VIII

 

3 październik 1947 – koniec listopada 1947

 

I znowu jestem w Nikołajewce. W szarzyźnie jesiennego dnia wydaje mi się jeszcze brzydsza i smutniejsza niż zwykle, zwłaszcza w porównaniu z piękną Odessą. Dewdera przywitał mnie swym obleśnym uśmieszkiem:

– Witamy, witamy. Cóż to, już po studiach czy też zatęskniliśmy za Nikołajewką? A może chcecie wrócić do nas do pracy? Niestety, wasze miejsce już jest zajęte. I – muszę powiedzieć – zrobiliśmy dobrą zamianę. Choć nie mam do was pretensji, byliście niezłym nauczycielem, ale gdzie wam do Josifa Dawidowicza. To jest mistrz, to jest pedagog. Zresztą znacie go.

Ze szkoły udałem się do cioci Szaszkiny. Gospodyni z Niusią zebrały już były moją kukurydzę. Nawet nieźle obrodziła. Było tego kilka worków w kolbach. Ziemniaków posadziłem mało, a zebrano ich jeszcze mniej – mały woreczek bulw wielkości mogącej budzić śmiech. Przenocowałem w swoim byłym mieszkaniu a nazajutrz poszedłem do szkoły, by dowiedzieć się od nauczycieli, czy nie słyszeli o jakiejś ciężarówce jadącej w najbliższym czasie do Odessy. Nikt o tym nie wiedział, a jedna z nauczycielek zaproponowała mi łaskawie, abym się przeniósł wraz z moim bagażem do jej mieszkania i tam oczekiwał na okazję. Mieszka koło samej drogi prowadzącej do Odessy i łatwiej tam zdobyć mi będzie transport. Zgodziłem się chętnie, a jej mąż – agronom w kołchozie – załatwił mi przewiezienie podwodą mojej kukurydzy. Odtąd całe dnie od świtu do zmierzchu spędzałem przed chatą przy drodze, oczekując na samochód ciężarowy jadący do Odessy. Na próżno. Nic nie jechało, a jeśli już jechało, to naładowane po brzegi. Mijał dzień za dniem, a ja wciąż wyczekiwałem. Moje nerwy były napięte do ostatnich granic. Nie spałem po nocach. Wciąż tylko myślałem o tym, że tam w Odessie odbywają się zajęcia, a ja tu w tej dziurze zmuszony jestem biernie wypatrywać ciężarówki jadącej w potrzebnym mi kierunku, która do tego jeszcze zechce mnie zabrać. Wstyd mi było przed moimi gospodarzami, że mieszkam u nich któryś już dzień, że ich objadam. Co prawda uspokajali mnie, że to nic, że czasy już inne niż zimą, ale jednak. A w myślach moich nic tylko audytoria, wykłady, koledzy... Myślałem już o tym, żeby zostawić tę kukurydzę i pierwszym lepszym samochodem czy furmanką zabrać się do Berezowki a stamtąd pociągiem do Odessy. Ale jak zostawić takie bogactwo, tę podstawę mego bytu materialnego na cały rok akademicki? Jak skazać się na miesiąc niemal życia bez kartek na chleb?

Trwało to do 8 października. Tego dnia w godzinach poobiednich zauważyłem jadącą od centrum Nikołajewki pustą ciężarówkę.

– Jedziecie do Odessy? – zapytałem.

– Jadę.

– A wzięlibyście mnie ze sobą? Jestem studentem i chcę przewieźć moją kukurydzę.

– Dobrze, ładujcie się.

– A ile to będzie kosztowało, bo zbyt bogaty to nie jestem?

– Właściwie od studenta nic nie powinienem wziąć, ale wiecie jak to jest, człowiek musi z czegoś żyć. Wezmę niedrogo, sto rubli. Zgoda?

Zgodziłem się oczywiście. Sto rubli to nie było drogo, chociaż dla mnie stanowiło to poważny uszczerbek w moim budżecie.

Podróż odbyłem na platformie, gdyż w kabinie oprócz kierowcy jechał jeszcze jego pomocnik. Trochę chwilami kropiło, ale nie zwracałem na to uwagi, byłem szczęśliwy, że nareszcie wracam. Poprosiłem, żeby zatrzymali samochód przed domem na ulicy Franza Mehringa 24. Tam na czwartym piętrze mieszkała moja była uczennica z Nikołajewki, Bella Serbina, która w zeszłym roku zrobiła maturę, wstąpiła na studia i wraz z całą rodziną powróciła do Odessy, gdzie udało się im odzyskać część swego przedwojennego mieszkania. Odwiedziłem ją przed moim wyjazdem do Nikołajewki i poprosiłem, aby pozwolono mi przechować u nich w mieszkaniu kukurydzę. Mieli dużą antresolę i chętnie na to przystali.

– No to lećcie teraz po kogoś, żeby popilnował worki przed ich zaniesieniem na górę, a my tymczasem wyładujemy je.

Zawahałem się. A co będzie, jeśli ich nie wyładują, a po prostu z nimi odjadą? Spojrzałem dyskretnie na numer samochodu. Niestety, był tak zachlapany błotem, że nic odczytać mi się nie udało. Nie było wyjścia, trzeba było zaufać nieznajomym ludziom i pójść. Trochę się denerwowałem idąc na wysokie czwarte piętro, chociaż szofer wydawał mi się porządnym człowiekiem. Gdy zeszliśmy z Bellą, worki stały już na chodniku. Zapłaciłem, podziękowałem i wziąłem się za wnoszenie mego jakże ciężkiego skarbu. Umówiłem się z Serbinami, że będę przychodził do nich co piątek, aby zrywać ziarno z kolb.

Gdy wróciłem do akademika, zatrzymała mnie portierka:

– Coś to was dawno nie widziałam.

– Nie było mnie, pojechałem po kukurydzę.

– No to musicie przejść znowu dezynsekcję. Jutro bez zaświadczenia was nie wpuszczę.

Byłem wściekły. Od tych dezynsekcji wkrótce mi się odzież rozlezie.

– Nie wiesz co zrobić? – spytał mnie Sasza Zajcew. – Idź jutro na „Priwoz” i kup sobie zaświadczenie z łaźni.

Nazajutrz od razu po zajęciach poszedłem na „Priwoz”, gdzie za pięć rubli kupiłem odpowiedni dokument. Miał urzędową pieczątkę łaźni, a moje imię i nazwisko wpisał sprzedający.

 

W piątek odwiedziłem Bellę, popracowałem jakiś czas nad moją kukurydzą i spory jej woreczek zaniosłem do bursy. Teraz należało to zemleć. Moja koleżanka ze studium zaocznego mieszkająca w Odessie, Zina Gurko, powiedziała mi, że w dzielnicy Słobodka zna kogoś, kto trudni się nielegalnie tym procederem. Pojechaliśmy tam z nią tramwajem. Domek na ulicy Liwadnej 22 był parterowy, szary i zniszczony. Wchodziło się przez bramę w drewnianym parkanie. W mieszkaniu, o które nam chodziło, mieszkało dość młode małżeństwo wraz z matką jednego z małżonków. Mieli ukryty sprytnie w schowku w ścianie pokaźnych rozmiarów elektryczny młynek, którym mełli zaufanym klientom kukurydzę, pszenicę itp. Pobierali za to opłatę pieniężną bądź w naturze – czwartą część wyprodukowanej mąki (tzw. „mierczuk”). Wszystko to odbywało się w ścisłej konspiracji, obywatel Związku Sowieckiego nie miał bowiem prawa zajmowania się jakąkolwiek prywatną działalnością zarobkową. Żeby zagłuszyć charakterystyczne dźwięki pracy młynka, jednocześnie z nim włączano bardzo głośno adapter. Odtąd co pewien czas odwiedzałem domek na Liwadnej, wynosząc stamtąd woreczek wymarzonej mąki kukurydzianej. Czwarta jej część zostawała u właścicieli podziemnego młyna, na zapłatę pieniężną nie było mnie stać.

Trwało to do końca zimy. Gdy pewnego razu przyszedłem wieczorem (zawsze przychodziłem wieczorem – konspiracja), otworzyła, a właściwie uchyliła drzwi starsza z gospodyń, a zobaczywszy mnie powiedziała szybko i lękliwie:

– Uciekajcie i więcej nie przychodźcie. Młyn został nakryty, oboje siedzą.

Bardzo żałowałem moich „młynarzy”. Musiałem znaleźć sobie innych.

 

Żyć było mi teraz znacznie lżej i chociaż bardzo brakowało mi chleba, brak ten kompensowała w znacznych stopniu mamałyga, którą nauczyłem się przyrządzać z mąki kukurydzianej. Kłopot sprawiał brak prymusa. Musiałem pożyczać go od Pawlika i Saszy (mieli wspólny), zlewać ich naftę, wlewać swoją, potem zlewać moją i wlewać ich. Z naftą też były kłopoty. W sklepie na ogół jej nie było. Trzeba było ją kupować na lewo na „Nowym Bazarze” od pokątnych sprzedawców. Było to surowo karane przez władze, toteż sam proceder kupna był niezwykle skomplikowany. Należało przyjść na bazar i kręcić się koło pewnych straganów, trzymając w ręku pustą butelkę. Po jakimś czasie podchodził ktoś, zwykle mały chłopczyk lub dziewczynka, pytając cicho, czy chce się kupić naftę. Brał butelkę i kazał iść w pewnej odległości za sobą lub wymieniał ulicę i numer domu, w którego bramie ma nastąpić transakcja. Tam oczekiwał już sprzedawca, wręczał butelkę nafty i inkasował należność. Wpadki zdarzały się podobno bardzo rzadko, gdyż dzieciaki bezbłędnie niemal odróżniały prawdziwych kupujących od szpiclów. Bywały okresy, kiedy i na bazarze nie można było kupić nafty, a bywało i tak, że zamiast niej sprzedawano benzynę, uprzedzając zresztą o tym. Gotowanie na benzynie było niebezpieczne, gdyż prymus bardzo się wtedy nagrzewał, grożąc wybuchem. Wyjście znaleziono w owijaniu jego zbiornika mokrą szmatą. Kiedyś przy zapalaniu prymusa z benzyną zajął mi się on cały ogniem. Przerażony konsekwencjami tego – wybuch, zniszczenie prymusa, do tego nie mojego – zrzuciłem go ze stołu na podłogę i tam cudem jakimś, kopiąc go i niemal nakrywając sobą, ugasiłem ogień. Poparzyłem się przy tym nieco.

