VII
koniec sierpnia 1947 2 październik 1947
Tym razem nie zajechałem do Wołodi, lecz udałem się od razu do dziekanatu.
Przyszedłem tam z moją drewnianą walizką, którą miałem od czasu
demobilizacji. Chciałem w ten sposób wywrzeć presję psychologiczną na władze
dziekańskie lub administrację: patrzcie, przychodzę do was z walizką, nie
mam gdzie się podziać, dajcie mi miejsce w akademiku. Latem moje sprawy w
dziekanacie załatwiała zastępująca sekretarkę i dorabiająca sobie w ten
sposób studentka, moja przyszła koleżanka Maja Salwan. Myślałem, że znów ją
spotkam i że mi pomoże. Urzędowała jednak już powróciwszy z urlopu
kierowniczka sekretariatu Pronicka (imię i otczestwo miała takie
same jak kierowniczka stołówki w Nikołajewce Kławdija Nikołajewna).
Okazała mi dużo życzliwości, powiedziała, że cieszy się, że przyszedł na
studia student mający wszystkie oceny celujące i że jest jeszcze jeden nowy
krugłyj otlicznik Jurij Ginzburg, który przeniósł się do
Odessy z Uniwersytetu w Taszkiencie. Załatwiła sprawnie wszystkie
formalności, ale miejsca w akademiku załatwić mi nie mogła, to nie leżało w
jej gestii.
Mogę tylko dać wam poparcie ze strony dziekanatu, ale ostateczna
decyzja należy do samorządu domu akademickiego. Mamy tylko dwa akademiki, na
ulicy Pasteura i na Ostrowidowa. Ten pierwszy jest lepszy i bliżej
uniwersytetu. Idźcie do przewodniczącego jego samorządu Szczerbiny i
postarajcie się załatwić z nim sprawę.
Szczerbina zgrywał się trochę na ważniaka, ale okazał się porządnym chłopem.
Pewna siebie mina, zawadiacki wąs, bluza wojskowa z mnóstwem beretek i
ciężkie kalectwo brak ręki.
Człowieku, gdzie ja ciebie umieszczę? Nie mamy ani jednego wolnego
miejsca. Ludzie gnieżdżą się w okropnych warunkach. Idź może na Ostrowidowa.
Już tam byłem skłamałem też nic nie mają.
Co z tobą do licha robić? Przecież cię nie porzucę w biedzie. Byłeś
takim jak ja żołnierzem, jesteś takim jak ja studentem. Bierz skierowanie do
pokoju numer 40. Jest tam już czterech z waszego wydziału, z trudem się
mieszczą, na piątego się nie zechcą zgodzić, ale nie ustępuj. Powiedz, że
Szczerbina cię posłał i że jak będą szurać, to im pokażę. A czego się
uśmiechasz?
Bo w tym pokoju mieszkałem już podczas letniej sesji studium
zaocznego.
Tym lepiej. No, trzymaj się.
Portierka, tęga baba z pyskiem od ucha do ucha, nie puściła mnie na górę.
Pierwsza rzecz meldunek i zaświadczenie z dezynsekcji.
Poszedłem do łaźni i po raz nie wiem który oddałem do dezynsekcji moją
steraną życiem i woszobojkami, czyli dezynsekcjami, odzież.
A teraz to pasportistki zakomenderowała ważniaczka
z portierni. To tutaj, w tym pokoju obok.
Pasportistka, tzn. osoba prowadząca meldunki, odniosła się do
mnie niezwykle uprzejmie.
Po pierwsze, musicie udać się do Rejonowej Komendy Milicji. Weźmiecie
tam formularz meldunkowy, wypełnicie go i przyjdziecie z tym do mnie. Ja to
potwierdzę, postawię pieczątkę i razem pójdziemy na milicję do kierowniczki
wydziału. Tylko proszę to załatwić jak najszybciej. Więcej niż dwadzieścia
cztery godziny bez meldunku na stały pobyt w akademiku mieszkać wam nie
wolno.
Poszedłem do komendy naszego rejonu miasta (nazywał się on
Wodnotransportnyj rajon). Odnalazłem pudełko, w którym trzymano
formularze, ale formularzy w nim nie było. Zwróciłem się do któregoś z
funkcjonariuszy, rozłożył tylko bezradnie ręce:
Formularzy nie ma. Chyba za parę dni będą.
Ja się powinienem zameldować. Czy wobec braku formularzy można to
odłożyć do chwili ich otrzymania?
Jest powiedziane jasno, że zameldować się należy w ciągu doby. Jeśli
tego nie dopełnicie, będziecie mieli duże nieprzyjemności.
Ale jak tego dopełnić bez formularza?
A to już wasza rzecz.
Podeszła do mnie jakaś kobieta i powiedziała cicho:
Idźcie na Priwoz, tam można kupić formularz.
A co to jest Priwoz?
Zdrawstwujtie, ja wasza tiotia. Wy nie wiecie co to jest Priwoz? Skąd
wyście spadli, z nieba? Priwoz to największy bazar w Odessie. Tam wszystko
możecie kupić, ojca z mamą też.
To zdrawstwujtie, ja wasza tiotia, o którym
pisałem w poprzedniej części moich wspomnień,
jedno z charakterystycznych odeskich powiedzonek, raziło niesłychanie moje
ucho, potem do niego przywykłem.
Priwoz (dosłownie przywóz czy dowóz) zaimponował mi.
Rzeczywiście, czego tam tylko nie było. Jadło i odzież, obuwie i części
zamienne, książki i zeszyty. Potem już dowiedziałem się, że na Priwozie
można kupić każde odznaczenie wojskowe od medalu Za Odwagę do
Bohatera Związku Radzieckiego wraz z odpowiednią legitymacją z
podpisem samego Przewodniczącego Rady Najwyższej Kalinina. Na poczekaniu
wpisywano tuszem kaligraficznie dane personalne przyszłego
ordienonosca. Mówiono, że medal Za Odwagę kosztuje
2000 rubli, order Lenina i Złota Gwiazda Bohatera Związku
Radzieckiego 30.000 rubli. Krążył wówczas po Odessie taki dowcip:
skąd wiadomo, że w Związku Sowieckim nie ma bomby atomowej? Bo gdyby była,
można by ją było kupić na Priwozie.
Formularz meldunkowy kupiłem za jedne pięć rubli. Poszedłem z nim do
pasportistki, wypełniłem go u niej, ale na pójście do milicji
było tego dnia już za późno. Groźna portierka pozwoliła mi jednak zanieść
moje rzeczy do pokoju.
W pokoju 40 zastałem wszystkich jego mieszkańców wspomnianych już
przedtem Wasię Gołowania i Pawlika Tkaczowa oraz studenta fizyki IV roku
Saszę Zajcewa i studenta III roku, który wybrał astronomię, Wanię Daniłowa.
Podnieśli straszny raban.
Co do diabła. Jest tu już nas czterech w trzyosobowym pokoju. Gdzie
postawimy piąte łóżko?
Chyba w środku pokoju odparłem.
P!
Mowy nie ma, cały pokój zatarasuje. I w ogóle nie zgadzamy się.
Przecież Szczerbin mnie tu przysłał.
A co nam do Szczerbina? Niech nam pokaże, jak tu postawić łóżko. Nie
zgadzamy się na jeszcze jednego lokatora.
Nie było rady, poszedłem do Szczerbiny.
Co, job ich mat'! Ja im się nie zgodzę. Chodźmy.
Pojawienie się groźnego Szczerbiny od razu uspokoiło moich przyszłych
współlokatorów.
Co wy sukinsyny koledze spania odmawiacie? Zdemobilizowanego
żołnierza, job waszu mat', krzywdzicie? To ja was drani z akademika
wszystkich wyrzucę, a jego zakwateruję.
Ależ co wy, my nie mamy nic przeciw jego zakwaterowaniu u nas, nie
wiemy tylko, gdzie piąte łóżko postawić.
To ja wam pokażę gdzie.
I rzeczywiście Szczerbina pokazał. Łóżko Wasi kazał przesunąć pod
okno, a moje postawić na jego miejscu. Tak zakończył się ten spór o
Lebensraum. Był to jedyny konflikt, w jaki wszedłem z moimi
współlokatorami. Wszyscy okazali się równymi chłopcami i dobrymi kolegami.
Tej nocy spałem więc już w akademiku i spałbym po trudach tego dnia zapewne
świetnie, gdyby nie pluskwy. Strach, co wyczyniały. Długo nie mogłem zmrużyć
oka, ciągle się drapiąc. Następnej nocy było już wszystko dobrze. Do innych
moich kolegów już dawniej się przyzwyczaiły, oprócz jednego
Gołowania. Jemu nigdy nie dały spokoju. Czego ten biedny chłopiec nie
wyczyniał kładł się spać w worku, który myśmy zawiązywali, wynosił
łóżko na korytarz, wszystko na próżno.
Nazajutrz z rana wybrałem się z pasportistką na komisariat do
kierowniczki pasportnowo stoła.
To wy tak z każdym studentem chodzicie na milicję?
