X

 

koniec zimy 1948 – koniec sierpnia 1948

 

Coraz więcej studentów naszego roku skarżyło się, że nie rozumie wykładu Lewina. Borys Jakowlewicz wykładał świetnie, ale poziom jego wykładów był rzeczywiście bardzo wysoki, a 120 godzin, które na ten przedmiot przeznaczano, dawały mu możliwość podania bardzo obszernego materiału. Trudności potęgowało to, że program nie przewidywał ćwiczeń, a do tego na wykład chodzili nie tylko matematycy, lecz i studenci pozostałych specjalności. Skargi studentów dotarły do dziekana, a za jego pośrednictwem do Lewina. Skutek był ten, że przyhamował on znacznie tempo wykładu. Kiedyś po posiedzeniu koła matematycznego wraz z Jurą Giznburgiem odprowadzałem Borysa Jakowlewicza do domu. Powiedział nam o interwencji dziekana i o tym, że bardzo się lęka egzaminu ze swego przedmiotu. Wyraził przypuszczenie, że może się on skończyć podobnie jak egzamin z równań różniczkowych u Rutmana. Nie pamiętam już od kogo z nas padła propozycja, żeby zorganizować na naszym roku repetytorium z jego przedmiotu, które z Jurą podjęliśmy się prowadzić. Zajęcia odbywały się raz w tygodniu, po dwie godziny. Nasi koledzy wiele skorzystali z tego repetytorium, o czym świadczyć mogły choćby wyniki egzaminu, ale najwięcej skorzystaliśmy jednak my – Jura i ja. Trzeba było bardzo solidnie przygotowywać się do zajęć, a oprócz tego najlepiej uczysz się ucząc kogoś. (Jest taki dowcip: „tłumaczyłem mu to ze dwie godziny; już sam wreszcie zrozumiałem, a on wciąż jeszcze nie).

 

Postanowiliśmy z Jurą chodzić na seminarium Krejna, które prowadził on w swojej macierzystej uczelni („Wodnyj institut”). Było to seminarium naukowe, a brała w nim udział cała śmietanka matematyków Odessy. Tematyką seminarium była teoria przestrzeni Hilberta. Namówiliśmy do tego także Igora Łucenkę z drugiego roku, natomiast nasza stypendystka stalinowska Zina Aleksiejewa odmówiła nam mówiąc, że jej celem jest opanowanie tego materiału, który nam wykładają, i celujące zdawanie egzaminów. Tak było w istocie, ale oprócz tego bała się chodzić na to seminarium, bo wiedziała, że Krejn jest w niełasce, a więc może to pociągnąć za sobą przykre konsekwencje dla niej. My też o tym wiedzieliśmy i dlatego fakt chodzenia na seminarium trzymaliśmy w tajemnicy. Chodzili tam także Misza Brodski, Gena Rubinsztejn i Jura Szmulian oraz kilku studentów z piątego roku.

Na pierwszym posiedzeniu, na którym byliśmy, referował swoją pracę profesor Lifszyc, na drugim – profesor Potapow. Mało z tego z Jurą zrozumieliśmy, właściwie prawie nic. Zauważył nas Krejn i powiedział nam, że będziemy mieli trudności ze zrozumieniem referatów, dlatego radził brać udział w innym jego seminarium – z teorii stabilności. I tam było trudno coś zrozumieć, przynajmniej na początku (zajmowano się tam nie tyle klasyczną teorią stabilności rozwiązań równań różniczkowych, co stworzoną przez Krejna teorią ich stabilności w przestrzeniach Banacha). Koniec końców seminaria te jednak dużo mi dały. To drugie zaowocowało potem w postaci jednego z rozdziałów mojej pracy dyplomowej. Udział w pierwszym zaś zmusił mnie do samodzielnych studiów nad teorią przestrzeni Hilberta. Jak raz w tym właśnie okresie ukazał się ostatni tom pięciotomowego dzieła akademika Smirnowa „Kurs wyssziej matiematiki”, za które otrzymał on nagrodę stalinowską. Tom ten był poświęcony w znacznej części przestrzeni Hilberta. Wziąłem się z zapałem do roboty. Szło mi dobrze, a studiowana teoria po prostu mnie oczarowała. Był to przejaw czegoś, co już dawniej u siebie zauważyłem: potrafiłem dosłownie zakochać się w jakiejś teorii. Tak było u mnie z teorią względności, z marksizmem, z freudyzmem czy z geometrią Łobaczewskiego. Do końca roku akademickiego nauczyłem się tyle, że mogłem już nawet czytać oryginalne prace z tej dziedziny analizy funkcjonalnej. Potem „miłość” moja przerzuciła się na uprawianą przez Gelfanda, Najmarka, Szyłowa i innych teorię algebr Banacha (zwanych wówczas w Związku Radzieckim pierścieniami unormowanymi).

 

Przy katedrze psychologii, której kierownikiem był Dawid Gienrichowicz Elkin, działało kółko studenckie. Docent Bieleńka, prowadząca na naszym roku wykład psychologii, bardzo nas zachęcała do udziału w jego pracach. Nikt z nas się do tego nie kwapił. Gdy jednak ogłosiła kiedyś temat kolejnego posiedzenia – „Psychologia zdolności muzycznych”, kilku studentów, wśród nich i ja, poszło na to posiedzenie. Odczytem, który wygłosiła starościna koła, studentka czwartego roku filologii rosyjskiej, byłem bardzo rozczarowany. Zreferowała ona po prostu książkę czy też artykuł radzieckiego uczonego Tiepłowa, nie korzystając przy tym z innej literatury i nie wnosząc nic od siebie. Nieco ożywczego prądu wniosła dopiero dyskusja, którą podsumował profesor Elkin. Potem zaczęto rozdawać tematy następnych referatów i mimo mego, dość zresztą słabego, sprzeciwu wciśnięto mi też referat z tematyki, jak uważano, bliskiej matematykowi – „O złudzeniach geometrycznych”. Chcąc nie chcąc wziąłem się za przygotowanie referatu, a nie umiejąc robić nic po łepkach, zabrałem się za to poważnie. Przestudiowałem sporo literatury i – muszę powiedzieć – temat mnie zainteresował, a nawet wręcz zafascynował. Złudzenia geometryczne to pewien rodzaj złudzeń optycznych, polegających na błędnej ocenie odległości, kątów, kierunków itp. Zainteresowało mnie szczególnie jedno złudzenie. Podałem jego bardzo prosty opis matematyczny, a liczne doświadczenia przeprowadzone na moich kolegach z roku i z akademika potwierdziły hipotezę. Na mój odczyt oprócz stałych członków koła przyszło wielu moich kolegów z roku. Elkin i Bieleńka byli nim zachwyceni – nareszcie ktoś nie ograniczył się zreferowaniem przeczytanej książki , lecz przeprowadził także samodzielne badania, które wydały się im interesujące. Może i było coś w tym interesującego, natomiast sam aparat matematyczny użyty przeze mnie był wręcz dziecinnie prosty – ograniczał się z grubsza do kotangensa, który wyrażał zależność między błędem w ocenie iluzorycznego przeniknięcia pewnej prostej pod pewnym kątem. Tym dziwniejsze wydało mi się, że dla wielu członków koła nawet tak proste rzeczy wydały się trudne (to chyba ten kotangens był winien).

 

Na froncie Briuchanow-Krejn doszło do dalszego zaostrzenia sytuacji. Na radzie wydziału wystąpiono z propozycją wystawienia kandydatury Briuchanowa na członka-korespondenta Akademii Nauk ZSRR. Wielu poparło w wystąpieniach tę kandydaturę, chwaląc pod niebiosa zasługi naukowe dziekana. Pochwały te były jednak jakieś mało konkretne. Wstał Krejn i powiedział, że owszem, on chętnie poprze w głosowaniu kandydaturę Aleksieja Jemielanowicza, ale chce przedtem dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego o jego pracach i osiągnięciach naukowych. Briuchanow odpowiedział na to, że nie może nic o tym powiedzieć, bo jego prace są utajnione. Rada wydziału w głosowaniu poparła większością głosów kandydaturę dziekana, ale przepadła ona przy głosowaniu w Akademii.

*

Wiosna. W Odessie nie poprzedza jej przedwiośnie, od razu robi się ciepło, a nawet gorąco. Kwitną drzewa. Przypomina się znana piosenka z popularnego w czasie wojny filmu „Dwa bojca”: „Fontan czeriomuchoj pokryłsia, bulwar Francuzskij był w cwietu...” Ale nie ma już bulwaru Francuskiego, nie ma też bulwaru Feldmana. Pierwszy z nich nazywa się teraz „Primorskij bulwar”, a drugi – „Proletarskij bulwar”. „Drugije wriemiena – drugije piesni”, jak mówi rosyjskie przysłowie. Nie ma także kukurydzy, skończyły się moje zapasy. Z forsą, jak zawsze, źle, a bez smacznej mamałygi skazany jestem wyłącznie na stołówkowe żarcie. Jednym słowem – znowu głodowa wegetacja.

 

Któregoś dnia po nędznym obiadku położyliśmy się z Saszą na naszych łóżkach nie zdejmując, chyba z lenistwa, butów, co było surowo zabronione. Wtem otworzyły się drzwi i bez pukania wszedł do naszego pokoju rektor Sawczuk. Przerażeni zeskoczyliśmy z łóżek, ale Mykoła Panasowicz nawet nie spojrzawszy na nas i – zgodnie ze swym zwyczajem – nie odpowiedziawszy na nasze przywitanie, skierował swoje kroki w stronę otwartego okna. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu magnificencja zaczął włazić na parapet. Gdy mu się to nie udało, czego przyczyną była zapewne jego tusza, przystawił sobie krzesło i wgramolił się wreszcie na parapet kolanami. Czego on chce? – pomyślałem. Chyba nie myśli o samobójstwie, dokonałby tego nie w akademiku, skacząc z pierwszego piętra. Istotnie, o samobójstwo rektorowi nie chodziło. Zająwszy pozycję na parapecie wyjrzał stamtąd na ulicę, po czym niebezpiecznie się wychylił i spojrzał w dół. Ze zdziwieniem obserwowaliśmy teraz z Saszą ogromny zad rektora, nie rozumiejąc zupełnie o co chodzi. Dokonawszy tych czynności Mykoła Pasanowicz z trudem zlazł z parapetu i bez słowa wyjaśnienia, nie pożegnawszy się z nami, wyszedł z pokoju. Za chwilę usłyszeliśmy, że otwierają się drzwi w pokoju 39, a po jakimś czasie w pokoju 38. Spojrzeliśmy z okna w dół, ale nic ciekawego nie zobaczyliśmy. Ludzie chodzili po ulicy jak zawsze, a kilka metrów na lewo od naszego pokoju stał pod akademikiem kapitan milicji. Podeszliśmy do pokoju 39 aby dowiedzieć się czego tam chciał rektor. – Wlazł na parapet – powiedziała nam któraś z sąsiadek.