Teraz już nie głodowałem, chociaż do sytości było daleko. Z rana zjadałem w stołówce skromne śniadanie, po wykładach obiad, po czym – po krótkiej drzemce – szedłem do biblioteki, gdzie pracowałem zwykle do wieczora. Gdzieś koło piątej czy szóstej czułem już, że jestem głodny. Odtąd trudno mi było skoncentrować myśli na konspekcie czy książce, biegły one uparcie ku mamałydze. Jakiś czas walczyłem ze sobą, ale natrętna wizja smakowitej żółtej masy w końcu zwyciężała i wcześniej niż planowałem urywałem się do akademika. Gotowałem mamałygę w specjalnie do tego przeznaczonym garnku, który pożyczałem od kolegów, przekładałem ją z niego do swej menażki i chciwie rzucałem się na to jadło. Obiecywałem sobie, że zjem połowę, a drugą zostawię na rano. Nic z tego nie wychodziło. Gdy dochodziłem do połowy, odstępowałem od moich planów, postanawiając zjeść jeszcze trochę. Potem znowu jeszcze trochę, i tak dalej, póki w menażce nie pojawiało się dno. Wtedy wyskrobywałem pozostałości, przeżywając nie bez wstydu słabość swojej woli i to, że po jutrzejszym śniadaniu znów będę głodny. Sprawa uległa poprawie od listopada, gdy otrzymałem kartki (tych już nie zgubiłem), ale syty nie bywałem nigdy. Moi koledzy też. Toteż znaczna część naszych rozmów skupiała się wokół jedzenia. Naszym marzeniem było najeść się kiedyś do syta, przy tym nie chodziło tu o jakieś frykasy, nie, szczytem marzeń było najeść się chlebem, zwykłym czarnym chlebem.

W drugim semestrze udało mi się kupić prymus. Odsprzedał mi go student historii Michalczuk, który poznał zamożną lwowiankę, ożenił się z nią i przeniósł się na Uniwersytet Lwowski.

*

Wezwano mnie do Komitetu Uczelnianego Partii, dokąd nadeszły z Nikołajewki moje dokumenty. Rozmawiał ze mną I sekretarz KU Frołow. Małego wzrostu, w wojskowej „gimnastiorce”, bryczesach i wysokich butach, krótko ostrzyżony, robił na mnie wrażenie diabełka. Nie takiego groźnego diabła, lecz właśnie diabełka, „kusego”, jak go w Polsce zwano. Oczyma wyobraźni widziałem ogon, który mu wystaje z pupy, bardzo mu go brakowało. Frołow rozmawiał ze mną uprzejmie, wciąż mnie jednak pilnie obserwując. Opowiedziałem mu krótko swój życiorys, on też powiedział mi kilka słów o sobie. Był asystentem katedry marksizmu-leninizmu, a podczas wojny politrukiem dywizji. Życzył mi powodzenia w studiach i powiedział, że wkrótce da mi jakieś poruczenie partyjne (bez tego nie mógł się obejść żaden członek ani kandydat partii). Przedstawił mnie obecnemu w Komitecie jego członkowi, docentowi Jefremowowi. Jefremow, starszy człowiek o zaciętej, surowej twarzy, łysy, w okularach, był kierownikiem katedry marksizmu-leninizmu. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bardzo się ci dwaj panowie nienawidzą. Z czasem konflikt między nimi przekształcił się w ogólnouniwersytecką wojnę, dzielącą naszą uczelnię na dwa wrogie obozy. Namiętności rozpaliły się do niebywałych wprost rozmiarów, tylko nieliczni – i ja w ich liczbie – zachowali neutralność w tej idiotycznej awanturze. Ale o tym potem.

 

Zbliżała się trzydziesta rocznica Rewolucji Październikowej. Uniwersytet szykował się do uroczystych jej obchodów. W auli miała się odbyć z tej okazji akademia, a po niej koncert, zorganizowany siłami studentów. Miał brać w nim udział także jeden z naszych kolegów z roku – Alik Połonski. Był to wysoki, dobrze zbudowany i bardzo przystojny chłopiec, zdolny matematyk. Mieszkał w naszym akademiku w pokoju numer 38, a więc blisko mnie. Był synem emerytowanego kapitana marynarki – i to kapitana „pierwowo ranga”, służącego podczas wojny domowej i potem w wojennej flocie czarnomorskiej. Uczył się pilnie angielskiego i osiągnął w tym znaczne sukcesy. Miał taki zwyczaj – od wstania do godziny dziewiątej rano mówił wyłącznie po angielsku, bez względu na to, czy jego rozmówca ten język znał czy nie. Alik był wielbicielem muzyki, zwłaszcza operowej. Sam miał ładny, donośny bas i chętnie śpiewał różne arie. Nie miał jednak żadnego wykształcenia muzycznego, zdaje się, że nie znał nawet nut.

Parę tygodni przed listopadowym świętem Połonski zgłosił się do organizatorów koncertu, proponując w nim swój udział. Chętnych nie było zbyt wielu, zgodzono się więc na to skwapliwie. Alik wyraził chęć zaśpiewania słynnej arii Mefistofelesa z opery Gounoda „Faust”. W celu przygotowania Alika do wykonania tej trudnej arii zaangażowano specjalistę z opery. Zaczęło się szkolenie naszego basa. Akompaniował mu niewielki zespół orkiestrowy utworzony przez nauczyciela Alika z muzyków grających w operze. Połonskiego zwalniano teraz często z zajęć, a z auli rozlegało się potężne „Satan tam prawił bał”.

Któregoś dnia Alik podszedł do mnie i jeszcze kilku kolegów z naszego roku.

– Mój mentor uważa, że dobrze by było. gdyby oprócz akompaniamentu orkiestrowego wspomagał mnie także chór. Czy nie zgodzilibyście się wystąpić.

– Zwariowałeś? To trzeba umieć. Trzeba mieć słuch i głos.

– On was nauczy. To nie są jakieś wielkie rzeczy. Po prostu będziecie powtarzali po mnie koniec refrenu. Ja będę śpiewał „Satana tam prawił bał, prawił bał”, a wy zaraz potem „prawił bał, prawił bał, prawił bał, prawił bał”.

– A idź ty do cholery, sam sobie wypraw bal i nie zawracaj głowy.

Zaraz potem poszliśmy na ćwiczenia z mechaniki. Patrzymy przez okno, a tu Alik na dziedzińcu uniwersyteckim biega jak oszalały, zatrzymując każdego z przechodzących studentów płci męskiej. Było jasne, że werbuje sobie chórzystów.

– Popatrz jak Mefisto kusi niewinne duszyczki. – odezwał się do mnie Ginzburg.

Tych duszyczek udało się Alikowi zwerbować niewiele – tylko dwie. Zadowolił się i tym. Ale gdy przyszli na próbę i stanęli obok siebie, Alik, jego mistrz i orkiestra ryknęli dosłownie ze śmiechu. Jednym z nich był wspomniany już Fimka Kramer, mały, rudy, piegowaty o wybitnie semickim wyglądzie, drugim – student fizyki Sorokin, dwumetrowy niemal olbrzym, brunet o rumianych policzkach, typowy Ukrainiec. Tworzyli razem parę, której by mogli pozazdrościć przedwojenni popularni komicy filmowi Pat i Patachon. Tak więc z chóru nic nie wyszło. Alik nie upadał jednak na duchu, ćwiczył uparcie i zajadał surowe jajko. Wieczorami, żeby nie przeszkadzać kolegom, wychodził na balkon od podwórka i tam odstawiał Mefistofelesa. Przeszkadzało to widocznie spać stróżowi nocnemu, pilnującemu sąsiadującego z nami Instytutu Przemysłu Spożywczego i Chłodniczego, bo nim Alik skończył swój śpiew, zaczął krzyczeć:

– Zamknij pysk, twoju mat'. Ryczy jak bawół, dyżurować mi przeszkadza.

Alik tym się nie przejmował i śpiewał dalej.

– Bawół, bawół, bawół – rozlegało się teraz w ciemnościach.

A Alik swoje.

 

4 listopada z okazji nadchodzącego święta do niektórych sklepów spożywczych przywieziono mąkę. Był to rarytas nad rarytasy, niewidziany od niepamiętnych czasów. Wieść o tym szybko obiegła Odessę, powodując zrozumiałe podniecenie jej mieszkańców, głównie kobiet. Wiadomo już było, że sprzedaż zacznie się piątego o piątej rano. Przy naszej stołówce był maleńki sklepik, czynny tylko wtedy, gdy coś w nim było. Sprzedaż odbywała się przez małe okienko wychodzące na ulicę. I do tego naszego, zwykle zamkniętego sklepu, też przywieziono mąkę. Pracownice stołówki przez cały dzień rozsypywały ją do skręconych przemyślnie przez nie torebek papierowych, po kilogramie do każdej, szykując się do jutrzejszej batalii.

