XI

 

koniec sierpnia 1948 – początek listopada 1948

 

Ostatnie dni sierpnia. W akademiku znowu rojno i gwarno. Saszę Zajcewa, Wasię Gołowania i mnie przeniesiono do pokoju 38. Razem z nami mieszka tam nasz znakomity bas Alik Połonski i mój kolega z roku, student mechaniki teoretycznej, Sasza Kierdiwarenko. Pawlik Tkaczow ożenił się latem z Marią i otrzymali oni pokój rodzinny. Wkrótce też Wasia ożeni się z naszą stypendystką stalinowską Ziną Aleksiejewą, ale będą to jakiś czas trzymali w tajemnicy i nadal będą mieszkali oddzielnie.

Na wierzchołku uniwersyteckiej piramidy wielka zmiana – odszedł rektor Sawczuk. Został ministrem oświaty Ukrainy. Podobno długo bronił się przed tą nominacją, ale jako członek partii, będący do tego w nomenklaturze ukraińskiego KC, musiał w końcu ulec. Przed nim stanowisko ministra oświaty sprawował znany poeta Pawło Tyczyna. Opowiadano, że rozpoczynając swe urzędowanie Mykoła Panasowicz wygłosił krótkie przemówienie zaczynające się od słów: „Skończyła się poezja, zaczyna się proza”.

Nowym rektorem dostał docent Iwanczenko, także biolog. Był zwolennikiem poglądów Łysenki i wkrótce wypłynął na mętnej fali tzw. „walki o miczurinowską biologię”. Iwanczenko był człowiekiem średniego wzrostu i potężnej tuszy, pod tym względem nie ustępował Sawczukowi. Jako o uczonym wyrażano się o nim raczej lekceważąco, jako rektor też niczym się nie wyróżnił. W drugim roku swego urzędowania wydał rozporządzenie zabraniające mieszkańcom domów studenckich powrót do akademików po godzinie dziesiątej. Wywołało to zrozumiałe oburzenie. Iwanczenko zwołał zebranie, na którym bronił zaciekle i w sposób niewybredny swego rozporządzenia. Ktoś zadał mu pytanie:

– A co mają robić ci, którzy wybrali się do kina na ostatni seans?

– Niech wracając pokazują portierce bilet.

– A jeśli będę wracał z urodzin, czy mam pokazać portierce kawałek tortu? – zapytał ktoś z sali.

Zadałem rektorowi pytanie czy uważa, że koszary powinny służyć jako wzór do naśladowania dla domu akademickiego.

– Dla sowieckiego domu akademickiego sowieckie koszary mogą być godnym naśladowania wzorem – odpowiedział Iwanczenko.

Był na uniwersytecie student, nazywał się Borys Wereskun, który świetnie naśladował Sawczuka. Poznałem go w sowchozie Adżubej. Proszono go nieraz aby wygłosił jako Sawczuk przemówienie z okazji np. rocznicy rewolucji, czy Dnia Kobiet. Borys robił to znakomicie, a my pokładaliśmy się ze śmiechu. Otóż któregoś dnia Wereskun zatelefonował do gabinetu Iwanczenki.

– Dobryj deń, towarzyszu rektore – rozpoczął rozmowę Borys, naśladując Sawczuka. – Czy piznajete chto howoryt'?

– Poznaję, poznaję, towarzyszu ministrze. Jesteście w Odessie?

– Tak, jestem w Odessie. Mam zamiar dokonania inspekcji uniwersytetu, wkrótce będę u was.

Na rektora padł blady strach. Natychmiast wydał odpowiednie rozporządzenia. Zaczęto pucować co się tylko dało. Mijał czas, a minister się nie zjawiał. Nie wiem kiedy zorientował się Iwanczenko, że go nabrano, a może się nie zorientował, tylko myślał, że Mykoła Panasowicz zaniechał inspekcji.

Zaszły zmiany i na naszym wydziale, a dotyczyły one głównie matematyki. Odszedł Mark Krejn, zachowując jedynie katedrę w Instytucie Wodnym, odeszli Lewin i Gochman. Lewin przeniósł się potem do Charkowa. Powiedział mi, że tam w mniejszym stopniu dają o sobie znać pewne wiatry wiejące w kraju, a ze szczególną siłą w Odessie. Łatwo było zgadnąć co miał na myśli. Katedrę po Krejnie objął profesor Ledniew z Moskwy. Był to człowiek młody i niewątpliwie bardzo zdolny. Niestety, zamiast zajmować się swoją specjalnością wziął się za „poprawianie” teorii względności i tworzenie nowej geometrii. I jedno i drugie czynił z punktu widzenia materializmu dialektycznego; co z tego wyszło można się domyślić. Będę zresztą o tym pisał dalej. Korzyści z Ledniewa uniwersytet odniósł mało, przyjeżdżał do Odessy mniej więcej raz na rok i to głównie aby wygłosić jakiś odczyt ze swych teorii.

 

W ostatnich dniach sierpnia zmarł Andriej Aleksandrowicz Żdanow. Miał wspaniały pogrzeb, a ja dzięki temu wspaniałą ucztę muzyczną, bo przez znaczną część uroczystości pogrzebowych nadawanych przez radio grano marsza żałobnego z III symfonii Beethovena. Śmierć jednego z najbliższych współpracowników Stalina i głównego ideologa partii nie wpłynęła oczywiście w najmniejszym stopniu na to, co się w ZSRR działo, w szczególności nie osłabiła ani na jotę tej kampanii, którą w Polsce nazwano potem żdanowszczyzną. Osiągnęła ona w tym czasie swą pełnię i przeniosła się także na forum międzynarodowe. Warto tu przypomnieć pewne fakty.

