiście za wielkiego wodza, nauczyciela, przyjaciela wszystkich ... itd., jednym słowem za naszego ukochanego Josifa Wissarionowicza Stalina. Zresztą nie ma co się dziwić Dewderze, na każdym przyjęciu zawsze pierwszy toast musiał być wzniesiony za Stalina. Niedopełnienie tego rytuału mogło się bardzo źle skończyć.

Dużo pito, ja także. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że byłem wygłodzony i że moja głowa i żołądek mogą nie wytrzymać ostrego tempa, przyjętego od samego początku. Po czterech setkach „urwał mi się film” i nazajutrz zupełnie nie pamiętałem, co było dalej. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu. Tego roku nie tańczyłem na stole między szklankami Gdyby nawet mój stan na to pozwolił, nie dopuściłby do tego Dewdera, niezwykle poważnie celebrujący swe obowiązki gospodarza, ugaszczającego – i to wcale okazale – rejonową elitę.