Wieczorem obeszli wszystkie pokoje członkowie samorządu mieszkańców, przekazując nam co następuje. Wzbroniona jest sprzedaż mąki wyłącznie pracownikom urzędów, zakładów itp., na których terenie znajdują się sklepy. Ma się ona znaleźć w wolnej sprzedaży. Tak więc nie mamy żadnych priorytetów nawet we własnym studenckim sklepie. Jeśli więc puścimy sprawę na żywioł, baby z miasta, które staną w kolejce już w nocy, wykupią nas przed nosa wszystko lub niemal wszystko. Jest jednak sposób na zaradzenie temu. O pierwszej w nocy kilku studentów stanie tworząc kolejkę przed okienkiem, w którym nic nie będzie sprzedawane. Nic nie podejrzewające kobiety z miasta dołączą do nich. Pozostali studenci będą obudzeni cichaczem, ustawią się na schodach i na dany sygnał, gdzieś około za dziesięć piąta, wybiegną i w kolejności w jakiej stoją zajmą kolejkę u właściwego okienka. Cała ta operacja ma być przeprowadzona w absolutnej tajemnicy i w zupełnej ciszy. Mamy spać ubrani, żeby zapalaniem świateł nie wzbudzić jakichś podejrzeń kolejki.

Pozdejmowaliśmy buty i w ubraniach legliśmy na łóżkach. Gdzieś około czwartej zaczęła obchodzić pokoje członkini samorządu, blada, wiecznie zakatarzona społecznica. Cicho, nie zapalając świateł i nic nie mówiąc, wychodziliśmy na schody, gdzie ustawiliśmy się, tworząc pokaźnych rozmiarów łańcuch. Nie padło ani jedno słowo, nie zaświeciła się ani jedna żarówka. Od ulicy zasłaniały nas zapuszczone kotary. A na ulicy wrzało jak w ulu. Potężnych rozmiarów kolejka sięgająca do rogu ulicy, a może i za róg, smakowała już przyszłe ciasta, makarony i pierogi. Tu i ówdzie wybuchały spory i kłótnie („wy tu nie stojali”, „ja była pieried wami”). Nie spodziewano się niczego. Punktualnie za dziesięć piąta otworzono drzwi akademika i nasza kolumna ruszyła do ataku. W ciągu kilku chwil utworzyliśmy kolejkę do właściwego okienka. Zaskoczenie było kompletne. Poprzednia kolejka rozsypała się, jej uczestnicy zaczęli zajmować miejsca w końcu naszej. Rozległy się złorzeczenia i przekleństwa. Mąka jednak była dla nas uratowana.

Dziś inaczej patrzę na całą tę historię, wtedy jednak nie miałem żadnych moralnych oporów ani wyrzutów sumienia i to tym bardziej, że wśród oczekujących w tej drugiej kolejce łatwo było dostrzec te same osoby, które stale mogliśmy zauważyć w okolicy naszego i innych sklepów i które zakupione towary sprzedawały potem z dużym zyskiem na „Priwozie”.

 

6 listopada w godzinach poobiednich w akademiku wrzało. W każdym niemal pokoju przygotowywano sobie świąteczną kolację.

– A co, jesteśmy gorsi od innych? – powiedział Pawlik. – Zorganizujmy i my coś u siebie.

Gołowań, Zajcew i ja zgodziliśmy się na to chętnie, Daniłow zaś powiedział, że będzie świętował u siostry, mieszkającej w naszej bursie. Każdy z nas dał trochę mąki, ja ziemniaki, Gołowań olej. Z mąki postanowiliśmy usmażyć placki, zaś ziemniaki ugotować (w łupinach, bowiem były tak małe, że obrać ich się nie dało). Alkohol mieli dostarczyć Pawlik i Sasza. Pawlik wziął na sprzedaż swoje mocno sterane i do tego nie wyprane kalesony, trzylitrowy baniak i w asyście Saszy udał się na „Nowy Bazar”. Po jakimś czasie wrócili, niosąc ze sobą trzy litry czerwonego wina. Ich wesołe głosy i błyszczące oczy wskazywały na to, że już co nieco wypili.

– Widzę, że zaczęliście już świętować – zauważyłem.

– Nie kupuje się kota w worku – odparł Pawlik. – Nim dokonaliśmy wyboru, wypróbowaliśmy wino u każdego sprzedawcy, a Mołdawian z winem zjechało mnóstwo.

W Moskwie, jak zwykle w przeddzień rocznicy rewolucji, odbyła się uroczysta akademia z udziałem najwyższych dostojników partyjnych i państwowych. Przemawiał Mołotow. Powiedział, że „budiet u nas atomnaja energija, budiet jeszczo koje-czto drugoje”. Wszyscy zrozumieli, że to „koje-czto drugoje”oznacza bombę atomową.

Kolacja udała się świetnie, zaprawiliśmy się jak należy (a właściwie jak nie należy). W akademiku zapanował gwar i hałas. Wkrótce chłopcy i dziewczyny wylegli ze swych pokoi. Udaliśmy się na drugie piętro do naszego klubu. Tam przy dźwiękach adapteru rozpoczęły się tańce. Bawiliśmy się do późna.

Nazajutrz we wczesnych godzinach wieczornych odbyła się w auli uniwersyteckiej akademia, a po niej występy studentów. Sala była pełna, oklaskom nie było końca. W czasie krótkiej przerwy po jednym z występów wniesiono na salę krzesła i pulpity do nut. Zajęli swe miejsca muzycy. Wniesiono także duży, wysoki stół. Domyśliłem się, że ma na nim wystąpić Alik. Uciszyło się i orkiestra zaczęła grać motyw refrenu. Otworzyły się boczne drzwi i na scenę wpadł jak bomba Alik Połonski. Był wspaniale ucharakteryzowany, na głowie miał jakiś niesamowity czaprak czy też kaptur, na sobie czarny, błyszczący płaszcz, za którym wlókł się chyba z trzymetrowej długości tren. Mimo tego obciążenia Alik jednym susem wskoczył na stół (Szalapin wskakiwał na beczkę wina). Rozchyliły się przy tym poły wspaniałego płaszcza, spod którego wyjrzały długie, białe kalesony, związane przy nogawkach tasiemkami. Sportowy skok Alika, jego ubiór i widok jego ineksprymabli wywołały wybuch śmiechu, sala ryczała bez opamiętania. Ludzie dosłownie pokładali się w jakimś paroksyzmie, płakali, wyli. Alik nieco speszony stał na stole (kalesony zdążył już zasłonić), a orkiestra bez przerwy powtarzała jeden i ten sam motyw, czekając, aż publiczność się uspokoi. Ale nie uspokajała się. Trwało to chyba z pięć minut, aż wreszcie zapanowała cisza. Orkiestra zmieniła melodię i Alik rozpoczął: „Na ziemlie wies' rod ludskoj cztit kumir odin, kumir swiaszczennyj”. Jednak trema, a także niezwykły początek występu, odebrały mu głos i nagle po kilku nutach nasz Szalapin puścił strasznego koguta, przechodząc z basu na wysoki falset. Sala ponownie wybuchła śmiechem, którego już nic nie było w stanie opanować. Skręcaliśmy się więc ze śmiechu, a Połonski to basem, to przeraźliwym dyszkantem ciągnął swą arię Mefistofelesa. Gdy skończył, nagrodzono go niebywałymi brawami. Owacja była nieprawdopodobna, tu i ówdzie rozlegały się okrzyki „bis”, „Połonski bis”. Zawstydzony i zupełnie zdruzgotany Alik robił dobrą minę do złej gry, kłaniając się na wszystkie strony i bacząc, aby nie odchyliła się ponownie poła płaszcza. To był bezsprzecznie najlepszy numer z całego programu.

 

W ciągu najbliższych dni Połonski był chyba najpopularniejszą osobą na uniwersytecie. Jego pojawienie się gdziekolwiek wywoływało uśmieszki, szepty a nawet głośne uwagi w rodzaju „patrzcie, Mefistofeles idzie”. Alik bardzo to wszystko przeżywał, opuszczał wstydliwie oczy, czerwienił się. Potem zapomniano o nim, a i on jakoś spokojniej wspominał swój niefortunny występ. Po jakimś czasie poszedł do konserwatorium i poprosił, żeby go przesłuchano, uważa bowiem, że ma wszystkie dane na śpiewaka operowego i chce równolegle z matematyką studiować w konserwatorium w klasie wokalistyki. Zebrało się grono kompetentnych osób. Alik zaproponował zaśpiewanie arii młynarza z opery Dargomyżskiego „Rusałka”. Akompaniatorka siadła do fortepianu, zaczęła grać, Alik otworzył już usta i tu – jak mi później opowiadał – zatkała go trema. Speszył się do tego stopnia, że nie mógł głosu wydobyć. Uspokojono go, zaczął jeszcze raz, znowu nic z tego nie wyszło, ale za trzecim czy czwartym razem wreszcie zaśpiewał.

– No i co ci powiedziano? – zapytałem.

– Powiedziano, że jestem muzykalny i mam dobre warunki wokalne, ale że trudno by mi było studiować jednocześnie matematykę i muzykę, a ponieważ szkoda rzucać trzeci rok studiów, to lepiej zrobię, jeśli zostanę na uniwersytecie.

