IX
grudzień 1947 koniec zimy 1948
Trudno mi sobie przypomnieć, kiedy zaczęły krążyć pogłoski o mającej jakoby
nastąpić wymianie pieniędzy, czy było to w listopadzie, czy na początku
grudnia. W każdym razie wieść ta, przekazywana z ust do ust
oczywiście w największej tajemnicy zdominowała do tego stopnia opinię
publiczną, że o niczym innym niemal nie rozmawiano. Podawano jako
absolutnie pewne najrozmaitsze warianty i szczegóły przyszłej operacji
finansowej, od najbardziej fantastycznych do takich, które co do joty miały
się sprawdzić. Osoby przekazujące te wiadomości powoływały się zwykle na
kogoś dobrze poinformowanego to na pracownika wydziału finansowego
lub banku, to na kogoś ważnego z KW partii, to na jakiegoś wujka czy
szwagra, mającego znajomości na najwyższym szczeblu. Wkrótce nikt już nie
wątpił, że wymiana będzie i że zapewne dotknie ona boleśnie ludzi. Powstała
panika. Ludzie na gwałt wyzbywali się pieniędzy, wykupywano wszystko co
było w sklepach, ogołacając i tak już ubogie półki. Jedni wkładali pieniądze
do kasy oszczędnościowej, inni je stamtąd wyjmowali, aby coś kupić.
Niektórzy zbierali bilon, słuszni uważając, że zapewne nie będzie on
podlegał wymianie. Na Priwrozie i Nowym Bazarze ceny rosły z dnia na dzień,
a ostrożniejsi sprzedawcy w ogóle wycofali się z interesu, woląc zachować
towar niż zarabiać krocie, co do których nie było wiadomo, ile jutro będą
warte.
Ja mogłem spać spokojnie. Byłem biedny jak mysz kościelna, oszczędności nie
miałem żadnych, a w portmonetce niewiele już rubli z grudniowego stypendium.
Powstawał jednak inny problem. Co pocznę, jeśli te ostatnie moje pieniądze
stracą jutro jeszcze na wartości wobec odpowiednio przeprowadzonej wymiany?
Zacząłem więc zbierać bilon, ale ile go można było zebrać? A do tego robili
to i inni, znikł więc prawie zupełnie z obrotu.
Wreszcie nastąpił ten dzień, na który z takim niepokojem czekano. Było to 19
lub 20 grudnia. Od rana po Odessie krążyły pogłoski, że dziś wieczorem
ogłoszone zostanie postanowienie rządu o wymianie pieniędzy i o zmianie cen.
Panowało duże ożywienie i niepokój. Ja miałem w tym momencie w posiadaniu
jeszcze jakieś kilkanaście rubli i trochę bilonu. Miałem także pudełko
zapałek i gdy we wczesnych godzinach wieczorowych dowiedziałem się, że ceny
na Nowym Bazarze podskoczyły do horrendalnych sum, poszedłem tam, by opylić
owe zapałki. Koledzy śmieli się ze mnie, mówiąc, że robię głupstwo, ja
jednak miałem w tym swoje wyrachowanie: nie paliłem, zapałki nie były mi
więc potrzebne, jeśli natomiast dostanę za nie jakąś porządną sumę, to nawet
po redukcji wartości pieniądza będzie ona większa niż to, co mi zapałki
dadzą jutro. Nowy Bazar miał wygląd nietypowy. Pełny zwykle o tej porze
ludzi był tym razem niemal pusty. Sprzedających właściwie nie było, a
nieliczni obecni byli nastawieni tylko na kupno. Toteż gdy zaproponowałem
sprzedaż zapałek, rzucono się na mnie dosłownie, licytując się w cenach.
Pamiętam, że sprzedałem to pudełko za 10 rubli, co mimo bardzo niekorzystnej
wymiany opłaciło mi się.
Gdy wróciłem do akademika, panowała w nim dziwna cisza. Studenci siedzieli
przy kołchoźnikach, oczekując na komunikat o wymianie pieniędzy.
I wreszcie... Uroczysty głos spikera czytającego postanowienia rządu. A więc
wymiana pieniędzy i zmiana niektórych cen detalicznych. Konieczność wymiany
tłumaczono pojawieniem się w czasie wojny i po niej ogromnej ilości
banknotów, nie mających faktycznego pokrycia w masie towarowej. Mówiono
także o dużej ilości fałszywych pieniędzy, wypuszczonych jakoby przez
okupanta. Przyznawan się do tego, że wymiana będzie wymagała pewnych ofiar
ze strony ludności, ale że jest to jak powiedziano już
ostatnia ofiara.
Zasady wymiany, zwanej oficjalnie reformą pieniężną, były następujące: za 10
starych rubli zdawanych na punkcie wymiany otrzymywało się jednego nowego
rubla; korzystniejsza była wymiana pieniędzy umieszczonych na książeczkach
oszczędnościowych 1 nowy rubel za 3 stare. Płace nie ulegały zmianie,
tzn. Jeśli ktoś przed reformą otrzymywał np. 1000 rubli, to tysiąc
otrzymywał i po reformie. Częściowej zmianie natomiast uległy niektóre ceny
detaliczne, głównie odzieży. Towary te znacznie podrożały.
Wymianę rozpoczęto nazajutrz po ogłoszeniu reformy. Dokonywano jej na
punktach wymiany. Było ich wyraźnie za mało, toteż kolejki były ogromne.
Drugą przyczyną powstawania tak wielkich ogonków było to, że niektóre osoby
stawały w nich wielokrotnie (zwykle na różnych punktach), nie chcąc za
jednym zamachem wymienić zbyt wielkiej sumy. Bano się bowiem, że istnieje
dyskretna inwigilacja i że ludzi wymieniających bardzo duże sumy weźmie się
na spytki, skąd je mają.
Ogłoszono dość długi termin wymiany, stąd też niektórzy ludzie nie bardzo
się z nią śpieszyli, zwłaszcza ci, którzy mieli dużo pieniędzy i robili to
częściami. Tymczasem któregoś pięknego dnia, na wiele dni przed upływem
terminu, punkty wymiany, a więc i wymianę, zlikwidowano. Kto nie zdążył
dokonać operacji został z kupą bezwartościowych papierów. Tak więc nie tylko
zredukowano stan posiadania ludności do jednej dziesiątej (a jeśli wziąć pod
uwagę podwyżki cen, znacznie drastyczniej), ale dopuszczono się zwykłego
oszustwa, nie wymieniając dość pokaźnej części starych pieniędzy.
Wkrótce też dowiedzieliśmy się o aresztowaniach związanych z antydatowanymi
wkładami na książeczki oszczędnościowe (w Nikołajewce, w której poprzednio
mieszkałem, podpadła za to niemal cała wierchuszka wraz z
naczelnikiem milicji).
Sylwester. Akademik hula za styczniowe stypendium otrzymane już w nowych
rublach. Popijamy i zakąszamy w pokojach. Huczy jak w ulu.
Pawlik, Sasza i ja spotykaliśmy Nowy Rok w pokoju dziewczyny Pawlika, Marii.
Złożyliśmy się, nie myśląc, jak dożyjemy do następnego stypendium. Wódka
lała się obficie, zakąska była całkiem fajna. O północy przeszliśmy do
naszego klubu, gdzie tańce trwały do białego rana.
Koniec grudnia był końcem zajęć pierwszego semestru. Czekała nas sesja
egzaminacyjna. Najtrudniejszy egzamin, równania różniczkowe, miałem już
zdany. Pozostawała mi pierwsza część mechaniki teoretycznej, teoria
prawdopodobieństwa i fizyka ogólna. Na początek, bo już 5 stycznia, mieliśmy
zdawać mechanikę. Profesor Wasilijew prosił nas, abyśmy przychodzili do niego
zdawać do domu po kilka osób lub nawet pojedynczo jeszcze przed oficjalnym
terminem, gdyż trudno jest mu ze względu na wiek egzaminować wiele osób
jednego dnia. Chętnych znalazło się niewielu, wśród nich i ja. Wyznaczył mi
termin na 3 stycznia z rana. Kinematykę przygotowywałem według mego
konspektu z jego wykładów, natomiast nie wiedziałem z czego się uczyć
statyki, była bowiem w drugim semestrze drugiego roku, gdy ja studiowałem
jeszcze na zaocznym.
Uczcie się z Buchholza powiedział mi Nikołaj Siemionowicz, gdy
go o to zapytałem.
Uczyłem się więc z Buchholza. Sasza Zajcew, gdy zobaczył w moich rękach tę
książkę, aż złapał się za głowę.
Boria, co ty robisz? Wasilijew nie cierpi Buchholza. I w ogóle nie
lekceważ tego egzaminu. U Wasilijewa niełatwo jest zdać. I nie myśl o
korzystaniu ze ściągi. Stary posadzi cię tak chytrze, że będzie widział w
lustrze co robisz pod stołem.
3 stycznia z rana poszedłem do Nikołaja Siemionowicza. Pogoda była piękna.
Lekki mróz, czyste niebo, na drzewach trochę szronu. Byłem świetnie jak mi
się zdawało przygotowany, tak, że nie denerwowałem się, nie miałem
nawet zwykłej w takich przypadkach tremy. Punktualnie o dziesiątej
zadzwoniłem do drzwi profesora. Sam mi otworzył, okazując przy tym gestem i
słowem gościnność.
Chyba jest duży mróz? zapytał. Widziałem szron na
drzewach a i uszy macie czerwone.
Mróz jest, ale niewielki.
Zaraz się u mnie rozgrzejecie, jest ciepło.
Istotnie, u Wasilijewa było ciepło, a nawet gorąco. Burżujka
była rozgrzana do czerwoności. Gospodarzowi było jednak tego widocznie za
mało, bo na ubraniu nosił jeszcze jakiś płaszcz czy szlafrok, a na głowie
swój biret. Mnie nie zaproponował zdjęcie szynela, tak, że wkrótce zrobiło
mi się nieznośnie gorąco, zwłaszcza, że sprzyjał temu sam przebieg egzaminu.
Nikołaj Siemionowicz zauważył, że przypatruję się wiszącej na ścianie
oprawionej w ramki gramocie.
Tak nie omieszkał się pochwalić. Ukończyłem gimnazjum i
zdałem maturę z wyróżnieniem. Jest tu napisane, że wykazałem duże
uzdolnienia w kierunku matematyki i języków klasycznych. Nawet zastanawiałem
się, jaki wybrać kierunek studiów, czy nie pójść na filologię klasyczną, ale
wybrałem jednak matematykę.
Wasilijew wskazał mi ręką krzesło. Sasza miał rację. Za mną wisiało
ustawione pod odpowiednim do horyzontu kątem duże lustro. Wyciągnął
następnie z szafy tekturowe pudełko, w którym w oddzielnych przegródkach
leżały dwa komplety maleńkich karteczek.
Wyciągnijcie po jednej z każdej przegródki. Tu jest statyka, a tu
kinematyka.
Wyciągnąłem. Wasilijew odczytał numerki po czym zajrzał do grubego brulionu,
gdzie pod tymi numerami figurowały pytania i podyktował je mi. Były
dziecinnie łatwe, oba. Miałem więc niezwykłe szczęście.
Namyślcie się i przygotujcie do odpowiedzi.
Dziękuję, będę odpowiadał od razu.
Od razu?
Tak, od razu.
Zacząłem od kinematyki, a więc tej części, którą wysłuchałem u Wasilijewa.
Szło mi świetnie. Profesor mi nie przerywał, wciąż tylko potakując głową.
Przeszedłem do pytania ze statyki. Z początku wszystko było dobrze, aż tu w
pewnym momencie Nikołaj Siemionowicz zapytał"
Wy tu piszecie literę ce, a nie pamiętacie, jaką literą ja
ten punkt oznaczałem?
Niestety nie wiem tego, w zeszłym roku nie uczęszczałem na wasze
wykłady.
A dlaczego?
Bo studiowałem zaocznie.
A ja tu pisałem literę me.
To chyba wszystko jedno - odpowiedziałem, dziwiąc się, że nie mówi
em tylko me.
Za chwilę znów padło pytanie dotyczące jakiejś innej litery. I znowu
musiałem tłumaczyć, że przecież nie mogę wiedzieć, jaką literą oznaczał ten
punkt mój egzaminator i że nie ma to żadnego znaczenia. A potem było coraz
gorzej.
A jak ja to formułowałem?
Niestety nie wiem, bo przecież uczyłem się tego z podręcznika i tak
to formułuję, jak tam jest napisane.
A z jakiego uczyliście się podręcznika?
Przypomniałem sobie radę Saszy, ale co miałem robić? Wymienić jakiś inny,
przecież Wasilijew znał je wszystkie i zauważyłby, że mówię nieprawdę.
Z Buchholza.
A, z Buchholza powiedział z dezaprobatą Wasilijew. To
jest bardzo zły podręcznik, nieścisły.
Zgadzam się z wami, Nikołaju Siemionowiczu, ale wy sami poradziliście
mi go.
Nie, nie radziłem.
Jak to? Przecież pytałem was o to po jednym z ostatnich wykładów.
Tak, ale to nie ja wam radziłem. To program wam radził. W programie
jest Buchholz, więc powiedziałem Buchholz. To program wam radził moimi
ustami, ale nie ja. Ja nigdy bym nie mógł polecić tak złej książki,
nieścisłej.
Dalej egzamin przebiegał w tym samym mniej więcej duchu z tym, że
zdenerwowany nie umiałem ukryć swojej irytacji, co nie uszło uwadze
Wasilijewa.
No cóż powiedział, gdy skończyłem. Coś niecoś umiecie,
trójkę mógłbym wam dać, ale was to chyba nie zadowoli. Jak słyszałem od
Tatiany Wasilijewny, na ćwiczeniach się wyróżniacie. Na wykładzie też zawsze
wiecie o co chodzi. Może się jeszcze poduczycie i spróbujecie szczęścia w
terminie?