Jak wiadomo, III Międzynarodówka, Komintern, została rozwiązana w maju 1943 roku. Po wojnie nie reaktywowano jej, ale w październiku 1947 roku utworzono na spotkaniu przedstawicieli komunistycznych partii ZSRR, Bułgarii, Czechosłowacji, Jugosławii, Polski, Rumunii, Węgier, Francji i Włoch w Szklarskiej Porębie centrum koordynacyjne nazywane Komunistycznym Biurem Informacyjnym lub krótko Kominformem. Siedzibą Biura stał się Belgrad, tam też umieszczono redakcję organu Kominformu. Nie pretendował już do tej roli, którą ongiś spełniał jego poprzednik Komintern, miał głównie służyć jako narzędzie nacisku Moskwy na międzynarodowy ruch komunistyczny, w szczególności na partie w krajach tzw. demokracji ludowej. Jego pojawienie się na arenie politycznej poprzedził cały łańcuch wydarzeń w tych krajach, którego pierwszym ogniwem było zagarnięcie władzy przez komunistów w Czechosłowacji w lutym 1948 roku. W wyniku tego przewrotu, w lipcu 1948 roku zrezygnował z pełnienia funkcji prezydenta cieszący się wielkim szacunkiem narodu Edward Benesz, który wkrótce potem zmarł. Jeszcze przedtem, bo w marcu, śmierć dosięgła ministra spraw zagranicznych Jana Masaryka, syna pierwszego prezydenta niepodległej Czechosłowacji po pierwszej wojnie światowej. Masaryka zamordowano wyrzucając go przez okno z ministerstwa spraw zagranicznych i pozorując samobójstwo. W historii tego kraju była to już trzecia defenestracja.

Nacisk na kraje satelickie poprzez Kominform i inne kanały napotkał na opór ze strony Jugosławii. Wiosną 1948 roku rozpoczęła się wściekła nagonka na marszałka Titę i jego partię, która doprowadziła do wyrzucenia Komunistycznej Partii Jugosławii z Kominformu i przeniesienia siedziby Biura i redakcji jego organu do Bukaresztu. Wkrótce Tito awansował do zaszczytnego tytułu łańcuchowego psa imperializmu, a jego karykatury z okrwawionym toporem w jednej i stryczkiem w drugiej ręce zaczęły ozdabiać gazety i pisma krajów sowieckiego bloku. Jakich przy tym nie wymyślano historii o nim i kierowanej przez niego w czasie wojny partyzantce! Specjalizowali się w tym nie tylko zawodowi propagandyści i dziennikarze, ale i pisarze, nie wyłączając takich jak Konstantin Simonow, który popisał się szczególnie zjadliwym i oszczerczym artykułem. Ukoronowaniem tego była napisana w pięćdziesiątych latach książka Oresta Malcewa „Jugosławskaja tragiedija”, za którą jej autor otrzymał Nagrodę Stalinowską.

W tym że 1948 roku Moskwa odsunęła od władzy nie dość uległego Gomułkę; zarzucono mu odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Sprawy te są dobrze znane i nie będę się na nich zatrzymywał. Odgłosy ich docierały do mnie za pośrednictwem prasy radzieckiej. Nie wiedziałem natomiast nic o prześladowaniu akowców. Przeprowadzony wkrótce po wojnie proces szesnastu przywódców Polski podziemnej zrobił na mnie duże wrażenie. Moi znajomi, nie komentując meritum sprawy, byli bardzo zdziwieni niskimi, jak na Związek Sowiecki, wymiarami kar.

 

Wiosną 1948 roku powstało państwo Izrael. Związek Sowiecki popierał walkę Żydów w Palestynie o jego utworzenie, a to dlatego, że była ona skierowana przeciwko Anglii, a na Kremlu wyznawano ideę, skądinąd niesłuszną, że wróg mego wroga jest moim przyjacielem. Moskwa popierała Izrael w pierwszych miesiącach jego istnienia sądząc, że będzie w nim miała sojusznika na Bliskim Wschodzie i oparcie dla swej antyamerykańskiej i antybrytyjskiej polityki. Przeliczono się jednak, Izrael stanął po stronie państw zachodnich, wiążąc się trwale ze Stanami Zjednoczonymi. Spowodowało to całkowity zwrot w polityce radzieckiej od poparcia Izraela do wrogości wobec niego i postawienia na państwa arabskie. Polityka ta jest kontynuowana do dzisiaj. Stała się ona w owym czasie, i tak jest obecnie, konsekwentnym dopełnieniem antysemityzmu, uprawianego w samym Związku Sowieckim.

Niektórzy Żydzi radzieccy powstanie państwa Izrael i życzliwy do niego początkowo stosunek Związku Sowieckiego wzięli sobie do serca do tego stopnia, że aż uwierzyli w możliwość emigracji do ziemi swoich ojców. Tu i ówdzie słyszało się rozmowy na ten temat. Wkrótce mieli się gorzko rozczarować. Nastroje te i rozmowy były prawdopodobnie skrzętnie rejestrowane przez „gumowe uszy” i przypominane w odpowiednim czasie co gorliwszym zwolennikom emigracji.

Zwrot w polityce Związku Sowieckiego do Izraela nastąpił jesienią 1948 roku. W czasie zbiegł się z opuszczeniem Związku Sowieckiego przez pierwszego ambasadora Izraela w ZSRR, pani Gołdy Meir. Mówiono, że uznano ją za persona non grata. Opowiadano też, że nastąpiło to wskutek demonstracyjnego zachowania się Żydów w Moskwie w czasie przypadających jesienią świąt (nie pamiętam – Jom Kipur czy też żydowskiego Nowego Roku). Gołda Meir przyszła do synagogi, zaś po nabożeństwie była podobno entuzjastycznie odprowadzona do ambasady przez tłumy wiernych. W każdym razie wkrótce potem wyjechała z ZSRR. Z całą tą historią wiązano aresztowanie żony Mołotowa, ministra przemysłu perfumeryjnego (też mi przemysł warty ministerstwa), Żemczużyny. Zarzucono jej ponoć nacjonalizm żydowski. Krążyły pogłoski, że spotykała się z Gołdą i Meir i rozmawiała z nią po żydowsku. Jest to bardzo możliwe, chociaż mogły także rozmawiać po rosyjsku – pani Meir urodziła się w Kijowie i emigrowała z Rosji w 1907 roku po pogromach na Ukrainie. Nie ważne jest zresztą w jakim języku rozmawiały, ale to, że w ogóle rozmawiały i że był to moment istotnych zmian w polityce ZSRR wobec Izraela. Żemczużyna przesiedziała w obozie aż do śmierci Stalina.

Mniej więcej w tym okresie, jeśli mnie pamięć nie myli, zamknięto w Moskwie „Teatr Żydowski”; zamknięto tam także teatr cygański „Romen”. Cyganie zaczęli być też źle widziani przez władzę sowiecką, a już całkiem źle tzw. cygańszczyzna, to znaczy specyficzne przejawy kultury cygańskiej – ich śpiew, tańce, teatr.