W pokoju numer 38 Sawczuk zabawił dość długo. Gdy stamtąd wyszedł, poszliśmy tam z Saszą w nadziei, że uda nam się rozwiązać intrygującą nas zagadkę. Okazało się, kapitan milicji, ten, którego widzieliśmy z okna, szedł sobie naszą ulicą, a że mu się zapewne zrobiło gorąco, przystanął na chwilę koło naszego domu akademickiego i zdjął czapkę. Po chwili ktoś napluł mu na głowę, do tego łysą. Oburzony przedstawiciel władzy pobiegł do samego rektora. Ten zaś przeląkł się nie na żarty i postanowił na własną rękę przeprowadzić śledztwo. Kazał kapitanowi stanąć dokładnie w tym miejscu, w którym ten został opluty, i rozpoczął mozolne poszukiwania winnego. Wszedł na nasz parapet, wszedł na parapet w pokoju 39 i skonstatował, że to nie z nich widocznie pluto. Gdy wgramilił się na okno w pokoju 38, zauważył, że milicjant znajduje się dokładnie pod nim. Jego poszukiwania zawęziły się teraz do pokoju, w którym był, i do znajdującego się nad nim na drugim piętrze. Zaczął od numeru 38, gdzie przeprowadził przesłuchanie i prawdziwą wizję lokalną.

– Od kiedy jesteście w pokoju? – zapytał przebywającego tam studenta.

– Od jakiejś godziny.

– Co robiliście przez ten czas?

– Leżałem na łóżku.

– Czy okno było otwarte?

– Tak.

– A czy pluliście przez okno?

– Tak – odpowiedział speszony student.

– To wyście śmieli napluć na głowę kapitana milicji? Ja was wyrzucę z uniwersytetu za takie coś. To nie jest zwykłe chuligaństwo, to sprawa polityczna!

– Mykoło Panasowiczu! Co wy mówicie, jakiemu kapitanowi?

– To co? Powiecie mi, że nie widzieliście komu plujecie na głowę?

– Ależ oczywiście. Ja plułem przez okno nie wstając z łóżka, poleniłem się.

– Ano połóżcie się na łóżku tak jak leżeliście wtedy.

Student wykonał to polecenie, a nasz Sherock Holmes zawołał z tryumfem:

– Przecież wasz łóżko stoi przy samych drzwiach.

– Tak, ale ja leżałem, jak widzicie, twarzą do okna.

– I chcecie mi powiedzieć, że z takiej odległości plunęliście? Że przeplunęliście cały pokój? To niemożliwe!

– To najzupełniej możliwe, zaraz wam to zademonstruję.

– Nie śmiejcie tego robić! – krzyknął rektor, pomny tego, że pod oknem wciąż jeszcze stoi nieszczęsny, już raz opluty, przedstawiciel władzy radzieckiej.

W stosunku do niefortunnego mieszkańca pokoju 38 Mykoła Panasowicz nie wyciągnął żadnych konsekwencji dyscyplinarnych, ale nazajutrz na tablicy ogłoszeń pojawiło się groźne ostrzeżenie: „Zabrania się pod groźbą usunięcia z domu akademickiego plucia przez okno”.

 

Poszedłem do sklepu na ulicę Piotra Wielkiego po naftę. Nafty jak zwykle nie było, zawróciłem więc i na rogu Piotra i Podbielskiego wszedłem na jezdnię, kierując się w stronę Nowego Bazaru. Przegrodził mi drogę samochód osobowy, który zatrzymał się na skrzyżowaniu. Stałem jak raz przy jego prawych przednich drzwiach. W samochodzi obok szofera, jakieś dwa kroki przede mną, siedział wysokiej rangi wyjskowy. Gdy spojrzałem na jego pagony, dostrzegłem na nich na złotym tle wielką srebrną gwiazdę, dystynkcję marszałka Związku Radzieckiego. Z zainteresowaniem spojrzałem na właściciela owych pagonów. Ależ tak – marszałek Żukow! To jednak sprawia wrażenie zobaczyć tak ni z tego ni z owego o dwa kroki od siebie legendarną postać II Wojny Światowej. Pomyślałem sobie, że może się mylę. Utwierdzili mnie w tym przekonaniu moi koledzy z naszego pokoju – cóż by Żukow miał robić w Odessie. Chyba o jego przyjeździe pisaliby w gazetach.

To był jednak Żukow. Potwierdzenie tego otrzymałem z zupełnie nieoczekiwanej strony – od profesora Elkina. Zaproszono go do sztabu Odeskiego Okręgu Wojskowego dla wygłoszenia odczytu o cechach psychicznych dowódcy wojskowego. Dawid Gienrichowicz zaproszenie to przyjął. Jakie było jego zdziwienie gdy wśród słuchaczy zobaczył marszałka Żukowa, jak się okazało, dowódcę okręgu. Profesor opowiadał, że się bardzo speszył, ale wkrótce się opanował i wygłosił dwugodzinną prawie prelekcję, przy tym bez przerwy. Gdy skończył, prowadzący tę imprezę zapytał czy są jakieś pytania. Pytań nie było, a właściwie było jedno. Marszałek Żukow zapytał:

– Czy profesor się nie zmęczył?

– Nie – odpowiedział Elkin.

Tak, ale czemu zawdzięczaliśmy właściwie mianowanie marszałka Żukowa na dowódcę Okręgu Odeskiego? Dowódcami okręgów byli przecież zazwyczaj generałowie, a do tego Okręg Odeski był raczej okręgiem drugorzędnym. Żukow zaś był bohaterem Wielkiej Wojny Narodowej. zwycięzcą w bitwie o Moskwę, o Stalingrad, o Berlin i w wielu innych bitwach, szefem sztabu generalskiego Armii Czerwonej w pierwszej fazie wojny, pierwszym zastępcą wodza naczelnego przez całą prawie wojnę, a od 1946 roku głównodowodzącym wojsk lądowych ZSRR. Był tym, który w imieniu Narodów Sprzymierzonych przyjął kapitulację Trzeciej Rzeszy. No cóż, widać popadł w niełaskę. Zapewne Stalinowi nie podobała się popularność Żukowa w wojsku i w ogóle w kraju, nie podobała się aureola sławy, jaka go otaczała. Na zesłaniu do Odessy się nie skończyło. Stąd przerzucono go na stanowisko dowódcy Uralskiego Okręgu Wojskowego, okręgu już nie drugo- lecz trzeciorzędnego. Powrócił do łask już po śmierci generalissimusa. Został pierwszym zastępcą ministra obrony, a wkrótce potem ministrem tego resortu. Zresztą nie na długo. Chruszczow, który tak go chwalił w swym tajnym referacie na XX zjeździe partii, już w 1957 roku pozbawił go wszystkich stanowisk państwowych i partyjnych, chociaż jakieś pół roku przedtem tylko dzięki poparciu armii i, przede wszystkim, tego Żukowa ocalał w obliczu skoncentrowanego ataku Mołotowa, Malenkowa Kaganowicza, Woroszyłowa, Bułganina i innych, a także Szepiłowa („który się do nich dołączył”, jak wówczas pisano w sowieckiej i w naszej prasie.

 

Przyszedł do naszego pokoju kolega Saszy Zajcewa. Akurat był u nas nasz „słynny bas” Alik Połomski. Pogadaliśmy o tym i o tamtym. W pewnym momencie kolega Saszy powiedział:

– No chłopaki, kto zmierzy się ze mną w walce francuskiej?

– Coś ty – powiedział Sasza – przecież trenujesz w klubie sportowym.

– A ja spróbuję – powiedział ku naszemu zdziwieniu Alik.

Przeciwnicy zdjęli marynarki, podali sobie ręce i stanęli naprzeciw siebie. Kolega Saszy pomachał fachowo rękami, podczas gdy Alik stał na szeroko rozkraczonych nogach, nie bardzo wiedząc co robić. W pewnej chwili zwarli się i wyższy, bardzo silny Alik poderwał swego przeciwnika i rzucił go na łóżko, przy tym tak silnie, że ten zarył głową w ścianę. Posypał się tynk, a niefortunny zapaśnik, zamroczony i ośmieszony ledwie mógł stanąć na nagi. Zaraz też opuścił nasz pokój. Alik był strasznie dumny z siebie.

– Patrzcie, pobiłem zawodnika.

– Ale o ile jesteś od niego cięższy?

– Ale on trenuje, zna chwyty.

Po kilku dniach, idąc z rana do stołówki, zauważyłem Połonskiego, odzianego mimo pięknej, ciepłejpogody w swój czarny, marynarski szynel i biegającego dokoła kompleksu budynków, do których należał nasz akademik. W audytorium przed zajęciami zapytałem go, co to ma oznaczać.

– Powiem ci, ale nikomu nie mów. Zapisałem się do klubu sportowego do sekcji zapaśniczej. Mam wagę półciężką. Chodzę na treningi. Mój trener kazał mi biegać rano.

– Po co?

– To takie ćwiczenie gimnastyczno-kondycyjne.

– Ale dlaczego biegasz w szynelu?

– Mój trener boi się o utrzymanie limitu wagi półciężkiej.

Alik dość długo trenował nim pierwszy raz wystąpił. Był to zarazem jego ostatni występ. Wrócił do akademika w stanie godnym pożałowania. Pewnie mu się powiodło nie lepiej niż jako basowi w roli Mefistofelesa.

 

1 maja. Główną częścią obchodów tego święta jest oczywiście pochód. W tym roku po raz pierwszy brałem w nim udział. Nikołajewka jest za mała, żeby coś takiego zorganizować, a w Baku w 1945 roku uczestniczyłem w tej uroczystości w paradzie wojskowej. Zebraliśmy się przed uniwersytetem. Ustawiliśmy się wydziałami. Specjalnie wyznaczeni dyżurni sporządzają spis obecnych. Udział w demonstracji jest obowiązkowy, nieobecność grozi wyrzuceniem ze studiów czy z pracy i innymi poważnymi konsekwencjami. Jednocześnie załatwia się jeszcze inną sprawę – subskrypcję kolejnej pożyczki państwowej. Jak już pisałem w pierwszej części mych wspomnień, jest to obowiązkowy coroczny haracz obywateli Kraju Rad, płacony w wysokości miesięcznej pensji. Ściąga się to z poborów w przeciągu dziesięciu miesięcy. W chwili gdy odbywa się pochód, subskrypcja jeszcze nie jest ogłoszona, stanie się to dopiero 5 maja, ale blankiety są już rozesłane i podpisuje się je dzisiaj. Tak więc w momencie ogłoszenia subskrypcji cały niemal Związek Radziecki będzie już nią objęty.