Tak, trójka mnie nie zadawala odpowiedziałem, mając na
względzie zarówno niesprawiedliwość tej oceny jak i to, że pozbawiała mnie
ona prawa otrzymania dyplomu z wyróżnieniem a także wyższego stypendium w
przyszłym semestrze.
Nikołaj Siemionowicz żegnał mnie niezwykle serdecznie.
Zachoditie, zachoditie mówił podając mi rękę.
Zachoditie.
Ja w myślach żegnałem się z nim ze znacznie mniejszą rewerencją.
Gdy znalazłem się ponownie na ulicy, świat nie wydawał mi się już taki
piękny. Co tu robić? Jak w ciągu dwóch dni przygotować statykę według
wykładu Wasilijewa? Sposób był jeden, wziąć czyjś konspekt i w ciągu tego
krótkiego czasu nauczy się z niego wraz ze wszystkimi be i
me. Nie było to łatwe i to nie tylko ze względu na
niedoczas. Ja miałem w głowie jeszcze Buchholza i słusznie
sądziłem, że będę miał trudności z przestawieniem się. A do tego jeszcze
cudzy konspekt. To tak jak cudze buty, choć i tego samego numeru, a jednak
cisną. Obcy charakter pisma, nie znane mi skróty myślowe. I jeszcze jedna
rzecz. Ucząc się do egzaminu z przedmiotu matematycznego musimy oczywiście
dobrze zrozumieć treść materiału i logiczne powiązania jego elementów. Bez
tego uczenie staje się zwykłym kuciem, które w matematyce nie daje żadnych
wyników. Niemałą jednak rolę odgrywa także pamięć, zwłaszcza gdy musi się
przeprowadzać dowody, a tego żąda się w radzieckich szkołach wyższych. Ja
miałem znakomitą pamięć wzrokową, co bardzo mi ułatwiało zdawanie. Po prostu
widziałem w myśli podręcznik czy mój konspekt i potrafiłem w myśli
przewracać stronicę po stronicy aby wpaść na potrzebny mi dowód i
przeczytać go. Czy będzie się do tego nadawał cudzy konspekt?
Pogrążony w tych niewesołych myślach dotarłem do akademika i zaraz zwróciłem
się do naszej stypendystki stalinowskiej Ziny Aleksiejew z prośbą o
wypożyczenie mi konspektu. Była znana z pilności i solidności, a jej
konspekty były wręcz wzorcowe. Chętnie się zgodziła (egzamin zdała już
wcześniej). Sasza Zajcew triumfował:
A mówiłem, to wszystko przez Buchholza.
A także przez te ce i me.
A tak. Staruszek bardzo jest przyzwyczajony do swoich oznaczeń i
przestaje rozumieć, gdy mu się pisze inne.
Konspekt Ziny był niemal dokładnym stenogramem wykładu i bardzo mi się
przydał. Na egzamin jednak szedłem zdenerwowany. Nikołaj Siemionowicz
wpuścił na początek na salę kilka osób, wśród nich i mnie. Ciągnęliśmy z
tekturowego pudełka numerki, a ja tym razem wylosowałem chyba najtrudniejsze
pytania.
A może chcecie odpowiadać bez przygotowania? spytał Wasilijew,
a mnie wydało się, że w jego głosie brzmi lekka ironia.
O nie, tym razem nie odpowiedziałem.
Siadłem w ławce i postanowiłem bardzo dokładnie przemyśleć swe odpowiedzi, a
także zaznaczyć na rysunkach punkty takimi literami, jakimi oznaczał je
Nikołaj Siemionowicz. Nawet mi się to udało.
Profesor zajął miejsce przy stole, a obok niego siadł pracownik jego katedry
docent Witenzon. Poszedł odpowiadać jeden mój kolega, a potem drugi, a ja
wciąż myślałem, szlifując każdy szczegół mojej odpowiedzi. Wreszcie gdzieś
przy trzecim czy czwartym odpowiadającym byłem już na tyle przygotowany, że
przestałem myśleć, a że mi się stało gorąco, zacząłem się wachlować kartką z
notatkami.
Już przygotowaliście się? zapytał Wasilijew, egzaminujący od
dłuższego czasu któregoś z moich kolegów.
Tak.
To podejdźcie do docenta Witenzona.
Egzamin u Witenzona był dla mnie prawdziwą przyjemnością. Nie interesowało
go, jakimi literami co oznaczałem. Zadawał za to w trakcie mojej odpowiedzi
wiele pytań dotyczących istoty sprawy, niejednokrotnie bardzo
podchwytliwych. Odpowiadałem na nie bezbłędnie. Gdy skończyłem, zadał mi
jeszcze kilka pytań, w tym jedno bardzo trudne (pamiętam, że dotyczyło
pozornego paradoksu czy właściwie pozornej sprzeczności między
niezmienniczością z punktu widzenia rzeczywistości fizycznej pewnej
wielkości, a jej jakoby zależnością matematyczną od wybranego układu
współrzędnych). Po krótkim namyśle odpowiedziałem i na to pytanie.
No cóż, dziękuję zakończył egzamin Witenzon.
Jak tam? zapytał Wasilijew, odrywając się na chwilę od
egzaminowania kolejnego studenta.
Statyka pięć, kinematyka pięć odpowiedział docent Witenzon, a
ja nie posiadałem się z radości.
A więc pięć powiedział profesor (ocenę z obu tych części
mechaniki wystawiało się wspólną).
Do egzaminu z fizyki przygotowywaliśmy się razem z Jurą Ginzburgiem, obaj
też zdaliśmy go na piątki. Taką też oceną zakończył się mój egzamin z teorii
prawdopodobieństwa, który zdałem na długo przed terminem. Sesję
egzaminacyjną miałem więc już ukończoną i mogłem odpocząć. Tymczasem
zupełnie nieoczekiwanie wziąłem razem z Jurą udział w jeszcze jednym
egzaminie. Sprawa wyglądała zaś tak. Do wykładu z rachunku
prawdopodobieństwa nie było ćwiczeń, tymczasem Mirakian zapowiedział, że na
egzaminie oprócz teorii będzie także egzekwował umiejętność rozwiązywania
zadań. Zadania z rachunku prawdopodobieństwa sprawiają na ogół duże
trudności i na moich kolegów padł blady strach. Zwrócili się więc do Jury i
do mnie (on też zdał ten przedmiot przedterminowo) z prośbą, abyśmy podczas
egzaminu znajdowali się w sąsiedniej sali i zajęli się przygotowaniem
ściąg. Sposób ich przekazania przygotowali świetnie (ktoś kończył zdawać i
wychodził z tematami, ktoś inny wchodził i dostarczał rozwiązania).
Pracowaliśmy z Jurijem cały dzień i dużo skorzystaliśmy
sami nauczyliśmy się dobrze rozwiązywać zadania. Jednemu tylko nie daliśmy
rady. Pamiętam do dziś jego treść. Rozwiązałem je, gdy pracowałem na
Uniwersytecie Wrocławskim.
Podczas tej sesji miało miejsce bardzo smutne wydarzenie. Zachorował
psychicznie uzdolniony student II roku Nikołaj Krasnopolski (wspominałem już
o nim, był członkiem naszego kółka matematycznego). Zaczęło się tak: obudził
się w nocy i zaczął ciskać butami w matkę. Z początku myślała, że to jakieś
żarty jej ukochanego jedynaka, potem zrozumiała, że to coś poważnego. Kolę
wzięto na oddział zamknięty w klinice psychiatrycznej. Dokładnie rok potem
wszedłem do sali, gdzie przed rokiem po raz ostatni widziałem Nikołaja.
Siedział tam znowu i przygotowywał się do tego samego egzaminu, który miał
wtedy zdawać. Przywitaliśmy się jak gdyby nigdy nic. Kola pozdawał wszystkie
egzaminy, a potem chorowa powróciła, wrócił więc znowu na oddział zamknięty.
Po jakimś czasie do jednego z komisariatów milicji w Odessie zgłosił się
młody człowiek i poprosił o rozmowę z naczelnikiem.
Proszę mnie aresztować powiedział.
Za co?
Jestem wrogiem ludu, agentem obcego wywiadu.
Naczelnik poprosił go, by poczekał i zadzwonił do szpitala pytając, czy nie
uciekł stamtąd pacjent. Potwierdzili to, wymieniając jego nazwisko. Był to
Nikołaj Krasnopolski. Pozostał tam już na zawsze.
*
Ferie zimowe. Akademik opustoszał. W naszym pokoju pozostałem tylko ja i
Pawlik. Jego dziewczyna Maria wyjeżdżając zostawiła nam spory zapas mąki
kukurydzianej. Z forsą było u nas bardzo krucho, przeszliśmy więc na
mamałyżną kurację. Na śniadanie gotowaliśmy sobie mamałygę i to
w dużej ilości, tak aby znaczna część jej pozostawała na potem. Na obiad
smażyliśmy z tej mamałygi kotleciki z cebulką, a na kolację
po prostu kotleciki. Wymyślaliśmy też inne dania z
mamałygi, a pomysłów nam nie brakowało.
Skończyła się mąka, którą zostawiła nam Maria. Została nam moja, nie
mieliśmy jednak już oleju, nie mieliśmy też ani grosza przy duszy. A do tego
wszystkiego skończyła się jeszcze nafta w prymusie. Nie było co wziąć do
gęby i Pawlik poszedł do jakichś znajomych pożyczyć pieniądze. Gdy wrócił,
miał niewyraźną minę.
Nie udało się zapytałem.
Nie, pożyczyli mi pięć rubli, ale ... wstyd mi się przyznać,
zobaczyłem afisz. Wiesz dzisiaj gra Dawid Ojstrach, no i kupiłem bilet,
kosztuje właśnie pięć rubli.
Zwariowałeś? Głodny pójdziesz na koncert?
Wiesz, nieczęsto bywa Ojstrach w Odessie.
No cóż, teraz moja kolej pójść do znajomych.
Poszedłem do Wołodi czy Serbinów, nie pamiętam już, i pożyczyłem pięć rubli.
Kiszki grały mi marsza i w myślach widziałem już menażkę smacznej mamałygi
choć i nie omaszczonej, ale przecież pożywnej. Trzeba było tylko pójść po
butelkę i z nią po naftę. Ale tu wpadł mi w oczy afisz, zapowiadający
Ojstracha. Pomyślałem sobie, że program był znakomity. W mojej duszy
rozegrała się ciężka walka. Gdy wróciłem do akademika, Pawlik spojrzał na
mnie w niemym oczekiwaniu.
Pożyczyłem pięć rubli.
No to jemy obiad, hurra!
Nie, idziemy razem na Ojstracha.
Warszawski matematyk profesor Wiesław Żelazko powiedział kiedyś, że
matematycy dzielą się na tych, którzy słuchają muzyki, którzy grają w szachy
i którzy chodzą po górach. Podział ten nie jest rozłączny, są matematycy,
którzy mają dwa z trzech wymienionych hobby, niektórzy nawet wszystkie trzy,
z tym, że niekoniecznie w tym samym okresie swojego życia. Do takich należę i
ja. W dzieciństwie pod wpływem mojej kuzynki i nauczycielki Marii Szejnman,
która przygotowywała mnie do egzaminu wstępnego do gimnazjum, polubiłem
muzykę poważną. Chodziłem z moją mentorką do filharmonii na koncerty
symfoniczne, pasjami słuchałem dobrej muzyki z płyt, których wiele było u
mojej chrzestnej matki (wtedy nie było jeszcze płyt wolnoobrotowych i taka
np. IX Symfonia Beethovena to był wielki album płyt). Potem nauczyłem się
grać w szachy, z czasem zostałem mistrzem mego gimnazjum, miałem i inne
sukcesy; muzyka w tym czasie poszła w kąt. Gdy jako student pojechałem na
obóz do Zakopanego, zakochałem się w górach. Nie porzuciłem jednak gry w
szachy. W tym czasie zaznaczył się także u mnie nawrót zainteresowania
muzyką. W Odessie pasjonowały mnie nie licząc oczywiście matematyki
muzyka i szachy. O szachach będę miał jeszcze okazję napisać, co zaś
się tyczy muzyki, to chodziłem od czasu do czasu na koncerty, bywałem w
operze, słuchałem jej przez radio. Interesowałem się także literaturą
związaną z muzyką. Kiedyś wpadła mi w ręce broszura napisana w latach
dwudziestych czy na początku lat trzydziestych przez niejakiego
Czemodannikowa. Zdumiewało krańcowo inne niż w końcu lat czterdziestych
podejście do pewnych zagadnień. Tak na przykład Czemodannikow ganił
Czajkowskiego, nazywając jego muzykę szlachecką i przeciwstawiając jej
rewolucyjną muzykę Beethovena. Czemodannikow pisał także o złym wpływie
dyrygenta na orkiestrę. Dyrygent narzuca jej jakoby swą wolę i krępuje jej
inicjatywę. Chcąc tego uniknąć, grupa muzykantów sowieckich jak
dowiedziałem się z tej broszury utworzyła w swoim czasie orkiestrę
grającą bez dyrygenta Piersimfans (skrót od
Pierwyj simfoniczeskij
ansambl). W ogóle książka napisana była w duchu burzy i
naporu, tak charakterystycznym dla pierwszych lat po rewolucji (dziś
tego rodzaju poglądy nazywa się lewackimi). Mój pobyt w ZSRR przypadł
natomiast na okres już opierzonej rewolucji, gdy wyrażane
publicznie poglądy, utwory literackie, malarstwo, film, wiele utworów
muzycznych nosiły na sobie piętno sowieckiego partyjnego establishmentu
epoki stalinowskiej.