W tym też czasie rozegrało się pewne dramatyczne wydarzenie – tajemnicza śmierć Michoelsa. Michoels był aktorem, i to wybitnym, występował w moskiewskim „Teatrze Żydowskim”. Był świetny w rolach szekspirowskich, zwłaszcza w roli tytułowej w „Królu Lirze” i jako Otello. Podczas wojny stał na czele radzieckiego Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego; jeździł do Ameryki, gdzie zebrał pokaźną kwotę na uzbrojenie Armii Czerwonej. Jesienią 1948 roku został zamordowany w Mińsku. Gdy po spektaklu wyszedł z teatru i podszedł do samochodu, którym miał odjechać, najechał na niego inny samochód, potrącając go śmiertelnie. Pogrzeb odbył się w Moskwie bez żadnego rozgłosu. Co więcej, jak mówiono, milicja odcięła kondukt pogrzebowy od trumny, tak że nikt nie odprowadzał jej do grobu. Światło na to wydarzenie przelały dopiero wypadki, które nastąpiły po pewnym czasie: rozwiązanie przez władze Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego i represjonowanie jego członków oraz osławiona sprawa lekarzy, podczas której wspomniano także Michoelsa. Wtedy dowiedzieliśmy się także, że prawdziwe nazwisko Michoelsa brzmiało Wowsi i że był on bratem jednego z głównych oskarżonych w mającym się odbyć procesie lekarzy – profesora Wowsi.

Wśród Żydów radzieckich istniała w tym czasie także inna koncepcja rozwiązania problemu żydowskiego w ZRR, różna od emigracji do Izraela. Była ona zbieżna z lansowaną i częściowo już realizowaną przez władzę sowiecką. Otóż w latach trzydziestych utworzono na Dalekim Wschodzie, w Birobidżanie, Żydowski Obwód Autonomiczny. Miał on się stać miejscem dobrowolnego osiedlenia Żydów. Nic z tego jednak nie wyszło. Osiedlili się tam jedynie nieliczni. Komu chciało się jechać na drugi koniec świata, aby gdzieś wśród drzemiących lasów i bagien, blisko granicy mandżurskiej narażonej na ewentualną wojnę z Japonią, rozpoczynać nowe życie? Teraz ta idea utworzenia jakiejś żydowskiej enklawy w ZSRR powstała powtórnie, tym razem wśród dość wąskiego co prawda, ale bardzo elitarnego kręgu żydowskich intelektualistów i działaczy kultury. Jako teren przyszłego osiedlenia proponowano Krym, wyludniony przez Stalina z jego rdzennej ludności – Tatarów Krymskich. Krym to jednak nie Birobidżan, może istotnie stanie się magnesem dla przyszłych osiedleńców, myślano. W tej sprawie do Stalina udała się delegacja wybitnych przedstawicieli Żydów radzieckich, w jej gronie był także Ilja Erenburg. Stalin odmówił. On miał już wtedy zapewne inne plany ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej.

*

Pierwszy semestr czwartego roku, podobnie jak poprzednie, był przeładowany zajęciami. Mechanika teoretyczna (ostatni semestr), ekonomia polityczna (wykład i seminarium), podstawy geometrii i geometria rzutowa, historia matematyki, teoria liczb, równania fizyki matematycznej i wreszcie pedagogika.

Mechanikę teoretyczną prowadził, jak i w zeszłym roku, profesor Wasiljew, wykład ekonomii politycznej kontynuował i kończył w tym semestrze docent Jerachimowicz. On również prowadził seminarium z tego przedmiotu. Teorię liczb wykładał docent Szwec, równania fizyki matematycznej – docent Rutman. Pierwszy z tych wykładów był jednosemestralny, drugi – roczny. Historię matematyki wykładał fizyk, docent Korpun, który prowadził także wykłady z historii fizyki i historii astronomii, odpowiednio dla fizyków i astronomów. Podstawy geometrii i geometrię rzutową miał z nami docent, a może już w tym czasie profesor, Wasilij Iwanowicz Kostin.

Kilka słów chciałbym poświęcić moim nowym wykładowcom. Docent Korpun był specjalistą z termodynamiki, nie był więc matematykiem, ale z racji swoich zainteresowań naukowych był bliski niej. Nie był też specjalistą w dziedzinie historii matematyki, fizyki czy astronomii, interesował się jednak żywo zagadnieniami historii nauk ścisłych i miał predyspozycje do wykładania tych przedmiotów. Był to wysoki i bardzo tęgi mężczyzna średnich lat, dobroduszny i wesoły. Wykład swój przeplatał czytaniem tekstów źródłowych. Siadał wówczas na krześle i kiwał się na nim miarowo na tylnych jego nóżkach. Zdarzyło mu się raz czy dwa, że w czasie kiwania się zdrzemnął. Zachrapał mocno, a gdy głowa opadła mu na piersi, obudził się zdziwiony i nieco zawstydzony.

Wasilij Iwanowicz Kostin pracował na Uniwersytecie Odeskim dopiero drugi rok. Sprowadził go z Gorkiego podobno Briuchanow, który też tam przedtem pracował. Kostin był autorem podręcznika „Podstawy geometrii” przetłumaczonego potem na polski. Na podstawie tej książki, już w Odessie, habilitował się na stopień doktora (według kryteriów radzieckich) nauk pedagogicznych. Dało mu to w następstwie tytuł profesora. Książka ta na równi z niewątpliwymi walorami miała też pewien bardzo istotny mankament – nieprawdopodobną wręcz ilość drobnych błędów, głównie o charakterze drukarskim. Nie zawierała niestety erraty, co czyniło ją dość przykrą w czytaniu. Wasilij Iwanowicz opowiadał nam, że otrzymuje z całego Związku Sowieckiego listy z długimi wykazami błędów i pomyłek. Wśród nas panowało domniemananie, że w swoim czasie jej autorowi nie chciało się zrobić korekty.

Kostin był bardzo przystojny. Wysoki, mocno zbudowany, o złotych kręcących się włosach. Okulary przydawały mu wygląd myśliciela, ale gdy je czasem zdejmował, pozór ten znikał. Wykłady jego były dość interesujące, zresztą sam przedmiot takim był. Wkrótce zauważyliśmy, że na niektórych wykładach Kostin jakoś dziwnie się zachowuje – jest szczególnie wesoły i głośno się śmieje. Przyczyna niebawem się wyjaśniła, a zdradził ją zapach alkoholu bijący w nozdrza od Wasilija Iwanowicza. Kostin był zaprzyjaźniony z dojeżdżającym do nas od święta z Moskwy profesorem Ledniewem. Razem z nim, Briuchanowem i jeszcze kilkoma osobami z wydziału stanowił antykrejnowskie lobby.