Nie. Zanoszę to wszystko co potrzebne jest do meldunku sama. Ale w
waszym przypadku obawiam się, że kierowniczka zechce z wami pomówić
osobiście. Macie tymczasowy dowód, jesteście urodzeni za granicą.
Tak też się stało. Weszła początkowo sama, ale wkrótce poprosiła do gabinetu
także mnie. Za stołem siedziała tęga, ruda baba w milicyjnym mundurze. Miała
krótko, po męsku podstrzyżone włosy. W kącie jej ust tkwił papieros.
Spojrzała na mnie i zaraz zaczęła wrzeszczeć:
Coś przeskrobał, że nie masz stałego dowodu?
Po pierwsze proszę na mnie nie krzyczeć, po drugie...
Ty mnie będziesz pouczał, jak mam się zachowywać? Powiedzcie temu
obywatelowi, gdzie on jest i kto ja tu jestem. Widzę, że nie
przygotowałyście tego młodzieńca do rozmowy ze mną.
Wybaczcie, wybaczcie, towarzyszko powiedziała niemal płacząc
pasportistka. To moja wina, że go nie przygotowałam. Sam
powinien wiedzieć, jak się zachowywać na milicji i to wobec kierowniczki
wydziału. Biorę winę na siebie, nie gniewajcie się na niego, wiecie, jacy są
studenci.
Wiem, wiem, co to za ananasy. Ale jak mi drugi raz przyprowadzicie
takiego, co tu będzie szurał, to cała wina spadnie na was, a ze mną żartów
nie ma. Zrozumiano?
Tak, zrozumiano, już nigdy się to nie powtórzy zajęczała moja
pasportistka, gnąc się kornie w pół.
Uważajmy, że to moja wina i że ... próbowałem interweniować.
Cooo? Wy mi tu będziecie jeszcze gadać?
Nie gadajcie, nie denerwujcie towarzyszki kierowniczki. Czy zdajecie
sobie sprawę z tego, jaką odpowiedzialną funkcję pełni? Ile ma pracy, jakie
obowiązki służbowe na niej ciążą? Gdybyście wiedzieli, bo byście nisko się
przed nią tu pokłonili.
Właśnie rzekła wyraźnie udobruchana pani
naczalnik. Nie ma zrozumienia dla naszej ciężkiej służby.
Wy rozumiecie to, ale oni, studenci?
Ruda wyraźnie zmieniła ton i odtąd rozmowa przebiegała w nieco
przyjaźniejszej atmosferze. Wyjaśniłem, że przyczyną moich kłopotów z
dowodem jest brak metryki, kierowniczka radziła się o nią postarać.
Powiedziałem jej, że urodziłem się w Polsce, a więc jest to sprawa niełatwa,
itd. Wreszcie zameldowała mnie i opuściliśmy gościnny gabinet,
przy czym ja nisko pokłoniłem się ćmiącej któregoś już tam z rzędu papierosa
rudej bestii.
Zapewne gardzicie mną, że się tak poniżam przed tą chamką?
Spytała mnie już na ulicy pasportistka. Zrozumcie jednak
moją sytuację, ja muszę z nią pracować na co dzień. Jest głupia, ordynarna,
żądna władzy i pochwał. Wydaje mi się, że w gruncie rzeczy nie jest jednak
zła, widzieliście, jak się potem zmieniła, inny człowiek. Gdybym jej się na
każdym kroku nie kłaniała, miałabym ciągłe kłopoty w najprostszych sprawach,
a tak jakoś się mi z nią pracuje.
Jeśli tak rozpisałem się o mało ważnej wizycie w pasportnom
stole, to tylko dlatego, żeby zilustrować na tym przykładzie pewne
obyczaje panujące u naszego wschodniego sąsiada. Są to niewątpliwie tradycje
odziedziczone po carskim czynowniczestwie, przy tym podniesione
do którejś tam potęgi przez przodujący ustrój. U nas byłoby to
dawniej nie do pomyślenia, teraz jest mało prawdopodobne, ale jeśli obyczaje
naszej warstwy urzędniczej będą się degradowały w takim tempie jak obecnie,
to kto wie, co będzie za lat kilka czy kilkanaście. Wydaje mi się, że nie
zdajemy sobie często sprawy z postępów sowietyzacji naszego kraju.
Otrzymałem kartki na chleb i cukier na wrzesień i talony do stołówki. Do
początku roku akademickiego pozostawało już tylko kilka dni. Akademik
napełnił się studentami, było gwarno i wesoło. Ludzie przyjeżdżali z
wakacji, odwiedzali się, opowiadali sobie, jak spędzili lato. Mimo trudności
materialnych, zwykłej biedy studenckiej, panował nastrój radości i
beztroski. Uroku naszemu domowi akademickiemu dodawało jeszcze to, że
mieszkali w nim zarówno chłopcy jak i dziewczyny, a obyczaje pod pewnymi
względami nie były zbyt surowe. Był niestety bardzo zatłoczony, co stwarzało
różne niewygody, zwłaszcza z rana w umywalniach i prawie cały dzień w
ubikacjach. Dodatkową przyjemnością był brak wody w kranach,
nawet na pierwszym piętrze (na parterze była stołówka, sklepik, skład
pościeli, kancelaria i sala gimnastyczna). W każdym pokoju było wiadro, wodę
przynosiliśmy ze studni z innych posesji; bywało tak, że trzeba było nawet
chodzić po nią na inną ulicę. Do umywalni szło się ze słoikiem wody.
Ubikacje były na podwórku, na cały duży dom studencki wszystkiego dwa
miejsca do kucania. Na każdym piętrze była tzw. primusnaja, tj.
swego rodzaju kuchnia, w której się gotowało na swoich, przynoszonych z
pokoi prymusach. W ten to sposób studenci dożywiali się, gotując sobie
mamałygę, smażąc ziemniaki, itp. Przeżyć na nędznym stołówkowym śniadanku i
obiadku było niemożliwością.
O Gołowaniu i Tkaczowie pisałem już przedtem. Kilka słów należy się moim
dwóm pozostałym kolegom z pokoju. Sasza Zajcew był studentem IV roku fizyki
i miał zamiar specjalizować się w fizyce teoretycznej. Był szczupły, drobny.
Podczas wojny służył w wojsku jako czołgista i został ranny. Pozostała mu po
tym pamiątka bezwładna kiść prawej ręki. Nauczył się pisać lewą. Był
zdolny, pilny i bardzo dobrze się uczył. Przyjaźnił się z Tkaczowem, też
zdolnym, ale mniej pilnym od niego. Był gorącym patriotą ukraińskim, ale na
co dzień rozmawiał po rosyjsku, język ten znał lepiej od ukraińskiego, a
oprócz tego był to język panujący wśród studentów naszego uniwersytetu
(oprócz kierunku ukrainistyki wydziału filologicznego). Wania Daniłow był
moim przyszłym kolegą z roku. Jako kierunek studiów wybrał astronomię, ale w
tamtym okresie do końca pierwszego semestru III roku matematycy, fizycy,
astronomowie, a potem także mechanicy studiowali razem, mając wszystkie
przedmioty wspólne. Swą przyszłą specjalność deklarowało się oficjalnie
przed drugim semestrem III roku. Wania był dużym, tęgim, rumianym chłopcem.
Nie odznaczał się zdolnościami i oblał większość egzaminów w nadchodzącej
sesji zimowej, po czym przeniósł się na geografię, gdzie dawał sobie
świetnie radę. Z nas wszystkich w pokoju jemu najbardziej doskwierał głód.
Gdy na jakiś czas przed otrzymaniem stypendium zostawało mu już tylko na
chleb, kładł się do łóżka i nie wstawał nawet na zajęcia. Brał wtedy do ręki
butelkę po oleju i wysysał z niej ostatnie krople. Nic już w niej nie było,
a on wciąż podnosił ją do góry, czekał, aż coś tam się zbierze i przykładał
chciwie usta do szyjki. Pamiętam, jak kiedyś Sasza zażartował z niego:
Czy wiesz, Wania, że jesteś skazany na wymarcie?
Na wymarcie? CO ty gadasz.
A tak, na wymarcie. Musisz zginąć w tej ciężkiej walce o byt, nie ma
rady. Jesteś nieprzystosowany do współczesnego życia, jesteś za duży, nie
nakarmisz swego potężnego organizmu. A jak myślisz, dlaczego wyginęły
dinozaury, ichtiozaury i różne inne brontozaury? Bo były za duże, nie mogły
się wyżywić. Taki choćby mamut też nie przeżył. Albo weź taką sprawę.
Ja jestem mały, niepozorny, zawsze się wkręcę do kolejki gdzieś na przodzie,
bo nikt mnie nie zauważy. A ty, spróbuj to zrobić. Takiego draba nie
przeoczą. Tak, Wania, źle z tobą, pozostaje ci tylko wymrzeć.
Daniłow nie rozumiał tych żartów i bardzo się rozzłościł na Saszę. Gdyby nie
był głodny, to może puściłby je mimo uszu, był z natury bardzo dobroduszny.
Nasz pokój odwiedzało wciąż mnóstwo kolegów z bursy i spoza niej. O Gellerze
i Nejdingu już wspomniałem, z niektórymi innymi warto się zapoznać.