Na jakiś czas śpiewacze zapędy Alika ostygły, ale całkowicie nie wygasły. I oto wystąpił on znowu na koncercie z okazji 1 maja. Było to w 1949 roku, gdy był na czwartym roku studiów. Koncert odbył się w nowej, znacznie większej auli. Alik śpiewał romans Glinki. W tym czasie na balkon opasujący całą salę wyszedł jakiś student. Stanął nad sceną, tak że Alik nie mógł go widzieć i gestami i mimiką ilustrował tekst romansu. Gdy nasz śpiewak doszedł do słów „ja płaczę, ja cierpię”, domorosły mim zinterpretował to w sposób tak wymowny, że cała sala ryknęła śmiechem. Śmiano się nie gorzej niż przed półtora rokiem. Alik zakończył swój występ wśród paroksyzmów śmiechu i frenetycznych braw, nie wiedząc o co właściwie chodzi. Później mu to wytłumaczono. To był jego ostatni występ publiczny.

*

Skończyły się święta i proza życia znów zajrzała mi w oczy. A była ona twarda i nieubłagana. W październiku z powodu wyjazdu do Nikołajewki zostałem bez grosza i musiałem się zwrócić o pomoc do studenckiej kasy zapomogowej. Takich jak ja było wielu, ale ja miałem protekcję – przewodniczącym zarządu kasy był w tym czasie nasz kolega, student czwartego roku mechaniki teoretycznej, Wiktor Zawalniuk, a skarbnikiem – dziewczyna Pawlika, Maria. Otrzymałem więc pożyczkę i miałem ją spłacać niedużymi ratami. Tymczasem decyzję zmieniono i skrócono mi termin spłacania, wobec czego raty się zwiększyły. Skomplikowało to moją i tak niełatwą sytuację. Ponownie zwróciłem się o pomoc do profkomu. Tym razem udało mi się, Andriejew dał mi talon na koszulę męską.

Instytucja talonów zrodziła się na gruncie powszechnego braku towarów przemysłowych w owym czasie. Wyczerpały się one u ludzi, a sklepy świeciły pustkami. Ponieważ państwo nie było w stanie zaspokoić zapotrzebowania na nie, wprowadzono talony, które wydawały zakłady pracy bądź związki zawodowe. Dla wielu studentów talony były prawdziwym ratunkiem. Otrzymując talon można było bowiem kupiony towar sprzedać z dużą korzyścią. Tak też zamierzałem postąpić. Pożyczyłem od kolegów pieniądze na kupno owej koszuli i poszedłem do sklepu. Nabyłem dość przyzwoitą ukraińską „soroczkę” i udałem się z nią na Nowy Bazar.

Jakiś czas kręciłem się po bazarze,aż zobaczyłem plac, a na nim długi rząd ludzi, przeważnie kobiet, handlujących bielizną, ręcznikami, pończochami, itp. Nieśmiało zbliżyłem się do owego szeregu.

– Chcecie kupić koszulę? – zagadnęła mnie tęga baba w średnim wieku.

– Wręcz na odwrót, chcę sprzedać.

– No to stańcie w szeregu, zdejmcie z towaru papier i sprzedawajcie.

– A ile mam wziąć za nią?

Kobieta zlustrowała ją szybkim spojrzeniem i powiedziała mi, jaką mam zaproponować początkowo cenę i za ile faktycznie mogę sprzedać mój towar.

– I nie spieszcie się ustępować. Nie kupi jeden czy drugi, to kupi trzeci. Za tanio nie bierzcie, bo nam zrobicie tym konkurencję i będziemy musieli obniżyć ceny.

Stanąłem nieśmiało obok mojej mentorki.

– Gdzie wy stajecie? Z tyłu za wszystkimi?

Posunąłem się naprzód.

– Nie, nie, gołąbeczku. Za bardzo naprzód też się nie wysuwajcie, nie jesteście lepszy od innych. I nie tak trzyma się towar. Połóżcie koszulę na wyciągniętej lewej ręce, prawa będzie wam potrzebna do targowania się. I jak ktoś podejdzie, zaczynajcie od razu zachwalać rzecz.

Długo nikt do mnie nie podchodził, aż wreszcie znalazł się klient.

Moją propozycję zbył wzruszeniem ramion.

– Zwariowaliście? Za taką szmatę chcecie tyle pieniędzy?

W tym momencie odczułem solidarne wsparcie najbliżej stojących sąsiadów.

– Co wy mówicie, obywatelu? To szmata? Przecież to piękna ukraińska koszula z najlepszego materiału, prawdziwy skarb. Gdzie wy taką dziś kupicie?

Trochę się potargował i odszedł. Nie kupiło jeszcze kilku pytających, mimo iż nabrałem już pewnej wprawy i śmielej zachwalałem swoją „rzecz”. Wreszcie jednak znalazł się ktoś, kto po dłuższych targach kupił koszulę.

– No widzicie – rzekła baba – sprzedaliście i za tyle ile mówiłam.

Po kilku miesiącach dostałem znowu talon, tym razem na ubranie. Gdy byłem już blisko Nowego Bazaru, podeszła do mnie jakaś kobieta i spytała:

– Niesiecie coś na sprzedaż?

Pokazałem co niosę.

– Powiem wam uczciwie ile możecie za to wziąć.

Wymieniona suma zgadzała się dokładnie z tym, co powiedzieli mi koledzy w profkomie.

– Więc ja zaproponuję wam taką rzecz. Dam wam za to ubranie trochę mniej i sama je odsprzedam. Wy niewiele na tym stracicie, za to nie będziecie tracili czasu i narażali się na to, że was milicja zgarnie za spekulację.

Zgodziłem się.

 

Trudności materialne nie opuszczały mnie, ale jakoś sobie radziłem, w czym pomocną mi była moja kukurydza. Na początku miesiąca jadalem zwykle mamałygę omaszczoną zasmażką – z cebulą smażoną na oleju, potem już tylko olejem, a pod koniec miesiąca, gdy pieniędzy już nie było – na sucho. Fatalnie wyglądała moja odzież, ale na to nie miałem już rady. Szynel był brudny, wytarty i podziurawiony, baranek na czapce-uszatce wyłysial, szalik się rozpuścił i została z niego połowa, z której zwisała przędza. W fatalnym stanie były buty. Nie miałem skarpetek, a onuce podarły się. Jedyne wyjście, jakie znalazłem, polegało na wyścieleniu butów gazetą. Nosiłem ją tak długo, póki nie rozsypywała się na proszek, wtedy zmieniałem jedne papierowe „skarpetki” na drugie. Z gazetami też były kłopoty – nie zawsze ich wystarczało w kioskach, nie chciałem na nie wydawać pieniędzy, służyły poza tym nam jako papier toaletowy, a palaczom były potrzebne na skręty.

Te trudności bytowe nie wpływały ujemnie na moje studia i nie były w stanie zgasić mego entuzjazmu. Pochłaniały mnie wykłady, absorbowała praca w kółku matematycznym. Jeszcze w październiku wygłosiłem na nim mój referat. Szykując się do niego wiele się nauczyłem, korzystając z monografii B. von Kerékjártó „Vorlesungen über Topologie”. W swym odczycie o trzydziestoleciu radzieckiej matematyki, wygłoszonym jesienią 1947 roku, profesor Krejn opowiedział zabawną historię, wiążącą się z tą książką. Otóż wybitny matematyk Aleksandrow, jeden z twórców radzieckiej szkoły topologicznej, podarował ją innemu wybitnemu współtwórcy tej szkoły Urysohnowi z dedykacją: „PSU od PSA”. Klucz do tej dziwnej dedykacji krył się w inicjałach obu matematyków, rozumieć ją zaś należało tak: „Pawłu Samuiłowiczu Urysohnowi ot Pawła Siergiejewicza Aleksandrowa”. Nic też dziwnego, że ci dwaj nierozłączni matematycy otrzymali przydomek „PSy”. Notabene Urysohn, jak wielu matematyków radzieckich, urodził się w Odessie. Był fenomenalnie uzdolniony. Wniósł istotny wkład do topologii, zajmował się również równaniami całkowymi, teorią funkcji zmiennej zespolonej i geometrią. Zginął tragicznie w wieku 26 lat, będąc już wówczas profesorem. W burzliwą pogodę kąpał się w oceanie u brzegów Bretanii, potężna fala uderzyła nim o skałę. Swą ostatnią pracę zakończył cztery godziny przed śmiercią.

Swój przyszły referat konsultowałem z profesorem Lewinem. Zapraszał mnie w tym celu parokrotnie do siebie do domu.

 

Pojawiła się nowa trudność, nękająca nie tylko mnie. Nasz akademik składał się z dwóch byłych – funkcjonujących w czasach przedrewolucyjnych – hoteli, połączonych ze sobą. Otóż w naszej części akademika – jak i w bardzo licznych domach Odessy – zaczęto co drugi dzień wyłączać na całe wieczory i noce elektryczność. Ciekawe, że w drugiej części bursy prądu nie wyłączano. Skarżyliśmy się administracji uniwersytetu, ale to nie pomogło. Jak nam wytłumaczono, wyłączanie spowodowane jest dotkliwym brakiem energii. W następnym roku akademickim mieszkałem w pokoju 38 w tej samej części domu. Miałem nadzieję, że teraz będą wyłączali tę drugą część domu, tego przecież wymagała sprawiedliwość. Niestety, ta „przyjemność” znowu spotkała naszą. Wyciągnąłem z tego odpowiedni wniosek i będąc studentem V roku poprosiłem, aby mi przydzielono pokój w tej uprzywilejowanej – jak mi się wydawało – części. Niestety, w tym roku właśnie tu wyłączano, co prawda już rzadziej. Pech.