 

Na początku października zdawaliśmy przełożony z zeszłego roku akademickiego egzamin z równań całkowych. Ja zdałem go 2 października z wynikiem bardzo dobrym. Nie wpłynęło to niestety na moje położenie materialne; dwa egzaminy zdane na wiosnę z wynikiem dobrym pozbawiły mnie wyższego stypendium i sytuacja moja jeszcze się przez to pogorszyła. Co prawda nie było już kartek, a i w sklepach pojawiało się znacznie więcej towarów, zwłaszcza żywności, ale nie na nie poza niezbędnym minimum, a i to nie zawsze, nie było stać. Pamiętam jak raz przechodząc koło sklepu zobaczyłem w nim kiełbasę o nazwie „monachijska”. Była wyjątkowo tania – 10 rubli (ówczesnych) za kilo. Kupiłem mały kawałeczek. Dziś bym czegoś takiego nie wziął do ust, ale wtedy wydała mi się delicją. Tego właśnie miesiąca szczególnie trudno było mi dotrwać do pierwszego. Sasza Zajcew zażartował:

– No pewnie, jeśli ktoś jada takie delikatesy jak kiełbasa monachijska, to potem musi zaciskać pasa.

 

Jesienią odbyło się zebranie sprawozdawczo-wyborcze naszego związku zawodowego. Andriejew zrezygnował z ponownego ubiegania się o funkcję przewodniczącego – był na piątym roku i musiał się zająć poważnie swą pracą dyplomową i przyszłymi egzaminami końcowymi, tym bardziej, że typowano go do aspirantury. Na przewodniczącego wybrano studenta IV roku geografii, Leona Kaustiana, Ormianina, człowieka wyjątkowo porządnego, taktownego, miłego i życzliwego dla ludzi. Ja zostałem wybrany na przewodniczącego komisji rewizyjnej. Z tego zebrania mam pewne niemiłe wspomnienie. Otóż z ostrą, dość niesprawiedliwą i niewybredną krytyką działalności profkomu wystąpił były jego członek, który w czasie pełnienia swej funkcji zrezygnował z niej. Może właśnie nie sam fakt krytyki, głosów krytycznych było wiele, jak to, że pochodził on od kogoś kto był członkiem komitetu, potem z tego zrezygnował, a teraz go opluwał, sprawiło, że postanowiłem mu dać nauczkę. Wystąpiłem z ostrym przemówieniem, w trakcie którego nazwałem tego kolegę renegatem. Już samo użycie tak mocnego słowa było niewłaściwe, jeszcze gorsze zaś było to, że był on kaleką poruszającym się na wózku. Stanowczo przebrałem miarę. Wytknął mi to ktoś potem w kuluarach, zdaje się, że sam Kaustian.

 

Nastąpiła bardzo dziwna zmiana w podawaniu tytułu „Krótkiego kursu”. Do tej pory pisano „Historia Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Krótki kurs”. Autora ta biblia partyjna nie miał, pod tytułem widniało: „Pod redakcją Komisji KC WKP(b). Zaaprobowany przez KC WKP(b). 1938r.”. Z czasem zaczęto mówić i pisać, że autorem drugiego paragrafu rozdziału IV – „O materializmie dialektycznym i historycznym” – jest Stalin. Przy podawaniu spisu polecanej literatury, w bibliografiach, odsyłaczach podawana przed tytułem pozycji „O materializmie dialektycznym i historycznym” jego nazwisko. Teraz zaczęło się ono pojawiać także przed tytułem „Krótkiego kursu”. Byliśmy zdumieni. Na seminarium spytano o to Jerachimowicza.

– Jak widzicie, autorem „Krótkiego kursu” jest towarzysz Stalin – odpowiedział.

– Dlaczego w takim razie dotychczas tego nie mówiono?

– Zapewne przez skromność towarzysza Stalina.

Było jasne, że dla Jerachimowicza jest to tak samo niejasne jak dla nas. Nasuwające się każdemu pytanie, czy towarzysz Stalin utracił nagle skromność, nie padło. Dobrze było wiadomo czym by się ono skończyło dla tego kto by je zadał.

Powstał jednak nowy szkopuł. Jedni pisali „Stalin, Historia Wszechzwiązkowej...”, inni „J.Stalin, Historia...”, inni znowu „J.W. Stalin, Historia”, a niektórzy inicjał czy inicjały pisali po nazwisku. Czy można było dopuścić do tak daleko posuniętej dowolności w stosunku do takiej osoby jak Josif Wissarionowicz i do tego przy cytowaniu najważniejszej pozycji literatury marksistowsko-leninowskiej? Odgórnych „ukazanij” w tej materii nie było. I otóż katedra marksizmu leninizmu zwołała konferencję naukową poświęconą „Krótkiemu kursowi”, na której głównym zagadnieniem było właśnie jak podawać nazwisko autora owej książki – bez inicjałów, z jednym, dwoma, a może z pełnym imieniem czy nawet z imieniem i „otczestwem”? Problem był rzeczywiście piekielnie trudny. Nie wiem jak go rozwiązano i czy w ogóle go rozwiązano i czy konferencja na tak niskim szczeblu miała jakiekolwiek prawo tak ważne problemy rozstrzygać.

*

Teoretyczny problem dotyczący „Krótkiego kursu” został wkrótce przyćmiony przez inny, dla odmiany czysto praktyczny, chciałoby się rzec – życiowy, bo z życia uniwersytetu powstały. Problem ten to konflikt, który już dawno zapewne dojrzewał w łonie katedry marksizmu-leninizmu i organizacji partyjnej tej katedry, a który rozszerzył się teraz na cały wydział historyczny i jego organizację partyjną i miał wkrótce ogarnąć na uniwersytecie partię, zwłaszcza jej egzekutywę, i w konsekwencji podzielić uniwersytet na dwa wrogie obozy, bardzo nierówne co do liczebności i siły. I tak powstała sprawa Frołow contra Jefremow.