Najczęstszym naszym gościem był astronom z IV roku Giennadij Kosin. Mieszkał
w Odessie. Ojciec jego zginął na froncie, matka powtórnie wyszła za mąż.
Klepali biedę, a poprzedniej zimy głodowali. Giena był człowiekiem o gołębim
sercu, miękkich charakterze i słabej woli. Z wyglądu i zachowania był
typowym rosyjskim inteligentem z epoki, która się skończyła wraz z
rewolucją. Swoją dziedzinę wiedzy uwielbiał fanatycznie. Specjalizował się w
astrometrii i całe noce spędzał w obserwatorium. Poświęcił się całkowicie
nauce. Jesienią 1966 roku przyjechał do Wrocławia do naszego obserwatorium
na półroczny staż naukowy. Był już wówczas kandydatem nauk, pracownikiem
Akademii Nauk ZSRR w obserwatorium w Pułkowie pod Leningradem. Prawie się
nie zmienił, był nieżonaty. Często odwiedzał nasz dom. Nieraz wieczorami
wspominaliśmy stare odeskie czasy. Był ze mną i moją żoną na
Szewcach Witkacego i spektakl ten go zachwycił. Pamiętam, jaki
był przejęty, gdy w styczniu 1967 roku dowiedzieliśmy się, że zginął
tragicznie Zbyszek Cybulski.
Fimka Kramer, też z IV roku astronomii, dziś Jefim Kramer, doktor nauk,
profesor Uniwersytetu Odeskiego. Odeski Żyd, mały, rudy, piegowaty, coś z
Woody Allena. Wybitnie uzdolniony, dowcipny, z ciętym językiem. Miał wielką
plamę w życiorysie wyrzucono go z partii. Był to jeden z grzechów
głównych w Związku Sowieckim, nieporównywalnie cięższy od jego odpowiednika
w PRL. Za co wylano Fimę z przodującego oddziału mas pracujących ZSRR? Jak
wiadomo, w ZSRR na pierwszych dwóch latach studiów obowiązuje wszystkich
wykład z podstaw marksizmu-leninizmu. Wykładowi temu towarzyszą zajęcia
seminaryjne, na których studenci występują z krótkimi referatami, po których
bywa zwykle dyskusja. Kto choć trochę zna historię KPZR ten wie, że pełna
jest ona walki zawsze słusznej linii partii przeciwko różnej maści
opozycjom, frakcjom, odchyleniom, wypaczeniom, etc. Ekonomiści, mieńszewicy,
rewizjoniści, likwidatorzy, otzowiści, trockiści, zinowiewowcy,
bucharinowcy, itd., itp., to wrogowie partii, z którymi prowadziła ona
nieprzejednaną, pryncypialną i zawsze słuszną walkę. Otóż Fima miał tę
brzydką cechę, że gdy na seminarium omawiano, a właściwie opluwano, kolejną
grupę opozycyjną, on jak gdyby stawał w jej obronie. Nie grało przy tym
żadnej roli to, czy mu się polityka tej grupy podobała czy nie, on po prostu
występował w roli
advocatus diaboli, a występując jakby utożsamiał
się z potępianymi poglądami. Brało się to może nie tyle z poglądów Fimy, co
z jego nieco talmudycznej mentalności i namiętności do dzielenia każdego
włosa na czworo. Będąc przy tym inteligentym i spostrzegawczym, bez trudu
wynajdował sprzeczności i niedorzeczności w osławionym Krótkim
kursie, zapędzając wykładowcę w kozi róg. W końcu, na partyjnym
zebraniu zrobiono z niego zwolennika wszystkich opozycji, jakie kiedykolwiek
istniały, i wylano z partii. Dobrze, że na tym się tylko skończyło i że
Fimka zamiast zajmować się astronomią nie pojechał na białe niedźwiedzie.
I jeszcze jeden astronom Grisza Pietrow. Był moim kolegą z roku. I on
odwiedził z czasem jako kandydat nauk Wrocław, był u nas na stażu przez cały
rok akademicki 1970/71. Grisza był dobrym kolegą, towarzyskim, otwartym,
szczerym. Był najlepszym sportowcem na naszym roku. Mimo niewysokiego
wzrostu grał świetnie w siatkówkę i dobrze w koszykówkę, był też świetnym
lekkoatletą. Grał nieźle w szachy i to było jedną z przyczyn jego częstych
odwiedzin naszego pokoju. Pod koniec moich studiów i przed wyjazdem do
Polski los blisko mnie z nim zetknął, o czym będę jeszcze pisał. Szczególnie
zbliżyliśmy się podczas jego pobytu w Polsce. Spodziewałem się zobaczyć go
na naszym zjeździe koleżeńskim w Odessie w roku 1975, zorganizowanym z
okazji dwudziestopięciolecia ukończenia uniwersytetu. Niestety, nie było go
na nim. Miał przedtem ciężkie przeżycie. Jako pracownik Akademii Nauk
kierował ekspedycją do Arktyki. Wydarzył się podczas niej tragiczny wypadek
jeden z uczestników wpadł między kry i utonął. Odpowiedzialnym za to
uczyniono kierownika ekspedycji Pietrowa. Jakie były dalsze losy Griszy
nie wiem, korespondencja między nami się urwała.
Wadim Biełkin był bliskim kolegą Saszy i Pawlika. Jasny blondyn o
niebieskich oczach i niezdrowych wypiekach na twarzy. Był gruźlikiem,
prątkował i nie wolno mu było mieszkać w domu akademickim. Uniwersytet
wynajmował dla niego kąt. Wadim skonstruował w tym czasie przyrząd do
mierzenia pól przeróżnych powierzchni i opatentował go. Lekarze zalecali mu
intensywne odżywianie, ale gdzie je dostać i skąd wziąć na nie pieniądze.
Zmarł na wiosnę 1948 roku. Serce mi się krajało na widok tego, jak to
przeżywała Linda jego dziewczyna, Estonka, studentka filologii.
I wreszcie Maria, koleżanka Pawlika z jego roku i jedna z jego wielbicielek,
biorąca stopniowo górę nad rywalkami. Tak jak i my mieszkała w akademiku.
Pochodziła z dużej wsi czy też małego miasteczka w obwodzie odeskim. Bardzo
wcześnie wyszła za mąż i bardzo wcześnie na wojnie straciła męża. To był w
przeszłości jej nauczyciel ze szkoły. Kochał się w niej, gdy była jeszcze
uczennicą i zaraz po maturze się z nią ożenił.
Straszne było spustoszenie, jakiego dokonała wojna wśród męskiej połowy
ludności Związku Radzieckiego. Pisałem już o tym, jak mało mężczyzn widziało
się w Nikołajewce. Na uniwersytecie w tym czasie uczyło się bardzo wielu
inwalidów. Część z nich mieszkała w naszym akademiku. W jednym z pokoi
zakwaterowano pięciu niewidomych studentów tego samego wydziału i roku.
Mieszkał z nimi szósty kolega, widzący, opłacany przez uniwersytet. Jego
zadaniem było pomaganie swoim współlokatorom we wszelkich sprawach bytowych,
a także czytanie im na głos, z książek, skryptów i notatek, przerabianego
materiału. Z rana prowadził ich na zajęcia. Szedł przodem, następny kładł mu
ręce na ramiona, temu z kolei kładł w ten sam sposób ręce następny, itd.
Tworzyli coś w rodzaju gromadki dzieci bawiących się w pociąg. Gdy ten
makabryczny wąż przesuwał się z wolna ku uniwersytetowi, ludzie przystawali
w osłupieniu lub odwracali z przerażeniem głowy.
Był wśród nas student bez obu dłoni. Lekarze w bardzo sprytny sposób
uczynili mu z kości prawej ręki pokrytych warstwą ciała coś na kształt
chińskich pałeczek do ryżu. Nauczył się świetnie tym posługiwać. Kontuzja,
której doznał, poraziła mu także dolne kończyny. Nie chodził w zwykły
sposób, lecz przesuwał się jakoś bokiem, trzęsąc się przy tym i dziwnie
podrygując. Był zapalonym kibicem sportowym, niemal zawsze można go było
spotkać w naszej sali gimnastycznej na meczach siatkówki czy koszykówki.
Najbardziej jednak doświadczył los studenta historii Fryszmana. Stracił obie
nogi po pachwiny i obie ręce niemal do pach. Był jakby przykuty do kilku
zbitych deszczułek podpartych czterema małymi kółkami. Pod pachy wstawiono
mu maleńkie kule. Na schody go wnoszono, ze schodów znoszono. Aż dziw, skąd
się brała u niego pogoda ducha i łagodny uśmiech w jego bladoniebieskich
oczach. Pisywał wiersze, o dziwo bardzo optymistyczne.