Wybiegając naprzód chcę powiedzieć, że w okresie spędzonym w Pierwomajsku
(lata 1950-1956) pasjonowałem się nadal szachami i częściowo muzyką
(zbierałem płyty, wtedy już wolnoobrotowe; filharmonii ani opery w tym
mieście nie było). Po powrocie do Polski przestałem grać w szachy, uważając
słusznie, że pochłaniają zbyt wiele czasu, a mnie należało skupić się
wyłącznie na matematyce, zacząłem przecież pracować na uniwersytecie, a tyle
czasu odebrała mi wojna i okres pracy w szkole po studiach. Z czasem osłabło
także moje zainteresowanie muzyką, chociaż pozostałem na nią wrażliwy. Moim
wielkim hobby stały się wyłącznie góry, zwłaszcza Tatry. Pozostanę im
wierny, jak długo jeszcze da się po nich chodzić.
Skończyły się ferie i akademik znów zatętnił życiem. Przyjechali Sasza i
Pawlik, do innego pokoju przeniósł się Wania, wróciła Maria i urządziła nam
prawdziwą ucztę (bimber, wiejski chleb, wspaniała śmietana, której nie
potrafiliśmy wylać z butelki, tak była gęsta; trzeba było odbić szyjkę i
potem baczyć, aby nie połknąć okruszyny szkła).
Rozpoczęły się zajęcia. Począwszy od tego semestru rok nasz podzielił się na
grupy w zależności od wyboru jednej z czterech specjalności
matematyki, fizyki, astronomii bądź mechaniki teoretycznej. Ja wybrałem
matematykę, chociaż studia w Warszawie zaczynałem jako fizyk. Złożyło się na
to kilka przyczyn. Po pierwsze pewna zmiana moich zainteresowań.
Rozpoczynając studia na kierunku fizyki myślałem o specjalizacji
teoretycznej. Teraz zauważyłem, że to, co mnie najbardziej w fizyce
teoretycznej interesowało, to były zagadnienia czysto matematyczne. Po
drugie, wpłynął na moją decyzję wysoki poziom matematyki w Odessie (słynna
szkoła analizy funkcjonalnej Krejna), fizyka teoretyczna była raczej słabo
reprezentowana. Po trzecie, w tym okresie fizyka stała się podstawą
najnowocześniejszej techniki wojennej, dobór pracowników naukowych odbywał
się m.in. pod kątem ich danych biograficznych; ja z moim pochodzeniem z
Polski nie miałem żadnych szans. No i wreszcie kwestia mego zatrudnienia w
razie gdy nie zostanę skierowany do aspirantury czy nie dostanę przydziału
pracy do szkoły wyższej. Czeka mnie wówczas najprawdopodobniej praca w
szkole, a tu, wydawało mi się, o wiele lepiej być nauczycielem matematyki
niż fizyki (nie miałem żadnych zdolności eksperymentatorskich, nie mówiąc
już o tym, że nauczanie fizyki należało wiązać z techniką i tzw. życiem).
W II semestrze większość wykładów mieliśmy wspólnie funkcje
analityczne, mechanikę teoretyczną, równania całkowe, matematyczne metody
doświadczalnictwa, psychologię, ekonomię polityczną oraz języki obce (ten
ostatni miałem już zdany na zaocznym). My matematycy mieliśmy oddzielnie
tylko jeden wykład teorię grup.
Kilka słów chcę poświęcić nowym przedmiotom, zacznę od matematycznych.
Równania całkowe stanowią bardzo piękną gałąź analizy matematycznej, mającą
liczne zastosowania w mechanice teoretycznej i fizyce. Wykładał tę
dyscyplinę docent Moisiej Aronowicz Rutman, uczeń Marka Krejna, człowiek o
wybitnych zdolnościach, a do tego świetny wykładowca i bardzo surowy
egzaminator (oblał był właśnie podczas tej sesji większość moich kolegów na
egzaminie z równań różniczkowych). Moisiej Aronowicz wykładał z niezwykłą
jakąś swadą i elegancją i do tego w niebywale szybkim tempie. Nigdy nie
korzystał z żadnych notatek, a wszystko mu wychodziło bezbłędnie i jakoś
samo przez się. Najtrudniejsze twierdzenia, wyprowadzenie najzawilszych
wzorów (szczególnie gdy wykładał nam potem równania fizyki matematycznej)
wszystko to wydawało się dla niego niczym. Wykład jego był przy tym
głęboko przemyślany i nowoczesny. Był niewiele starszy ode mnie, o dwa lata.
Uniwersytet ukończył w siedemnastym roku życia i wkrótce potem został
kandydatem nauk i docentem. Potem jednak jego rozwój naukowy uległ pewnemu
zahamowaniu, może dlatego, że za dużo czasu poświęcał tańcom, plaży,
pływaniu. O ile się orientuję, miał duże powodzenie u kobiet, chociaż był
brzydki miał bardzo długą, prawdziwie końską twarz i rude włosy.
Wyraz jego twarzy jednak i spojrzenie oczu zdradzały rozum i inteligencję.
Był przy tym bardzo wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany. Z czasem
uzyskał stopień doktora nauk matematyczno-fizycznych (odpowiednik naszego
doktora habilitowanego) i został profesorem (było to już po moim powrocie do
Polski).
Czymś zupełnie dla mnie i moich kolegów nowym, różnym od poznanych
dotychczas dyscyplin matematycznych, była teoria grup. Jest to jedna z
najważniejszych gałęzi algebry, powstała w XIX wieku, jeszcze obecnie
burzliwie rozwijająca się. Ta aksjomatyczna teoria, wznosząca się na wyżyny
abstrakcji, sprawia studiującym ją, przynajmniej na początku, duże
trudności. Trzeba wyrzec się tak pożytecznej przy uczeniu się matematyki
intuicji i podążać jedynie krętymi ścieżkami niełatwych definicji i
twierdzeń oraz trudnych często dowodów. Może łatwiej było by nam się tego
przedmiotu uczyć, gdyby były do niego ćwiczenia, ale program ich nie
przewidywał. Nie zdawałem sobie wtedy jeszcze sprawy, jak liczne i ważne
zastosowania w samej algebrze, jak również w geometrii, topologii i
nowoczesnej analizie matematycznej ma teoria grup. Co więcej, stała się ona
niezbędnym narzędziem fizyki teoretycznej odgrywa zasadniczą rolę w
mechanice kwantowej i teorii cząstek elementarnych.
Wykładał ten przedmiot prodziekan naszego wydziału docent Mark Nikitowicz
Szwec. Był uczniem charkowskiego algebraika profesora Antona Kazimirowicza
Suszkiewicza. Wykładał dobrze i bardzo starannie. Pisał na tablicy
sformułowania wszystkich definicji i twierdzeń, zapisywał także skrótowo
cały tok dowodu. Nauczyłem się tego od niego i stosowałem tę metodę podczas
moich wykładów na Uniwersytecie Wrocławskim. W jednym wszelako nie mogłem
dorównać Markowi Nikiticzowi on miał piękny charakter pisma, ja zaś
wręcz przeciwnie. Od razu dodam, że docent Szwec był bardzo wnikliwym i
trudnym egzaminatorem.
Matematyczne metody doświadczalnictwa wykładał docent Szulberg, astronom.
Wykład ten, bardzo pożyteczny dla matematyków i astronomów był według
mego i moich kolegów matematyków zdania zupełnie dla nas zbyteczny.
Nie bardzo też się do niego przykładaliśmy. Kończył się tylko kolokwium.
Roczny kurs ekonomii politycznej prowadził docent Aleksandr Aleksandrowicz
Jerachimowicz. W II semestrze trzeciego roku studiowaliśmy ekonomię
polityczną kapitalizmu, w I semestrze czwartego ekonomię polityczną
socjalizmu. O ile pierwsza część, oparta głównie na Kapitale
Marksa, miała jeszcze jakiś charakter naukowy, to ta druga była zlepkiem
luźno powiązanych ze sobą tematów o wyraźnie propagandowym charakterze. Nie
było to winą Jerachimowicza, człowieka sumiennego i znającego się na rzeczy.
Odzwierciedlało to bezsporny fakt nieistnienia ekonomii politycznej
socjalizmu jako nauki. Do tej części nie mieliśmy nawet podręcznika, a
podstawową lekturą, na której były oparte wykłady, była książka wpływowego
członka Biura Politycznego KC WKP(b), przewodniczącego Gospłanu,
Wozniesienskiego Wojenna ekonomika ZSRR. Wydawało by się
niedorzecznością jak można uczyć ekonomii politycznej socjalizmu na
przykładzie ekonomiki wojennej ZSRR? Nie ma w tym jednak niczego
szczególnego, jeśli wziąć pod uwagę, że jedynym okresem, w którym
scentralizowana, zbiurokratyzowana, rozdzielczo-nakazowa, oparta na
reglamentacji gospodarka socjalistyczna może jako tako funkcjonować, jest
okres wojny. Tu jednak wydarzyło się nieszczęście. Po pogromie kadry
partyjnej w wyniku tzw. sprawy leningradzkiej (koniec 1948 roku) znikł ze
sceny m.in. Wozniesienski (został rozstrzelany, o czym wtedy nie
wiedzieliśmy). Jego tak chwalona dotąd książka została uznana za błędną
i szkodliwą, wycofano ją też natychmiast z obiegu. Przed wykładowcami
ekonomii politycznej powstał trudny problem, z czego wykładać? Załatwiły to
jakieś ukazanija odpowiedniego wydziału KC.
Zdziwiło mnie, że docent Jerachimowicz, człowiek niegłupi i niezły
specjalista, wykłada z bumażki, przy tym nie z jakiegoś
krótkiego konspektu wykładu, lecz po prostu z zeszytu, z gotowego tekstu,
który niemal że czyta, rzadko się od niego odrywając. Kiedyś, już na
czwartym roku, gdy poznaliśmy się bliżej, nabrałem odwagi i spytałem go o to.
Widzicie odpowiedział jest to spowodowane specjalną
instrukcją KC partii o wykładaniu przedmiotów ideologicznych. Nam nie wolno
wykładać ot tak z głowy czy z jakiegoś konspektu. My musimy mieć cały wykład
napisany i zatwierdzony przez kierownika katedry. Od tego tekstu nie wolno
odstępować.
Wykładowi ekonomii towarzyszyło związane z nim seminarium. Prowadził je
asystent katedry Samojlenko. Był o dwa lata młodszy ode mnie, niedawno temu
został zdemobilizowany. Podczas wojny służył we flocie. Niewiele umiał, a z
tego co umiał mało co rozumiał. Kiedyś mój kolega, fizyk Misza Sokołow,
chłopiec zdolny i inteligentny, zadał mu jakieś pytanie. Zamiast odpowiedzi
Samojlenko otworzył I tom Kapitału i przez dwadzieścia chyba
minut czytał coś stamtąd. Potem zamknął ową biblię marksistów i zapytał:
A teraz jasne?
Tak, teraz jasne odpowiedział Misza, ironicznie się
uśmiechając.
W ogóle moi koledzy słabo się orientowali w całej tej politekonomicznej
nauce, nikt z nich ku memu zdziwieniu nie zetknął się dotąd z
Kapitałem, nie wiedział czym mierzy się wartość towaru i co to
jest wartość dodatkowa. Co innego ja, czytałem te rzeczy przed wojną i to
nie z musu lecz z przekonania (inna sprawa, że Kapitał, poza
pierwszy tom którego nie wyszedłem, wydawał mi się zawsze czymś strasznie
nudnym). Samojlenko od razu niemal zauważył, że znacznie więcej umiem i
rozumiem od niego i poczuł dla mnie wielki respekt. Bywało tak, że nie umiał
odpowiedzieć na pytanie. Mówił wówczas:
Nie rozumiecie tego? Dziwne. Wasi koledzy na pewno to zrozumieli.
Towarzyszu Gleichgewicht, objaśnijcie koledze o co tu chodzi.
Każde zajęcia seminaryjne powinno się było kończyć jego podsumowaniem. Jest
to obowiązkiem prowadzącego zajęcia, ale Samojlenko zwykle zlecał to mnie.
Warto tu zdradzić tajemnicę, jak przygotowywaliśmy się do seminarium.
Samojlenko z góry ogłaszał pytania do danego tematu, a my dzieliliśmy
odpowiedzi na nie między sobą, wiedząc, że on nie będzie nas wywoływał, lecz
że sami będziemy się zgłaszali. W ten sposób każdy umiał co najwyżej jakiś
fragment tematu, nie mając na ogół pojęcia o pozostałych. Samojlenko zdawał
sobie zapewne z tego sprawę i cała ta zabawa funkcjonowała na zasadzie
cichej między nim i nami umowy. Raz jednak złamał on reguły gry, a było to tak.
Pod koniec roku akademickiego hospitował nasze zajęcia seminaryjne kierownik
katedry politekonomii docent Moisiejew. Przerabialiśmy wtedy książkę Lenina
Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu. Ktoś z kolegów
zgłosił się do odpowiedzi na pierwsze z pytań z tego tematu. Odpowiadał
bardzo skrótowo i powierzchownie, to samo drugi. Samojlenko chciał zatrzeć
złe wrażenie jakie wywarły na Moisiejewie te odpowiedzi i nie czekając na
czyjekolwiek zgłoszenie się wywołał jako następnego mnie. Ja jak raz
referowałem na poprzednich zajęciach i do tych się zupełnie nie
przygotowałem. A temat miałem nie byle jaki cechy charakterystyczne
imperializmu według książki Lenina. Tu już wody nie można było lać, trzeba
było wyliczyć wszystkie te cechy i je omówić. Na szczęście znałem to dobrze
(Lenina też w swoim czasie czytywałem, a i nieźle pamiętałem ostatnie
wykłady Jerachimowicza). Mówiłem bardzo długo i jak mi się wydaje
dobrze. Chciało mi się trochę błysnąć przed Moisiejewem, a i pomóc
Samojlence w przykrym nieco dla niego położeniu. Samojlenko nie bardzo
wiedząc zapewne jak po moim referacie i innych podsumować zajęcia, a chcąc
przecież pokazać, że bierze w przebiegu seminarium udział i do tego
krytyczny, spojrzał w pewnym momencie na zegarek i powiedział:
Wskazówki się kręcą, a wy gadacie, czas płynie, a wy gadacie...