Ruszamy, by na bulwarze wlać się w kolumnę naszej dzielnicy. Jest w niej wiele szkół wyższych. Przed grupą uniwersytecką wielki transparent OGU – Odesskij gosudarstwiennyj uniwersitet. Ktoś pyta jak wobec tego wygląda odpowiedni transparent poprzedzający Charkowskij uczytielskij institut. Ogólny śmiech.

Skręcamy w ulicę Puszkina, jedną z najładniejszych w Odessie. Sprawia przedziwne wrażenie, jest niemal pusta, jakby wymarła. No tak, prawie wszystko co żyje jest w tej chwili w pochodzie, a nieliczni w nim nie uczestniczący, trochę staruszków czy małych dzieci, oglądają nas z balkonów i okien. Jak się okazuje, na ulicy im być nie wolno, ulica, którą idzie pochód, ma być wolna od osób postronnych. Jest to przejaw czujności rewolucyjnej. Zupełnie tego nie rozumiem. Czyżby w stalinowskiej Rosji Anno Domini 1948 ktoś myślał o rzucaniu bomb w pochód pierwszomajowy czy też zamierzał organizować kontrdemonstrację? Paranoja! Ale czujność być musi. Tego dnia na uniwersytecie opieczętowano wszystkie audytoria, kancelarie, biura i inne pomieszczenia. W każdym dziekanacie siedzi dyżurny z ramienia organizacji partyjnej wydziału. To samo dzieje się we wszystkich urzędach, fabrykach, etc.

Idziemy dalej, ale bardzo nierównomiernie. To stajemy na długie minuty, bo przed nami kolumna stoi, to rzucamy się biegiem, by dogonić przed nami idących. A tu nowa niespodzianka – na skrzyżowaniach ulic, zarówno na jezdni jak i na trotuarze, stoją ciężarówki z wojskiem. Ulica jest odcięta od innych. Robi to zdumiewające wrażenie, ale chyba tylko na mnie, inni są do tego widać przyzwyczajeni.

Wreszcie wchodzimy na Kulikowe Pole. To kulminacyjny punkt demonstracji, tu mamy przemaszerować przed trybuną, na której miejsca zajęli odescy bonzowie. Słychać raźne dźwięki marsza, choć nie widać żadnej orkiestry; ktoś wykrzykuje przez megafony hasła zatwierdzone na tegoroczne święto przez KC WKP(b), choć przed nikim ze stojących na trybunie nie widać mikrofonu; na te hasła odzywa się potężne „urra”, choć nikt w pochodzie nie otwiera gęby. Co to jest, czary czy co? Wreszcie dochodzi do mnie – cały ten podkład dźwiękowy idzie po prostu z magnetofonu!

Jesteśmy już blisko trybuny. W samym jej środku pierwszy sekretarz Odeskiego Komitetu Obwodowego partii Kiriczenko, obok niego, cały w gali orderów i medali sięgających mu od ramion do pępka, dowódca okręgu marszałek Gieorgij Żukow. Przypatruję się z ciekawością trybunie. Moją uwagę zwraca na siebie niskiego wzrostu szczuplutki brunecik, wypisz wymaluj doktor Goebbels.

– A to co za Goebbels? – zapytuję idącego koło mnie kolegę, orientując się już poniewczasie, jakie głupstwo palnąłem.

– Trafiłeś w samo sedno, to Bortnikow, sekretarz Komitetu Obwodowego do spraw propagandy i agitacji.

A więc podobieństwo nie tylko zewnętrzne.

Kulikowe Pole mamy wreszcie za sobą. Zostajemy wciśnięci w szpaler utworzony przez milicję. Ktoś z nas, kto mieszka w pobliżu, próbuje skręcić w bok, aby wyjść od razu na swoją ulicę. Dostaje po gębie od oficera milicji i wraca do szeregu. Idący obok niego krzyczą „nie bić” i dodają do tego kilka epitetów pod adresem milicji. Na tym incydent się kończy.

Do obiadu spacerowałem z kilkoma kolegami i koleżankami po Odessie. Po obiedzie urządziliśmy sobie w pokoju miły ochlaj.

*

Maj w Odessie jest zwykle ciepły i piękny. Tak też było i tego roku. Sasza, Pawlik i Wasia chodzili w wolnych chwilach na plażę, ja im nie towarzyszyłem, nie umiem pływać, a oprócz tego czekała mnie trudna sesja – aż sześć egzaminów (siódmy, z języka niemieckiego, miałem zdany) i jedno kolokwium. Byłem przerażony perspektywą zdawania w ciągu jednego miesiąca takiej masy egzaminów, wśród których były cztery matematyczne, do tego wszystkie trudne. Trwożyło to także moich kolegów. Zebraliśmy się kiedyś i postanowiliśmy kolokwium z matematycznych metod doświadczalnictwa, język obcy, ekonomię polityczną i psychologię zdawać przed sesją, trzy przedmioty matematyczne w sesji, zaś czwarty, równania całkowe, przenieść na październik, jeśli się na to zgodzi dziekanat. Dziekanat w osobie prodziekana docenta Szweca na naszą propozycję przystał. Zgodził się także na przeniesienie na jesień egzaminu z równań całkowych docent Rutman (i to nawet bardzo chętnie, pamiętając wyniki egzaminu z równań różniczkowych).

Zdałem więc w maju kolokwium, zdałem egzaminy z politekonomii i psychologii, oba na piątkę, i zacząłem przygotowywać się do egzaminu z teorii funkcji zmiennej zespolonej, który mieliśmy zdawać w połowie czerwca. Materiał był bardzo obszerny, ale i czasu na przygotowanie było dużo, ponad dwa tygodnie. Mimo iż przedmiot ten znałem dobrze, włożyłem w naukę dużo wysiłku. Wstyd by mi było przed Lewinem nie umieć czegoś, przecież byłem prezesem kółka matematycznego, a do tego jeszcze prowadziłem repetytorium z jego wykładu. Na egzamin poszedłem mocno zdenerwowany, poszło mi jednak bardzo dobrze. W ogóle wynik egzaminu przeszedł wszelkie oczekiwania, zarówno studentów, którzy bardzo się go bali, jak i profesora Lewina. Po egzaminie mi powiedział:

– Nie spodziewałem się, że aż tak dobrze pójdzie, jestem mile zdziwiony. Widzę w tym i waszą niemałą zasługę.

Ta pochwała bardzo mnie ucieszyła. Zaczerwieniłem się i odparłem:

– Ależ gdzie tam, to wyłącznie wasza zasługa, wasza i moich kolegów, którzy tym razem porządnie przygotowali się do egzaminu.

– A kto dał asumpt do zorganizowania kółka, kto prowadził repetytorium?

 

Egzamin z drugiej części mechaniki teoretycznej był wyznaczony na 24 czerwca. Wziąłem się porządnie do pracy, wiedząc, że z profesorem Wasilijewem nie ma żartów. Starałem się opanować nie tylko materiał, ale i oznaczenia literowe, pamiętając swój poprzedni egzamin z tego przedmiotu. Z początku szło mi dobrze, ale potem było coraz gorzej. Dawało o sobie znać zmęczenie całorocznymi studiami, pewne osłabienie spowodowane złym odżywianiem, a do tego miałem już za sobą trzy egzaminy i kolokwium. Źle też wyglądały moje sprawy finansowe. Pieniądze mi się już kończyły, a do stypendium było jeszcze daleko. Musiałem zrezygnować z kolacji (chleb i wrzątek) i poprzestać na stołówkowych śniadaniach i obiadach. Byłem więc stale głodny, co jeszcze bardziej utrudniało mi naukę.

Szczególnie zmęczony poczułem się już podczas samego egzaminu, siedząc w ławce i przygotowując się do odpowiedzi na wylosowane pytania (jak na złość dość trudne). Przemyślałem odpowiedź starannie, wynotowałem sobie skrótowo cały tok rozumowania i podszedłem do Wasilijewa. Pamiętałem zalecenie Saszy Zajcewa, żeby odpowiadać bardzo powoli, gdyż w przeciwnym razie, nie nadążając za mną, staruszek zacznie zadawać po drodze mnóstwo pytań. Wyjaśniałem każdy krok swego rozumowania, nawet najprostsze przekształcenia. Wasilijew jednak zadawał mi wciąż pytania, a niektóre z nich zbijały mnie z pantałyku, dotyczyły bowiem rzeczy na poziomie szkoły podstawowej. Gdy na przykład w pewnym momencie powiedziałem „a teraz przenosimy to wyrażenie na lewą stronę równania zmieniając znak”, Nikołaj Siemionowicz zapytał: „A dlaczego?” Zbaraniałem dosłownie.

– Co dlaczego, dlaczego przenosimy czy dlaczego zmieniamy znak?

– I jedno i drugie.

Tak odbywał się ten egzamin. Odniosłem wrażenie, że profesor odgrywa się za moją piątkę otrzymaną u docenta Witenzona w sesji zimowej. Może tak rzeczywiście było, a może tak się mi tylko wydawało. Dostałem czwórkę i byłem bardzo zmartwiony, była to przecież moja pierwsza czwórka. Miało to jeszcze i inne następstwa: w pierwszym semestrze przyszłego roku akademickiego nie będę otrzymywał stypendium studenta celującego, które było o 25% wyższe.

 

Pozostawał nam jeszcze jeden egzamin – z teorii grup. Wyznaczony był na 28 czerwca, ale było jasne, że w ciągu trzech dni, zwłaszcza w stanie dużego zmęczenia, nie zdołamy się do niego przygotować. Posłano mnie na pertraktacje do naszego egzaminatora, który był jednocześnie prodziekanem. Docent Szwec zgodził się na przeniesienie egzaminu na ostatni dzień sesji, tzn. na 30 czerwca. Zyskaliśmy więc dwa dni, niewiele, ale zawsze coś.