O pięknie Odessy mógłbym napisać wiele; jeśli tego nie robię, to może
dlatego, że zbyt silnie przesłania mi jej obraz tamtych lat widok
powojennych ruin. Nie można tego porównać z Warszawą, Stalingradem czy
wieloma innymi miastami, szczególnie dotkniętymi klęską wojny, jednak
zniszczenia były, i to nie małe. Mimo to miasto żyło i tempo tego życia było
imponujące. Chyba wielka w tym zasługa specyficznego charakteru
odiessitow, ludzi energicznych, lubiących życie i na ogół
umiejących żyć. Pełna była zawsze opera, teatry, kina. W kinach co prawda na
ostatnich seansach bywało pusto, ludzie bali się wracać późno do domu, a to
za sprawą czornoj koszki, bandy morderców i rabusiów,
napadających późnymi wieczorami i nocą na przechodniów. Okres największych
jej wyczynów przypadał na zimę 1946/47, potem udało się milicji złamać
grzbiet drapieżnemu kotu, ale lęk przed bandą jeszcze długo paraliżował
mieszkańców czarnomorskiego grodu. Zresztą i bez koszkiOdessa
jak i większość miast portowych nie należała do bezpiecznych.
Jeszcze w czasach carskich uchodziła za miasto bandziorów i żulików, ludzi
okrutnych, ale nie pozbawionych częstokroć indywidualności i swoistego
wdzięku. Dał temu wyraz w swoich utworach znakomity pisarz Izaak Babel,
tworząc, czy właściwie portretując takie postacie jak Benia Krzyk, Froim
Gracz czy Misza Japończyk. W okresie, o którym piszę, nie wiedziałem nic o
istnieniu Babla. W czasie okrutnych czystek stalinowskich lat trzydziestych
podzielił on los wielu innych ludzi, w tym wybitnych zmarł w łagrze.
Był więc człowiekiem, który znikł, wyparował jakby powiedział Orwell,
nie wolno było o nim pisać czy mówić. Z jego twórczością zapoznałem się
dopiero po powrocie do Polski. Robił wówczas u nas i na Zachodzie zawrotną
karierę. W Związku Radzieckim zrehabilitowano go, ale nigdy nawet po
rehabilitacji nie zdobył sobie sympatii ani uznania władz. Mimo to
wmurowano na cześć tego wielkiego pisarza tablicę pamiątkową w domu na ulicy
Lenina (mieszkańcy Odessy do dziś nazywają ją Riszeliewską).
Dynamicznym życiem żył port. Z czasem, gdy stosunki między ZSRR a Zachodem
stały się jeszcze gorsze, zamarł. Wówczas jednak widywało się w mieście
zagranicznych marynarzy, czasem obcokrajowców w cywilu, co prawda dość
rzadko. Kwitnął też szmugiel i pokątny handelek, w czym celowali przede
wszystkim sowieccy marynarze.
*
1 września 1947 roku, pierwszy dzień tygodnia poniedziałek, pierwszy
dzień moich zajęć na studiach stacjonarnych. Niewielkie audytorium jest
niemal pełne. Gwar i szum, radosne powitania po dwumiesięcznych wakacjach.
Nie znam prawie nikogo i czuję się obco wśród tylu obcych twarzy.
Spostrzegam, że nie ja jeden. Pod ścianą stoi wysoki młody człowiek w
okularach, jak i ja samotny. Domyślam się, że to jest Ginzburg, o którym
mówiła mi sekretarka Pronicka, i gdy moi koledzy rozsiadają się w ławkach,
zajmuję miejsce koło niego (ławki były dwuosobowe). Na przerwie wywiązuje
się między nami rozmowa, która zapoczątkowała naszą długoletnią przyjaźń.
Jurij pochodzi z inteligenckiej odeskiej rodziny, jego ojciec, Paweł
Łazarewicz, jest docentem Instytutu Medycznego (odpowiednik naszej Akademii
Medycznej), matka, Maria Adolfowna znanym i cenionym lekarzem. Okres
wojenny spędzili w ewakuacji, w Taszkiencie. Tam też rozpoczął Jura studia,
najpierw w Instytucie Kolejnictwa, potem, gdy zrozumiał, że jego powołaniem
życiowym jest matematyka, przeniósł się na fizmat uniwersytetu. Ukończył dwa
lata studiów. Teraz wrócił wraz z rodzicami do Odessy. Jura był o osiem lat
młodszy ode mnie i może dlatego przez kilka pierwszych dni mówiliśmy sobie
per wy, potem jako starszy zaproponowałem mu
przejście na ty. W ogóle, byłem jednym z najstarszych na roku,
starsza ode mnie była tylko Agorowa (już dawno nie żyje) i Arkadij Gołow.
Tego pierwszego dnia największe wrażenie wywarł na mnie wykład profesora
Borysa Jakowlewicza Lewina z teorii funkcji zmiennej zespolonej. Na trzecim
roku stał się ulubionym przedmiotem moim, Ginzburga i wielu studentów,
zwłaszcza tych, którzy wybrali sobie jako kierunek studiów matematykę. Borys
Jakowlewicz był nie tylko wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie, ale
także świetnym wykładowcą. Wspaniale się też prezentował. Jeszcze nie stary,
a już z lekka szpakowaty, bardzo przystojny, zawsze nienagannie ubrany, przy
tym zwykle w galowy mundur oficera floty morskiej. Nie był co prawda
marynarzem, ale tak się ubierali wykładowcy najbardziej ekskluzywnej szkoły
wyższej Odessy, tzw. Wodnowo instituta. Szkoła ta przygotowywała
inżynierów budownictwa okrętowego i eksploatacji flory morskiej, zarówno
handlowej i pasażerskiej jak i marynarki wojennej. Pracował w niej Lewin,
pracowali i inni najwybitniejsi matematycy Odessy, wśród nich światowej
sławy uczony, profesor Mark Krejn. Bardzo mnie dziwiło, że nie są
zatrudnieni na uniwersytecie, gdzie pracowali przed wojną. O przyczynie tego
dowiedziałem się wkrótce. W każdym razie od jesieni 1947 roku niektórzy z
nich prowadzili u nas wykłady zlecone bądź mieli połówki lub drugie etaty.
Krejn zaś, pozostając w Wodnym, objął na uniwersytecie katedrę
analizy matematycznej.
Wykład z funkcji zespolonych trwał dla wszystkich specjalności fizmatu przez
dwa semestry po 4 godziny tygodniowo, ale bez ćwiczeń. Na trzecim roku z
przedmiotów matematycznych ćwiczenia przewidziane były tylko z równań
różniczkowych i mechaniki teoretycznej.
Wszystkie zajęcia oprócz pracowni z fizyki odbywały się przed obiadem, co
stwarzało możliwość intensywnej pracy nad sobą po południu. Uczenie się w
akademiku było niemożliwością ze względu na przeludnienie w pokojach, stały
ruch i hałas oraz bezustanne wzajemne odwiedzanie się mniej pilnych
studentów. Administracja uniwersytecka brała to pod uwagę, zostawiając
otwartymi kilka audytoriów, gdzie można było spokojnie pracować. Oprócz tego
mieliśmy do dyspozycji bibliotekę uniwersytecką, dobrze zaopatrzoną w
podręczniki i literaturę fachową. Ważne było to, że znajdowaliśmy się o
kilka kroków i od gmachu głównego i do biblioteki.
Piątki były dniem studium wojskowego. Studenci naszego wydziału
specjalizowali się w artylerii. Do studium nie zgłosiłem się, uważałem, że
po tylu latach służby w artylerii podczas wojny umiem już dostatecznie dużo.
Studium jednak zgłosiło się do mnie w osobie kapitana Grabowskiej, lekarza
wojskowego. Po zbadaniu zostałem skierowany do odbycia zajęć wojskowych.
Po co mi to? zapytałem. Przecież służyłem w artylerii i
mam nawet odznakę honorową wyborowego artylerzysty.
Nie macie jednak stopnia oficera, kończąc zaś wraz ze studiami
uniwersyteckimi studium wojskowe, tytuł taki otrzymacie. Wkrótce dostaniecie
wezwanie.
Wezwania takiego nigdy jednak nie otrzymałem, zapewne wskutek bałagnu
panującego w studium wojskowym. Była to kolosalna machina, zatrudniająca
mnóstwo oficerów w stopniu przeważnie pułkownika lub podpułkownika, niższe
były rzadkością. Na czele stał generał-lejtnant artylerii (generał dywizji)
Dulszczykow (nomen omen, duło znaczy po rosyjsku
lufa). Bardzo mnie dziwiło, że aż generał, ale gdzie było
podziać po wojnie tylu wyższych oficerów i generałów. Dulszczykow
prezentował się wspaniale, zupełnie nie przypominał większości sowieckich
generałów, nalanych tłuszczem, o prostackich nieinteligentnych fizjonomiach.
Był starszym panem, siwym, o szlachetnej, myślącej twarzy. Powierzchowność
ta była jednak nieco myląca, mądry nie był, choć miał ogładę i elokwencję i
raczej dobrze go wspominam. Przed wojną był komendantem oficerskiej szkoły
artylerii, brał także udział w walkach z Japończykami nad rzeką Chałchin-Goł
w 1939 roku, skąd oprócz mnóstwa orderów sowieckich miał także mongolskie.