W „ciemne” wieczory spędzaliśmy więcej czasu w audytoriach, co miało swe dodatnie strony – więcej uczyliśmy się. Wcześniej też kładliśmy się wtedy do snu. Kiedyś, gdy tak leżałem w łóżku a sen nie przychodził, przypomniał mi się mój pokój w Warszawie. Podobne okno, podobna latarnia za oknem rzucała na podłogę podobny cień krzyża ramy okiennej. Gdzieś w porcie rozległ się daleki, tęskny dźwięk syreny okrętowej; tak dźwięczały kiedyś syreny statków na Wiśle. Zrobiło mi się bardzo smutno i ogarnęła mnie tęsknota za tamtymi czasami, za Warszawą. Może dlatego właśnie zaczęła mi się ona znów często śnić. Sny były zawsze te same – jestem znów w Warszawie, wróciłem do niej po latach. Te obrazy senne były tak sugestywne, że we śnie, a nawet w pierwszej chwili po przebudzeniu, byłem przekonany, że to wszystko dzieje się na jawie. Najczęściej śniło mi się, że znajduję się na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Królewskiej. Z czasem stało się tak, że kolejny raz śniąc ten sen myślałem – oczywiście we śnie – że tyle razy mi się śniło, że tu byłem, a teraz doprawdy tu jestem. Gorzkie bywało kolejne rozczarowanie po przebudzeniu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że już chyba nigdy moja noga nie stanie na rogu Królewskiej i Krakowskiego. Z biegiem lat ten sen powtarzał się wciąż najczęściej, stał się niemal obsesyjny.

 

Którego wieczora, gdy siedziałem w audytorium czytając jakąś książkę matematyczną, ogarnęło mnie zmęczenie i wyszedłem przejść się trochę po ulicy. Gdy mijałem dwie staruszki prowadzące za ręce wnuków, usłyszałem, że rozmawiają ze sobą po polsku. Dziwny to był co prawda polski, śpiewny jak rosyjski, pełno w nim było rusycyzmów, ale jednak to był polski. Zrobiło mi się jakoś ciepło na sercu, podszedłem do pań i zapytałem, oczywiście po polsku:

– Przepraszam bardzo, sądząc z rozmowy panie są zapewne Polkami?

Niezwykle się ucieszyły:

– A tak, my Polki. A pan jesteś zapewne też Polak?

– Tak.

– A skąd pan jesteś, bo mówisz pan jakoś inaczej od nas.

– Z Warszawy.

– O Boże! Zaraz też pokazało mi się, że pan dobrze po polsku mówi, nie tak jak my.

Zaczęła się miła i ciekawa rozmowa. Opowiedziałem moim rozmówczyniom to i owo o sobie, o tym skąd się wziąłem w Związku Radzieckim, i co robię w Odessie. One już się tutaj urodziły. Ze sobą rozmawiały po polsku, ale w domu po rosyjsku. Ich dzieci nie znały polskiego, trochę jednak rozumiały, wnuki już nawet nie rozumiały. Zwykłe koleje wynarodowienia.

– Niech pana Bóg ma w swej opiece, niech pan dobrze zda egzaminy – życzyły mi na pożegnanie.

Wkrótce poznałem jeszcze jednego Polaka – uniwersyteckiego dozorcę. Słysząc jak mówię, od razu domyślił się, skąd pochodzę. Zwrócił się do mnie po polsku, fatalnie kalecząc język. Nie cierpiał Rosjan i powiedział mi:

– Panie, strzeż się ich pan. Każden jeden to szpieg. Nic przy nich nie mówić takiego, nic. Doniosą.

Starałem się go przekonać, że nie ma racji, że przesadza. Spojrzał na mnie z politowaniem.

Z czasem, a było to po ukończeniu studiów, dowiedziałem się, że w moim otoczeniu jest jeszcze kilku Polaków, nie przyznających się głośno do swej narodowości. Nie wiedziałem wtedy jeszcze nic o prześladowaniu Polaków w 1933 roku i w 1937 roku w czasie „jeżowszczyzny”.

*

Jesienią 1947 roku nowych rumieńców nabrała kampania ideologiczna. Opiszę te wydarzenia plącząc, być może, tu i ówdzie ich kolejność. Nie ma to chyba zasadniczego znaczenia, ważne jest, że w tym właśnie czasie rozpętano wielką kampanię nienawiści, prawdziwą burzę, i to bynajmniej nie w szklance wody. Była to kontynuacja akcji rozpoczętej już wcześniej, o której pisałem. Na jej czelestał niezmiennie wielki strażnik czystości ideologicznej – Andriej Żdanow.

Z gazet dowiedziałem się, że w KC partii odbyła się narada pracowników „frontu filozoficznego”, której przewodził i na której w dyskusji wystąpił Żdanow. Narada poświęcona była omówieniu świeżo wydanej książki G.F. Aleksandrowa „Historia zachodnioeuropejskiej filozofii”. Wkrótce potem przeczytałem ogłoszenie zapowiadające uniwersyteckie zebranie partyjne poświęcone wspomnianej naradzie. Porządek obrad przewidywał referat kierownika katedry filozofii docenta Kogana i dyskusję.

Zebranie odbyło się, jak zwykle, w auli. Sekretarz Komitetu Uczelnianego Frołow udzielił głosu Koganowi. Kogan był szczupłym, średniego wzrostu człowiekiem o strasznym zezie. Słynął z wielkiego roztargnienia. Można go było nieraz widzieć w butach pochodzących z różnych par – jednym na przykład zimowym czarnym, drugim – letnim białym. Po korytarzu chodził zwykle jakby czegoś szukając, wiecznie zamyślony i zafrasowany. Mówiono o nim, że jest człowiekiem inteligentnym i dobrym specjalistą w swojej dziedzinie – filozofii. Tylko co to była za filozofia, polegająca na interpretowaniu i przekazywaniu myśli Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina. Kogan wygłosił długi referat poświęcony naradzie w KC, na której był obecny, z głównym, oczywiście, uwzględnieniem przemówienia Żdanowa. Jak dowiedzieliśmy się z tego referatu, Żdanow poddał książkę Aleksandrowa miażdżącej krytyce, autora zaś zmieszał dosłownie z błotem.

Co zarzucał Andriej Aleksandrowicz autorowi krytykowanej przez niego książki? Zarzutów było wiele, wśród nich trzy główne. Po pierwsze, już sam temat jest błędnie postawiony: nie można rozważać oddzielnie zachodnioeuropejskiej filozofii poza jej związkiem z filozofią w ogóle. Nie ma jakiejś zachodnioeuropejskiej filozofii, a więc i jej historii, jest po prostu filozofia, należy więc mówić i pisać o historii filozofii bez sztucznego jej ograniczania do jakiegoś obszaru geograficznego. Po drugie, w książce nie oddano zasadniczego marksistowsko-leninowskiego zagadnienia przedmiotu historii filozofii, jakim jest walka materializmu z idealizmem. Walka ta przenika dzieje filozofii od jej powstania jako nauki do dnia dzisiejszego i przenikać będzie nadal. Historia filozofii jest więc historią walki materializmu z idealizmem, tego zaś w książce Aleksandrowa nie widać. Nie jest to więc w zasadzie książka marksistowsko-leninowska. Po trzecie, niedopuszczalny jest język książki. Nie jest to bojowy, ofensywny, gniewny język, jakim pisał swe twory, w tym genialną pracę filozoficzną „Materializm i empiriokrytycyzm”, Lenin. Jest to język cichy, spokojny, potulny, przeniknięty burżuazyjnym obiektywizmem.

W swym przemówieniu Żdanow nie ograniczył się do krytyki książki Aleksandrowa, ale poszedł znacznie dalej, krytykując w ogóle położenie na sowieckim „froncie filozoficznym” – jak się wyrażał (nawet tu panował dobrze znany język wojskowy i koszarowa terminologia). Tego sformułowania „front filozoficzny” użył do krytyki istniejącego stanu rzeczy. Jego tok rozumowania był taki: mówimy o froncie filozoficznym; „front” wiąże się w naszej świadomości z walką, atakiem, ofensywą, z bojowością itd. Czy można zaś to, co dzieje się u nas w filozofii nazwać frontem? Czy nasza filozofia z czymś lub kimś w ogóle walczy? To nie front, to raczej cicha przystań. A przecież naszym obowiązkiem jest wstąpić w szranki z burżuazyjną filozofią. To sowieccy filozofowie powinni stanąć w pierwszym szeregu bojowników walczących za szczytne ideały komunizmu, za przodującą naukę wielkich koryfeuszy – Marksa - Engelsa - Lenina - Stalina.

Prawdziwym kunsztem demagogii i pewnego rodzaju kokieterii pod adresem audytorium był początek przemówienia Żdanowa. Powiedział, że on, stawiający swe pierwsze nieśmiałe kroki na chwiejnym pokładzie filozofii chłopiec okrętowy, stawiający je w czasie burzy i sztormu, liczy na pobłażliwość starych wilków morskich. Niektórzy z tych wilków w swych wypowiedziach narzekali na to, że sowiecka literatura filozoficzna aż roi się od cytatów. On, skromny nowicjusz w dziedzinie filozofii przeprasza, że nie potrafi się obejść bez cytatów z klasyków marksizmu-leninizmu, zwłaszcza w czasie burzy, gdy okręt kołysze się i gdy tak trudno utrzymać właściwy kurs bez zbawczej busoli dialektycznego materializmu.