Przygotowanie do ostatniego egzaminu szło mi bardzo opornie. Coraz większe zmęczenie, a do tego upały. Ale najwięcej dawał mi się we znaki głód. Posiłki musiałem zredukować do jednego dziennie – obiadu, na więcej nie starczyło mi już pieniędzy. Moi koledzy z pokoju byli też ubodzy i nie stać ich było na pożyczenie mi paru groszy. Do moich odeskich znajomych wstydziłem się w tej sprawie zwrócić, siedziałem więc w audytorium i o suchym pysku wkuwałem przeróżne mądrości o podgrupach, dzielnikach normalnych, homomorfizmach, ciągach normalnych i kompozycyjnych itd. Coraz częściej musiałem robić przerwy i były one coraz dłuższe. Na dwa dni przed egzaminem kieszeń moja świeciła niemal absolutną pustką. Za ostatnie grosze kupiłem trochę chleba i pudełeczko witamity B. Witaminę doradzili mi koledzy, miała podobno odświeżać umysł i zabijać głód. Od czasu do czasu brałem pastylkę do ust i ssałem. Miała mdły smak i chciało się po niej rzygać. Rzeczywiście, na krótki czas uspokajało to głód, ale nie na długo. Umysłu jakoś mi ta kuracja nie odświeżała.

W przeddzień egzaminu nie miałem już chleba, a około południa skończyły mi się pastylki witaminy. Wieczorem tego dnia poszedłem w gości do Wołodi z twardym postanowieniem, że jeśli mnie zapytają czy zjadłbym coś, nie odmówię. Niestety, nikt mnie o to nie spytał. Poszedłem spać głodny i nieludzko zmęczony. Jedyną moją nadzieją było to, że – być może – jutro będzie stypendium.

Nazajutrz z rana poszedłem do kwestury, ale stypendium nie było, obiecywali na 1 lipca. Siadłem w audytorium, w którym miał się rozpocząć w południe egzamin, i zacząłem powtarzać materiał. Nigdy tego w dzień egzaminu nie robiłem, ale tym razem czułem, że jestem słabo przygotowany. Z ulicy Szczepkina, na którą wychodziły okna audytorium, dochodziły miarowe, potężne uderzenia młota. Naprawiano tam jezdnię. Zmęczenie, upał i głód zrobiły swoje. Nic mi nie szło do głowy, miałem w niej przedziwny chaos i pustkę, a do tego te ciągłe uderzenia młota, powolne, rzadkie, regularne.

Przyszedł docent Szwec i zaczął się egzamin. Z trudem udawało mi się skupić myśli na pytaniach z wyciągniętej kartki. W głowie szumiało mi z głodu, a w skroniach huczał młot, ani na chwilę nie przerywający swej niszczycielskiej roboty. Zdawałem ten egzamin bardzo marnie. Definicje i twierdzenia, o których była mowa w pytaniach, sformułowałem poprawnie i bezbłędnie przeprowadziłem dowody. Mark Nikitowicz był jednak bardzo wymagającym egzaminatorem i zadawał dużo trudnych i wnikliwych pytań. Odpowiadałem na nie z największym trudem, powoli zbierając myśli. Wyglądało to jak w filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Dostałem czwórkę, ale wątpię, czy na nią zasłużyłem. Odegrała tu widocznie rolę opinia, jaką miałem.

 

Wróciłem do pokoju i kompletnie wykończony rzuciłem się na łóżko. Pawlik pakował się, tego dnia wyjeżdżał do domu. Zostali na kilka dni Sasza i Wasia no i ja, który nie miał się gdzie podziać.

Wszedł do nas kierownik domu akademickiego Charłampij Iwanowicz. Ogromne chłopisko o sumiastych, zwisających, siwych wąsach, w wyszytej ukraińskiej „soroczce”. Wszedł, jak zwykle, bez pukania i od razu zaczął mnie ochrzaniać za to, że leżę na łóżku w butach. Ja z kolei zacząłem mu czynić wymówki, że wchodzi bez pukania. Były o to do niego ciągłe pretensje, zwłaszcza ze strony dziewcząt.

– Czego wchodzicie bez pukania, przecież w takie upały chodzimy w pokojach zwykle w halkach, zdarza się, że i bez nich.

– A wy jak dumajete, szczo ja gołoji baby ne baczyw?

Charłampij zapowiedział nam, że na czas sesji dokwateruje do naszego pokoju studenta zaocznej matematyki.

Nasz nowy współlokator nazywał się Jewstifiejew. Był nauczycielem matematyki i fizyki w Pierwomajsku, mieście położonym w odeskim obwodzie, w mieście, w którym potem i ja miałem zostać nauczycielem. Był Udmurtem, pochodził z Udmurskiej ASRR, położonej między rzekami Kamą i Wiatką.

– Mam kłopoty – zwrócił się do mnie. – Nie rozwiązałem zadań z ostatniej pracy kontrolnej z analizy matematycznej. Czy nie pomoglibyście mi?

Pokazał mi te zadania. Było to dwadzieścia przykładów na różniczkowanie funkcji elementarnych, rzecz dziecinnie łatwa.

– Jestem tak zmęczony dzisiejszym egzaminem, że nie jestem w stanie wyjaśnić wam tego. Jeśli jednak zadowoli was, że ja te funkcje zróżniczkuję, a wy przepiszecie rozwiązania, to proszę bardzo.

Zgodził się skwapliwie na moją propozycję. Siadłem do stołu i w jakieś kilkanaście minut rozwiązałem mu wszystkie przykłady. Patrzał na mnie z podziwem.

– Jak wy to robicie tak szybko? Ja zupełnie sobie z tym nie mogłem poradzić.

– Gdy zrozumiecie o co tu chodzi, zobaczycie, jakie to jest proste.

Jewstifiejew przepisał rozwiązania. Był teraz w świetnym humorze, gdyby nie złożył tej pracy kontrolnej, mógłby być niedopuszczony do sesji. Otworzył swą pokaźnych rozmiarów walizę i zaczął wyciągać z niej wiktuały. Czego tam tylko nie było! Biały chleb, sześciocentymetrowej chyba grubości biała jak śnieg słonina, drażniąca powonienie zapachem czosnku domowej roboty kiełbasa, masło, bryndza i inne delicje, których od niepamiętnych już czasów nie widziałem na oczy. Aż mi się w głowie zakręciło z wrażenia i ślinka mi pociekła. Byłem przekonany, że Jewstifiejew zaprosi mnie do udziału w uczcie, ale omyliłem się. Nakroił grube kromki chleba, posmarował je obficie masłem, na jedne położył smakowicie wyglądające plasterki słoniny, na drugie oszałamiająco pachnącej kiełbasy i zaczął to wszystko pałaszować, sapiąc przy tym okrutnie i nieznośnie mlaskając. We mnie zaś wzbierała zazdrość i złość. Właściwie należało mu powiedzieć, że już dawno nie miałem nic w ustach, ale fałszywa duma nie pozwalała mi na to, jak już zresztą niejednokrotnie bywało. Wreszcie Jewstifiejew zakończył swój posiłek i pakując do walizki produkty zwrócił się do mnie:

– Chciałbym odwdzięczyć się wam za pomoc.

– To głupstwo – odpowiedziałem z nonszalancją, a serce mocniej mi zabiło w nadziei, że otrzymam może jakąś propozycję zjedzenia czegoś (tylko dlaczego w takim razie pakuje jedzenie do walizki?)

– Ależ zróbcie mi tę przyjemność i pozwólcie się zaprosić do kina.

Poszliśmy na „trofiejnyj” film „Rigoletto”. Obejrzałem go mimo wszystko z przyjemnością, chociaż kiszki grały mi marsza w takt wspaniałej muzyki Verdiego.

Po latach, już w Pierwomajsku, przypomniałem Jewstifiejewowi ów dzień w Odessie, kiedy poznaliśmy się, wraz ze wszystkimi towarzyszącymi temu okolicznościami.

– TO dlaczego nie powiedzieliście mi, że jesteście głodni? Przecież miałem tego żarcia do licha i trochę. Zupełnie mi do głowy nie przyszło, że tak długo nie jedliście. Strasznie mi przykro.

 

Nazajutrz dostałem stypendium za dwa miesiące z góry. Najadłem się do syta i świat znów wydał mi się piękny, ale nie na długo. Przede mną piętrzyły się nie lada problemy. Co robić, żeby mego nędznego stypendium wystarczyło mi na całe lato? Gdzie się podziać? Latem studentów studiów dziennych wysiedlano z akademika, potrzebne było miejsce dla uczących się zaocznie, oprócz tego przeprowadzano remont. Pełen niewesołych myśli udałem się do gmach głównego, aby zobaczyć się z moimi kolegami z zaocznego. Orkążyli mnie ciasnym pierścieniem, wypytując o moje życie, studia, warunki materialne, itp. Znałem wszystkich oprócz jednego. Był to niemłody mężczyzna w wojskowej bluzie, o czerwonej ogorzałej twarzy i nosie jak ziemniak. Nazywał się Pierkow. Przez jakiś czas przysłuchiwał się naszej rozmowie, a potem zwrócił się do mnie:

– Słuchajcie towarzyszu, czy nie macie przypadkiem konspektu z wykładu z historii dyplomacji z zastosowaniem rachunku całkowego?

Zdębiałem. W pierwszej chwili pomyślałem, że mam do czynienia z wariatem. Spojrzałem na moich kolegów i ze zdziwieniem zauważyłem, że stojący za Pierkowem Kruk, Berman i Wiera (pisałem o chich z okazji poprzednich sesji) dają mi wyraźne znaki, żebym powiedział „tak”.

– Mam.

– Czy moglibyście mi go pożyczyć?

– Nie, pożyczyłem go już komuś i nie wiem kiedy mi go zwróci.

– A może macie konspekt I tomu „Kapitału”?

– Owszem, i mogę go wam pożyczyć pod warunkiem, że przed wyjazdem zwrócicie. Porządnie się nad nim napracowałem.

Pierkow zwrócił mi ten konspekt. Na okładce brulionu, tam gdzie było moje nazwisko, widniał ślad po oddartej naklejce. Było jasne, że przedstawił wykładowcy konspekt jako swój.

Zaraz po tej dziwnej rozmowie zapytałem Bermana co to wszystko ma znaczyć.