Dzięki temu, że nie chodziłem na studium wojskowe, miałem dodatkowy wolny
dzień piątek. Wykorzystywałem go na naukę lub załatwianie swoich
spraw. Znaczny luz dawało mi także to, że miałem pewną zaliczkę
ze studium zaocznego zdałem przedterminowo niemiecki i równania
różniczkowe. Co do niemieckiego, to dziekanat nie miał żadnych obiekcji,
kazano mi natomiast zwrócić się bezpośrednio do docenta Rutmana, czy zgodzi
się zaliczyć mi równania różniczkowe. Moisiej Aronowicz Rutman spytał mnie,
u kogo zdawałem ten przedmiot na zaocznym. Gdy mu powiedziałem, że u
Krywcowej, zaliczył mi bez wahania egzamin u niego.
Od pierwszej chwili studiów troską napawały mnie sprawy bytowe i moje
położenie materialne. Dostawałem na kartki 50 dekagramów chleba dziennie i
raz na miesiąc trochę cukru. Śniadania i obiady jadałem w stołówce
studenckiej. Były nędzne. Na śniadanie dawano mały, płaski talerzyk rzadkiej
kaszy lub gotowanej dyni, zaprawionej niewielką ilością tejże kaszy, oraz
szklankę herbaty. Na obiad była rzadziutka zupa i drugie danie, składające
się przeważnie z kawałeczka mięsa lub ryby i niewielkiej porcji wodnistego
purée z ziemniaków. Na cały dzień tego oczywiście nie wystarczało i należało
się jakoś dożywiać. Z tęsknotą myślałem o mojej kukurydzy, czekającej na
mnie w Nikołajewce. Miałem po nią pojechać na przełomie września i
października, ale tymczasem trzeba było jeszcze przeżyć wrzesień. O
kupowaniu sobie czegokolwiek na bazarze nie było mowy, niskie stypendium na
to nie pozwalało. O ile pamiętam, na trzecim roku wynosiło ono wtedy 200
ówczesnych rubli. Ja jako otlicznik otrzymywałem o 50 więcej,
ale i tak było to bardzo mało. Wprowadzono w tym czasie opłatę za nauczanie
w klasach VIII-X i na studiach. Jako zdemobilizowany uczestnik wojny byłem
od niej zwolniony, ale co semestr musiałem w tym celu składać podanie, które
przechodziło długą urzędową drogę. Jedyną pociechą było to, że od czasu do
czasu można było w sklepiku obok stołówki kupić trochę soi lub coś z jej
przetworów. Kolejka po nią była ogromna. Soja była odrzutem z fabryki
konserw. Pomidorowy sos, w którym ją sprzedawano, był tak nieludzko słony,
że przed spożyciem tego rarytasu należało go wypłukać.
Ponieważ o naftę do prymusa było trudno i była ona droga, bo kupowano
ją na ogół na lewo, robiliśmy to po prostu za pomocą nieprzegotowanej wody.
Jeszcze gorsze były tzw. serki sojowe. Była to po prostu sieczka z soi.
Sprzedawano to świństwo w dwóch gatunkach jeden był z niewielkim
dodatkiem papryki, drugi z sacharyną, przyprawiony jakimś sztucznym
aromatem. Dziś nie wziąłbym tego do ust, ale wtedy... Tak, wtedy ja i
większość moich kolegów byliśmy stale głodni i wszystkie nasze myśli
oscylowały między studiami a jedzeniem. Były i inne jeszcze kwestie bytowe,
jak choćby odzież, obuwie, ale te schodziły na drugi plan. Można być lepiej
czy gorzej ubranym, można chodzić w łachmanach, ale zjeść co dzień coś
trzeba.
Pomijając równania różniczkowe i niemiecki, które już zdałem, na piątym
semestrze, oprócz funkcji zespolonych miałem zajęcia z mechaniki
teoretycznej (wykład i ćwiczenia), z fizyki ogólnej (wykład i pracownia)
oraz z teorii prawdopodobieństwa. Uczęszczanie na wykłady, nie mówiąc już o
ćwiczeniach, jest w Związku Radzieckim obowiązkowe. Starosta roku prowadzi
listę obecności i jest zobowiązany o każdym przypadku absencji zawiadamiać
dziekanat.
Wykład z mechaniki teoretycznej prowadził profesor Wasilijew. Nikołaj
Siemionowicz był sędziwym uczonym. W latach swojej aktywności naukowej
zajmował się hydrodynamiką i przede wszystkim teorią maszyn i
mechanizmów. Podczas wykładów bardzo się męczył i czasami zwracał się do
audytorium:
Pozwolicie, że wypiję łyk wody.
Wzorem starych rosyjskich uczonych wkładał zwykle podczas wykładu na głowę
biret. Nas to bardzo śmieszyło. Wykład Wasilijewa był nudny, prowadzony
cichym, monotonnym, pozbawionym wszelkich emocji głosem. Nie lubiliśmy tego
przedmiotu i jakoś nie ceniliśmy go. Pogląd ten jednak był krzywdzący dla
profesora, bowiem konspekt wykładu (ja na przykład prowadziłem go jak
i inne bardzo starannie) był ścisły, logiczny i mógł służyć jako
cenny materiał do przygotowania się do egzaminu.
Nikołaj Siemionowicz, zapewne wskutek podeszłego wieku, nie odznaczał się
lotnością umysłu, i gdy zadawano mu pytanie, odpowiadał zawsze:
Pomyślcie nad tym sami i ja pomyślę, a na następnym wykładzie wam
odpowiem.
I rzeczywiście, na następnym wykładzie odpowiadał, nigdy o tym nie
zapominając.
Był u nas na roku prawdziwy mistrz od zadawania pytań, na ogół głupich (choć
studentem był dobrym), Żenia Papusz. Ten to nigdy nikomu z wykładających nie
popuścił, a już najbardziej dostawało się profesorowi Wasilijewiczowi. Raz
podczas wykładu Nikołaj Siemionowicz zaczął objaśnienie od słów"
Niech będzie dane ciało sztywne i niech obraca się ono z prawa na
lewo dookoła narysowanej tu pionowo osi.
W tym momencie Papusz podniósł dwa palce i zapytał:
A co by było, gdyby to ciało sztywne obracało się z lewa na prawo?
Pomyślcie Papusz nad tym sami, i ja pomyślę w domu, a na następnym
wykladzie odpowiem.
Następny wykład Wasilijew zaczął zwracając się do Żeni:
Papusz, zadaliście mi pytanie, co by było, gdyby rozważane ciało
sztywne obracało się z lewa na prawo. Otóż byłoby dokładnie to samo,
twierdzenie od tego by się nie zmieniło.
Sądzę, że dla Papusza było to i tak jasne. Ciekawe, że Nikołaja
Siemionowicza zupełnie nie złościły pytania Żeni, był z nich nawet jakby
zadowolony, upatrując w tym zapewne przejaw aktywności studenta.
Ćwiczenia z mechaniki teoretycznej prowadziła Tatiana Iwanowna Matwiejenko,
aspirantka naszego wydziału. Była na ogół dość wyrozumiała dla studentów
płci męskiej i bardzo wymagająca w stosunku do dziewczyn. Na pierwszych
ćwiczeniach zaproponowała nam zadanie z kinematyki ciała sztywnego. Gdy mu
się uważnie przyjrzałem zauważyłem, że można je rozwiązać zupełnie
elementarnie, bez użycia tzw. matematyki wyższej. Zgłosiłem się do tablicy i
ku zdziwieniu Tani (tak zwykle zwali Matwiejenko między sobą studenci) i
kolegów pokazałem jak to zrobić.
Teorię prawdopodobieństwa wykładał docent Hajzak Mironowicz Mirakian.
Ormianin, wysoki, mocno zbudowany, po czterdziestce, siwiejący i łysiejący.
Studenci roku dobrze go znali, gdyż przez pierwsze dwa lata studiów wykładał
im analizę matematyczną. Miał wielkie, czarne, mądre oczy o przenikliwym
lecz dobrodusznym spojrzeniu. Był dość nierówny, łatwo ulegał swoim
nastrojom i humorom, zwłaszcza podczas egzaminu. Najgorzej było zdawać w
dniu meczu piłkarskiego był zapamiętałym kibicem i złość za to, że
nie mógł pójść na mecz wylewał na studentów.
Wykłady Mirakiana były prawdziwym polem do popisu dla Żeni Papusza. Błysnął
już na pierwszym z nich. Mirakian zaczął wykład od tradycyjnej sześciennej
kości do gry. W pewnym momencie Papusz mu przerwał:
A co będzie, jeśli kostka nie upadnie na stół?
No to upadnie na podłogę odpowiedział Mirakian wszystko
jedno.
A jeśli w ogóle nie upadnie kontynuował Żenia.
Nie rozumiem jak może nie upaść, musi upaść.
A jeśli zawiśnie w powietrzu?
Co? To jest niemożliwe.
Teoretycznie możliwe, tylko bardzo mało prawdopodobne.
A więc wyłączmy ten przypadek zakończył dyskusję Mirakian.
Ale Papusz się nie poddawał:
A co będzie, jeśli kość nie stanie żadną ścianką do góry?
To jest zupełnie niemożliwe, Papusz.
Dlaczego, przecież może stanąć na swojej krawędzi lub nawet na
wierzchołku.