Jak można się było domyśleć, dla uczestników narady w KC stało się jasne, że „cytatologia” nadal ma pozostać główną metodą naukową sowieckich filozofów. Zrozumieli też zapewne, że zaczyna się okres dokręcania śrubek i że „fiłosowskij front” będzie frontem nie tylko w walce przeciwko burżuazyjnej nauce, ale i frontem wewnętrznym, skierowanym przeciw tym z nich, którzy okażą się nie dość posłuszni, czy nie dość na linii.

Kogan mówił także o degrengoladzie burżuazyjnej kultury i sztuki. Cytował na potwierdzenie tej tezy liczne wyjątki z wydanych ostatnio na Zachodzie książek. Autor jednej z nich na przykład pisał, że w książce swej będzie sławił złodziejstwo, zdradę i homoseksualizm. Te jednostronnie i tendencyjnie wybrane cytaty, do tego jeszcze zapewne odpowiednio wyrwane z kontekstu, wywarły na mnie niemałe wrażenie. Oderwany od szerokiego świata, skazany na monopol informacyjny sowieckich środków przekazu i poddany sowieckiej propagandzie, uwierzyłem, że źle widocznie dzieje się z kulturą i sztuką na Zachodzie. Bardzo nad tym w duszy bolałem i uważałem to zjawisko za smutne następstwo okresu wojny i czasu pogardy.

Po referacie zaczęła się dyskusja poprzedzona pytaniami, zadawanymi Koganowi. Ktoś zadał takie pytanie:

– Czy towarzysz Kogan przed naradą w KC dostrzegał błędy w książce Aleksandrowa, o których mówił towarzysz Żdanow?

– Tak – odpowiedział po krótkim namyśle Kogan, wstydliwie opuszczając głowę.

– A czy towarzysz Kogan poddał te błędy krytyce w jakimś swoim opracowaniu, czy może na seminarium lub choćby w prywatnej rozmowie z kimś?

– Nie – odpowiedział Kogan, opuszczając głowę jeszcze niżej.

– A dlaczego? Dlaczego trzeba było dopiero wystąpienia towarzysza Żdanowa, aby przemówić? Czy nie można było wcześniej nas zebrać i powiedzieć, że książka Aleksandrowa zawiera błędy, że jest wręcz szkodliwa?

– Widzicie towarzysze... jest mi przykro, towarzysze... No cóż, powiem całą prawdę. Błędy – jak już mówiłem – widziałem, ale bałem się je krytykować. Zrozumcie mnie, przecież towarzysz Aleksandrow jest członkiem KC, jest kierownikiem wydziału propagandy i agitacji Komitetu Centralnego. Po prostu nie miałem odwagi.

Niedługo już pozostawał Aleksandrow kierownikiem wydziału propagandy i agitacji KC. Wkrótce go zdjęto i popadł w niełaskę. Do łask zaczęto go przywracać stopniowo po śmierci Żdanowa (zmarł w końcu lata 1948 roku). Z czasem wrócił na kierownicze stanowisko, o ile dobrze pamiętam, znowu został kierownikiem wydziału propagandy i agitacji KC. Powtórnie, i tym razem już ostatecznie, podpadł w 1955 roku. Zdjęto go wówczas ze wszystkich stanowisk. Z poufnego pisma Komitetu Centralnego (był to okres poufnych pism KC) dowiedzieliśmy się, że Aleksandrow i jeszcze kilku prominentów (nie pamiętam już ich nazwisk) w luksusowym, dziewięciopokojowym mieszkaniu, którym dysponowali w Moskwie, urządzili sobie dom schadzek. Obsługiwały ten burdel znane aktorki (podobno między innymi urocza bohaterka filmu „Poprygunija”, nakręconego według znanego opowiadania Czechowa), a także młode adeptki sztuki teatralnej, filmowej i baletowej, które w ten sposób otwierały sobie drogę do kariery. Aleksandrowowi i jego kolegom zarzucono „moralno-bytowoje razłożenije” i ostro ich potraktowano.

Po drugiej wpadce Aleksandrowa zastanowiłem się nad dziwnymi meandrami jego kariery politycznej. Jak to się mogło stać, że po 1948 roku mógł on wrócić na swoje wysokie stanowisko? Przecież ci, którym za Stalina podwinęła się noga, nigdy już do łask nie wracali. I dlaczego w 1954 (1955?) roku właśnie jemu zarzucono „moralno-bytowoje razłożenije”, chociaż hulaszczy tryb życia prominentów był raczej tajemnicą poliszynela, przynajmniej wśród moskiewskiej elity. Nasunęło mi się wówczas pewne przypuszczenie, nie wiem czy słuszne, ale w każdym razie bardzo prawdopodobne. Otóż zauważyłem, że kariera Aleksandrowa była blisko skorelowana z karierą Malenkowa. Q latach powojennych Żdanow i Malenkow byli najbliższymi współpracownikami Stalina, rywalami o miejsce osoby numer dwa i najpoważniejszymi kandydatami do przejęcia schedy po Stalinie w wypadku jego śmierci. Gdy Żdanow wziął górę, Aleksandrow, człowiek Malenkowa, zapłacił za to utratą ważnego i wpływowego stanowiska. Po śmierci Żdanowa zaczął powoli wracać do łask. Gdy w lutym 1955 roku Malenkow utracił stanowisko premiera, przegrywając ostatecznie współzawodnictwo z Chruszczowem, zakończyła się także kariera Aleksandrowa.

 

W tym samym mniej więcej czasie rozpoczęto jeszcze jedną kampanię ideologiczną – walkę z czołobitnością wobec Zachodu (po rosyjsku nazywało się to „borba s nizkopokłonstwom pieried Zapadom”). Była to uwertura do osławionej walki z kosmopolityzmem, rozpętanej w roku 1949. Tak jak późniejsza walka z kosmopolityzmem, skierowana była przeciwko wpływom zachodniej kultury, sztuki a nawet nauki. Jej celem było zwalczanie fascynacji Zachodem i wykazanie priorytetu rosyjskiej i sowieckiej nauki i kultury. Od kampanii walki z kosmopolityzmem różniła się tym, że nie miała jeszcze jawnie wyrażonego charakteru antysemickiego.

Jako pretekst dla rozpętania kampanii posłużyła historia z tzw. preparatem antyrakowym K-R. Dwoje sowieckich uczonych, Klujewa i Raskin, odkryli preparat jakoby zwalczający skutecznie raka. Nie było w tym oczywiście nic złego. Na swoje jednak nieszczęście podzielili się tajemnicą swego odkrycia z amerykańskim uczonym Selmanem Waksmanem, przebywającym w tym czasie w Moskwie. Klujewa i Raskin stali się za to przedmiotem wściekłej nagonki, celem dla niewybrednych kalumnii, oszczerstw i złorzeczeń. Zarzucano im, że nie zadbali o zachowanie tajemnicy badań naukowych, czym narazili swą ojczyznę na utratę priorytetu, że swym odkryciem podzielili się za wcześnie, gdy jeszcze nie były znane ostateczne wyniki stosowania leku, że tracąc czujność weszli w kontakt z zagranicznym uczonym, przedstawicielem burżuazyjnej nauki, obywatelem państwa, odgrywającego czołową rolę w obozie imperializmu. Kampania przeciwko Klujewej i Raskinowi objęła cały kraj, przede wszystkim zaś szkoły wyższe i placówki naukowe. Zwoływano zebrania partyjne potępiające ich , wyciągano na tych zebraniach wnioski o konieczności zachowania przez uczonych maksymalnej czujności wobec knowań imperialistycznej nauki, o potrzebie strzeżenia tajemnicy naukowej. Wzywano do walki z czołobitnością wobec Zachodu, jego nauki i kultury. Żądano wykazywania w swych pracach, artykułach, wykładach i odczytach priorytetu rosyjskiej i sowieckiej nauki, nauki postępowej, światłej, humanitarnej, w odróżnieniu od nauki i kultury zachodniej – dekadenckiej, owianej pesymizmem, wrogiej człowiekowi, reakcyjnej.

Zebranie takie odbyło się również na Uniwersytecie Odeskim. W swym przemówieniu rektor Sawczuk zaatakował nie tylko Klujewą i Raskina, ale także Waksmana, nazywając go „odeskim żulikiem” (Waksman urodził się podobno w Odessie). Oczernił w sposób niewybredny i podły tego wielkiego uczonego, odkrywcę streptomycyny, leku, który uratował życie milionom ludzi chorych na gruźlicę i przerwał raz na zawsze śmiertelne żniwo, zbierane przez tę chorobę. Cóż, nie przeszkodziło to Waksmanowi w otrzymaniu w roku 1952 nagrody Nobla. Preparat K-R okazał się zaś wielkim niewypałem, tak jak wiele innych odkryć i wynalazków dokonanych przez przodującą sowiecką naukę.

W jakiś czas potem ukazał się w kinach film fabularny „Sąd honorowy”, będący zbeletryzowaną wersją historii z preparatem K-R. Nie muszę chyba dodawać, że była to wstrętna agitka, mająca niewiele wspólnego ze sztuką filmową czy prawdziwymi zagadnieniami nauki.