Frołow, o którym już wspomniałem, był sekretarzem organizacji partyjnej uniwersytetu, docent Jefremow (to nazwisko też już padło w tych wspomnieniach) – kierownikiem katedry marksizmu-leninizmu. Jak widać, byli to więc bardzo ważni towarzysze i nic też dziwnego, że gdy wzięli się za bary, zatrząsł się w posadach Uniwersytet Odeski. Ileż to zebrań partyjnych wydziału historii, całego uniwersytetu, ile posiedzeń odpowiednich egzekutyw w przeciągu ponad roku było poświęconych walce tych dwóch „tytanów”! Aż uwierzyć trudno.

O co to poszło Frołowowi i Jefremowowi, jaka była przyczyna ich sporu, który przerósł w tak głęboki konflikt? Zaczęło się od czegoś tak błahego, że dziś już nawet nie pamiętam od czego, a i wtedy nie bardzo rozumiałem. Stopniowo jednak, gdy sprawa nabrała rumieńców, obie strony sięgnęły po ciężką broń, przechodząc od noży do artylerii. Zaczęto wreszcie strzelać z najcięższych dział – z broni wzajemnych insynuacji i oskarżeń natury politycznej, dorabiając do swych argumentów odpowiednie teorie. A sprawa w swej istocie była prosta – ci panowie bardzo się nie lubili, wręcz nienawidzili, zaś przyczyną tego było według wszelkiego prawdopodobieństwa przedziwne poplątanie ich kompetencji i dwoiste wzajemne podporządkowanie. Otóż Jefremow był kierownikiem katedry marksizmu-leninizmu, zaś Frołow – asystentem tej katedry. Tak więc po linii służbowej Jefremow był szefem Frołowa. Natomiast po linii partyjnej Frołow jako sekretarz organizacji uniwersyteckiej stał wyżej od Jefremowa. Stworzyło to oczywiście sytuację konfliktogenną i w rezultacie konflikt. To poplątanie z pomieszaniem na tym się jednak nie kończyło, bo oto Jefremow stał wyżej od Fromołowa w partyjnej hierarchii wydziałowej, natomiast Frołow wyżej od Jefremowa w partyjnej organizacji ich katedry. No i kto teraz jest z nich ważniejszy?

Adwersarze różnili się między sobą wszystkim – usposobieniem, mentalnością, szczególnie zaś wyglądem zewnętrznym. Jefremow był znacznie starszy od Frołowa. Łysy o wysokim czole inteligentnej, zaciętej, złej twarzy i badawczo patrzących zza okularów oczach, przypominał czymś Lenina. Był zawsze starannie ubrany, w porządnym garniturze, krawacie. Frołow, niskiego wzrostu, krótko ostrzyżony, o pospolitej, prostackiej twarzy, chytrej i przebiegłej, ubrany w wojskową „gimnastiorkę”, bryczesy i wysokie buty, robił wrażenie rejonowego partyjnego aparatczyka. Patrząc na tych dwóch panów myślałem nieraz, że już sam ich wygląd i sposób ubierania się musiał stwarzać między nimi napięcie i wzajemną antypatię.

 

Tak więc – delikatnie się wyrażając – Frołow i Jefremow nie lubili się, a nie lubiąc się zaczęli sobie wzajemnie szkodzić, podgryzać jeden drugiego, wygryzać się, intrygować przeciwko sobie etc., etc. Gdyby to się ograniczyło tylko to nich, ale gdzie tam. Wkrótce w tę grę została wciągnięta organizacja partyjna ich katedry, potem cała katedra, potem organizacja wydziałowa, wydział i wreszcie sprawa stała się głośna i trafiła do Komitetu Uczelnianego partii, a stamtąd na ogólne uniwersyteckie zebranie partyjne. Odtąd nie schodziła niemal z porządku obrad zebrań przez ponad rok i to sporo ponad rok. To była jednym z punktów porządku zebrania, to jego jedynym punktem, budząc stale i niezmiennie wielkie emocje wśród znacznej większości uczestników, zwłaszcza tych z wydziału historii. Ja należałem do nielicznych, którzy zachowali neutralność, widząc w niej po prostu rozróbę i nic więcej. To, że byłem tylko kandydatem partii i nie miałem prawa głosować, dawało mi dodatkowy przywilej nie stawania po czyjejkolwiek stronie. Nie powiem, że zupełnie nie emocjonowałem się tą historią, ale były to emocje bardziej kibica sportowego podczas meczu niż gracza. Sympatie moje były raczej po stronie Jefremowa, a to dlatego, że przez prawie cały czas był on stroną znacznie słabszą i przegrywającą. Żal mi go nieraz było i nic więcej.

 

Gdy po raz pierwszy na porządku obrad uniwersyteckiego zebrania partyjnego stanęła sprawa Jefremow-Frołow, uderzył mnie całkowity brak pryncypiów w niej i jej bardzo osobisty, niemal prywatny charakter. Widać też było, że sprawa ta długo już dojrzewała i że adwersarze występują nie sami, lecz w otoczeniu swych popleczników, niejako świt. Nie były one równe co do liczebności, za Jefremowem opowiadała się zaledwie niewielka garstka, za Frołowem – liczna rzesza zwolenników. Gdy konflikt wypłynął na szerokie wody, gremia te zaczęły szybko rosnąć i znowu bardzo nierównomiernie – za Jefremowem znikoma liczba popleczników, za Frołowem tłum. Dlaczego tak było? Czy racje Frołowa górowały nad racjami Jefremowa? Nie, obie miały – przynajmniej na początku charakter osobisty i mało przekonywający, zaś intelektualnie Jefremow stał wyżej od swego przeciwnika. Tak, ale to właśnie on, jego śmiertelny wróg, był sekretarzem partii na uniwersytecie, on więc ją jak gdyby reprezentował swoją osobą, a Jefremow... Cóż, był co prawda kierownikiem najważniejszej na uczelni katedry, komunistą z dużym stażem, członkiem komitetu uczelnianego, ale to jednak nie to samo co pierwszy sekretarz. Bezpieczniej więc trzymać się Frołowa, a zatem huzia na Jefremowa. Im bardziej sprawa się rozkręcała, im bardziej szala zwycięstwa przechylała się na stronę Frołowa, bym więcej miał on zwolenników, bo dołączali do nich wahający się i uciekinierzy z szeregów Jefremowa.