Nie mówcie bzdur, przecież to się nie może zdarzyć. I w ogóle po co ta
cała bezsensowna dyskusja? Chyba jesteście na tyle inteligentni, aby nie
zadawać takich pytań.
Właśnie dlatego, że jestem na tyle inteligentny, uważam, że
powinienem zadawać pytania. Jeśli już mówimy o teorii prawdopodobieństwa, to
musimy wyjaśnić sobie wszystkie możliwe wyniki doświadczenia, jakie
rozważamy, nawet bardzo mało prawdopodobne. Zaś zatrzymanie się kości na
krawędzi jest zupełnie realne, wystarczy, żeby stół miał szczelinę.
Nasz stół jest idealny, on nie ma żadnej szczeliny, a gdyby
jak chcecie ją miał, wystarczyłoby rzucać kością daleko od szczeliny.
I znów nie macie racji, Hajzaku Mironowiczu, przecież nasz nieidealny
stół, bo idealnych na świecie nie ma, może mieć dwie szczeliny, albo nawet
bardzo dużo szczelin.
Dość tego, Papusz. Jesteście dobrym, zdolnym studentem, inteligentnym
i mądrym, a zgrywacie się na durnia i przeszkadzacie mi w prowadzeniu
wykładu.
Przepraszam, Hajzaku Mironowiczu. Chciałbym tylko zauważyć, że wy
jesteście matematykiem a ja fizykiem i my inaczej patrzymy na pewne rzeczy.
Ta arcykomiczna dyskusja stała się potem brzemienna w skutki. Studenci
naszego wydziału, jak i innych, wydawali gazetkę ścienną. W tej gazetce
pojawił się gdzieś w październiku artykuł pod tytułem
Hilbert-Klein-Papusz, podpisany pseudonimem. Wielki matematyk
niemiecki David Hilbert na II Międzynarodowym Kongresie Matematyków wygłosił
swój słynny odczyt, w którym sformułował 23 problemy. Ich rozwiązanie uważał
za ważne dla nauki i rzeczywiście, określiły one w znacznym stopniu rozwój
matematyki. Do tych to problemów Hilberta i tzw. programu erlangeńskiego
innego wybitnego matematyka niemieckiego Feliksa Kleina nawiązywał wspomniany
artykuł. Był napisany dowcipnie, z dużym poczuciem humoru, nie zawierał
żadnych złośliwości w stosunku do Papusza. Jego bohater był przedstawiony
jako autor ważnych problemów matematycznych, takich jak zagadnienia rachunku
prawdopodobieństwa przy rzucie kością na stole z jedną, dwiema, trzema, itd.
szczelinami, a także na stole, gdzie szczelin takich jest nieskończenie,
aczkolwiek przeliczalnie wiele, a nawet gdzie jest ich continuum. Zwracano
też uwagę na wielkie znaczenie wysuniętych przez Żenię zagadnień zależności
praw mechaniki od kierunku, w jakim obracają się ciała (z lewa na prawo, z
prawa na lewo, z dołu do góry itd.) oraz wiele innych.
Papusz po przeczytaniu artykułu dosłownie wściekł się. Dziwiło mnie, jak
taki inteligentny człowiek, obdarzony poczuciem humoru, świetnie rysujący
zwłaszcza karykatury, do tego muzykalny, grający na wielu
instrumentach, mógł w taki sposób reagować na taki niewinny w stosunku do
niego , nawet w pewnym sensie życzliwy artykuł. Żenia zażądał podania mu
nazwiska autora, a gdy mu odmówiono, udał się do Komitetu Uczelnianego
komsomołu, żądając przeprowadzenia dochodzenia. Twierdził, że artykuł
zawiera pomówienia, a dobór nazwisk Hilbert-Klein-Papusz ma
sugerować, że Hilbert był małym Papuszem, co uznał za próbę ośmieszenia go.
Groził, że jak dowie się kto to napisał, poda autora do sądu. Nie dowiedział
się jednak. Wiedzieli jedynie redaktorzy gazety i ja, i dziś po tylu latach
mogę tę tajemnicę bezpiecznie zdradzić autorem był mój nowy
przyjaciel Jura Ginzburg.
No i wreszcie kilka słów o fizyce. Wykładał docent Gołub. Był źle widziany
przez władze, gdyż pracował na uniwersytecie w Odessie w czasie jej okupacji
przez Rumunów. Większość osób z tą plamą siedziała bądź była zesłana.
Gołubowi się jakoś upiekło. Dziwiło mnie, jak mógł wówczas wykładać,
myślałem bowiem, że był Żydem miał bardzo semicki wygląd. Nie był
jednak Żydem, lecz Karaimem, ci zaś represjom ze strony okupantów, także
Niemców, nie podlegali. Karaimowie nie są Semitami i pochodzą prawdopodobnie
od Chazarów. Wyznają natomiast religię mojżeszową, nieco zmienioną w stosunku
do jej żydowskiego pierwowzoru. Gołub nomen omen miał iście
gołębie serce, bardzo żałował studentów i oblanie u niego egzaminu było
prawdziwą sztuką. Był chorowity i miał poważną wadę słuchu. Gabinet jego
znajdował się na wysokiej antresoli i miejsce to nazywano gołębnikiem
(gołubiatnik). W ćwierć wieku po ukończeniu uniwersytetu
spotkałem go zupełnie przypadkowo na ulicy Dieribasowskiej w Odessie. Bardzo
mnie ucieszyło, że mnie pamiętał, wiedział także, że wróciłem do Polski.
Pracownię z fizyki prowadził docent Demidow. Był trochę dziwakiem. Przed
jednym z ćwiczeń zapytał mnie i Ginzburga (pracowaliśmy parami):
A jaki prąd jest lepszy, stały czy zmienny?
Zależy do czego odpowiedział Jurij.
Świetnie, świetnie zachwycił się Demidow. To jest
znakomita odpowiedź. Właśnie, zależy do czego!
Nie najlepiej szła nam ta pracownia (pracownia II), i Jura i ja byliśmy
typowymi teoretykami i mieliśmy po dwie lewe ręce, ale jakoś ją zaliczyliśmy.
To był mimo wszystkich trudności wspaniały okres, ten początek studiów na
trzecim roku. Powrót do życia studenckiego, powrót do nauki. Żyłem tylko
wykładami, ćwiczeniami, a szczególnie problemami i zadaniami, które nam
często w trakcie wykładu proponował profesor Lewin. Sprawiło to, że stale
byłem zaabsorbowany rozwiązywaniem czegoś, przemyśliwaniem czegoś. Stałem
się zamyślony i roztargniony. Miało to dla mnie bardzo smutne następstwa.
Któregoś dnia, na początku drugiej dekady września, gdy poszedłem do sklepu
kupić swą codzienną półkilogramową porcję chleba, zostawiłem na ladzie swe
kartki na chleb. Zauważyłem to dopiero w akademiku. Rzuciłem się biegiem z
powrotem, ale kartek niestety już nie było. Ktoś je sobie przywłaszczył,
były przecież wówczas prawdziwym skarbem. Co tu robić? Nieszczęście,
przecież te pół kilo chleba było podstawą mego wyżywienia. Jak przeżyć
prawie dwadzieścia dni? Dwadzieścia dni bez chleba na nędznych stołówkowych
śniadankach i obiadkach. Czarna rozpacz! Nie było na to rady,teraz
pozostawało mi już nie tylko w przenośni żyć samą nauką. Znów zaczął
doskwierać mi głód. Koledzy w pokoju szczerze mnie żałowali, ale pomóc mi
też nie mieli jak. Poszedłem do Profkomu, komitetu związku zawodowego, do
którego się niedawno zapisałem (pracownicy naukowi uniwersytetu mieli swój
komitet, my studenci swój). Przewodniczący Andriejew powiedział mi:
Dałbym wam chętnie talon na kupno jakiejś rzeczy koszuli czy
kalesonów lub skarpetek, sprzedalibyście to potem z zyskiem na bazarze i
mieli trochę pieniędzy. Jest to właściwie jedyny sposób pomocy, jakim możemy
okazać i okazujemy. Niestety, jesteście dopiero od kilku dni członkiem
związku, a kolejka do talonów jest duża i mało ich otrzymujemy. Niczym więc
pomóc nie mogę. Musicie się pomęczyć jakoś do pierwszego.
Cóż było robić, męczyłem się więc. Głodowałem, chudłem, ale nie opuszczało
mnie ani na chwilę to uczucie euforii, w jakie wprawił mnie mój powrót do
nauki, do prawdziwego życia.
*
Na jednym z pierwszych wykładów Lewina pojawiły się w audytorium nowe
twarze. Byli to trzej studenci czwartego roku, którzy mieli już zdane
funkcje zespolone, ale chcieli posłuchać wykładów tego wybitnego
specjalisty. Byli najlepszymi studentami swego roku, w przyszłości wszyscy
zostali zawodowymi matematykami, i należy się im w moich wspomnieniach choć
kilka słów.