Kampania, o której piszę, zaowocowała wkrótce licznymi przeróbkami historii nauki i techniki. Okazało się, że wszystko w ogóle, czy prawie wszystko, odkryli w przeszłości Rosjanie. Tak więc na przykład żarówkę odkrył nie Edison, lecz Jabłoczkow; radio – nie Marconi, lecz Popow, samolot – nie bracia Wright, ale Możajski itd. W matematyce wzór Gaussa zaczął się nazywać wzorem Ostrogradskiego-Gaussa, nierówność Cauchy'ego – nierównością Cauchy'ego-Buniakowskiego, potem Buniakowskiego-Cauchy'ego, wreszcie – Buniakowskiego. Także nierówność Schwarza nazwano nierównością Buniakowskiego. Podobnie działo się w fizyce i w innych naukach. Początków większości odkryć i teorii dopatrywano się u Łomonosowa, zapominając widocznie, że Lenin w jednej ze swych broszur, krytykując pewien kierunek w ruchu rewolucyjnym pisał, że jego wyznawcy, podobnie jak Łomonosow, odkrywają zawsze to, co na Zachodzie już dawno odkryto.

W tej, jak i w innych tego rodzaju kampaniach nienawiści (kampanii przeciwko „Solidarności” po latach nie wyłączając), szczególnie aktywną rolę odgrywała „Litieraturnaja Gazieta”. W tym to mniej więcej czasie, czy może w jakiś czas potem, zdarzyło się coś, co mnie bardzo ubawiło. „Litieraturnaja” poddała miażdżącej krytyce artykuł opublikowany w jednym z czasopism. Nazwiska autora jak i nazwy czasopisma nie pamiętam, pamiętam natomiast, że głównym obiektem krytyki była pewna myśl zawarta w długim i bardzo uczenie brzmiącym zdaniu. Wypowiedzi tej zarzucano, że jest reakcyjna, antymarksistowska i z gruntu fałszywa. Jakież było moje zdziwienie, gdy w jednym z następnych numerów „Litieraturnoj Gaziety” przeczytałem list do redakcji autora owego krytykowanego artykułu. Zakomunikował on ni mniej ni więcej, że zdanie, które stało się przyczyną krytyki, pochodzi od Lenina i można je znaleźć w takim to a takim tomie na takiej to a takiej stronicy. Redakcja załączyła do listu swoje uwagi, przepraszające czytelników za gruby błąd teoretyczny autora krytyki i gromiące tego autora za jego fałszywe, antyleninowskie poglądy. Ofiarę nieuzasadnionej nagonki przeproszono i zrehabilitowano, zwracając mu jednak uwagę, że jeśli już coś cytuje, to powinien to zaznaczyć i podać źródło.

Czy nie miał więc racji Żdanow, zwolennik cytowania klasyków?

*

19 listopada spotkała mnie bardzo miła niespodzianka – odwiedziły mnie w akademiku moje byłe uczennice, maturzystki z 1946 roku, Ludmiła Grechowa, Ludmiła Iwanowa i Nadieżda Hałak.

– Przyszłyśmy was odwiedzić i złożyć wam najlepsze życzenia, bo dziś jest dzień artylerii, a – jak wiemy – służyliście w tym rodzaju wojsk podczas wojny.

Wszystkie trzy studiowały w Odessie i dobrze im szło. Zaliczyły pierwszy rok i teraz uczyły się już na drugim. Nie miałem niestety czy ich poczęstować, ale dobrze znały moją sytuację. Starałem się za to być szczególnie uprzejmy i nadać naszej rozmowie swobodny, przyjacielski ton. Nic z tego jednak nie wychodziło. Moje panienki były bardzo skrępowane, spięte, wciąż jeszcze przygniatał je mój autorytet nauczyciela, chociaż teraz byliśmy wszyscy studentami, a i różnica wieku między nami nie była aż taka wielka.

Wtem otworzyły się drzwi i wbiegła do pokoju moja koleżanka z pierwszego roku, siedemnastoletnia smarkula z warkoczykami. Trzepnęła mnie poufale po plecach.

– Bolka, draniu. Nie pomógłbyś mi rozwiązać zadania z analizy? Godzinę już nad nim siedzę i ni be ni me.

Moje uczennice dosłownie oniemiały, zaczerwieniły się i nie wiedząc co ze sobą począć, wstydliwie opuściły głowy. Ich nauczyciela, ich wychowawcę klasowego, wielki autorytet w dziedzinie matematyki i fizyki, groźnego Borysa Abramowicza, którego one tylko w ten sposób śmiały nazywać, jakaś smarkata z warkoczykami, młodsza znacznie od nich, nazywa Borką, draniem, a do tego klepie po plecach. Coś podobnego, świat się kończy. A przecież dla tej smarkuli ja byłem tylko kolegą.

 

Profkom otrzymał ziemniaki. Mało tego było i zalecono sprzedawać je tylko najbiedniejszym studentom. I ja znalazłem się na liście tych „szczęśliwców”. Ziemniaki było okropne, zgniłe, większość ich w ogóle nie nadawała się do spożycia, z innych trzeba było przy obieraniu wycinać większą ich część. Ale z tego, co zostawało można było ugotować smaczne purée a nawet, jeśli się miało olej, można było je usmażyć. Co za uczta!

 

Do pokoju, w którym mieszkał Papusz, wprowadził się nowy student, zdemobilizowany lejtnant. Był to – jak opowiadał mi Żenia – wstrętny typ, niekoleżeński, głupi, a do tego jeszcze przepojony drylem wojskowym. Zatruwał swoim sąsiadom z pokoju życie, a ci płacili mu pięknym za nadobne. Lejtnant, jak mi go – mimo iż przeszedł do cywila – nazywano, był bardzo chciwy, szczególnie zaś interesowała go kwestia talonów z Profkomu. Gdy koledzy rozmawiali o czymś cicho, tak, że Lejtnant nie mógł tego usłyszeć, zaraz pytał: „Czy nie mówicie przypadkiem o talonach?” Postanowili mu zrobić kawał. Żenia siadł na łóżku któregoś z kolegów i zaczął z nim o czymś cicho rozmawiać. Jedyne dwa słowa, które wymawiali nieco głośniej, były „talony” i „buty”. Lejtnant przysłuchiwał się jakiś czas tej rozmowie i wreszcie odezwał się:

– Wiem o czym mówicie.

– Niby o czym?

– O tym, że w Profkomie są talony na buty.

– Coś ty, mówiliśmy zupełnie o czymś innym.

– Nie oszukacie mnie, słyszałem.

Chłopcy jakiś czas się zapierali, wreszcie Papusz przyznał, że istotnie chodzi o talony na buty.

– Jesteście świnie – powiedział Lejtnant. – Sami chcecie skorzystać, a mnie wykiwać.

– Widzisz, talonów jest bardzo mało, za to na świetne pantofle. Można się pięknie obuć lub korzystnie je sprzedać. Tobie powiedzieliśmy, tylko żebyś nikomu już o tym nie gadał.

– No co wy, oczywiście. Powiedzcie tylko, jak się takie sprawy załatwia.

– Bardzo prosto. Pójdziesz do przewodniczącego Profkomu Andriejewa. Poczekasz aż nikogo nie będzie w gabinecie. Wtedy wejdziesz i powiesz, że są talony na buty i że prosisz o talon, bo jesteś zdemobilizowanym oficerem i tak dalej. Andriejew oczywiście powie, że żadnych talonów nie ma, ale ty będziesz na to przygotowany. W zanadrzu będziesz miał pół litra. Mrugniesz do Andriejewa, wyciągniesz butelczynę, tylko dyskretnie, i za chwilę będziesz miał talon.

Lejtnant zrobił tak, jak mu radzono. Andriejew powiedział oczywiście, że talonów nie ma, bo ich naprawdę nie miał. Można sobie wyobrazić jego minę, gdy Lejtnant wyciągnął flaszkę. Przewodniczący był człowiekiem uczciwym, łapówek nie brał, a i do kieliszka raczej nie zaglądał. Żenia, który niby przypadkowo znalazł się w tym czasie blisko Profkomu, opowiadał, że Lejtnant wyleciał stamtąd jak z procy, za nim zaś wybiegł wrzeszcząc na niego czerwony z wściekłości Andriejew.

Wieczorem Lejtnant skarżył się kolegom:

– Nie wziął drań, wyrzucił mnie z gabinetu.

– Boś nie umiał dać, albo ktoś inny dał więcej.

 

Lejtnantowi zrobiono jeszcze jeden kawał. W akademiku mieszkał pewien student filologii imieniem Siunia (jedno z licznych zdrobnień imienia Aleksandr). Siunia pochodził z Uzbekistanu. Był śniady, nosił zwykle tiubetejkę. Był dobry i miał wyjątkowo łagodne usposobienie, muchy by nie skrzywdził. Pisał wiersze, między innymi świetne satyryczne teksty do znanych melodii i śpiewał potem te piosenki na uniwersyteckich koncertach. Miał przy tym miły, aksamitny baryton i pewną swadę piosenkarską. Otóż Żenia i inni koledzy z jego pokoju zaczęli opowiadać o Siuni niestworzone historie. Robili to wyłącznie w obecności Lejtnanta.

– Ty wiesz kto to jest Siunia? To zwykły bandzior z Taszkentu. Żulik i zabijaka. Ni z tego ni z owego napada na ludzi, bije ich, przewraca, kopie. Ot tak, dla zabawy.

– Co wy mówicie? – dziwił się Lejtnant. – A wcale nie wygląda na takiego silnego.

– Bo nie jest taki silny. Za to umie się bić. Ćwiczył boks, zna dżudżitsu, uprawiał jakieś walki chińskie. A do tego włada po mistrzowsku nożem. Zawsze chodzi z finką albo z majchrem sprężynowym. Mówię ci, lepiej go omijaj z daleka, bo jak będzie nie w humorze, to może się to źle skończyć.