Frołow miał mocne oparcie w wydziałowej organizacji partyjnej. Szczególnie pomocny był mu jej sekretarz, umiejętnie organizujący wystąpienia przeciwko Jefremowowi, sam często i ze swadą zabierający głos. Drugim żelaznym poplecznikiem Frołowa był wykładowca wydziału prawa Chutorian (oprócz nazwiska nie miał nic wspólnego z „wiecznym” studentem matematyki Chutorianem, o którym pisałem). Chutorian był na uniwersytecie homo novus. Zaczął pracować na początku tego roku akademickiego, do tego czasu był naczelnym prokuratorem Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego w stopniu pułkownika. Był niskiego wzrostu i bardzo chudy, miał małą, złośliwą twarz. Przypominał mi mego antypatycznego politruka Barama, o którym pisałem w swych wspomnieniach z lat 1942-43. Chutorian chodził nadal w mundurze wojskowym, oczywiście bez dystynkcji, i nosił „papachę”, wielką futrzaną kozacką czapę, który to przywilej w wojsku mieli jedynie generałowie i pułkownicy. Śmiesznie w niej wyglądał, jak grzyb na cienkiej nóżce. Był etatowym mówcą na wszystkich zebraniach, na których rozpatrywano sprawę Jefremowa i Frołowa, a jego wystąpienia były prawdziwymi mowami oskarżycielskimi. Czuło się w nim prokuratora, czuło się to skrzywienie zawodowe spowodowane długoletnim sprawowaniem przez niego swej funkcji. Może właśnie dlatego niemiłosiernie przeginał zawsze pałę. Tak więc gdy Frołow żądał dla swego adwersarza ostrzeżenia po linii partyjnej, Chutorian żądał nagany, gdy zaś Frołow mówił o naganie, Chutorian dodawał, że ma to być nagana z wpisaniem do akt personalnych. Z kolei gdy Frołow chciał nagany z wpisaniem do akt, Chutorian żądał wykluczenia Jefremowa z partii.

Jefremow miał, jak już pisałem, niewielu popleczników, ale wśród nich jednego bardzo wpływowego – generała Dulszczykowa. Szef studium wojskowego bronił Jefremowa z pasją, wkładając w to całą duszę, niewiele mógł jednak zdziałać. Tracił pozycję za pozycją odstępując wciąż na nowe, jak to się w komunikatach wojennych mówi, z góry upatrzone. Sam przy tym podpadł, ale trzymał się dzielnie i nie składał samokrytyki.

Szczególnie bawiło mnie zachowanie jednego z pracowników naukowych naszego wydziału. Na zebraniach uniwersyteckich poświęconych sprawie Jefremow-Frołow siadał zawsze w pierwszym rzędzie i przy głosowaniach potępiających Jefremowa ciągnął rękę wysoko do góry, wypinając się przy tym z krzesła tak, że mało z niego nie wypadał. Robił to zaś po to, aby prezydium zebrania, w tym przede wszystkim Frołow, widziało jak głosuje. Nie przeszkadzało mu to podczas przerw w zebraniu dyskretnie podchodzić w kuluarach do Jefremowa lub generała i wyrażać im swoje współczucie. Kiedyś zapytałem go jaki jest właściwie jego pogląd w całej tej sprawie. Odpowiedział mi nie wprost ale i niedwuznacznie, że według niego rację ma Jefremow.

 

Aby skończyć z tą sprawą wybiegnę w czasie naprzód. Było to chyba na początku roku akademickiego 1949/50, a więc w ostatnim roku moich studiów. Sprawy Jefremowa wyglądały już całkiem źle – miał wpisaną do akt surową naganę, opuściła go większość jego zwolenników. Frołow powoli, ale konsekwentnie wykańczał swego przeciwnika. Jefremow jednak się nie poddawał. Przy kolejnym rozpatrywaniu jego sprawy na ogólnym uniwersyteckim zebraniu partyjnym rzucił na szalę swój autorytet osobisty.

– Towarzysze! Chciałbym, abyście wiedzieli kim jestem. Jestem starym członkiem partii (tu wymienił rok wstąpienia do WKP(b)). Brałem udział w wojnie domowej. Przemawiałem w obecności naszego wodza i nauczyciela towarzysza Stalina i potem Josif Wissarionowicz uścisnął mi dłoń. To ja zdemaskowałem ostatniego chyba trockistę w naszym kraju...

Długo jeszcze gadał o swoich zasługach. Frołow nie pozostał mu dłużny.

– Towarzysze! Wobec wystąpienia towarzysza Jefremowa i ja chciałbym co nie co o sobie powiedzieć. Co prawda nie miałem szczęścia przemawiania w obecności towarzysza Stalina, ale i ja nie muszę się wstydzić swego życiorysu. Jestem członkiem partii od... (tu wymienił od kiedy). W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej byłem zastępcą do spraw politycznych dowódcy dywizji...

Po dokładnym zreferowaniu swego życiorysu politycznego Frołow zakończył przemówienie mniej więcej tak:

– Towarzysz Jefremow opowiedział nam jak to zdemaskował ostatniego w naszym kraju trockistę. Wielka to niewątpliwie zasługa, zazdroszczę mu jej. Ale towarzysz Jefremow nie zauważa, że przez swą frakcyjną w stosunku do organizacji partyjnej uniwersytetu działalność, on sam teraz spełza na pozycje trockistowskie. Oby się tak nie stało, że ostatniego trockistę w naszym kraju zdemaskuję właśnie ja. Tak, towarzyszu Jefremow.

Cios był wyraźnie poniżej pasa, ale tu już z regułami walki nikt się nie liczył. Właściwie nie było wiadomo czego jeszcze można oczekiwać w przyszłości, sprawy bowiem zaszły bardzo daleko. W szczególności nie było jasne czy Frołow wykorzysta groźbę zawartą w oskarżeniu o owo „spełzanie”, a było to oskarżenie najcięższe z najcięższych.