Giennadij Rubinsztejn zadziwiał lotnością swego umysłu i nieprzeciętnymi
wprost zdolnościami matematycznymi. Po czwartym roku przeniósł się na
uniwersytet w Leningradzie i dostał się tam pod opiekuńcze skrzydła
wybitnego matematyka profesora Kantorowicza, późniejszego laureata nagrody
Nobla w dziedzinie ekonomii. Pod jego wpływem Gienia zajął się analizą
wypukłą i ekonometrią. Z czasem przeniósł się do Nowosybirska i został tam
profesorem. Odwiedził Polskę nie pamiętam już w którym roku
był także we Wrocławiu. Miałem przyjemność gościć go na moich urodzinach.
Wybitnymi zdolnościami odznaczał się także Jurij Szmulian. Był krewnym
świetnie zapowiadającego się Witolda Szmuliana, autora wielu prac z analizy
funkcjonalnej, który poległ pod Warszawą (jest pochowany na cmentarzu
oficerów radzieckich na Pradze) dwa dni przed swymi trzydziestymi
urodzinami. Jura też zajął się analizą funkcjonalną, z czasem został
kandydatem nauk i docentem. Powinien był zrobić większą karierę, według
zdania wielu przeszkodziło mu w tym jego pochodzenie.
Szczególnie zainteresował mnie trzeci z nich, Michaił Brodski (Michaił
Łazarewicz, bo w Odessie był jeszcze jeden matematyk o tym nazwisku i
imieniu Michaił Samojłowicz, wówczas docent, potem profesor). Misza
miał wtedy osiemnaście lat i ukończony już podczas ewakuacji instytut
pedagogiczny (ukończył go w wieku 15 lat). Był prawdziwym cudownym
dzieckiem, maturę zrobił jako dwunastoletni chłopiec, przeskakując po drodze
klasy. Mając lat jedenaście chodził na uniwersytet na wykłady Krejna
(przyprowadzała go mama). Gdy się na niego patrzyło, trudno było zgadnąć, że
ma się do czynienia z takim fenomenem. Robił raczej wrażenie
niedorozwiniętego. Niskie, zarośnięte czoło, głupawe spojrzenie zza
maleńkich, śmiesznych okularów. Był jednak nieprawdopodobnie zdolny i miał
fenomenalną pamięć. Mógł powtórzyć z pamięci każdy wykład nawet sprzed kilku
lat wraz z błędami, które popełnił wykładający. Znał na pamięć Krótki
kurs, mimo iż nie entuzjazmował się historią partii i nie wkuwał go.
Wystarczyło przeczytać mu jakiś niewielki kawałek tekstu i mógł od tego
miejsca recytować ten podręcznik do końca. Opowiadał mi o swojej lekcji z
fizyki, jaką dał w szkole jako praktykant. Na jego widok uczniowie
wybuchnęli śmiechem był młodszy od nich o jakieś trzy lata
(czternastoletni nauczyciel!) i do tego tak dziwacznie wyglądał. Lekcja
zakończyła się kompletnym fiaskiem. Misza nie umiał zestawić jakichś
przyrządów, a gdy wreszcie to zrobił, nie potrafił zapalić zapałki
(podejrzewam, że wina leżała nie tylko po jego stronie, sowieckie zapałki w
ogóle nie tak łatwo było zapalać). W klasie zapanowało wesołe ożywienie.
Wreszcie udało mu się z zapałką, ale uczynił to z takim animuszem, że
płonąca jej główka oderwała się od reszty i poszybowała w kierunku
łatwopalnej cieczy, którą niefortunny praktykant miał nieszczęście rozlać.
Błysnęło, huknęło i ciecz zapaliła się, a wraz z nią stół. Przerażona
młodzież razem z nauczycielem rzuciła się do ucieczki, powodując panikę i
korek w drzwiach. Misza zaczął gasić stół ale niczego nie wskórawszy też
zrejterował. Pożar ugaszono, ale odtąd Brodskiemu powierzano już tylko
lekcje matematyki, to było bezpieczniejsze.
Misza pisywał do naszej gazety ściennej wiersze humorystyczne,
satyryczne, pamflety. Pióro miał świetne, zarówno treści jak i formy nie
powstydziłby się chyba profesjonalista. A do tego to poczucie humoru.
Ciekawe, że w rozmowach raczej go nie zdradzał, ale gdy pisał, to tekst aż
iskrzył się od dowcipu.
Niestety, los nie okazał się dla naszego Wunderkinda życzliwy.
Miał co prawda ukończone wykształcenie wyższe, ale chciał mieć także dyplom
uniwersytecki. Po powrocie z ewakuacji jesienią 1947 roku udał się do
dziekanatu z prośbą o przyjęcie na IV rok matematyki. Dziekan Briuchanow
zgodził się, żądając jedynie uzupełnienia tych przedmiotów, których w
wyższej szkole pedagogicznej nie było. Dla Miszy to była pestka. Wkrótce
jednak Briuchanow poczuł do Miszy jakąś szczególną antypatię i zaczął go
szykanować. Jaka była tego przyczyna nie wiem. Może nasilający się
oficjalny antysemityzm, może prywatny antysemityzm Briuchanowa, może to, że
Brodski zaczął współpracować naukowo z tępionym na uniwersytecie profesorem
Krejnem, a może pewien drobny fakt, o którym mi opowiedziała sekretarka
dziekanatu. Otóż Misza nie odznaczał się dobrymi manierami. Kiedyś wszedł do
dziekanatu. Briuchanow akurat siedział przy swym biurku i czytał jakąś
powieść. Misza podszedł do biurka i nic nie mówiąc wyciągnął dziekanowi
książkę sprzed nosa, odwrócił ją do siebie i rzekł:
Hm, ja już to dawno przeczytałem.
Briuchanow był podobno wściekły i właściwie trudno mu się dziwić.
Jakkolwiek było, stosunek dziekana i dziekanatu do Brodskiego uległ
radykalnej zmianie. Kazano mu teraz zdawać wszystkie egzaminy, jakie były na
uniwersytecie na pierwszych trzech latach i to niezależnie od tego, czy je
zdawał w instytucie pedagogicznym. Otrzymał na to tak krótki termin, że
wydawało się niepodobieństwem, aby mógł zdążyć. A jednak zdążył, przy jego
zdolnościach i pamięci okazało się to możliwe. To jednak nie był koniec
wojny z Brodskim. Przyszło lato 1948 roku. Kazano mu, jak i nam wszystkim,
pojechać do pracy w sowchozie. Misza żył wówczas w bardzo trudnych
warunkach. Mieszkał z matką w jakiejś lepiance nad morzem, ich mieszkanie
sprzed wojny było bowiem zajęte w czasie okupacji przez kogoś innego i nie
udało się go odzyskać. Matka chorowała i nie mogła pracować, jednym słowem
biedowali okropnie. Misza jak mógł, wykręcał się od wyjazdu do sowchozu,
motywując to koniecznością pracy zarobkowej w czasie wakacji. Dziekan był
jednak nieustępliwy. Misza uległ naciskowi, ale przed samym wyjazdem,
pływając w morzu zaczął tonąć. Uratowano go i zawieziono w stanie ciężkim do
szpitala. Leżał tam jakiś czas, do pracy w sowchozie się nie zgłosił i
został relegowany z uniwersytetu. Nie pomogły jego prośby i skargi.
Briuchanow powiedział mu, że cała historia z tonięciem to była zwykła
symulacja, zresztą ma już dyplom, a drugi raz robi matematykę tylko po to,
aby się uchylić od pracy.
Po wyrzuceniu z uniwersytetu Brodski pojechał do Moskwy, aby tam ubiegać się
o miejsce w aspiranturze Instytutu Matematycznego im. Stiekłowa Akademii
Nauk ZSRR. Miał do tego prawo jako absolwent szkoły wyższej. Wiózł ze sobą
rekomendacje i listy polecające od wielu matematyków odeskich, w tym od
Marka Krejna. Egzaminy wstępne zdał świetnie. Mimo to nie przyjęto go.
Prosił, żeby choć pozwolono mu chodzić na pewne wykłady i brać udział w
seminariach. Gdzieś dopiero zimą otrzymał na to zgodę, rzecz jasna,
nieoficjalną. Nie dawało mu to jednak żadnych praw, w tym oczywiście prawa
do stypendium i korzystania z hotelu aspiranta. Męczył się okropnie,
głodował, sypiał gdzie się dało. Trwało to dwa lata, po czym przyjęto go do
aspirantury, ale nie na kierunek analizy funkcjonalnej, jak chciał, lecz na
metody numeryczne, o których nie miał pojęcia i do których go nie ciągnęło.
Wyboru jednak nie było. Ukończył aspiranturę, obronił dysertację kandydacką
i został docentem w jednej ze szkół wyższych Krasnodaru. Ożenił się, miał
dziecko i zdaje się przeniósł się do Odessy, choć tego nie
jestem pewien. W każdym razie tam widziałem go po raz ostatni, było to latem
1962 roku. Prawie się nie zmienił. Długo rozmawialiśmy, powiedział mi, że
mało publikuje. Koledzy mówili mi, że jego wielki talent jakoś szybko się
wypalił i że spodziewano się po nim o wiele więcej. Wkrótce pojawiły się
pierwsze objawy ciężkiej choroby mózgu, a po niejakim czasie przedwczesna
śmierć. Podczas sekcji zwłok skonstatowano, że miał organiczne schorzenie
mózgu, prawdopodobnie wrodzone.