– Słuchaj, ubaw nie z tej ziemi. Ten facet przyszedł do nas podczas sesji zimowej. Ma ukończoną matematykę w instytucie pedagogicznym, przyjęli go więc od razu na czwarty rok. To zupełny palant, on nie tylko nic nie umie, ale jest jeszcze głupi jak but. Nie rozumiem jak on mógł ukończyć uczelnię, podejrzewam, że kupił dyplom, a teraz chce się czegoś nauczyć, bo po co miałby studiować, mając dyplom. Ty wiesz, że on nie umie zróżniczkować najprostszej funkcji? On nawet nie wie co to jest pochodna, a całkę czyta jako „S”.

– No dobrze, ale co znaczy ta historia dyplomacji z zastosowaniem rachunku całkowego?

– To my się z niego tak nabijamy. Powiedzieliśmy mu, że jest taki przedmiot i że będzie z niego egzamin. Wyobraź sobie, że uwierzył! Wiera ułożyła program z tego przedmiotu, przepisała na maszynie i dała mu.

Tu zwrócił się do Wiery i poprosił, żeby mi ów program pokazała. Czytając go pokładałem się ze śmiechu. Nie pamiętam go już w całości, ale niektóre hasła utkwiły mi w pamięci:

„Całka w matematyce babilońskiej i w matematyce greckiej. Wpływ rachunku całkowego na politykę cesarstwa rzymskiego w I wieku naszej ery. Wpływ oleum ricinum na historię dyplomacji i rachunek całkowy w wiekach średnich. Dyplomacja chińska a rachunek całkowy; trójkąt egipski a trójkąt chiński. Rola całki oznaczonej w dyplomacji brytyjskiej w XIXw. Niemiecka groźba zanurzenia całki podwójnej właściwej podczas I wojny światowej i ewentualne tego skutki (wyparowanie Tamizy).”

To tylko niewielka próbka tego, co tam było.

– I on w to wierzy?

– Święcie.

– I nie pyta co to wszystko znaczy?

– Nie. To kompletny dureń. On w ogóle niczego nie rozumie, więc jeśli tego też nie rozumie, to myśli, że tak powinno być. Dziwi mnie tylko jak on może być nauczycielem, co prawda w szkole podstawowej, ale tam także trzeba coś umieć, a on nie umie niczego, nawet z matematyki elementarnej.

– No dobrze, wiem co to jest trójkąt egipski, to powinien wiedzieć każdy uczeń, ale co to jest ten trójkąt chiński?

– To lipa. Wiera mu powiedziała, że to trójkąt, którego suma kątów jest równa 179,5°.

Kiedyś Berman spytał przy mnie Pierkowa czemu się równa cos²+sin². Zapytany odpowiedział poprawnie, że 1.

– Bardzo dobrze – powiedział Berman. – Ale to tylko wtedy, gdy ramiona kąta są skierowane ku górze, gdy zaś są skierowane ku dołowi, to -1.

– Popatrz, a ja tego nie wiedziałem – zdziwił się Pierkow. – Muszę to sobie zapisać.

Z Pierkowem działy się potem różne niesamowite wręcz historie, w które trudny byłoby mi uwierzyć, gdybym nie był świadkiem niektórych z nich, a innych nie dowiedział się od wiarygodnych osób. Jeszcze podczas tej sesji letniej poszedł zdawać do półślepego docenta Kuzniecowa (tego, który mnie poplątał ze sprzedawczynią gazet) rachunek wariacyjny. Przepisał podczas egzaminu z książki, którą miał pod pulpitem, odpowiedzi na pytania i potem czytał je egzaminatorowi. W pewnym momencie Kuzniecow powiedział, że nie rozumie wzoru. Pierkow powtórzył go, ale Kuzniecow znów nie zrozumiał. Przysunął sobie wreszcie notatki Pierkowa przed sam nos i powiedział:

– Ach, to wy całkę czytacie jako literę „S”? Dziwne, to chyba jakieś nowe zwyczaje.

Ku zdziwieniu wszystkich Pierkow dostał trójkę.

W czasie zimowej sesji widywałem go często w czytelni. Siedział tam wieczorami i przepisywał całe fragmenty książki Bernsztejna z rachunku prawdopodobieństwa. Kiedyś zauważyłem, że przepisywał trójkąt Pascala!

– Po co przepisujecie książkę?

– Przygotowuję się do egzaminu u docenta Korpuna. Jak przepisuję, to lepiej pamiętam.

Zrozumiałem, że Pierkow szykuje ściągi.

– Po co wam taki obszerny i trudny podręcznik? Sądzę, że wystarczyłoby, gdybyście przerobili Gliwenkę.

Pierkow jednak nie posłuchał mnie. Spotkałem go po jego egzaminie. Nie uwierzyłem. Zapytałem o to kiedyś Kropuna.

– Pierkow? Zdał, dostał trójkę. – usłyszałem w odpowiedzi.

– Proszę mi wybaczyć, jest już po egzaminie, mogę więc powiedzieć otwarcie, ten człowiek nic nie umie, jak on mógł zdać?

– Tak, on nic nie umiał, kompletnie nic. Ale to jest mój były uczeń z rabfaku, takich kursów dla robotników z awansu społecznego a do tego inwalida wojenny. Żal mi się go zrobiło, jakoś nie potrafiłem go oblać.

Pierkow dowiedział się, że jest taki przedmiot – fizyka matematyczna. Poplątało mu się w głowie i zapytał kiedyś Kruka.

Czy matematykę fizyczną też trzeba zdawać?

– Oczywiście. Matematykę fizyczną, matematykę biologiczną, matematykę geograficzną i matematykę filologiczną, wszystko to trzeba zdawać.

– Popatrz ile jest tych matematyk i wszystkie je trzeba zdawać – powiedział niepocieszony z tego powodu Pierkow.

W czasie następnej sesji letniej, w roku 1949, Pierkow wyraził chęć zdawania „historii dyplomacji z zastosowaniem rachunku całkowego”. Kruk i Berman powiedzieli mu, że musi w tym celu przeczytać i nauczyć się czegoś ze współczesnej literatury matematycznej; wskazali mu w jednym z czasopism pracę wybitnego matematyka radzieckiego Gelfanda. Pierkow od tej chwili przesiadywał po całych dniach w bibliotece, przepisując ową pracę na ściągi. Nasi figlarze poszli tymczasem do obchodzącego właśnie dziesięciolecie swych studiów Chutoriana (tego samego, który kiedyś podczas sesji letniej przeszkadzał mi uczyć się swym śpiewem) i opowiedzieli mu o wszystkim.

Słuchaj, Chutorian, My powiemy Pierkowowi, że będzie zdawał ten egzamin u samego Gelfanda.

– Ale Gelfand nie mieszka w Odessie, i w ogóle to nonsens.

– To nic, ty będziesz Gelfandem, wyglądasz – chwała Bogu – odpowiednio. Maja Baraz przyprowadzi ci Pierkowa, a ty go przeegzaminujesz, tylko się nie wydaj.

W wyznaczony dzień Maja wraz z Pierkowem udała się do Chutoriana. Pierkowi powiedziano, że będzie zdawał u samego Gelfanda, który jet bardzo surowym egzaminatorem. To, co wydarzyło się u Chutoriana, opowiedziała mi potem Maja.

Drzwi otworzył im Chutorian.

– Przyszedłem do was zdawać egzamin, towarzyszu profesorze – powiedział Pierkow trzęsąc się ze strachu.

– A z czego? – zapytał groźnie Chutorian-Gelfand.

– Z historii dyplomacji z zastosowaniem rachunku całkowego.

Tu nasz szanowny profesor nie wytrzymał i zaczął się dosłownie trząść ze śmiechu. Pierkow patrzał na niego z niemym przerażeniem, nie wiedząc o co chodzi. Wreszcie Chutorian opanował się i, żeby jakoś usprawiedliwić swój śmiech, powiedział groźnie:

– A wiecie dlaczego się tak roześmiałem?

– Nie.

– Otóż to, bo nie wiecie kto ja jestem.

– Wiem, profesor Gelfand.

– Tak, ale to jeszcze nie wszystko. Jestem najsurowszym egzaminatorem w całym Związku Radzieckim i radzę wam, abyście odłożyli ten egzamin na kilka dni i lepiej się do niego przygotowali.

Gdy potem pytano Chutoriana dlaczego odłożył „egzamin”, powiedział, że czuł, że nie wytrzyma i znów się roześmieje.

Po wyjściu od Chutoriana Pierkow powiedział Mai:

– Bardzo mi się nie podoba zachowanie profesora Gelfanda. Czy to, że jest wielkim uczonym, a ja skromnym nauczycielem, daje mu prawo śmiania się ze mnie?

Do egzaminu jednak nie doszło. W przeddzień następnej wizyty u pseudo-Gelfanda odbył się na roku Kruka i Bermana egzamin z równań fizyki matematycznej. Egzaminował znany z surowości Rutman. Pierkow egzamin ten sobie przełożył i poszedł kibicować swoim kolegom. Oblali wszyscy. Gdy z audytorium wychodził Kruk, podszedł do niego Pierkow.

– Co, oblałeś? A zobaczysz, że ja zdam w swoim czasie matematykę fizyczną i geograficzną i wszystkie inne. Oblał taki łatwy przedmiot, a ja jutro zdam historię dyplomacji z zastosowaniem rachunku całkowego i to u samego Gelfanda, zobaczysz.

Tego już załamany swoim niepowodzeniem Kruk nie wytrzymał.

– Ty durniu, ty ośle! Myśmy się z ciebie nabijali, zaprowadziliśmy cię do studenta, a tyś się przed nim kłaniał i myślałeś, że to profesor. I ty mi będziesz przygadywał? Spójrz lepiej na siebie, ty nieuku! Chiński trójkąt z oleum ricinum, bałwan.

Pierkow z początku nie uwierzył, że był okłamywany. Po potwierdzeniu jednak tego przez pozostałych uczestników zgrywy uwierzył i bardzo się obraził. Gdy po roku powiedziano mu, że trzeba zdawać egzamin z historii matematyki, a przedmiot taki rzeczywiście był (tylko że na zaocznym nie miał go kto wykładać) i egzamin z niego był przewidziany, odpowiedział:

– Nie ma głupich, teraz mnie nie nabierzecie.

Nie mając jeszcze zdanych wielu egzaminów potrzebnych do absolutorium, Pierkow udał się do profesora Kostina z prośbą o danie mu tematu pracy dyplomowej. Kostin powiedział mu, że namyśli się jeszcze, a tymczasem niech Pierkow zajmie się przestudiowaniem kilku pozycji z geometrii nieeuklidesowej. Zdziwiony Pierkow, który słyszał zapewne o Euklidesie, podszedł do Wiery i zapytał:

– Słuchaj, Wiera, kto to był Nieeuklides?