 

Gdzieś w drugim semestrze roku akademickiego 1949/50 pojawiło się ogłoszenie zapowiadające zebranie partyjne uniwersytetu. Na porządku obrad znalazła się jedna tylko sprawa – sprawa Jefremowa. Zebranie było dobrze przygotowane, a właściwie dobrze wyreżyserowane. Zapowiedzianą sprawę referował Frołow, potem rozpoczęła się dyskusja. Frołow oskarżył Jefremowa o działalność antypartyjną i spełzanie na pozycje bliskie do trockistowskich. Dostało się też generałowi Dulszczykowi i innym, już nielicznym, zwolennikom Jefremowa. Przygotowani w większości zawczasu mówcy zaatakowali bezpardonowo nieszczęsnego kierownika katedry marksizmu-leninizmu i generała. Ci bronili się rozpaczliwie, ale niewiele mogli wskórać w obliczu niechętnej im, rozjuszonej wręcz sali. Opuścili ich ostatni sprzymierzeńcy, ratując się jak szczury uciekające z tonącego okrętu. Na zakończenie zebrania Frołow zaproponował rezolucję ostro potępiającą Jefremowa i jego antypartyjną działalność i żądającą usunięcia go z partii. Dyskutanci poparli go gremialnie, a Chutorian dodał do tego propozycję, aby zawiadomić o działalności Jefremowa i o ewentualnej decyzji zebrania o usunięciu go z partii odpowiednie organa. Frołow sprzeciwił się obłudnie tej propozycji mówiąc, że nie jest to sprawa zebrania partyjnego. Wszyscy zrozumieli co miał na myśli: te organa i tak same się tym zajmą. Udzielono raz jeszcze głosu Jefremowowi. Nie kajał się i o nic nie prosił. Grzmiał z trybuny i twierdził, że jeszcze udowodni swą rację. Sala przyjęła to wybuchem śmiechu. Zupełnie złamany, z opuszczoną głową, powłócząc nogami schodził z podium. Aż wierzyć się nie chciało, że jest to ten sam człowiek, który nie tak dawno temu na jednym z zebrań, na którym wyrzucano kogoś z partii, w swym przemówieniu buńczucznie powiedział, że wykluczenie z partii równa się politycznemu rozstrzelaniu. Teraz sam stał przed politycznym plutonem egzekucyjnym. Zebranie ogromną większością głosów, niemal jednogłośnie, zadecydowało o usunięciu Jefremowa z partii. Ów pracownik naukowy naszego wydziału, o którym wspominałem, głosował też oczywiście „za” i to tak demonstracyjnie, że aż mało nie wskoczył przy tym na krzesło. Po zebraniu jednak swoim zwyczajem podszedł do Dulszczykowa i spytał co teraz będzie. Gdy odbieraliśmy palta z szatni przekazał mi odpowiedź generała: sprawie nadano właściwy bieg.

 

Decyzja o wykluczeniu z partii musi być zatwierdzona przez komitet rejonowy. Tam też trafiła sprawa Jefremowa, ale zatwierdzenie długo jakoś nie przychodziło. Gdzieś na początku wiosny pojawiło się ogłoszenie o uniwersyteckim zebraniu partyjnym. Porządek obrad – znowu sprawa Jefremowa. Byłem bardzo zdziwiony, przecież ta sprawa doczekała się już swego końca, o czym tu jeszcze gadać. Jak się jednak okazało, było o czy i starczyło tego na wiele, wiele godzin. Zebranie zakończyło się bowiem dobrze po północy, a przebieg jego był prawdziwą sensacją, przynajmniej dla mnie i dla ogromnej większości biorących w nim udział.

Zebranie otworzył i prowadził jak zawsze Frołow. Miał bardzo niewyraźną minę – wiedział już na pewno to, czego większość z nas jeszcze nie wiedziała. Zakomunikował porządek obrad po czym udzielił głosu mającemu sprawę zreferować ni mniej ni więcej tylko członkowi KC KP(b) Ukrainy i jednemu z jej sekretarzy, towarzyszowi Gotowi.

Got był stosunkowo młodym jeszcze człowiekiem, ogorzałym na twarzy i pełnym wigoru. Był kandydatem nauk filozoficznych i kandydatem nauk matematyczno-fizycznych, rzecz jak na partyjnego bonzę wręcz niezwykła. Był znakomitym mówcą. W odróżnieniu od innych towarzyszy swój długi referat wygłosił nie czytając go. Nie korzystał nawet z żadnego papierku, wszystko mówił z pamięci. Mówił nie tylko pięknie, ale i mądrze, przy tym ciekawie i z dużym poczuciem humoru, mimo iż sprawa humorystyczną nie była.

O czym to dowiedzieliśmy się od Gota? Otóż zgodnie z tym co memu towarzyszowi z organizacji wydziałowej powiedział generał, sprawie nadano właściwy bieg, tzn. Jefremow i Dulszczykow napisali o wszystkim osobie numer dwa w partii – Malenkowowi. Gieorgij Maksymilianowicz skierował ze swej strony sprawę do ukraińskiego KC. Listu od generała i od kierownika katedry marksizmu-leninizmu uniwersytetu nie mógł przecież ot tak wyrzucić do kosza czy też pozostawić bez odpowiedzi). KC w Kijowie utworzył komisję do zbadania sprawy i na czele jej postawił sekretarza KC Gota. Komisja ta bardzo skrupulatnie i jednocześnie dyskretnie sprawę zbadała, przeglądając akta partyjne, protokoły zebrań i przeprowadzając rozmowy z wieloma ludźmi, zobowiązując ich przy tym do zachowania tajemnicy, co w zasadzie się udało. I teraz Got referował wyniki prac komisji i płynące z nich wnioski.

Z referatu Gota wynikało niezbicie, że Frołow i jego poplecznicy rządzili organizacją partyjną uniwersytetu, a pośrednio uniwersytetem, na zasadzie mafijnej. Że stworzyli sitwę, która robiła co chciała, posługując się przy tym niegodnymi chwytami, że obsadzali stanowiska partyjne i wpływali na obsadzenie innych na zasadzie kumoterstwa, protekcji i swojego widzimisię. W uniwersytecie powstała wskutek tego niezdrowa atmosfera. W tej atmosferze mogły się dziać i działy się przeróżne rzeczy nie mające nic wspólnego nie tylko z godnością uczonego i powagą uniwersytetu, ale także z elementarnym poczuciem sprawiedliwości i uczciwości. Najbardziej skandaliczną z nich jest właśnie sprawa Jefremowa. Oszkalowany w niej został i zmieszany z błotem człowiek nieskazitelnie uczciwy, stary bolszewik, kierownik najważniejszej katedry ideologicznej w uniwersytecie. Poniżano go i szczuto. Prześladowano również ludzi, którzy zajęli w tej sprawie słuszne stanowisko, w tym także uczciwego, oddanego partii komunistę, bojowego generała Dulszczykowa. Komisja Komitetu Centralnego KP(b) Ukrainy zwraca się do organizacji partyjnej uniwersytetu, do zebrania partyjnego z prośbą o ponowne rozpatrzenie sprawy Jefremowa, o zrewidowanie niesłusznej decyzji o jego wykluczeniu z partii, o krytykę działalności Frołowa i kierowanego przez niego Komitetu Uczelnianego, o samokrytyczną ocenę pracy organizacji partyjnej, o pracy tej poprawę i powzięcie decyzji, które by tę poprawę zagwarantowały.