Przepraszam bardzo, a czy ja nie mówię na temat? A że czas płynie,
przecież jest tu o czym mówić.
Po zajęciach podszedł do mnie Moisiejew i zapytał:
Czy zawsze u was tak wyglądają zajęcia?
Tak dobrze czy tak źle?
Źle oczywiście.
Czy winę za to przypisujecie mojej odpowiedzi?
Ależ nie. To wasi koledzy niewiele umieli. Wyście referowali dobrze,
tyle, że towarzysz Samojlenko powinien był wam przerwać i poprosić o
kontynuację kogoś innego. Z zajęć seminaryjnej zrobił się odczyt.
Mogłem oczywiście powiedzieć Moisiejewowi, że zwykle zajęcia odbywają się u
nas lepiej, ale nie chciałem kryć Samojlenki. Ostatecznie zachował się dość
podle, naruszając naszą cichą umowę, mógł przecież skompromitować mnie w
oczach swego przełożonego (siebie poniekąd też). Ale najbardziej rozzłościło
mnie to jego wskazówki się kręcą..., powiedziane z pewną dozą
złośliwości. Odpowiedziałem, że nasze seminaria nie wyglądają na ogół lepiej
niż to.
Samojlenko zdawał sobie sprawę ze swojej ignorancji. Kiedyś rozgadał się ze
mną.
Wiecie, wstyd mi przed wami, że mi tak marnie idzie na seminariach.
Nie tak dawno temu wróciłem z wojska, wszystko zapomniałem. Obciążyli mnie
taką ilością zajęć, że nie mam czasu się do nich należycie przygotować.
Żal mi się go zrobiło i pożałowałem nieco, że go nie broniłem przed
Moisiejewem. Wyrzutów sumienia jednak nie czułem, ostatecznie miałem jak
najlepsze chęci, wysilałem się w swojej odpowiedzi jak mogłem, ciągnąłem ją
miedzy innymi dlatego, że bałem się, że ktoś następny będzie gadał Bóg wie
co, a tu to spojrzenie na zegarek i sarkastyczne wskazówki się kręcą a
wy gadacie...
Na roku czwartym seminarium z ekonomii prowadził sam Jerachimowicz. Robił to
bez porównania lepiej od Samojlenki. Cudów oczywiście nie było, bo ich i być
w warunkach istniejących w Związku Radzieckim być nie mogło, w każdym razie
były to solidne zajęcia, prowadzone na zadawalającym poziomie.
Ekonomię polityczną zdawaliśmy dwukrotnie po roku III i po pierwszym
semestrze czwartego. Jerachimowicz był z nas bardzo zadowolony i powiedział,
że najbardziej lubi wykładać matematykom, którzy najlepiej rozumieją i zdają
ten przedmiot. Jakoś jesienią następnego roku akademickiego spotkał mnie w
gmachu głównym. Ukłoniłem mu się i chciałem pójść dalej, ale Aleksandr
Aleksandrowicz mnie zatrzymał.
Macie chwilę czasu?
Oczywiście.
Jest taka sprawa. Właśnie parę dni temu pisałem sprawozdanie z
zeszłego roku akademickiego. Tam między innymi jest takie pytanie:
wyróżniający się studenci, ich krótka charakterystyka. Otóż podałem wasze
nazwisko, bo pamiętam was z egzaminu i mówił mi o was Samojlenko. Nie miałem
jednak waszych danych personalnych i napisałem to z głowy, chciałbym więc
sprawdzić, czy dobrze. Zdaliście całą sesję na celująco?
Niestety, po raz pierwszy otrzymałem oceny dobre, aż dwie.
To przypadek, można uważać, że zdaliście wszystko na pięć. Jesteście
członkiem partii?
Kandydatem.
To wszystko jedno, przecież będziecie. Byliście oficerem Armii
Czerwonej?
Sierżantem.
To niewielka różnica, oficer czy podoficer. Byliście nagrodzeni
bojowymi orderami?
Tylko medalami.
Jaka to różnica order czy medal. Jednym słowem dobrze podałem
wasze dane.
A ja dobrze się uśmiałem, oczywiście w duszy. Teraz już wiedziałem jak ze
zwykłych ludzi robi się niedoścignione wzorce, papierowych bohaterów do
naśladowania.
ą
Psychologia, która nie należała co prawda do przedmiotów ideologicznych,
była jednak całkowicie zdominowana przez przodującą teorię
marksizmu-leninizmu. Płaski materializm, wyłączne w rozwoju psychologii jako
nauki zasługi rosyjskich i sowieckich uczonych, niekończący się Pawłow ze
swymi odruchami warunkowymi i psem śliniącym się na widok zapalonej żarówki,
wyższość psychiczna i moralna człowieka sowieckiego nad wszelkimi innymi
przedstawicielami rodzaju homo sapiens, rola Marska, Engelsa, Lenina i
Stalina w dziedzinie psychologii oto treść nauki, którą nam
serwowano. Trudno winić za to wszystko wykładającą nam ten przedmiot docent
Lidię Rieleńką. Wykładała to, co przewidywał program i taj jak wykładać
musiała, chociaż mogła w tym wykazać nieco mniej gorliwości, cóż jednak
począć, jeśli tak bardzo się bała, zresztą nie ona jedna; za to też jej
winić nie można. W rozmowach w cztery oczy była nieco śmielsza i
inteligentniejsza niż by to wynikało z jej wykładów.
*
W styczniu 1948 roku zniesiono kartki na chleb i, jeśli dobrze pamiętam,
także na inne produkty. Nareszcie mogliśmy się najeść samym chlebem, o czym
tak marzyliśmy. Jedliśmy go całymi bochenkami, bez niczego, smażyliśmy go na
oleju, spożywaliśmy go ile się tylko dało do obiadu w stołówce. Niestety, za
małe były nasze stypendia, żeby to mogło długo trwać. Wkrótce zabrakło mi
pieniędzy, zabrakło i większości moich kolegów. A po jakimś czasie zbrakło i
chleba. Bajką okazało się autorytatywne stwierdzenie partii, że problem
chleba został w Związku Radzieckim raz na zawsze rozwiązany.
Zapanowały mrozy, tak nietypowe dla Odessy. Dawały się szczególnie we znaki
ze względu na bliskość morza. W tym czasie zachorowała na tyfus plamisty
studentka fizyki czwartego roku, córka administratorki naszego akademika
Lewińskiej. Choroba miała wyjątkowo ciężki przebieg. Którejś nocy, będąc w
malignie, dziewczyna wyskoczyła z okna i doznała złamania kręgosłupa. Zmarła
w mękach po kilku dniach. Wyprowadzenie zwłok nastąpiło z uniwersytetu.
Przed gmachem odbyła się grażdanskaja panichida
(panichida to po rosyjsku nabożeństwo żałobne, oczywiście
cerkiewne; grażdanskaja panichida zaś to nabożeństwo cywilne,
sprzeczny w sobie nonsens wprowadzony oczywiście w okresie sowieckim). Był
wyjątkowy ziąb. Stałem u wyjścia z uniwersytetu bez nakrycia głowy, a mróz
szczypał mnie w uszy. Wygłaszano przemówienia. Lewińska, jak to przyjęte
jest w Rosji, leżała w otwartej trumnie. Wyglądała upiornie, była nieludzko
wychudzona, twarz woskowożółta miała do tego jakiś fioletowaty odcień,
zapewne z mrozu. Byłem szczęśliwy, gdy ta smutna ceremonia wreszcie się
skończyła.
Wkrótce potem w naszym akademiku ogłoszono stan alarmowy, ktoś ze studentów
zachorował na tyfus plamisty. Odprawiono nas grupami do łaźni, a wraz z nami
całą naszą bieliznę i ubrania oraz bieliznę pościelową i pościel. Wszystkie
te rzeczy musiały przejść dezynsekcję. Ogłoszono kwarantannę. Przez jakiś
miesiąc nikt nie miał prawa nas odwiedzać. Siunia, o którym już wspominałem,
napisał piękny tekst do znanego tanga i tak powstał przebój List z
kwarantanny, który odśpiewał on na jakiejś akademii.
Pewnego dnia w czasie obiadowego szczytu do naszej stołówki weszła
kapitan doktor ze studium wojskowego Grabowska. Stanęła w drzwiach
między jedną a drugą salką.
Towarzysze rozpoczęła. Proszę o ciszę i chwilę uwagi.
Przyszłam tu do was aby wygłosić krótki odczyt o tyfusie. Tyfus bywa
brzuszny i plamisty. Te dwa tyfusy nie mają ze sobą nic wspólnego. Ja będę
mówiła tu wyłącznie o tyfusie plamistym. Nosicielem tyfusu plamistego jest
wesz. Wszy dzielą się...
Przestańcie nam gadać o wszach podczas obiadu. Przecież aż
obrzydzenie bierze.
Nie przestanę, towarzysze, to jest mój obowiązek. Nic się wam nie
stanie jak usłyszycie kilka słów o wszach i krokach zapobiegawczych
przeciwko nim i tyfusowi.
Nie było rady i musieliśmy wysłuchać prelekcji doktor Grabowskiej. Zresztą
mało kto zwracał uwagę na to co mówiła.
...bywa przy tym bardzo wysoka temperatura ciągnęła i
trzeba bacznie obserwować chorych, bo w tym stanie mają oni tendencję do
wyskakiwania z drugiego piętra.
I tak dalej, i tak dalej.
Skończyłam. Czy są jakieś pytania?
Milczenie było odpowiedzią, dojadaliśmy nasz skromy obiad nie bardzo
przejęci różnicami między wszą odzieżową a głowową czy też łonową.
Ja mam pytanie odezwał się ktoś z kąta sali. Dlaczego
chorzy na tyfus plamisty wyskakują właśnie z drugiego piętra, a nie na
przykład z trzeciego czy jakiegoś innego?
Nie pamiętam już jak pani doktor objaśniła ten fenomen, myślę, że to drugie
piętro pojawiło się u niej w związku z wypadkiem Lewińskiej.
Wnikliwe pytanie o wysokość piętra, z którego mają zwyczaj skakać chorzy na
tyfus plamisty, zadał student pierwszego roku prawa Borys Lipatow. Z czasem
zaprzyjaźniłem się z nim; pojawi się też kilkakrotnie na stronicach tych
wspomnień, warto więc zawrzeć znajomość z tą niezwykle barwną postacią.
Borka Lipatow był zdemobilizowanym oficerem Armii Czerwonej. Pochodził z
północy Rosji, z Wołogdy. Niski blondyn o szerokich barach i
nieprawdopodobnym wręcz obwodzie klatki piersiowej. Wielki cwaniak z
nieodłącznym chytrym uśmieszkiem na twarzy. Biedny jak mysz kościelna, w
połatanej gimnastiorce na grzbiecie i dziurawym szynelu,
przypominał pod tym względem mnie. Przyjaźnił się ze swym kolegą z roku
Wit'ką Szturniewem. Mieszkali w tym samym pokoju w naszym akademiku, taką
samą też klepali biedę. Szturniew był ranny na froncie i z lekka powłóczył
nogą. Pochodził z Odessy, wychował się w domu dziecka, ale prawdziwą szkołę
życia otrzymał na Priwozie, gdzie handlował czym się dało. Znali go tam
wszyscy i lubili. Był typowym odeskim cwaniakiem. Był Rosjaninem, ale mówił
dobrze także po ukraińsku i po żydowsku. Był niezwykle zaradny. Dzięki swym
znajomościom wśród bohaterów drugiego obiegu odeskiego handlu skupował
gdzieś podejrzanej jakości i daleko nie pierwszej świeżości kiełbasę,
przecierał ją olejem pozbawiając charakterystycznej zieleni i jechał z nią w
teren, tzn. po okolicznych wioskach. Ze zrozumiałych względów
dwa razy do tej samej wsi nie przyjeżdżał. Borka i Wit'ka pisywali dowcipne
artykuliki do gazetki ściennej naszego domu studenta, piewszy pod
pseudonimem Alosza Terc, drugi Szkandybober.
Z Lipatowem pierwszy raz zetknąłem się na uniwersyteckim zebraniu partyjnym.
Organizacja liczyła ponad czterysta osób, zebrania były na ogół długie i
nudne. Czasem urozmaicała je jakaś rozróba personalna, a czasem po prostu
się na nich sypiało. To zebranie, na którym po raz pierwszy ujrzałem
Borysa, było poświęcone moralnemu obliczu człowieka sowieckiego czy czemuś w
tym rodzaju. Występujący ględzili o wyższości obywatela Kraju Rad nad
wszelkimi innymi obywatelami naszej planety, przytaczali znane z literatury
i prasy przykłady męstwa, bohaterstwa, patriotyzmu itp. ludzi radzieckich.
Na sali panowała wyjątkowa nuda i senność. Na mówinicy pojawił się kolejny
towarzysz. Ku memu zdziwieniu był w szynelu, chociaż na sali było ciepło.
Nie domyślałem się wówczas, że jego mocno sfatygowany płaszcz wojenny służył
jako parawan dla jeszcze bardziej sfatygowanej bluzy. Był to właśnie Borka
Lipatow. Jego wystąpienie było tak dalece nieszablonowe, że wyrwało z
drzemki całe audytorium.
Towarzysze! Słyszeliśmy tu wiele słów o moralnym obliczu człowieka
sowieckiego, o jego poziomie etycznym, o jego humanizmie. Tak, to wszystko
prawda, ale nie można znów tak za bardzo tego uogólniać. Czyżby wszyscy nasi
obywatele reprezentowali tak wysoki poziom? Czy nie ma wśród nas drani,
złodziei, spekulantów i innej szumowiny? Po co daleko szukać, sam wam mogę
dać parę przykładów z życia. W czasie wojny byłem oficerem. Losy rzuciły
mnie do Rumunii. Na własne oczy widziałem jak nasi oficerowi kradli tam, a
nawet grabili sklepy. Towarzysze frontowcy, których tylu jest tu na sali,
czy nie było tak?