Wiera popisała się błyskawicznym refleksem:

– To był rektor Uniwersytetu Kazańskiego.

(Trzeba wiedzieć, że jeden z twórców geometrii nieeuklidesowej, Mikołaj Łobaczewski, był przez jakiś czas rektorem uniwersytetu w Kazaniu).

– A co on takiego zrobił?

– Zorganizował wyprawę po złote runo.

Podczas następnej rozmowy z Pierkowem Kostin zorientował się z kim ma do czynienia i przepędził go, wymyślając mu od nieuków i ignorantów.

Pierkow uniwersytetu nie ukończył. Pracował nadal jako nauczyciel, miał przecież dyplom instytutu pedagogicznego (odpowiednik naszej wyższej szkoły pedagogicznej). Po latach spotkałem go kiedyś w księgarni. Wyglądał okropnie, czekała go operacja usunięcia odłamków pocisku. Zrobiło mi się go żal. Krukowi, Bermanowi i Wierze nie mógł zapomnieć robionych mu kawałów.

– Oszukiwali mnie, mnie uczestnika Wielkiej Wojny Narodowej i członka partii.

– A dlaczego dawaliście się tak głupio nabierać?

– Wcale się nie dawałem nabierać. Ja wszystko wiedziałem.

– To po co poszliście do Chutoriana?

– Po to, żeby tych drani wypróbować.

Tego wyjaśnienia nigdy nie zrozumiałem.

 

A więc miałem kłopoty – za co i gdzie przeżyć dwa miesiące wakacji. Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia. W korytarzu uniwersytetu przeczytałem ogłoszenie wzywające wszystkich studentów mieszkających w Odessie do obowiązkowego wzięcia udziału w letnich pracach polowych. Poszedłem do dziekanatu zapisać się. Akcją kierował sekretarz partii na wydziale, docent Siora.

– Was to nie dotyczy – powiedział mi Siora. – Nie jesteście rdzennym mieszkańcem Odessy. Możecie sobie wyjechać do domu.

– Nie bardzo dokąd mam wyjechać, a poza tym chcę wziąć udział w tych pracach.

– Bardzo się wam to chwali. Wasi koledzy boją się ich jak ognia i unikają jak mogą.

Nie dziwiłem się im, ale byłem w innej sytuacji. Najgorsze było teraz to, że nie miałem ze sobą co zrobić do czasu wyjazdu na roboty, a miał on nastąpić dopiero w drugiej połowie lipca. Naciskano zaś na mnie, żebym się wyprowadził z akademika. Ale chyba Bóg miał mnie w swojej opiece, bo idąc po ulicy spotkałem docent Bieleńką, a ta zwróciła się do mnie:

– Wyjeżdżam z mężem i córką na urlop i boję się zostawić mieszkanie bez opieki, wiecie jak kradną. Zostaje tam co prawda jedna kobieta, ale to już staruszka, dość niedołężna. Chciałabym, żeby jeszcze ktoś z nią był. Może słyszeliście o jakimś studencie, który zostaje na lato w Odessie, a może sami byście się na to zgodzili?

Tej propozycji nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Nazajutrz przed samym wyjazdem Bieleńkich przeniosłem się do ich mieszkania.

 

Bieleńka mieszkała na ulicy Ostrowidowa, na parterze starego, ale stosunkowo dobrze utrzymanego domu. Miała piękne mieszkanie, a co najważniejsze – nie komunalne, a więc zamieszkane przez jedną rodzinę, co było wtedy zupełnym ewenementem. Mąż Lidii Jakowleny był profesorem medycyny, balneologiem. Gdy zobaczyłem urządzenie ich mieszkania, nie zdziwiłem się, że bali się pozostawić je bez opieki.

Wraz ze mną „dyżurowała” w mieszkaniu pani Diaczenko, osoba bardzo stara, zbiedzona, ale trzymająca się z wielką godnością i zdradzająca arystokratyczne maniery. Mimo bardzo dużej różnicy wieku znaleźliśmy wspólny język i sporo czasu spędzaliśmy na rozmowach. Interesowało ją moje życie w przedwojennej Polsce oraz przeżycia czasu wojny, mnie zaś – koleje jej życia. Staruszka, doświadczona przez biedę, udzieliła mi kilku pożytecznych rad. Poradziła mi na przykład, żebym nie chodził do stołówki, lecz kupił trochę mąki kukurydzianej i gotował sobie mamałygę. Sama też się w ten sposób żywiła. Jadała bardzo mało, całe jej pożywienie stanowiła właśnie owa mamałyga i wrzątek zamiast herbaty. Nauczyła mnie jeszcze jednej pożytecznej rzeczy – jak zredukować gotowanie mamałygi do jednego razu dziennie, oszczędzając w ten sposób naftę do prymusa. Należało w tym celu ugotować od razu mamałygę w ilości potrzebnej na cały dzień (ja jadałem ją dwa razy dziennie, wieczorem zaś kromkę chleba z wrzątkiem), tę część, którą ma się zjeść, położyć na talerz, resztę pozostawić w menażce; następnie menażkę trzeba owinąć w gazetę, potem w ręcznik i schować pod poduszkę. Kasza pozostaje w ten sposób przez długi czas gorąca, co więcej, staje się miększa i smaczniejsza.

Kiedyś listonosz przyniósł dla pani Diaczenko list z Moskwy. Dostrzegłem na odwrocie adres nadawcy i jego nazwisko – Pieszkowa. Wiedziałem, że Pieszkow jest prawdziwym nazwiskiem Gorkiego, zapytałem więc czy to nie jakaś krewna pisarza. Diaczenko odpowiedziała mi, że to żona (nie pamiętam, pierwsza czy druga). Diaczenko była przyjaciółką Gorkich, często u nich bywała w swoim czasie, wiele łączyło ją zwłaszcza z żoną Gorkiego. Opowiedziała mi też wiele interesujących szczegółów z życia Aleksieja Maksimowicza i jego rodziny. Mnie interesowała bardzo historia śmierci pisarza i jego syna. W oficjalnej sowieckiej wersji Gorkiego i jego syna otruli „wrogowie ludu”, jak to się wówczas mówiło. Byli to jacyś bliżej nieokreśleni trockiści, czy inni agenci imperializmu.

– To nonsens – powiedziała Diaczenko, gdy zacząłem z nią o tym mówić. – Jakim to wrogom ludu potrzebna była śmierć Aleksieja Maksimowicza? Albo jego syna, który nie odgrywał w ogóle żadnej roli ani w życiu politycznym ani w jakimkolwiek innym.

– No dobrze, ale przecież właśnie żona Gorkiego potwierdziła tę wersję śmierci męża i syna, zdaje się, że nawet podczas jakiegoś procesu.

– Musiała, więc potwierdziła. Nie rozumiecie? Po prostu ją do tego zmuszono. Mogę wam nawet opowiedziać jaka była prawdziwa przyczyna śmierci syna Gorkiego. Kiedyś było u nich na daczy huczne przyjęcie, ja też byłam na nim. Młody Gorki lubił czasem zajrzeć do kieliszka. Wypił sobie i gdzieś znikł. Szukano go dość długo, wreszcie znaleziono śpiącego na trawie. Było chłodno, spadła rosa. Przeziębił się i zapadł na zdrowiu. Odziedziczył po ojcu bardzo słabe płuca, Gorki był gruźlikiem. Choroba rozwinęła się błyskawicznie, były to galopujące suchoty. W ciągu pół roku umarł.

To, czego dowiedziałem się od pani Diaczenko potwierdziło moje podejrzenia o bezpodstawności oficjalnej śmierci obu Gorkich. Dziś jednak, po ty, co przeczytałem w rosyjskiej literaturze emigracyjnej i to w wiarygodnych publikacjach, nie mógłbym już odrzucić wersji o otruciu Aleksieja Maksimowicza. Prawdopodobnie został otruty i to przez prawdziwego, nie zaś zmyślonego „wroga ludu”, przez szefa NKWD Henryka Jagodę, notabene byłego aptekarza.

*

Przymusowa praca w kołchozie czy sowchozie to coroczny haracz, jaki na rzecz niewydajnego rolnictwa sowieckiego płacą uczniowie, studenci i częściowo urzędnicy i przedstawiciele wolnych zawodów Związku Radzieckiego. Studentów naszego uniwersytetu przydzielono latem tego roku do pomocy sowchozowi Adżubej (czy Chadżubej, nie pamiętam dokładnie), położonego niedaleko Odessy nad zalewem o tej samej nazwie. Zakwaterowano nas w dużych, prymitywnych szałasach zmajstrowanych w przedziwny sposób z gałęzi i słomy. Cały nasz wydział mieścił się w jednym takim szałasie („wydział” oznacza tu tylko studentów zobowiązanych do tych prac, a więc mieszkających w Odessie). Mieliśmy odpracować dziesięć dni. Praca była ciężka – noszenie snopów, podawanie ich widłami wysoko na młockarnię, suszenie ziarna przez przesypowanie łopatami, noszenie worków z ziarnem na wagę, potem do samochodów ciężarowych, robienie ze słomy olbrzymich stogów itd. W dzień męczyły potworne upały, dokuczały muchy, noce były parne i duszne. Jedyną ochłodą były kąpiele w zalewie, używaliśmy ich o pracy ile się dało, mimo iż woda była bardzo słona, a kraby chwytały za palce nóg. Niełatwe było nasze życie w sowchozie, a jednak było wesoło i większość z nas nie traciła pogody ducha. Większość, ale nie wszyscy. Niektórzy odescy maminsynkowie nie dawali sobie rady z pracą, narzekali, jęczeli i wszelkimi sposobami migali się od roboty.

Jedzenie było monotonne – trzy razy dziennie ukraińskie gałuszki (taki rodzaj klusek) ze skwarkami. Kiedyś przyjechał z Odessy Sioma, student sprawujący nad nami kontrolę z ramienia komitetu uczelnianego partii. Rozdali właśnie obiad.

– No jak, Gleichgewicht – zwrócił się do mnie Sioma – można wytrzymać na tej wyżerce?

– Daj Bóg żeby nas tak w stołówce uniwersyteckiej karmili – odpowiedziałem.

– Zuch chłopak, to mi się podoba. Kucharz, dajcie towarzyszowi drugą porcję gałuszek.