Poświęciłem tu wiele miejsca Miszy Brodskiemu i nieprzypadkowo. Chciałem
uratować pamięć o tym przedziwnym, a dziś chyba całkowicie zapomnianym
człowieku, tak utalentowanym i świetnie się zapowiadającym, z którym życie
obeszło się tak niesprawiedliwie.
Wpadliśmy z Ginzburgiem na świetny pomysł: zorganizujemy na naszym roku
kółko matematyczne i poprosimy Lewina o opiekę nad nim. Wybór opiekuna już
sam przez się gwarantował wysoki poziom naukowy przyszłego kółka jak również
pożądaną przez nas tematykę funkcje analityczne. Po jednym z wykładów
zwróciliśmy się do Borysa Jakowlewicza z odpowiednią propozycją. Odniósł się
do niej pozytywnie, a nawet życzliwie. Załatwiliśmy w dziekanacie niezbędne
formalności, budząc naszą inicjatywą aprobatę i pewne zdziwienie. Zwykle
kółka naukowe były organizowane odgórnie przy biernej raczej postawie
studentów, a tu sami studenci wystąpili z propozycją i wzięli na siebie
wszelkie kłopoty organizacyjne.
Na koniec września wyznaczyliśmy termin zebrania organizacyjnego. Zjawiło
się na nim dość wielu, choć mniej niż przypuszczaliśmy, kolegów z naszego
roku. Za to byli to najlepsi studenci. Przyszli także Brodski, Rubinsztejn i
Szumulian oraz dwaj koledzy z drugiego roku Igor Łucenko i Nikołaj
Krasnopolski. Dokonano wyboru władz kółka, ja zostałem wybrany na prezesa,
Jurij Ginzburg na sekretarza. Lewin rozdał tematy referatów na najbliższe
posiedzenia. Ponieważ teoria funkcji analitycznych związana jest z
własnościami topologicznymi płaszczyzny, Lewin zaproponował, aby pierwszy
referat był poświęcony podstawowym pojęciom topologii (topologia jako
oddzielny przedmiot nie była wówczas wykładana na uczelniach radzieckich).
Podjąłem się wygłoszenia tego referatu, a Borys Jakowlewicz zaofiarował mi
wszelaką pomoc w jego przygotowaniu. Nasz opiekun przygotował także dla nas
kilka interesujących i trudnych zadań. Robił to na wszystkich posiedzeniach
kółka, a my mieliśmy o czym myśleć do następnego.
Jura jako sekretarz prowadził krótkie protokoły posiedzeń. Gdy byłem w
Odessie w 1975 roku pokazał mi zeszyt z tymi protokołami. Przechowywał go
jak jakąś świętość i zaproponował mi, żebym jako prezes koła wziął ten
zeszyt ze sobą na pamiątkę. Podziękowałem mu wzruszony i powiedziałem, że
powinien on jednak pozostać u niego.
Wrzesień dobiegał końca a ja nie mogłem się doczekać chwili, kiedy się
wreszcie skończy. Z niecierpliwością i utęsknieniem oczekiwałem na
październikowe kartki, głodując tymczasem niemiłosiernie.
Zaproszono mnie na kolację do Ginzburgów. Mieszkali na ulicy Didrichsona na
Mołdawance, dzielnicy dobrze znanej z opowiadań Babla. Zajmowali pokój w
mieszkaniu, które przed wojną należało do nich. Znalazłem się nagle w
domowej atmosferze, wśród kulturalnych i inteligentnych, przy tym niezwykle
miłych ludzi. Rodzice Jury byli prawdziwymi inteligentami, znawcami
literatury, koneserami muzyki. Ten wieczór, jak i inne spędzone w ich
gościnnym domu, był dla mnie prawdziwą ucztą duchową. Zjadłem tam wcale
przyzwoitą kolację, z trudem tylko maskując swój głód i hamując łapczywość.
Po tej wizycie pomyślałem sobie, że warto by odwiedzić i innych moich
odeskich znajomych, aby się choć trochę podreperować. Gdy
częstowano mnie, jadłem oczywiście z największą chęcią, ale gdy pytano czy
zjadłbym coś, odpowiadałem zawsze, że dziękuję, że jestem po kolacji czy coś
w tym rodzaju, chociaż ślinka mi aż ciekła na myśl o jakimś jadle. Dziwna
jest jednak psychologia człowieka głodnego staje się nadmiernie
wrażliwy i wstydliwy, krępuje się swego położenia, udaje sytego choć kiszki
mu marsza grają, odmawia zjedzenia czegokolwiek, gdy mu proponują,
zwłaszcza, gdy ta propozycja wydaje mu się nie dość szczera. Jakaś
zadziwiająca ambiwalencja chcesz powiedzieć tak, a
niewidzialna dłoń zatyka ci w tym momencie usta i po krótkim wahaniu mówisz
nie.
No i wreszcie długo oczekiwany, upragniony dzień 1 października. Mam już
kartki na ten miesiąc i biegnę do sklepu, gdzie przed jakimiś dwudziestoma
dniami utraciłem wrześniowe. Biorę swój chleb, sprawdzam czy nie zapomniałem
kartek teraz jestem już ostrożny, i pędzę do akademika ze swym
skarbem. Po drodze nie mogę już wytrzymać i skubię po trochu pachnącą,
jeszcze ciepłą skórkę. A potem w swoim pokoju zżeram dosłownie całe pół
kilo, nie zostawiając nic na potem. Ogarnia mnie błoga sytość, nie na długo
niestety.
Nazajutrz podczas wykładów moje myśli krążyły wyłącznie wokół dziennej racji
chleba, którą postanowiłem wykupić od razu po zajęciach. Gdy tylko
zadźwięczał dzwonek po ostatniej godzinie wykładu, poszedłem do sklepu.
Postałem trochę w kolejce i oto mam już w rękach upragnioną porcję
chleba naszego powszedniego. Wybiegłem dosłownie ze sklepu,
gnany głodem i myślą o obiedzie, który spożyję tym razem z kromką chleba.
Nie przeszedłem chyba ze stu metrów, gdy wtem sparaliżowała mnie
przerażająca myśl ja chyba nie wziąłem kartek z lady! E, nie może
być, to tylko reminiscencje tego, co się niedawno zdarzyło. A jednak...
Łapię się za kieszeń w gimnastiorce, kartek nie ma. Zaczynam
szukać nerwowo po wszystkich kieszeniach nie ma. W portfelu
nie ma. Puszczam się jak oszalały do sklepu, biegnę chyba jak Owens na
olimpiadzie berlińskiej. Muszą tam jeszcze leżeć na ladzie, przecież dopiero
co wyszedłem. Wpadam i krzyczę:
Przepraszam, ja dopiero co kupowałem chleb i zostawiłem tu kartki.
Czy nikt ich nie widział?
Nic nie widziałam mówi sprzedawczyni.
Inni też nie brali i nie widzieli. Zdumiewające, to są prawie wyłącznie ci,
co stali za mną i nie mogli nie widzieć, przynajmniej jeden z nich, ten co
wziął. A może już wyszedł ze sklepu?
O Boże, co mi robić?
Jakoś przeżyjecie. Tu w zeszłym miesiącu podobno jeden student zgubił
kartki, dla studenta to dopiero nieszczęście.
To chyba o mnie chodzi, jestem studentem i w zeszłym miesiącu
zupełnie tak samo jak teraz zostawiłem kartki na ladzie.
Jak będziecie tak co miesiąc zostawiali kartki, to daleko nie
zajedziecie.
Coś wam poradzę mówi ekspedientka. Przetnijcie kartki
na trzy części dekadami. Jak znowu zostawicie, to choć mniej będziecie
pościć.
Wyszedłem ze sklepu kompletnie załamany. Co mi teraz robić? Ogarnęła mnie
wściekłość na siebie samego. Tyle oczekiwania na te kartki i znowu to samo,
znowu zostawiłem je na ladzie. Jak mogłem? To prawda, byłem głodny, byłem
zmęczony, kawał nocy zarwałem na czytanie w rosyjskim przekładzie znakomitej
książki Feliksa Kleina Vorlesungen über die Entwicklung der Mathematik
im 19. Jahrhundert, ale nic nie może usprawiedliwić mego roztargnienia
i nieuwagi. Jasne, że miesiąca bez kartek nie przeżyję. Pozostawało mi jedno
pojechać natychmiast do Nikołajewki po moją kukurydzę. Przywiozę ją
do Odessy, zmielę i jakoś przeżyję miesiąc na samej mamałydze, a potem będę
miał i chleb i mamałygę. Dostałem właśnie stypendium, tak że na drogę będę
miał.
Wstyd mi było przed kolegami. Jak im powiedzieć, że znów utraciłem kartki?
Pomyślą, że jestem zupełnym niedołęgą, a może nawet nie uwierzą. Zdecydowałem
się na to, że powiem, iż musiałem je sprzedać, żebym miał za co pojechać do
Nikołajewki. Tak też zrobiłem, a następnego dnia z rana wyjechałem z Odessy.