Po wystąpieniu Lipatowa atmosfera zebrania od razu się ożywiła. Zapomniano o
właściwym temacie zebrania i skupiono się na krytyce Borysa. Mówiono, że
jego wystąpienie było oburzające, że rzucił cień na bohaterską Armię
Radziecką, że ją oszkalował, że zniesławił wielką niezwyciężoną
armię-wyzwolicielkę itd., itd. Na szczęście nie wyciągnięto w stosunku do
Bori żadnych konsekwencji natury organizacyjnej. On sam zaś siedział sobie
spokojnie i ze swoim chytrym uśmieszkiem przysłuchiwał się rozpętanej burzy.
Wasia Gołowań, który był nie tylko bardzo dobrym szachistą, ale także
aktywnym organizatorem życia szachowego na uniwersytecie, zorganizował
turniej dla osób nie mających kategorii. Zgłosiło się sporo chętnych, nie
mających formalnych kwalifikacji, ale na ogół dobrze grających. Wspomniałem
stare czasy i też zapisałem się. Poszło mi całkiem dobrze, zająłem pierwsze
miejsce i otrzymałem piątą kategorię. Jest to najniższa kategoria, ale aby
otrzymać wyższą, należy przez nią przejść.
Na tablicy ogłoszeń pojawił się plakat anonsujący spotkanie ze znanym i
bardzo popularnym kompozytorem radzieckich przeboi Dunajewskim. Poszedłem na
nie. Aula ledwie zmieściła nas, tylu przyszło. Czekaliśmy z
niecierpliwością, wreszcie na scenę wszedł niemal wbiegając malutki
człowieczek Isaak Dunajewski. Powitały go długo nie milknące brawa.
Znałem Dunajewskiego jako kompozytora muzyki do filmu Świat się
śmieje (w Związku Radzieckim nazywał się Wiesiołyje
riebiata), do filmu Cyrk oraz twórcę wielu innych znanych
i lubianych melodii, nic więc dziwnego, że byłem bardzo ciekaw tego
spotkania. Rozczarowałem się. Z początku mówił nasz gość, chwaląc sam siebie
w sposób wręcz nieprzyzwoity. Powiedział między innymi, że lata trzydzieste
naszego stulecia wejdą do historii muzyki jako epoka Dunajewskiego.
Powiedział także, że nie umie pisać na zamówienie, czym różni się jak
się wyraził od staruszka Czajkowskiego. Następnie
powiedział, że ma mnóstwo naśladowców:
Za mną poszły setki muzycznych nóg. Tak, właśnie nie, nie głów, bo
trudno ich nazwać głowami.
Opowiedział też krążący o nim w czasie wojny dowcip.
Jak wiadomo, podczas wojny ja nic prawie nie napisałem. Jak wiecie,
moje imię i otczestwo brzmią Isaak Osipowicz. Mówiono wówczas: Issiak
Osipowicz (gra słów issiak znaczy
znikł). Dlaczego jednak nie pisałem wtedy? Widzicie, przed wojną
komponowałem rzeczy optymistyczne, bojowe, na przykład marsze. Nie wyczułem
nastroju wojny. Chciałem ją przekrzyczeć marszami, a to wtedy jak raz nie
bardzo chwytało. Ludzie dużo przeżywali, chcieli czegoś ciepłego,
lirycznego. Tę koniunkturę wykorzystał świetnie Sołowiow-Siedoj, który
daleko zostawił mnie wówczas w tyle. Zresztą niewątpliwie utalentowany
kompozytor, tyle, że jego muzyka ma w sobie coś z szynku, ciągle się tam
śpiewa o piciu.
Dunajewski chwalił nie tylko siebie, ale i autora większości tekstów do jego
piosenek Lebiediewa-Kumacza, nazywając go ku memu zdziwieniu
najwybitniejszym poetą radzieckim.
Potem zadawano mu pytania.
Czy nie uważacie, że wasza muzyka ma w sobie coś wspólnego z muzyką
Gershwina?
Nie, nie uważam. Nie mam nic wspólnego z Gershwinem, chyba jedynie
to, że on jest Żydem amerykańskim, a ja radzieckim.
Co myślicie o muzyce Cfasmana?
Utalentowany, wybitnie utalentowany człowiek; niestety, niewolnik
mody płynącej do nas z Zachodu.
A więc jak w przypadku Sołowiowa beczka miodu i łyżka dziegciu. Tu
jednak, wobec panującej wówczas walki z czołobitnością wobec Zachodu,
brzmiało to niemal jak donos.
Jakie macie plany na przyszłość?
Moim marzeniem jest napisanie opery, sądzę, że już dojrzałem do tego.
Koniec spotkania zatarł do pewnego stopnia niemiłe wrażenie, jakie wywarł na
mnie jego przebieg. Dunajewski siadł do fortepianu. Z początku zagrał temat
piosenki Aniuty z Wiesiołych riebiat, potem gwałtownie zmienił
rytm i polały się dźwięki jego Marszu entuzjastów.
Podchwyciliśmy melodię. Cała sala wstała, marsz grzmiał aż szyby dzwoniły.
Gdy skończyliśmy, Dunajewski zerwał się od fortepianu. Bez słowa wybiegł z
sali, miał łzy w oczach.
Jego marzenie nie spełniło się, opery nie napisał. Zmarł w tragicznych
okolicznościach w 1955 roku. Popełnił samobójstwo gdy dowiedział się, że
jego syn jest hersztem przestępczej bandy.
Wezwał mnie do siebie sekretarz organizacji partyjnej uniwersytetu Frołow.
Mamy dla was poruczenie partyjne zaczął. W profkomie
zwalnia się stanowisko kierownika działu nauki. Kierował bym działem
towarzysz Furems, przenosimy go na to samo stanowisko, ale do uczelnianego
komitetu komsomołu. Słyszałem, że jesteście dobrym studentem i że
zorganizowaliście koło naukowe na wydziale. Jest to wystarczająca
rekomendacja. Pójdziecie do Andriejewa i powiecie, że was przysłałem.
Chętnie przyjąłbym tę funkcję, ale przecież członkowie profkomu są
wybierani na walnym zebraniu.
Walnego zebrania w tym roku akademickim już nie będzie. Was po prostu
dokooptują.
A czy to tak można?
Jak wam sekretarz organizacji partyjnej uniwersytetu tę funkcję
powierza, to znaczy że można.
Dotychczas profkom kojarzył mi się wyłącznie z talonami i w ogóle kwestiami
bytowymi, nawet nie wiedziałem, że ma w swej gestii także pracę naukową
studentów, a więc kółka przedmiotowe, konferencje naukowe itp. Aktywność
sektora naukowego była mała. Poszedłem do Andriejewa i powiedziałem o co
chodzi.
No dobra, bierzcie się za robotę. Na początek idźcie do Komitetu
Uczelnianego komsomołu i pogadajcie z Furemsem. On wam wyjaśni, co macie
robić. I w ogóle doradzam wam ścisłą współpracę z komsomołem. Tam waszym
odpowiednikiem jest właśnie Furems.
Poszedłem do komitetu komsomołu. Przyjął mnie Furems. Zgrywał się na
strasznego ważniaka. Z wyszukaną grzecznością wskazał mi miejsce i zapytał o
co chodzi. Powiedziałem mu. Udzielił mi kilka wskazówek, bardzo ogólnikowych
i mało konkretnych. Zaproponował współpracę naszych działów, na co
oczywiście chętnie się zgodziłem.
Z czasem bliżej poznałem Furemsa. Okazał się bardzo miłym i inteligentnym
chłopcem. Był inwalidą wojennym, nie miał jednej ręki prawie po pachę. Na
plaży wyglądał dzięki temu jak rzeźba grecka.
Wziąłem się ostro za robotę, a na wiosnę zorganizowałem z Furemsem na
wszystkich wydziałach konferencje naukowe studentów. Na naszym wydziale
pierwszymi nagrodami zostały wyróżnione wspólna praca Brodskiego i
Rubinsztejna oraz praca Szmuliana. Ich autorom na uroczystym posiedzeniu w
auli wręczyłem cenne upominki w postaci matematycznych książek naukowych.
Gdy któregoś dnia wróciłem z zajęć zauważyłem, że Sasza jakoś dziwnie na
mnie patrzy. Odniosłem wrażenie, że ma dla mnie niespodziankę.
Boria, zatańczysz jak ci coś dam?
W wojsku tego rodzaju pytanie oznaczało, że otrzymało się list, toteż
spytałem od razu:
List do mnie?
Tak, ale skąd?
No wiesz, tego przecież nie zgadnę.
Jak nie zatańczysz i nie zgadniesz, nie dostaniesz.
Zatańczyłem, ale zgadywać nawet nie próbowałem. Sasza wreszcie ulitował się
nade mną:
No dobra, powiem ci z Warszawy!
Z Warszawy?? Dawaj, dawaj prędzej!
Tak, list był z Warszawy. Adresowany na Nikołajewkę, a tam ktoś
przeadresował go do Odessy (jak się potem dowiedziałem, zrobiła to córka
mojej gospodyni Niusia). Nadawcą listu był inżynier Julian Fedorowicz, nasz
sąsiad. Czym prędzej rozerwałem kopertę i wziąłem się za czytanie. Byłem tak
podniecony i zdenerwowany, że początkowo nic nie mogłem zrozumieć. Litery
latały mi przed oczyma, przeskakiwałem słowa i wiersze. Wreszcie wziąłem się
w garść i zacząłem czytać ponownie. Pan Fedorowicz pisał, że po powstaniu
warszawskim został wraz z żoną wywieziony z Warszawy. Potem Niemcy umieścili
ich w obozie jenieckim. Po wojnie był z żoną jakiś czas w Belgii, pod koniec
1947 roku powrócili do Warszawy, gdzie oczekiwał ich list ode mnie (był to
jeden z wielu listów, które na różne adresy pisałem z Nikołajewki). Pisał,
że jego ojciec zmarł w 1941 roku, że obecnie zaczął prowadzić odziedziczony
po nim zakład kamieniarski. O mojej rodzinie wiedział niewiele. Po
utworzeniu getta rodzice zostali przeniesieni na jego teren (o tym
wiedziałem i ja z ich listów, które przytoczyłem w pierwszej części moich
wspomnień). Potem ich już nigdy nie spotkał i nie sądzi, aby się uratowali.
Napisał mi też o sąsiadach z naszej klatki schodowej Słomnickich i
Mędrzyckich.
List zrobił na mnie duże wrażenie, chociażby dlatego, że był jedyną
wiadomością, jaką otrzymałem
stamtąd. Przechowałem go też do chwili
powrotu do Polski. Przed wyjazdem do kraju zniszczyłem całą korespondencję,
jaką miałem. Na list ten jednak nigdy nie odpowiedziałem. To był czas
wzmożonej walki ze wszystkim co zachodnie i ja odczuwałem strach przed
jakimkolwiek kontaktem z zagranicą, nawet jeśli nią była narodnaja
Polsza.
Fedorowiczowie jak już pisałem byli naszymi sąsiadami.
Mieszkali o piętro wyżej. Obok domu, w którym mieszkaliśmy, tam gdzie ulica
Dzika zakręcała, mieli zakład kamieniarski, dobrze tu usytuowany ze względu
na bliskość cmentarza powązkowskiego. Zakład przylegał do pięknego pałacyku,
który głowa rodziny, Jan Fedorowicz, kupił u Gundelacha. Pan Jan miał z
pierwszego małżeństwa czterech synów i córkę, z drugiego córkę.
Julek, od którego otrzymałem list, był ode mnie o trzynaście lat starszy.
Ukończył architekturę na Politechnice Warszawskiej, był członkiem korporacji
Patria. Z braci młodszym od niego był tylko Janusz, ojciec Jacka
Fedorowicza. Siostra Julka Maria wyszła za mąż za niejakiego Jaroszewskiego.
Ich synem jest profesor Tadeusz M. Jaroszewski, jeden z głównych teoretyków
i ideologów PZPR, postać mało przyjemna, prawdziwy ewenement na tle całej
rodziny, bardzo katolickiej i raczej o tradycjach endeckich.
Po powrocie do kraju odwiedziłem Julka. To było niezapomniane spotkanie i
niezapomniany wieczór spędzony w gronie jego domowników. My z Julkiem i
nasze rodziny zaprzyjaźniliśmy się ze sobą i przyjaźń ta trwa do dzisiaj.
Julka niestety nie ma już wśród żywych, ale pamięć o nim będzie zawsze żywa
w naszych sercach.
*
Gdy tylko skończyły się egzaminy poprawkowe, zwołano otwarte zebranie
partyjne organizacji wydziałowej, poświęcone wynikom sesji egzaminacyjnej.
Oprócz członków i kandydatów partii przyszło nań niewiele osób, wśród nich
profesor Krejn. Zebranie otworzył sekretarz partii na wydziale, docent
Siora, fizyk. Referat o wynikach sesji wygłosił dziekan, profesor Aleksiej
Jemielianowicz Briuchanow, też fizyk. Mówił jak to się zwykle w
takich przypadkach czyni o osiągnięciach, a potem o niedostatkach.
Stwierdził, że do obniżenia sprawności nauczania przyczynił się w pierwszym
rzędzie wynik egzaminu z równań różniczkowych, przedmiotu wykładanego przez
docenta Rutmana, pracownika katedry analizy matematycznej, kierowanej przez
profesora Krejna. Mówił, że zebranie partyjne powinno się zająć tą kwestią,
powinno zbadać przyczyny takiego stanu rzeczy, wyjaśnić ile jest w tym winy
samego wykładowcy, a ile pracy katedry w całości itd. Czuło się, że pod
pozorem troski o sprawność nauczania i o studentów, w całym przemówieniu
dziekana kryją się pewne inne nuty, że jego referat jest początkiem nagonki,
która ma być rozpętana na tym zebraniu. I rzeczywicie, kilka pierwszych
wystąpień, pewne pytania skierowane do Krejna (Rutmana na zebraniu nie
było), potwierdziły to. Rozpoczęła się zwykła partyjna rozróba. Dyrygował
nią Briuchanow, a rola pierwszego skrzypka przypadła w tym koncercie
profesorowi Cesewiczowi.