Zupełnie innego zdania o naszym wyżywieniu byli moi koledzy. Któregoś dnia zebrali się na naradę i postanowili, że codziennie ktoś z nich będzie jechał do Odessy do rodziców po prowiant, którym potem będzie się dzielił z pozostałymi. Nastały teraz dla mnie cudowne czasy: to kiełbasa, to zimne mięso, a to nawet kura czy gąska. Żyć nie umierać.

 

Kąpiąc się w zalewie widywałem tam często rybaków suszących swe sieci. Razem z nimi pracowały kobiety. Kiedyś jeden z rybaków podszedł do mnie i poprosił o ogień. Odpowiedziałem, że nie palę i nie mam zapałek. Przeprosił. Jego rosyjski wydał mi się dziwny, wyglądał też nietypowo. –

– Przepraszam – powiedziałem – wydaje mi się, że jesteście Niemcem.

– Tak, moi koledzy też. Jesteśmy niemieckimi jeńcami wojennymi. Pracujemy to jako rybacy, to nasza specjalność.

– Zostawiają was tak bez konwoju, nie boją się, że uciekniecie?

– A dokąd? – roześmiał się. – Do domu stąd daleko. Zresztą nie jest nam wcale źle. Karmią nas, dożywiamy się rybami. Mamy kobiety. Te Rosjanki, które z nami pracują, to właściwie nasze żony.

Jeńców wojennych pracowało wówczas w Związku Radzieckim bardzo wielu. Widywałem ich nieraz w Odessie. Jeden z ich obozów był na bulwarze. Wieczorami śpiewali, grali na harmonijkach, raz nawet urządzili spektakl. Trochę to śmiesznie wyglądało, bo role kobiece grali mężczyźni. Wołodia, dzięki któremu przyjechałem do Odessy, opowiadał mi, że Niemcy stanowili główną siłę roboczą na budowie, której był kierownikiem. Mimo iż mieli jak na jeńców warunki zupełnie znośne, a wyżywienie – jak twierdził – lepsze niż przeciętny obywatel Związku Radzieckiego w tym okresie, pracowali wolno i ospale. Nie potrafił zmusić ich do większej wydajności i wciąż nie wykonywał planu. Aż wreszcie wpadł na świetny pomysł. Jednego z nich mianował brygadzistą. Ten człowiek nie tylko potrafił zorganizować jak należy pracę, ale i zmusić do niej swych rodaków. Poczuwszy się w jakimś stopniu władzą, stał się wobec swych towarzyszy niedoli wymagający i bezwzględny. Dochodziło do tego, że opornych i nieposłusznych lał niejednokrotnie po gębie. Wymowny przykład tego co bardzo nawet ograniczony zakres władzy może uczynić z człowieka.

 

Mój przyjaciel Jura, niosąc ciężki worek z ziarnem, upadł i złamał przy tym rękę. Bardzo cierpiał, miał wysoką temperaturę i z niecierpliwością oczekiwa przybycia samochodu, który mógłby go odwieść do Odessy. Stało się to dopiero po dwóch dniach. Tymczasem opiekowała się nim niezwykle troskliwie nasza koleżanka z roku, Bella Gerszenzon. Tak zaczęła się ich przyjaźń, która przerosła potem w wielką miłość. Na piątym roku studiów pobrali się.

 

Najciężej pracowało się przy młockarni. Trzeba tam było (jak mówiłem) podawać widłami wysoko do góry pokaźnych wymiarów snopy. Praca była fizycznie tak wyczerpująca, a kurz od maszyny tak dokuczliwy, że musieliśmy się często zmieniać. Pracowało tam zwykle jednocześnie po kilku chłopców, na ogół silnych i wytrzymałych. Mimo to nie nadążali za stojącą na maszynie i wrzucającą snopy do młockarni Ksienią Iwanowną. Ta sucha, spalona słońcem kobieta w średnim wieku, odznaczała się jakąś nieprawdopodobną wręcz kondycją i sprawnością w robocie. Miała tytuł stachanówki, wyrabiała ileś tam norm, co dawało jej nie tylko powód do sławy, ale i możliwości znośnego życia. Była na nas wciąż wściekła, że za wolno podajemy, przez co ona stoi i nie ma co robić.

– Czego was na tym uniwersytecie uczą, waszu mat'? Za co wam to stypendium płacą? Co z was wyjdzie, blad', inżyniery, doktory? A gówno! Snopa podać taki jeden z drugim nie umie. Ja tu jedna stoję, ich tam chuj wie ilu się zebrało i nie nadążają. Z czego ja z dziećmi żyć będę, jak tych norm tu nie wyrobię? Żeby was skręciło, melancholiki przeklęte!

Buzię miała niewyparzoną. Klęła tak, że – jak się któryś z kolegów wyraził – niejeden marynarz floty czarnomorskiej zaczerwieniłby się, słuchają jej leksykonu. A przecież marynarze czarnomorscy słynęli z wiąch jakie potrafili puszczać. Kiedyś, gdy długo nie przychodziła zmiana i ręce studentów zaczęły opadać ze zmęczenia, przestano podawać Ksieni snopy. Zatrzymano maszynę, a nasza stachanówka, wziąwszy się pod boki, wygłosiła takie przemówienie, że nawet najwytrzymalsi z nas opuścili skromnie oczy. Ktoś zażartował, że Ksienia Iwanowna przemawiając z młockarni wzięła widocznie przykład z Lenina, który swą słynną mowę w kwietniu 1917 roku wygłosił z samochodu pancernego. Ale był wśród nas ktoś, kto sprzeciwił się temu bluzganiu – studentka czwartego roku filologii rosyjskiej, Wiera, znacznie starsza od swych kolegów, w przeszłości nauczycielka, a obecnie dorabiająca sobie pracą w bibliotece.

– Ksienia Iwanowna, jak wam nie wstyd, od waszego gadania aż uszy więdną. Jesteście przecież matką, czy przy swoich dzieciach też tak się wyrażacie? A tu przecież słuchają was dzieci, studentki, dla których to jest ohydne. Przestańcie, na litość boską.

– Co? Wy mnie tu, job waszu mat', uczyć będziecie? Popatrz, jaka się uczona znalazła! Inteligentka zasrana. Uczyć mnie będzie. Studentek ci się żal zrobiło? Co ty sobie myślisz, że one to niewiniątka jakieś? Każda z nich więcej chłopów miała niż my z tobą w dwójkę razem. Obrończyni!

– Ksienia Iwanowna! Jeszcze raz proszę, przestańcie. Jeśli nas nie szanujecie, to choć siebie uszanujcie, kobietę i matkę.

Ksienia Iwanowna jakoś się uspokoiła, a przy wspólnym obiedzie odzyskała nawet dobry nastrój. Siadła blisko Wiery i w pewnym momencie odezwała się do niej:

– Nie złoście się na mnie, taka już jestem. Nie taka może zła jak myślicie, ale wiecie jakie jest życie, i człowiek jakoś taki się stał. E, co tu gadać.

Od tego czasu Ksienia Iwanowna nie klęła już. No, powiedzmy, czasem wyrwało się jej jakieś słówko, którego w lepszym towarzystwie nikt by nie użył, ale to był wersal w porównaniu z tym, co było przedtem.

 

Minęło dziesięć dni pobytu w sowchozie Adżubej. Oczekiwano przyjazdu Siomy i zakończenia naszej pracy. I rzeczywiście, Sioma przyjechał. Zebrał nas i oznajmił, że pozostało jeszcze wiele do zrobienia i wobec tego będziemy musieli pozostać jeszcze na jakiś czas. Powstał niesłychany rwetes, studenci krzyczeli, że ich oszukano, niektórzy mówili, że mają zaplanowany wyjazd na odpoczynek, inni że nie mają już więcej siły do pracy itp. Ale Sioma był nieustępliwy.

– Towarzysze! Nikt za nas tej pracy nie zrobi. Pomyślcie, przecież pracujemy tu nie tylko dla sowchozu, pracujemy dla naszej wielkiej ojczyzny, a więc i dla siebie. Ten plon, który zbierzemy, to gwarancja tego, że będziemy lepiej żyli, że bogatszy będzie nasz stół.

– To co, mamy tu siedzieć całe lato?

– Tego nie powiedziałem. Chodzi o kilka dni. W tym czasie zmobilizujemy innych studentów i przyślemy wam zmianę.

– A skąd weźmiecie tych innych studentów?

– To nie wasza sprawa. Popracujcie jeszcze kilka dni, obiecuję, że wkrótce was zmienimy.

Minęło kilka dni i nic. Któregoś ranka, gdy wstałem, zauważyłem, że jest nas znacznie mniej. A gdzie reszta się podziała? Okazało się, że w nocy cichcem zwiali z sowchozu. Na nas pozostałych wypadło teraz znacznie więcej pracy, a i tak byliśmy już porządnie zmęczeni. Nic więc dziwnego, że nazajutrz okazało się nas jeszcze mniej. Co prawda, gałuszek można teraz było jeść w bród, ale jak sprawić się z robotą? Młockarnia pracowała już tylko do obiadu, Ksienia Iwanowna zalewała się łzami. Pozostali zaczęli się naradzać czy nie uciec następnej nocy. Sam zacząłem o tym myśleć, ale gdzie mi się podziać i gdzie będę miał tyle gałuszek? Pozostałem więc wśród kilku nielicznych; z naszego wydziału prócz mnie zostały jeszcze trzy dziewczyny.

I wreszcie długo oczekiwana zmiana. Przyjechał Sioma, z nim pierwszy sekretarz uniwersyteckiego komsomołu, student wydziału prawa Wadim Abramowicz i ludzie do pracy. Niewielu ich tym razem było. Trochę studentów, trochę aspirantów i niewielka grupa uniwersyteckich gryzipiórków i pracowników fizycznych.

Zwołano zebranie. Sioma oznajmił, że ci, którzy dotąd pracowali, mogą wracać do Odessy lub pozostać, jeśli zechcą. Nikt nie zechciał. Potem przemówił Abramowicz i podziękował nam w imieniu organizacji partyjnej i komsomołu. Był znakomitym mówcą, wspaniale się prezentował. Energiczna, męska, inteligentna twarz, atletyczne bary, mundur i czapka marynarza (służył przedtem we flocie). Przypominał marynarzy z czasów rewolucji, tak jak znaliśmy ich z fotografii, plakatów, obrazów i filmów.