I nasz Lejtnant zaczął omijać Siunię. Gdy spotykał go na korytarzu, zbaczał zwykle z drogi, opisując koło, czasami zaś kłaniał się mu. A tymczasem nasi żartownisie nadal straszyli Lejtnanta. To jeden, to drugi wpadał do pokoju, opowiadając o nowych strasznych wyczynach Bogu ducha winnego Siuni.

– Wy wiecie co się wydarzyło przed chwilą? Siunia sprał Motenkę.

– Iwana Motenkę? – dziwił się Lejtnant. – Przecież on jest od Siuni o wiele wyższy i ze dwa razy szerszy. To siłacz, jak mu ten drań dał radę?

– Zaczepił Iwana, a gdy ten chciał go uderzyć, wykręcił mu rękę, potem go kopnął w jedno miejsce i strasznie pobił.

– To okropne – oburzył się Lejtnant. – Że też nie znajdzie się ktoś, kto nauczy moresu tego drania.

– A spróbuj. Temu oprychowi i pięciu nie da rady.

Innym razem ktoś wpadł do pokoju gdy Lejtnant spożywał kolację.

– Chłopcy, Siunia uderzył nożem na ulicy jakiegoś studenta.

– Zabił go? – spytał ktoś inny.

– Nie, ale poranił.

– Tego już dość – zawołał Lejtnant. – Jak długo można znosić taki terror?

– Słuchaj, Lejtnant. Nie bądź taki gieroj. Nie chcę cię straszyć ani martwić, ale Siunia się tobą zainteresował.

– Mną? – zapytał przerażony Lejtnant.

– Tak, tobą. Pytał, kto ty jesteś. On bardzo nie lubi ludzi umundurowanych. Miej się na baczności.

Lejtnant wpadł w panikę. Któregoś dnia po powrocie z zajęć powiedział dumnie:

– Chłopcy, udobruchałem Siunię.

– Tak ci się tylko zdaje. Siuni nie można udobruchać.

– Ukłoniłem mu się, a on mi się odkłonił.

– Oj, to niedobrze. U oprychów to znaczy, żebyś się miał na baczności.

Innym razem Lejtnant przyszedł bardzo smutny i niemal przerażony.

– Siunia mnie zaczepił.

– No i widzisz jak go udobruchałeś.

– Podszedł do mnie i zapytał, dlaczego jak go mijam, to go obchodzę zawsze z daleka. Nie wiedziałem co mu odpowiedziać, a on się tak dziwnie jakoś uśmiechnął.

– No to koniec z tobą. Widocznie Siunia ma cię już na muszce. Tak to się zwykle u niego zaczyna.

Lejtnant bał się wieczorami wychodzić z pokoju. Nie wiem jak długo by jeszcze trwała ta zabawa, gdyby nie zwykły przypadek. Któregoś dnia Lejtnant siedział w stołówce jedząc obiad. Obok niego było wolne miejsce. Podszedł do niego Siunia i powiedział:

– Słuchaj, zatrzymaj mi to miejsce, a ja pójdę po zupę.

Gdy się oddalił, podszedł jakiś student i postawił swój talerz zupy na miejscu zarezerwowanym przez Siunię.

– To miejsce jest zajęte – zaprotestował Lejtnant.

– Nie widzę, żeby je ktoś zajmował.

– To miejsce Siuni.

– A co mnie to obchodzi.

W tym momencie pojawił się ze swoją zupą Siunia. Lejtnant zamarł z przerażenia.

– To moje miejsce– powiedział Siunia.

– Miejsce twoje jest już moje – odpowiedział student.

Lejtnant z wrażenia mało nie spadł z krzesła. Oczyma wyobraźni widział zapewne zuchwalca przebitego nożem, a i o siebie mógł się obawiać, że nie dopilnował miejsca. Ale nic takiego się nie stało. Siunia spokojnie odszedł i znalazł sobie inne, wolne krzesło.

Lejtnanta olśniło. Zrozumiał, że cała historia z Siunią to jedna wielka mistyfikacja. Po obiedzie urządził swoim kolegom w pokoju straszną awanturę. Nie wypierali się i długo jeszcze potem pokładali się ze śmiechu.

 

Jeszcze nie przebrzmiały salwy artyleryjskie na cześć trzydziestej rocznicy Wielkiego Października, a już rozległy się inne, tym razem znów na froncie ideologicznym. Kierował ogniem jak zwykle niestrudzony Żdanow, a celem ostrzału była radziecka muzyka. Pretekstem dla otwarcia ognia stała się opera gruzińskiego kompozytora Wano Muradeli „Wielka przyjaźń”. Swą operę, opiewającą wielką przyjaźń narodów radzieckich, napisał Muradeli specjalnie na cześć trzydziestej rocznicy rewolucji. Jeszcze przed jej pierwszym wykonaniem rozreklamowały ją środki przekazu, chwaląc pod niebiosa. Prapremiera odbyła się w dniu rocznicy. Opera jednak nie spodobała się widocznie „wierchuszce” i ostro ją skrytykowano. Gromy owej krytyki nie ograniczyły się jednak tylko do Muradeliego, znowu – jak w roku 1936 – dosięgły one Szostakowicza, a także innych wybitnych kompozytorów – Prokofiewa i nawet znanego ze swej służalczości Chaczaturiana. Zarzucano im formalizm, odejście od melodii na rzecz rażącej uszy kakofonii, uleganie wpływom współczesnej muzyki zachodniej, zerwanie z ludowością itd., itp. Krążyły pogłoski, że Żdanow, zebrawszy muzyków, jakoby siadł do fortepianu i zagrał jakiś utwór Czajkowskiego.

– Piękne, prawda? – miał zapytać. – A teraz posłuchajcie to.

I tu wykonał fragment koncertu Szostakowicza, bardzo niemelodyjny, w którym na dodatek w pewnym momencie nie wystarczało ponoć dwudziestu palców i należało uderzyć w klawiaturę podbródkiem.

Jak tam naprawdę na owym zebraniu muzyków było nie wiem, pamiętam natomiast, że skutki krytyki czołowych kompozytorów zapoczątkowały zły okres w sowieckiej muzyce. Z repertuaru znikli zupełnie na jakiś czas Szostakowicz, Prokofiew, Chaczaturian i kilku innych kompozytorów, wśród nich oczywiście Muradeli. Ponieważ trwała w tym czasie także walka z czołobitnością wobec cudzoziemszczyzny, niemal całkowicie przestano wykonywać utwory kompozytorów zachodnich, w tym także Bacha, Beethovena, Mozarta, Schuberta i innych. Grano głównie utwory rosyjskich klasyków, muzykę ludową i popularną. Pojawiły się też nowe utwory, często bardzo dziwaczne, jak na przykład koncert na orkiestrę symfoniczną i bałałajkę niejakiego Budaszkina (faworyzowane były instrumenty ludowe). Nad twórczością muzyczną zawisła surowa cenzura. Partia żądała, aby pisać muzykę przystępną, łatwą, zrozumiałą dla wszystkich, opartą na motywach ludowych, programową, opiewającą bohaterskie czyny narodu radzieckiego, zarówno na polu chwały jak i na polu pracy.

Pamiętam z owych czasów taką oto zagadkę ormiańską: co to jest? Dookoła piasek, a w środku człowiek? Wano Muradeli, zasypał się.

Krążyły też cichcem powtarzane dowcipy z serii „priorytet rosyjskiej nauki”. Pamiętam na przykład taki: kto odkrył promienie Roentgena? Chyba Roentgen – odpowiadał zapytany. A gdzie tam! To rosyjski wynalazek i do tego jeszcze z XVI wieku. Zachował się list pewnego popa do swojej żony, w którym pisze: „Ja tiebia na skwoz' wiżu, ty blad'". A jak mógł widzieć bez rentgena?

Innych dowcipów dostarczała sama propaganda, bo czyż nie trąci anegdotą audycja radiowa „Traktor – rosyjski wynalazek”, albo „Prymus – rosyjski wynalazek”? Gdy po kilku latach pracowałem w Pierwomajsku w szkole, dyrektor sowchozu wygłosił u nas dla uczniów odczyt o priorytecie rosyjskiej nauki w dziedzinie motoryzacji.

– A czy wiecie – zapytał – że automobil jest rosyjskim wynalazkiem? Tak, i to pochodzącym z XVIII wieku.

– Co? – rozległo się – przecież wtedy nie znano jeszcze benzyny.

– To był samochód na napęd nożny, kierowca kręcił pedałami.

Długo potem nie można było uspokoić audytorium. Śmiali się nawet najgłupsi uczniowie.

Mało kto wierzył, że samolot odkrył kapitan Możajski, chociaż byli i tacy. Propaganda dostarczyła świadków, ale cóż, kiedy jeden z nich, gdy żył Możajski, miał trzy lata, a drugi urodził się już po śmierci genialnego konstruktora. W okresie postalinowskim przyznano się do tego, że samolot Możajskiego był dużym latawcem ciągniętym przez konie, do którego podwieszony był człowiek. Ten zadziwiający wehikuł podniósł się podobno kiedyś na wysokość kilku metrów i jego pasażer przeleciał w ten sposób też kilka metrów.

Gdy po latach wróciłem do kraju, dowiedziałem się, że i tu krążyły dowcipy o rosyjskich wynalazkach. Są one wśród mojego pokolenia, a nawet wśród młodszych, dobrze znane i nie będę ich tu przytaczał.