Władimir Płatonowicz Cesewicz był profesorem astronomii, dyrektorem
obserwatorium astronomicznego Uniwersytetu Odeskiego,
członkiem-korespondentem Ukraińskiej Akademii Nauk. Był synem znanego
śpiewaka Płatona Cesewicza. Ludzie często go o to pytali. Władimir
Płatonowicz powiedział kiedyś: Kiedy wreszcie przestaną mnie pytać,
czy jestem synem słynnego basa i zaczną pytać mego ojca, czy jest ojcem
słynnego astronoma? Człowiek niesłychanie energiczny i rzutki,
potrzebujący stale dużo pieniędzy (utrzymywał dwie rodziny) kierował
katedrami matematyki w większości odeskich szkół wyższych. Gdy jakiś rok
wcześniej rozpętano kampanię przeciwko wieloetatowości, jako przykład
wieloetatowicza podano właśnie Cesewicza. Zrzekł się potem
kierownictwa katedr w kilku uczelniach i pozostało mu tych stanowisk tylko
tyle, że płacił miesięczną składkę partyjną jak zauważyłem na liście
składek 810 rubli (więcej niż wszyscy studenci uniwersytetu
członkowie i kandydaci partii razem wzięci). Policzyłem stąd, że jego
zarobki miesięczne wynoszą ni mniej ni więcej tylko 27.000 rubli!
W pewnym momencie Cesewicz zwrócił się do prowadzącego zebranie:
Są na tym zebraniu kandydaci partii Lerner i Gleichgewicht, studenci
III roku. Może oni zechcieliby zabrać głos i wyjaśnić nam, jaka jest
przyczyna tak dużej ilości niedostatecznych ocen z równań różniczkowych?
Obaj są celującymi studentami, mają więc chyba swój pogląd na tę sprawę.
Interesuje mnie zwłaszcza, co o tym myśli towarzysz Gleichgewicht, jest
przecież matematykiem.
Tak więc przyciśnięto mnie do muru i nie mogłem wykręcić się od zabrania
głosu. A bardzo mi się nie chciało. Czułem i rozumiałem, że to co się dzieje
jest nieczystą grą. Myślą i sercem byłem po stronie Krejna i Rutmana, z
drugiej zaś strony bałem się zaatakowania dziekana i jego stronników, mogło
to się dla mnie marnie skończyć, zwłaszcza jeśli poważnie traktowałem swoje
marzenia o aspiranturze. Moje wystąpienie było więc bardzo wyważone, ale
stanowisko w nim wyrażone nie mogło budzić żadnych wątpliwości co do mojego
poglądu na rozważaną sprawę. Powiedziałem mniej więcej co następuje:
Po pierwsze chcę zaznaczyć, że na wykłady z równań różniczkowych nie
chodziłem, gdyż przedmiot ten zdałem wcześniej, mianowicie na studiach
zaocznych. Uczęszczam natomiast na wykłady docenta Rutmana z równań
całkowych i mogę powiedzieć, że swoim poziomem naukowym i dydaktycznym,
swoją elegancją i nowoczesnością mogą zadowolić najwybredniejszego
słuchacza.
Tu przerwał mi Briuchanow:
Ależ nikt nie neguje wiedzy i umiejętności Moisieja Aronowicza, nikt
też nie ma wątpliwości co do poziomu jego wykładów. Może jednak przyczyna
takiego stanu rzeczy, jaki mamy, tkwi gdzieś indziej. Może wykłada on zbyt
szybko a przez to niezbyt zrozumiale, może stawia zbyt wysoko poprzeczkę na
egzaminie.
Nie mogę nic sądzić o egzaminie, bo go nie zdawałem. Moisiej
Aronowicz rzeczywiście wykłada szybko, ale zrozumiale, precyzyjnie i bardzo
logicznie. Konspekt z jego wykładów jest świetny. Ja myślę, że przyczyną
takiego stanu rzeczy jaki mamy jest coś innego. Niesystematyczna praca wielu
kolegów w czasie semestru. Odkłada się zwykle przygotowania do egzaminu na
okres sesji. Jest wówczas za mało czasu, żeby się dobrze przygotować.
Z Lernera też nie udało się wydusić odpowiednich zeznań. Dano
więc spokój Rutmanowi i ostrze ataku skierowano bezpośrednio przeciwko
Krejnowi. W pewnym momencie w trakcie dyskusji Cesewicz zadał dziekanowi
pytanie:
Aleksieju Jemielianowiczu, czy wykłada się u nas przewidzianą
programem historię matematyki?
Nie, niestety nie wykłada się jej.
Dlaczego? ciągnął dalej Cesnowicz.
Bo nikt się nie chce podjąć tego wykładu.
A czy zwracaliście się w tej sprawie do profesora Krejna?
Tak, zwracałem się, ale odmówił. Powiedział, że nie jest specjalistą w
tej dziedzinie.
Mark Grigorijewicz odmówił wykładania tak ważnego z ideologicznego
punktu widzenia przedmiotu?
A dlaczego wy, Władimirze Płatonowiczu, nie podejmiecie się
wykładania tego tak ważnego z ideologicznego punktu widzenia przedmiotu?
zapytał Krejn.
Bo nie jestem matematykiem.
Dziwne odparł Krejn. Kierujecie katedrami matematyki w
większości szkół wyższych Odessy.
Cios był wymierzony celnie, ale Cesewicz nie rezygnował z dalszych ataków. W
toku dyskusji ni z tego ni z owego zadał dziekanowi pytanie:
Czy w Odessie prowadzone jest przy uniwersytecie międzyszkolne koło
matematyczne?
Nie odparł Briuchanow.
Proszę powiedział Cesewicz. Profesor Krejn,
najwybitniejszy odeski matematyk nie prowadzi międzyszkolnego koła.
A dlaczego właściwie miałbym je prowadzić? zapytał Krejn.
A dlaczego prowadzicie takie koło w Kijowie? zapytał Władimir
Płatonowicz.
Ja w Kijowie? Ależ ja w ogóle nie bywam w Kijowie.
A mnie mówiono, że profesor Krejn prowadzi w Kijowie uczniowskie koło
matematyczne.
Aha ucieszył się Krejn. Rzeczywiście profesor Krejn
prowadzi coś takiego w Kijowie, tyle, że nie Mark Grigorijewicz Krejn, lecz
Selim Grigorijewicz, mój brat.
Przepraszam, nie wiedziałem, że macie brata i do tego też matematyka.
Nasiadówka trwała długo. Wreszcie podsumowano dyskusję i przystąpiono do
uchwalenia rezolucji. Jej projekt jak można się było domyślić
był przygotowany zawczasu, z tym, że wniesiono do niego to i owo podczas
zebrania. Projekt brzmiał groźnie. Mówiło się w nim o tym, że w katedrze
analizy matematycznej nie prowadzi się żadnej pracy dydaktycznej, że
studenci pozostawieni są sami sobie, że odbija się to na poziomie egzaminów,
czego jaskrawym przykładem jest egzamin z równań różniczkowych na trzecim
roku, że kierownik katedry nie kieruje należycie jej pracą, że profesor
Krejn odmówił prowadzenia ważnego ideologicznie wykładu z marksistowskiego
przedmiotu, jakim jest historia matematyki, że ten że Krejn nie prowadzi
koła matematycznego dla uzdolnionych uczniów szkół odeskich, itd., itp.
Rozpoczęła się ożywiona dyskusja nad projektem rezolucji. Krejn zauważył, że
nie odpowiada on treści większości przemówień, nie uwzględnia wyjaśnień
podanych przez występujących, a ponadto jest tendencyjny. Wreszcie po
długich targach przyjęto rezolucję całkowicie różną od tej, jaką początkowo
proponowano. Była ona sformułowana niemal na kolanie, stąd dość niezręczna
stylistycznie. Briuchanow zaproponował, aby ze względu na późną porę
dopracować ją potem w niewielkim zespole i przegłosować przy najbliższej
sposobności. Zgodzono się na to. Miało to, jak się wkrótce okazało, fatalne
następstwa.
W jakiś czas potem odbyło się ogólnouniwersyteckie zebranie partyjne. Gdy
się skończyło, sekretarz naszej organizacji wydziałowej Siora poprosił, aby
zostali na sali członkowie i kandydaci partii wydziału
fizyko-matematycznego. Przypomniano nam, że na ostatnim zebraniu organizacji
wydziałowej przyjęto rezolucję, którą miano w wąskim zespole poddać
opracowaniu czysto stylistycznemu, co i zrobiono. Dyskusja nad projektem
rezolucji została już zamknięta, przeto prosi się o niezabieranie więcej
głosu, lecz jedynie o przegłosowanie wygładzonej wersji. Jej tekst wręczono
dla odczytania Lejbmanowi (wykładał mi na zaocznym geometrię różniczkową).
To, co usłyszeliśmy z jego ust (przysięgał mi potem, że nowy tekst rezolucji
widział wówczas po raz pierwszy), nie miało nic wspólnego z rezolucją
przyjętą na zebraniu. Było to raczej bliższe do owego pierwszego projektu,
ale miejscami sformułowane jeszcze ostrzej i można śmiało powiedzieć
podlej od niego. Gdy Lejbman skończył czytanie, zapanowało milczenie.
Ktoś podniósł rękę, ale mu przypomniano, że dyskusja jest już skończona.
Przystąpiono do głosowania. Dziekan wyszedł na scenę, aby liczyć głosy, a
tak naprawdę, aby sterroryzować głosujących, obserwując z góry kto jak
głosuje. Na scenie znalazło się jeszcze kilka osób z tej samej kliki.
Wszyscy uprawnieni do głosowania głosowali za. Nikt się nie
wstrzymał i nikt nie głosował przeciwko temu sfałszowanemu tekstowi. Ja
miałem to szczęście, że jako kandydat nie miałem prawa głosu. Zadałem sobie
jednak pytanie: czy gdybym to prawo miał, czy wówczas starczyłoby mi odwagi,
aby głosować przeciw lub choćby wstrzymać się od głosu? Odpowiedziałem sobie
uczciwie, aczkolwiek ze wstydem: nie, nie starczyłoby. Dlaczego? Bałbym się
szykan ze strony dziekana i jego wszechmocnej kliki; bałbym się utraty
wszelkich szans na przyjęcie do aspirantury lub na stanowisko asystenta;
bałbym się posądzenia o nieprawomyślność, bałbym się, bałbym się, bałbym
się...
Postanowiłem jednak uczynić cokolwiek na rzecz prawdy i sprawiedliwości. Po
najbliższym wykładzie Rutmana podszedłem do niego i poprosiłem o chwilę
rozmowy. Wyszliśmy razem z uniwersytetu i na ulicy opowiedziałem mu o
wszystkim. Od tego czasu zaprzyjaźniliśmy się.
Cała ta historia, którą opisałem wyżej, wydała mi się z początku po prostu
zwykłem konfliktem między dwiema grupami nie lubiących się wzajemnie ludzi.
Nie wiązałem tego z pewnymi słuchami czy plotkami, które do mnie docierały
i co do wiarygodności których miałem poważne wątpliwości. Po tym zebraniu
partyjnym i po przyjętej następnie rezolucji słuchy te przybrały na sile i
nie można było ich już lekceważyć. Rozmawiałem z wieloma ludźmi głównie z
kolegami z czwartego i piątego roku, zasięgałem delikatnie języka wśród
niektórych moich wykładowców i stopniowo obraz stawał się jasny.
W konflikcie, którego przejawem była dyskusja na ostatnim zebraniu
partyjnym, brały udział z jednej strony obecne władze uniwersytetu z jego
rektorem Mykołą Panasowiczem Sawczukiem na czele oraz władze dziekańskie
wsparte przez pewną grupę pracowników naszego wydziału, a z drugiej strony
zaś tzw. szkoła Krejna, innymi słowy odeska szkoła analizy funkcjonalnej,
której przedstawiciele pracowali wówczas w Instytucie Wodnym, o czym już
wspominałem, bądź w innych szkołach wyższych Odessy. Mimo iż w znacznej
większości byli poza uniwersytetem, zostali też wciągnięci w ów konflikt.
Jego podłoże było jak zobaczymy głębsze niż by się to mogło
wydawać.
Mark Krejn, jeden z najwybitniejszych matematyków radzieckich, uczony o
światowej sławie, wcześnie rozpoczął swą karierę naukową. Jak wspomina w
swej autobiografii naukowej radziecki matematyk, N.G. Czebotariow, w czasie
gdy pracował w Odessie, przyszedł do niego młody człowiek, Mark Krejn i
przedstawił mu swą pracę napisaną w języku francuskim. Praca była
interesująca i Czebotariow skierował ją do druku, Krejna zaś, choć nie miał
on jeszcze ukończonej szkoły średniej, przyjął do aspirantury. Kariera
naukowa Marka Grigorijewicza rozwijała się w iście błyskawicznym tempie.
Wkrótce obronił on swą tezę doktorską, której poziom okazał się tak wysoki,
a uzyskane wyniki tak ważne, że uznano ją od razu za habilitację. Krejn
otrzymał tytuł profesora, a wkrótce potem członka-korespondenta
Ukraińskiej Akademii Nauk. Jego zainteresowania naukowe były bardzo
szerokie, ale gros jego prac dotyczyło burzliwie rozwijającej się analizy
funkcjonalnej. Wkrótce wokół Krejna, który przed wojną pracował na
Uniwersytecie Odeskim, skupiła się spora grupa młodych, zdolnych
matematyków. Tak powstała odeska szkoła analizy funkcjonalnej.
Wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Uniwersytet Odeski ewakuował się do
Bajram-Ali w Turkmenistanie, część uczniów Krejna znalazła się w wojsku,
niektórzy z nich zginęli na froncie, część znalazła się w różnych miejscach
Związku Radzieckiego. Po wojnie Krejn i ci z jego uczniów, którzy przeżyli,
powrócili do Odessy. Ale bramy uniwersytetu były przed nimi zamknięte.
Podobno w rozmowie z Krejnem rektor Sawczuk miał wyrazić zgodę na jego,
Krejna, powrót na uniwersytet, ale bez jego uczniów. Miał jakoby powiedzieć:
Krejn tak, szkoła Krejna nie. Jaka była tego przyczyna? Co się
mogło zmienić w stosunku do czasów przedwojennych, że ludziom związanym z
uniwersytetem, przy tym zdolnym i dobrym matematykom, odmówiono powrotu do
ich macierzystej uczelni?
Pytałem o to wielu, przysłuchiwałem się toczonym w tej sprawie rozmowom i
sporom, i ostatecznie doszedłem do jednoznacznego wniosku przyczyna
tkwiła w składzie narodowościowym szkoły Krejna: jego współpracownicy, jego
uczniowie byli w większości, tak jak i Krejn, Żydami. Był to fakt
niewątpliwy, al wyjaśnienie jego przyczyn po obu stronach powstałej barykady
było różne. Jedni oskarżali Krejna o stworzenie w uniwersytecie swego
rodzaju sitwy opartej na narodowym kryterium, drudzy twierdzili, że
przyczyną takiego stanu rzeczy było to, że Odessa była miastem o dużym
odsetku ludności żydowskiej i że ludzie tej narodowości wykazują często
wybitne uzdolnienia matematyczne. Dalszym krokiem w tej walce było
oskarżenie Krejna przez jego przeciwników o żydowski nacjonalizm, zaś
Sawczuka i jego zwolenników przez obóz przeciwny o antysemityzm. Te
wzajemne oskarżenia nie były nigdy formułowane w sposób jawny, oficjalny i
cała walka nosiła niejako charakter skryty, można by powiedzieć: podjazdowy.
Stroną atakującą, agresywną, byli niewątpliwie Sawczuk, Briuchanow i ich
zwolennicy. Krejn wraz ze swymi kolegami znajdowali się w głębokiej
defensywie, ograniczając się jedynie do akcji kontrujących.
Wszystko to miało niewątpliwie związek z nowymi wiatrami wiejącymi w Związku
Radzieckim po wojnie. Te nowe wiatry to odgórnie inspirowany i oddolnie
popierany przez wielu antysemityzm. Wszystko się pod tym względem zmieniło.
Jak już wspominałem w jednym z poprzednich rozdziałów, w rewolucji, w której
główną rolę odegrali Rosjanie, nieproporcjonalnie wysoki był udział
mniejszości narodowych, w tym między innymi Żydów, przede wszystkim wśród
przywódców. Wykorzystywał ten fakt w swej walce przeciwko Trockiemu Stalin,
ale ogólnie rzecz biorąc, w okresie przedwojennym antysemityzm polityczny w
ZSRR nie istniał, chociaż, być może, początki jego bardzo nieśmiałe i
zawoalowane przypadają na okres Wielkiego Terroru z późnych lat
trzydziestych. Pamiętam artykuł w Polsce Zbrojnej, organie
Ministerstwa Spraw Wojskowych, gazecie, której nie lubiłem i którą rzadko
czytywałem, dotyczący właśnie tej sprawy. Autor, nie pamiętam już kto,
dowodził na materiale czystek stalinowskich, że ówczesną politykę sowiecką
cechuje antysemityzm. Zebrał on pokaźny materiał statystyczny, z którego
wynikało, że duża większość represjonowanych dygnitarzy to właśnie Żydzi.
Wyciągnął z tego odpowiedni wniosek. Można się było z tym zgodzić, a można
było i polemizować, bo jeśli wśród kierowniczej kadry było
nieproporcjonalnie wielu Żydów, to i wśród represjonowanych działaczy musiało
ich być też nieproporcjonalnie dużo. Prawdopodobnie jednak coś w tym już
było, gdyż wśród nowo mianowanych dygnitarzy Żydów było już niewielu.
Jedna z moich znajomych, córka przedwojennego działacza partyjnego dość
niskiego szczebla, opowiedziała mi kiedyś, że jakiś czas przed wojną (była
wówczas jeszcze małą dziewczynką) usłyszała rozmowę swego ojca prowadzoną
przyciszonym głosem ze swym kolegą. Wynikało z niej, że element żydowski
będzie ograniczany przy obsadzaniu stanowisk partyjnych i administracyjnych.
Gdy wybuchła wojna, całkowitej zmianie uległ ton sowieckiej propagandy.
Zdjęto z afisza mało atrakcyjne i nikogo do niczego nie mobilizujące hasła
komunistyczne, zamieniając je na narodowe czy wręcz nacjonalistyczne. Być
może było to wówczas koniecznością, ale nie pozostało bez wpływu na
mentalność ludzi. Współgrało to z odradzającym się antysemityzmem. Bujnie
krzewił się on na terenach okupowanych, także po odejściu stamtąd Niemców.
Przejawiał się jednak nie tylko tam, lecz także na terenach wolnych od
okupanta i w armii. Ewakuację ludzi narodowości żydowskiej z obszarów
zagrożonych okupacją interpretowano jako ucieczkę przed walką z Niemcami.
Żydów, jak i inne narodowości niesłowiańskie, pomawiano o niechęć służenia w
wojsku, o tchórzostwo, itp. Krążyły różne uszczypliwe anegdoty jak
na przykład: Żydzi utworzyli piąty front ukraiński pod Taszkentem (były, jak
wiadomo, cztery fronty ukraińskie, Taszkent natomiast był miejscem ewakuacji
wielu ludzi). Po wojnie usłyszałem kiedyś taki wierszyk: My borolis'
za pola i lesa, oni za miery i wiesa (My walczyliśmy za pola i
lasy, oni za miary i wagi). Złą rolę odegrał tu także osławiony toast
Stalina Za wielikij russkij narod, o czym pisałem w pierwszej
części moich wspomnień. Wyróżnienie tylko jednego narodu spośród wszystkich
walczących miało, rzecz jasna, swój cel i zwiastowało nową politykę
narodowościową po wojnie.
Jak mówiono mi już w czasie pokoju, pierwsze jaskółki państwowego
antysemityzmu dostrzeżono jeszcze podczas wojny. Zauważono, że oficerów
narodowości żydowskiej przestano awansować na wyższe stopnie oficerskie.
Tendencja ta nabrała jednak wyraźnie trendu dopiero po wojnie. Po cichu lecz
systematycznie rugowano Żydów ze stanowisk partyjnych i państwowych,
administracyjnych i kierowniczych gospodarczych. Ograniczono ich dostęp do
aspirantury, zamykając w ten sposób znacznej części ludzi tej narodowości
drogę do karier naukowych.
Skutki tej polityki narodowościowej odczuwano szczególnie silnie w tych
częściach ZSRR, w których były duże skupiska ludności żydowskiej, z republik
związkowych najbardziej zaś na Ukrainie. Tu mieszkało wielu Żydów, tu
antysemityzm miał głębokie tradycje, tu polityka narodowościowa partii
odznaczała się szczególną bezwzględnością. Oficjalnie się o tym wszystkim
nie mówiło, rozmów prywatnych na te tematy też raczej unikano. Ale fakt
istniał i nie można go było ukryć. Nie nazywano go oczywiście po imieniu,
używając w zastępstwie eufemizmu narodowe kadry. Tak więc
mówiło się czy pisało, że trzeba obsadzać kierownicze stanowiska przez
narodowe kadry, że należy śmielej prowadzić politykę popierania narodowych
kadr itp. Gdy ktoś pytał co należy rozumieć przez narodowe
kadry, odpowiadano: w Rosji Rosjan, na Ukrainie Ukraińców, na
Białorusi Białorusinów itd. No dobrze pytano. Ale przecież na
Ukrainie chyba większość stanowisk kierowniczych obsadzają Rosjanie.
Rosjanie są wszędzie kadrami narodowymi odpowiadano. No a co robić z
Żydami? Oni są narodowymi kadrami w swoim okręgu autonomicznym w
Birobidżanie. I bez tych wyjaśnień dla wszystkich było jasne, co oznaczała
polityka popierania narodowych kadr.
Cała ta antysemicka nagonka nabrała szczególnych rumieńców w okresie walki z
kosmopolityzmem (jeszcze jeden użyteczny eufemizm), aby swe apogeum osiągnąć
w czasie osławionej sprawy lekarzy, ale nie uprzedzajmy faktów.
Kwestie poruszone wyżej miały dla mnie nie tylko teoretyczny charakter
wszak podczas paszportyzacji na Zachodniej Ukrainie w 1940 roku
wpisano mi do dowodu osobistego w rubryce narodowość jewrej.
Przy sposobności warto zauważyć, że w sowieckich dowodach występowała taka
rubryka, co stanowiło chyba ewenement na miarę światową (występuje ona do
dziś). Występowała ona oczywiście i w ankietach personalnych, o czym
wspominałem z racji kłopotów z przyjęciem mnie na studia dzienne. Była to
sławetna piataja grafa (piąta rubryka). Słowa te stały się w tym
okresie pewnego rodzaju hasłem czy eufemizmem. Mówiono np. on ma nie w
porządku piątą rubrykę czy po prostu on ma piątą rubrykę.
Znacznie później, już w okresie dowcipów o radiu Erywań krążyła
taka anegdota: pytanie do radia Erywań: czy w komunizmie będzie piąta
rubryka? Odpowiedź: nie, będzie szósta.
W to właśnie okresie wydarzyło się coś, co ma bezpośredni związek z
poruszonymi wyżej sprawami.
W gmachu głównym uniwersytetu na jednym z górnych pięter w niewielkim
pomieszczeniu mieścił się gabinet matematyczny. Było tam trochę modeli, ale
głównym bogactwem gabinetu był wcale porządny księgozbiór. Mało kto tam
przychodził, tak, że było cicho i spokojnie. Można było więc posiedzieć i
popracować. Kierownikiem gabinetu był niejaki Gwozdik, wielki dziwak.
Maleńki człowieczek o dość długich zwisających kosmykami włosach i smutnej
twarzy, chodzący w bardzo wysokich butach. Z zawodu był farmaceutą, ale w
zawodzie swym, przynajmniej wtedy, nie pracował. Pasjonowała go matematyka i
nieprzypadkowo wybrał sobie jako miejsce pracy gabinet matematyczny. Miał tu
pod dostatkiem literatury, spokój i dużo wolnego miejsca. Mógł więc czytać,
uczyć się i w ogóle zajmować się matematyką. Był niewątpliwie zdolny i dużo
umiał, mimo iż nie miał żadnego wykształcenia matematycznego. Miał dziwny
zwyczaj robienia notatek i pisania między wierszami starych książek, które w
tym celu skupywał w antykwariatach. Namawiano go, aby ukończył zaocznie albo
eksternistycznie studia matematyczne, ale nie chciał. Miał swój krąg
zagadnień, a właściwie kręgi zagadnień, nad którymi pracował, i im poświęcał
cały swój czas. Niestety, jak to się często dyletantom zdarza, jako
przedmiot swych zainteresowań wybrał problemy znacznie przekraczające jego
możliwości. Pracował jednocześnie nad trzema zagadnieniami i to takimi, że
rozwiązanie przynajmniej jednego z nich mogłoby przynieść wiekopomną sławę.
Wśród tych zagadnień było słynne wielkie twierdzenie Fermata. Zawodowi
matematycy źle patrzą (i słusznie) na amatorów zajmujących się tym
twierdzeniem, a antologia fałszywych jego dowodów mogłaby zawierać
dziesiątki opasłych tomów. Nikt więc z poważnych ludzi nie traktował serio
wyczynów naukowych Gwozdika i to tym bardziej, że o drugim z pasjonujących
go zagadnień jeden z wybitnych matematyków XIX wieku powiedział, że aby je
rozwiązać musi urodzić się człowiek tylekroć przewyższający swym intelektem
Czebyszewa, ile razy Czebyszew przewyższa zwykłego człowieka (Czebyszew był
wybitnym matematykiem rosyjskim XIX w., znanym m.in. z badań nad owym
zagadnieniem). Gwozdik Czebyszewa intelektem nie przewyższał.
Po tym przydługim wstępie przejdę do meritum sprawy. Któregoś dnia wstąpiłem
do gabinetu, aby popracować. Oprócz Gwozdika zastałem tam znanego mi z
widzenia , ale nie osobiście, aspiranta matematyka Uszerowicza.
Przedstawiłem mu się. Uszerowicz nie omieszkał zauważyć mego nie z rosyjska
brzmiącego akcentu, a i nazwisko moje go zainteresowało. Okazał się
niezwykle rozmowny, do czego przyczyniało się także to, że był z lekka na
bańce. Spytał mnie czy mówię po niemiecku i dalszą część rozmowy
prowadziliśmy w tym języku, choć ani mnie ani jemu nie szło to najlepiej.
A co chcecie robić po ukończeniu studiów? zapytał mnie.
Myślę o aspiranturze.
Gdybyście się nazywali nie Gleichgewicht lecz Gleichgewichtenko, to
by było realne.
Zrozumiałem oczywiście jego aluzję na enko kończyły się w
większości nazwiska ukraińskie. Wydało mi się to jednak nielogiczne
(Uszerowicz był Żydem) i odpowiedziałem mu:
Nie nazywacie się Uszerenko, a jednak jesteście aspirantem.
Skwitował to wzruszeniem ramion.
W kilka dni potem wpadł do mego pokoju Uszerowicz.
Pójdziesz ze mną na wódkę?
O niczym innym nawet marzyć nie mogłem wódka a do tego niechybnie
zakąska! Poszliśmy. Uszerowicz wybrał małą knajpkę na Dieribasowskiej,
zamówił dwie pięćdziesiątki i na zakąskę śledzika. Stuknęliśmy się traktując
to jako bruderszaft. Osia rozejrzał się jakoś lękliwie dookoła, po czym
ściszył głos.