– Towarzysze! – zakończył swe przemówienie Abramowicz. – Odznaczyliście się swą pracą, wykazaliście siłę swej woli i swego charakteru. Staliście się stachanowcami. Komitet komsomołu i profkom organizacji związkowej nie pozostawią tego bez nagrody. Wszyscy, którzy dotrwaliście do dzisiaj, otrzymacie skierowania do domu wczasowego. To się wam należy po waszej ciężkiej pracy.

O takim szczęściu nie mogłem nawet marzyć. Mam gdzie się podziać przez dwanaście dni! Wypocznę przed początkiem roku akademickiego w domu wczasowym, będę regularnie jadał i to trzy razy dziennie! Boże! Jaki piękny jest świat, który stworzyłeś.

Tego dnia my „stachanowcy”już tylko odpoczywaliśmy i kąpaliśmy się w zalewie, a nazajutrz rankiem pojechaliśmy do Odessy.

*

Po przyjeździe do Odessy udałem się do profkomu, gdzie wręczono mi skierowanie na wczasy do pięknej miejscowości kuracyjno-wypoczynkowej Lustdorf (ta niemiecka nazwa została wkrótce potem zmieniona na Czernomorka), położonej przy samej Odessie. Potem poszedłem do dziekanatu, gdzie mi powiedziano, żebym przyszedł w południe porządnie ubrany, bo będą mnie wraz z trzema koleżankami, które odznaczyły się swą pracą w Adżubeju, fotografowali do wydziałowej gazetki ściennej. Poszedłem więc do bursy się przebrać. Pokój mój był w strasznym stanie, bo akurat w tej części akademiku odbywał się remont. Z przebraniem się w coś porządniejszego miałem nie lada kłopot. Włożyłem ubranie, które kupiłem sobie w Nikołajewce. Było w nienajlepszym stanie, ale jeszcze jakoś tam mogło ujść. Nieszczęście polegało jednak na tym, że nie miałem koszuli. Chodziłem zwykle w bluzie wojskowej, a pod nią nosiłem podkoszulek. Po dłuższym namyśle zdecydowałem się na włożenie... koszuli nocnej. Tak też mnie sfotografowano. Poprosiłem jeszcze, żeby mi zrobiono oddzielne zdjęcie dla siebie. Mam je oba do dzisiaj. Zdjęcie z koleżankami pojawiło się w gazetce z odpowiednim tekstem, pełnym emfazy i patosu.

Gdy ponownie przyszedłem do akademika, portierka powiedziała mi, że ze względu na remont naszej części bursy nie zezwoli mi na nocleg.

– Mogę nocować w którymś z wyremontowanych pokoi.

– Też nie wolno. Idźcie do Chajtora, może w drodze wyjątku zezwoli wam.

Chajtor, zdemobilizowany major, był dyrektorem administracyjnym uniwersytetu. Na moją prośbę odpowiedział:

– Nie zezwala się, nikomu nie zezwala się, nie będę dla was robił wyjątku.

– Ale ja nie mam gdzie się podziać, tu chodzi o dwa dni.

– Nie macie gdzie się podziać? A do sowchozu do roboty nie łaska? Inni harują, a wy się chcecie migać? W Adżubeju jest gdzie spać.

– Ja właśnie dziś przyjechałem z sowchozu. Wraz z niewieloma wytrwałem tam najdłużej. Fotografowano mnie z tego powodu do gazetki. Za dwa dni jadę do domu wczasowego.

– No to tymczasem jedźcie znowu do sowchozu, przydacie się. Jest polecenie rektora kierować wszystkich do pracy w Adżubeju.

– Ale mnie właśnie stamtąd zwolniono. Sekretarz organizacji komsomolskiej nazwał nas stachanowcami, dziękował nam za naszą pracę.

– A papierek jakiś macie żeście odpracowali swoje?

– Nie mam, żadnych papierków nam nie dawano.

– A więc skąd mogę wiedzieć, że nie jesteście dezerterem z frontu prac polowych?

Rozmowa nie doprowadziła do niczego. Byłem oburzony na Chajtora. Najbardziej wściekała mnie nagła zmiana mojej sytuacji – z wyróżnionego za swą pracę ochotnika (przecież nie musiałem jechać do Adżubeju) stałem się w jednej chwili podejrzanym o dezercję z „trudowego fronta”.

Wieczorem przyszedłem do akademika, ale groźny babsztyl siedzący na portierni nie chciał mi dać klucza od pokoju mojego ani żadnego innego. Po długich pertraktacjach zaproponowała mi, żebym się położył w przechowalni brudnej bielizny pościelowej. Nie miałem wyboru, zgodziłem się. Panowała tam straszna duchota, pomieszczenie nie miało okien, dokoła walały się stosy brudnych prześcieradeł i powłoczek. Położyłem się na posłaniu, które sobie zmajstrowałem. Z początku nie mogłem zasnąć, ale potem zmęczenie wzięło górę i zapadłem w głęboki sen. Nie wiem jak długo spałem, ale wiem co mnie obudziło – okropne swędzenie. Gdy zapaliłem światło, ujrzałem szeregi pluskie wypełzających z bielizny pościelowej i maszerujących w moim kierunku. Uciekłem z przechowalni i wyszedłem na ulicę. Świtało już. Poszedłem do parku na ulicę Dieribasowską i siadłem tam na ławce. Siedziałem jakiś czas i drzemałem, aż wylegitymował mnie milicjant i kazał się wynosić.

Nie pamiętam już gdzie spędziłem następną noc dzielącą mnie od wymarzonego Lustdorfu, w każdym razie już nie w przechowalni brudnej bielizny ani na ławce w parku. I wreszcie nastąpił ten szczęśliwy dzień, gdy podmiejskim tramwajem udałem się do domu wczasowego.

 

Dom wczasowy, do którego otrzymałem skierowanie, był ładnie położony, przy tym blisko plaży. Schodziło się do niej stromym trawersem w pionowej niemal i bardzo zerodowanej piaskowej ścianie. Przybyło tu jeszcze kilku „bohaterów pracy” z sowchozu Adżubej i kilku aktywistów z komitetu uczelnianego komsomołu, m.in. sekretarze Wadim Abramowicz i Lonia Czernow oraz wspomniany już przeze mnie jednoręki Furems, kierownik działu nauki. Wraz z nim przyjechała jego narzeczona i jeszcze kilka dziewczyn z uniwersyteckiego komsomołu, oraz czterej Albańczycy, studenci prawa.

Dla mnie ten pobyt w Lustdorfie miał ogromne znaczenie, był to mój pierwszy prawdziwy wypoczynek od 1939 roku, od chwili wybuchu wojny. Mogłem przez prawie dwa tygodnie normalnie się odżywiać. Nie było to jedzenie wykwintne ani zbyt obfite, ale na ogół dość smaczne. Nie musiałem przy tym zajmować się gotowaniem, myśleniem skąd wziąć to czy owo, gdzie kupić naftę czy za co ją kupić. Nareszcie nie musiałem nic robić, ani o niczym myśleć. Śniadanie, plaża, obiad, poobiednia drzemka, książka lub spacer, czasem znów plaża, kolacja, tańce i sen.

My, studenci uniwersytetu, trzymaliśmy się oczywiście razem. Po śniadaniu chodziliśmy na plażę. Wiadomo co się na plaży robi – człowiek się kąpie i opala. Ja nie umiem pływać, ale i tak miałem wielką frajdę zanurzając się w wodzie i znikając nieraz pod potężnymi falami, gdy morze było niespokojne. Moi koledzy i koleżanki na ogół świetnie pływali, jak większość mieszkańców Odessy. Celował w tym zwłaszcza Abramowicz, bądź co bądź były marynarz. Aż strach było patrzeć jak daleko wypływał w morze. Po kąpieli i pływaniu braliśmy się za czytanie. Czytano głośno na zmianę modną wówczas książkę „Rzeka Posępna” (nie pamiętam autora; pokazywano u nas przed laty radziecki serial telewizyjny nakręcony według niej).

Inną zwartą grupę stanowili na tej plaży uczniowie i uczennice ostatniej klasy technikum, wypoczywający w naszym domu wczasowym. Było to dość liczne towarzystwo, wesołe i rozszczebiotane. Kilka dziewczyn spośród nich odchodziło zwykle daleko wzdłuż brzegu i tam, unikając ciekawych oczu, rozbierało się i opalało nago. Poszliśmy kiedyś aby je zaskoczyć i rozpoznać, można by się wtedy dobrze z nich pośmiać wieczorem na tańcach. Gdy byliśmy blisko, panny zauważyły nas i wyciągnęły spod siebie gazety.

– Zaraz zakryją co trzeba – powiedział ktoś z nas – ale to nic, zobaczymy ich buzie i będziemy wiedzieli kto jest kto.

Ale dziewczyny okazały się sprytniejsze od nas, zakryły gazetami... twarze. Po reszcie trudno było by je zidentyfikować.

Po kolacji tańczyliśmy. Był adapter, były niezłe płyty, można się było pokręcić na parkiecie. Któregoś wieczoru podczas kolacji przyszedł do jadalni mieszkaniec Lustdorfu, młody człowiek o oliwkowej cerze i ciemnych, kręconych włosach. Mówił bardzo dziwnie po rosyjsku. Zapytał nas czy nie chcielibyśmy, aby wieczorem do tańca zamiast adapteru grała nam orkiestra. Oczywiście wszyscy tańczący z chęcią na to przystali. Wieczorem przyszło czterech takich oliwkowych facetów, tworzących świetny zespół. Po tańcach złożyliśmy się kto ile dał i zaprosiliśmy muzykantów na następny wieczór. Jak się okazało, byli to Hiszpanie, uchodźcy spod frankistowskiej dyktatury. Najstarszy z nich (czy dwaj najstarsi) walczył podczas wojny domowej po stronie Republiki, pozostali byli synami żołnierzy walczących przeciwko generałowi Franco. Mieszkali w obozie dla emigrantów hiszpańskich. Byli jakby ludźmi wolnymi, ale nie wolno im było wyjeżdżać, znajdowali się pod stałą obserwacją. Chyba nie pracowali, ale nie jestem tego pewien. Marnie im się żyło i dorabiali sobie grą w domach wczasowych.

 

Szybko przeminęły szczęśliwe dni w Lustdorfie. Chcąc nie chcąc trzeba było wracać do smutnej rzeczywistości, do wiecznego braku pieniędzy, do stałego niedojadania, do rwącej się już niemal w strzępy odzieży. I znów akademik, i znów małe oszustwo – kupno na Priwozie lipnego zaświadczenia o odbyciu dezynsekcji. Za kilka dni początek roku akademickiego.