Słuchaj, stała się okropna rzecz. Pamiętasz naszą rozmowę w gabinecie
matematycznym?
Oczywiście.
Otóż Gwozdik napisał donos do organizacji partyjnej naszego wydziału,
przekazując w nim to co mówiłem. Rozumiesz o co chodzi.
Tak, rozumiem. Muszę ci powiedzieć, że jestem tym zupełnie
zaszokowany. Przecież jesteście zaprzyjaźnieni, co mu do łba strzeliło?
Swołocz.
Tak, nigdy bym się tego po nim nie spodziewał. Wyobraź sobie, że
utworzono komisję partyjną do zbadania tej sprawy. Jeśli mi udowodnią, że to
jest prawda, wylecę z partii, z aspirantury, i chyba się na tym nie skończy.
Zdajesz sobie sprawę z tego, czym to może grozić?
Na tyle znałem już życie w tym kraju, że mogłem to sobie wyobrazić.
Wszystko zależy teraz od ciebie ciągnął Osia.
Niewątpliwie cię przesłuchają. Jeśli potwierdzisz to co ten drań napisał,
jestem zgubiony. Jeśli zaś nie potwierdzisz, a ja się wyprę, to mogą mnie w
dupę pocałować. Proszę cię, błagam, abyś zeznał, że nic takiego nie mówiłem.
No jak, zgadzasz się?
Stanąłem przed nie lada dylematem. Nienawidziłem kłamstwa, brzydziłem się
nim. Może to leży w mojej naturze, a może to sprawa wychowania jakie
otrzymałem w domu i w szkole, w każdym razie tak jest i perspektywa złożenia
fałszywych zeznań była dla mnie nie do zniesienia. Tak, ale z drugiej strony
nie mniej nienawidziłem donosów i nie mniej się nimi brzydziłem, a to co
zrobił Gwozdik było ohydne. Powiedzenie zaś komisji całej prawdy było
równoznaczne ze złamaniem życia Uszerowiczowi. Jakiś czas się namyślałem i
wreszcie podjąłem decyzję:
Możesz być spokojny, tego, co ta świnia napisała, nie potwierdzę. Po
prostu powiem, że nic takiego nie mówiłeś.
Osia odetchnął z ulgą, chociaż wiedział, że czekają go jeszcze ciężkie
chwile.
Wkrótce potem rozmawiali ze mną dwaj członkowie komisji badającej tę sprawę,
docenci Dombrowski i Szulberg. Powiedziałem, że owszem, byłem w gabinecie
matematycznym, gdzie rozmawiałem z Uszerowiczem. Opowiedziałem im treść
rozmowy, opuszczając wypowiedź Osi o moich szansach na aspiranturę. Listu
Gwozdika mi nie przeczytali i w ogóle nie powiedzieli o co chodzi. Poprosili
natomiast o stawienie się takiego to a takiego dnia w katedrze fizyki
doświadczalnej.
Gdy przyszedłem tam, poproszono mnie abym chwilę poczekał, a
potemwprowadzono do sali audytoryjnej. Znajdowali się w niej członkowie
komisji partyjnej badającej tę sprawę Dombrowski, Szulberg i
Faworski, student fizyki, siostrzeniec Briuchanowa. Był także dziekan
Briuchanow i sekretarz wydziałowej organizacji partyjnej docent Siora.
Odczytano list Gwozdika. Gwozdik pisał w nim, że takiego to dnia o takiej
to godzinie w gabinecie matematycznym, którego jest kierownikiem, odbyła się
rozmowa aspiranta Uszerowicza ze studentem III roku Gleichgewichtem, w
której Uszerowicz m.in. powiedział: Gdybyście się nazywali nie
Gleichgewicht lecz Gleichgewichtenko, to moglibyście liczyć na przyjęcie do
aspirantury. Dalej Gwozdik pisał, że student Gleichgewicht zachował
się z godnością, sprzeciwiając się tej insynuacji. Kończył się list słowami,
że on, Gwozdik, nie może przejść obojętnie obok takiego szkalowania naszej
rzeczywistości i próby demoralizacji politycznej studenta i dlatego czuje
się w obowiązku zawiadomić o zdarzeniu organizację partyjną, której
członkiem jest Uszerowicz.
Zapytano mnie czy potwierdzam to, co napisał Gwozdik.
Nie odpowiedziałem nie potwierdzam. Owszem, w gabinecie
byłem, spotkałem tam Uszerowicza, rozmawialiśmy, ale tego, co pisze Gwozdik,
Uszerowicz nie powiedział.
A czy rozumiecie co mogłaby znaczyć taka wypowiedź Uszerowicza?
zapytał Siora.
Nie bardzo odpowiedziałem, robiąc najgłupszą minę na jaką mnie
było stać.
To miało by oznaczać, że u nas panuje dyskryminacja na tle
narodowościowym wyjaśnił mi Siora.
A, rzeczywiście zdziwiłem się. Ale Uszerowicz tego nie
powiedział.
A co powiedział? zapytał ktoś z obecnych.
Opowiedziałem o naszej rozmowie, pomijając skrzętnie to wszystko, co
odnosiło się do owego nieszczęsnego Gleichgewichtenki.
Więc nic takiego o czym pisze Gwozdik Uszerowicz nie powiedział?
wtrącił się dziekan.
Nic takiego nie powiedział.
Dziwne ciągnął Briuchanow. Czyżby sobie wymyślił? I po
co? Po co miałby oskarżać Uszerowicza, z którym jak sam Uszerowicz w
swym oświadczeniu pisze łączyły go przyjazne stosunki?
Tego nie wiem, może nie zrozumiał o czym mówimy.
Jak to nie zrozumiał? zdziwił się Faworski.
Rozmawialiśmy po niemiecku odpowiedziałem. On prawdopodobnie
nie zna tego języka, może mu się coś uroiło.
Chciałbym zauważyć, że Gwozdik zna niemiecki wtrącił się
Szulberg. On przez kilka lat był jeńcem w niewoli niemieckiej.
Intencja Szulberga była dla mnie jasna. To, co powiedział podtrzymywało
rzekomo wersję Gwozdika, ale naprawdę podważało ją. Bowiem dostanie się do
niewoli niemieckiej było jednym z grzechów głównych tej wojny, a więc
człowiek, który był w niewoli, nie zasługiwał na zaufanie. Z dotychczasowych
wypowiedzi członków komisji zrozumiałem więc, że Faworski jest po stronie
Gwozdika, Szulberg zaś Uszerowicza. Dalszy przebieg posiedzenia to
potwierdził. Dombrowski natomiast prawie nie zabierał głosu i był widocznie
całkowicie neutralny.
Odczytano oświadczenie Uszerowicza, a potem poproszono go na salę. Wzięty
przez Briuchanowa i Faworskiego w krzyżowy ogień pytań zachował
się świetnie. Potem poproszono Gwozdika i urządzono nam prawdziwą
konfrontację. Gwozdik potwierdził oczywiście swoją wersję. Uszerowicz i ja
naszą. To kłamanie w żywe oczy w obecności Gwozdika było dla mnie
niezwykle przykre. Dziwna rzecz, w pewnym momencie zrobiło mi się nagle go
żal, takiego nieszczęsnego, małego, długowłosego, zaniedbanego. Zaraz mi to
jednak przeszło, gdy pomyślałem jakie świństwo zrobił on zaprzyjaźnionemu z
nim Osi.
Po dłuższej z nimi rozmowie poproszono Uszerowicza i Gwozdika aby wyszli z
sali. Po ich wyjściu Briuchanow czy Faworski, nie pamiętam już, zwrócił się
do mnie z pytaniem czy po konfrontacji z Gwozdikiem nie zmienię swoich
zeznań.
A dlaczego miałbym zmieniać?
Bo może zapomnieliście co mówił Uszerowicz, a teraz wam się
przypomniało?
Nie, pamiętam dobrze co kto mówił.
Dziwne to, bardzo dziwne zauważył dziekan.
Było jasne, że nie wierzy ani mnie ani Osi, zresztą nikt nie wierzył i
wszyscy rozumieli, że ja dobrze sobie z tego zdaję sprawę. A ja rozumiałem,
że oni to rozumieją. Myślałem, że sprawa była skończona, ale gdzie tam.
Dziekan wraz ze swoim siostrzeńcem przypuścili na mnie skoncentrowany atak.
A z innej beczki, towarzyszu Gleichgewicht zaczął Faworski.
Gdzie wyście się urodzili, w jakiej części Związku Radzieckiego?
Wiedziałem doskonale, że Faworski wie gdzie się urodziłem, ale że chce tym
faktem podważyć moją wiarygodność i wywrzeć na mnie nacisk.
Urodziłem się w Polsce.
A kiedy pojawiliście się w Związku Radzieckim?
W 1939 roku.
To tak niedawno dopiero staliście się człowiekiem radzieckim
udał zdziwienie Briuchanow.
A gdzie są wasi rodzice, bracia, siostry, krewni? kontynuował
przesłuchanie Faworski.
Braci i sióstr nie miałem, rodzice zostali w Warszawie i
prawdopodobnie zginęli.
Prawdopodobnie, ale nie macie co do tego pewności?
Bardzo bym chciał, żeby żyli, ale jest to niemal niemożliwe po tym,
co się
tam stało.
No a ci krewni? zapytał Briuchanow.
Można co do nich domniemywać to samo.
A czy nie macie jakichś krewnych za inną granicą, na przykład w
Ameryce czy Palestynie?
Nie, nie mam.
Żadnych wujków, cioć? kontynuował dziekan.
Żadnych wujków i cioć.
Intencja Briuchanowa była aż nadto przejrzysta posiadanie krewnych za
granicą uważano w Związku Radzieckim niemal za przestępstwo, a pytanie
Czy ma krewnych za granicą? figurowało nieodmiennie w każdej
ankiecie personalnej.
Zabrał głos Szulberg. Powiedział, że dla niego sprawa jest jasna, że jemu
wystarczają oświadczenia dwóch kandydatów partii, z których jeden był
podczas wojny oficerem, a drugi podoficerem Armii Czerwonej. Oboje oni
przeszli ciężką próbę życia, wyszli z niej z godnością, mają odznaczenia
wojskowe. Było jasne, że w domyśle przeciwstawia nas Gwozdikowi, który owej
próby czasu nie wytrzymał, bo był w niewoli. Faworski powiedział, że on też
służył podczas wojny w wojsku, był marynarzem, też ma odznaczenia, a jednak
co do tej sprawy ma inne zdanie, niestety, na jego poparcie nie ma dowodów.
Zebranie zakończyło się patem. Sprawy nie zamknięto, polecając komisji
dalsze jej zbadanie. Nigdy do tego nie doszło. Nikt się tą sprawą więcej nie
zajmował i zmarła ona śmiercią naturalną.
Zachowanie się Briuchanowa i jego siostrzeńca wynikało nie tylko z ich
osobistych sympatii czy antypatii (raczej to drugie mogło tu odgrywać główną
rolę), lecz także z tego, że opiekę nad Uszerowiczem w aspiranturze
powierzono Krejnowi. Skompromitowanie Uszerowicza, i to w takiej właśnie
sprawie, mogłoby więc w jakimś stopniu skompromitować jego opiekuna.
Jakie były dalsze losy bohaterów całej tej sprawy Gwozdika i
Uszerowicza? W jakiś czas potem rozeszły się słuchy, że Gwozdik ma kochankę
i że zaszła ona w ciążę. Między połowicą Gwozdika i jego kochanką doszło do
wielkiej awantury zakończonej bijatyką. Jak mi opowiadano, krewka żona
starała się podczas tego meczu bokserskiego wbrew wszelkim zasadom sztuki
trafić swą rywalkę w brzuch, aby doprowadzić do zgładzenia płodu. Wkrótce
potem Gwozdik zwolnił się z pracy na uniwersytecie i wyjechał na prowincję,
nie wiem z kim z żoną czy z kochanką. Przedtem zdążył jeszcze podać
na konkurs imienia Czebyszewa swą pracę. Wiadomość o tym ukazała się w
Uspiechach matiematiczeskich nauk, co niektórzy odczytali jako
zapowiedź jego wielkiego sukcesu. Nie nastąpił on jednak. Pracę na konkurs
mógł złożyć każdy, a redakcja zawiadamiała jedynie o tym, jakie prace do
upłynięcia terminu złożono.
Niefortunnie ułożyły się losy Uszerowicza. Po odejściu z uniwersytetu Krejna
został on bez opiekuna naukowego. Nikt nie chciał podjąć się tej roli,
zresztą nie bardzo komu było się tego podjąć, odszedł także Lewin i nasza
matematyka bardzo podupadła. Zaproponowano wreszcie bezpańskiemu
aspirantowi, aby przerzucił się na astronomię do Cesewicza. Po pewnych
wahaniach Osia się zgodził. Już po ukończeniu studiów, będąc w Pierwomajsku,
dowiedziałem się, że Uszerowicza wyrzucono z uniwersytetu i z partii. Ktoś
doniósł, że obrzezano jego syna. Był to w Związku Sowieckim straszny grzech
karany na równi z chrztem co najmniej wyrzuceniem z pracy. Osia tłumaczył
się, że dokonali tego pod jego nieobecność teściowie, ale nic to nie
pomogło. Co z nim się działo potem nie wiem. Gdy w 1975 roku byłem w
Odessie, dowiedziałem się, że Osia nigdzie nie pracuje, ale żyje dostatnio,
jest bowiem najpopularniejszym korepetytorem w tym milionowym mieście.
Któregoś dnia powiedziano mi, że Uszerowicz bardzo chce się ze mną widzieć i
prosi, żebym do niego zadzwonił. Telefon odebrał jego syn. Osi w domu nie
było. Ciężar skomunikowania się ze mną przerzuciłem na niego, ale się nie
odezwał.