Rozpoczęła się dyskusja, o której tym razem bez przesady można powiedzieć, że była burzliwa, bo tylko do burzy można ją było porównać. Ale ta burza była całkowicie, jeśli to słowo można tu użyć, jednostronna. Jej pioruny biły tylko w jedno drzewo. Patrzyłem i słuchałem oczom swym i uszom nie wierząc. Czy to jest ta sama sala, to samo zgromadzenie ludzi, którzy nie tak dawno temu skazali Jefremowa na polityczne rozstrzelanie, na śmierć cywilną, a kto wie czy tylko na cywilną? Przecież teraz ci sami mówcy, którzy poprzednim razem przyznawali rację Frołowowi, którzy żądali najcięższej kary partyjnej dla Jefremowa, pieli hymny na cześć tego samego Jefremowa, oskarżając jednocześnie Frołowa o co się tylko dało i opowiadając różne pikantne szczegóły o metodach sprawowania przez niego władzy partyjnej. Ktoś z wydziału historii opowiedział jakie metody stosowano przy wystawianiu kandydatur w wyborach do komitetu uczelnianego. Prowadzący zebranie uniwersyteckie Frołow udzielał w tej sprawie głosu zgodnie ze ściągą, którą miał na kolanach, często myląc się i wymieniając nazwisko kogoś innego niż wskazywał, nie biorąc przy tym pod uwagę osób na tej ściądze nie figurujących. Gdy należało wysuwanie kandydatur przerwać, sekretarz organizacji partyjnej wydziału historii siedzący w prezydium wyjmował grzebień i zaczesywał włosy. Był to sygnał dla umówionego z nim studenta, który wstawał wówczas i proponował zakończenie wysuwania kandydatur. W głosowaniu propozycja ta uzyskiwała zawsze zdecydowaną większość głosów.

Ktoś z sali zapytał partorga wydziału historii, zaawansowanego wiekiem docenta, jak to było z tym czesaniem się.

– Wypadają mi włosy i często się czeszę, aby się przekonać ile ich jeszcze zostało – odparł zagadnięty.

Poprosił o głos student wydziału filologii Barenbojm, brat mojej koleżanki ze studium zaocznego, Rozalii, o której wspominałem. Był zdemobilizowanym majorem Armii Czerwonej. Na froncie stracił oko i nosił na twarzy czarną opaskę.

– Towarzysze! Chcę opowiedzieć o pewnym drobnym fakcie, który nieźle charakteryzuje towarzysza Frołowa i metody jego sekretarzowania. Po demobilizacji wstąpiłem na studia uniwersyteckie i zostałem członkiem uniwersyteckiej organizacji partyjnej. Kiedyś na zebraniu partyjnym skrytykowałem towarzysza Frołowa. Był to jakiś drobny epizod i nie pamiętam nawet o co chodziło. Ponieważ ożeniłem się i nie mogliśmy z żoną, też studentką, dać sobie rady, postanowiłem wykorzystać to, że jestem skrzypkiem – ukończyłem konserwatorium – i zacząłem pracować w orkiestrze Odeskiego Teatru Rosyjskiego. Przeniosłem się też do tamtejszej organizacji partyjnej. Teraz przestałem tam pracować, aby skupić się wyłącznie na studiowaniu filologii. Gdy zjawiłem się u towarzysza Frołowa z prośbą o ponowne przyjęcie mnie do podstawowej organizacji uniwersytetu, ten długo jakoś wczytywał się w moje podanie i wreszcie rzekł: „Ja nie jestem pamiętliwy, ale pamiętacie towarzyszu Barenbojm jak kiedyś przed laty skrytykowaliście mnie na zebraniu?”

Sala zareagowała wybuchem śmiechu.

Zabrał głos Frołow. Był całkowicie załamany. Nie bronił się tylko się kajał i kajał, samokrytycznie bijąc się w piersi i dosłownie się opluwając. Czego tam tylko w tej samokrytyce nie było! I przerost ambicji, i brak skromności oraz samokrytycyzmu, oderwanie się od mas i sobiepaństwo, woluntaryzm, klikowość i kumoterstwo, utrata czujności, lekceważenie partyjnych norm i leninowsko-stalinowskich metod kierowania pracą partyjną, wreszcie całkowita ślepota polityczna. Jak mógł on dojść do tego, że brutanie dławił słuszną krytykę skierowaną przeciwko jego osobie, że szkalował i szykanował uczciwego komunistę towarzysza Jefremowa, że nie wysłuchał z należytą uwagą słusznych rad generała Dulszczykowa i innych towarzyszy. I oto referat komisji Komitetu Centralnego wygłoszony przez towarzysza Gota otworzył mu oczy. On przejrzał i jest szczęśliwy, że przejrzał. On ma takie uczucie jakby mu zasłona z oczu spadła. On czuje się jak nowonarodzony, jak człowiek, który obudził się ze złego snu. On wie, że musi ponieść konsekwencje swego postępowania, ale prosi zebranie, aby konsekwencje te nie były zbyt surowe, prosi aby dano mu możliwość naprawienia swych błędów i stania się znów tym, kim był... itd., itd.

Po wystąpieniu Frołowa dyskusja rozgorzała na nowo. Jedni twierdzili, że mimo błędów, jakich dopuścił się Frołow, zrozumiał on teraz niewłaściwość swego postępowania i że samokrytyka jego była szczera, wobec czego nie należy mu wymierzać zbyt surowej kary. Inni z kolei uważali, że winy Frołowa są ogromne, a złożona samokrytyka niepełna i nieszczera, i żądali dla partorga bardzo surowej kary.

Zabrał głos eks-prokurator Chutorian.

– Towarzysze! Wiecie, że niejednokrotnie z tej trybuny zabierałem głos, że gromiłem z całą mocą towarzysza Jefremowa i jego zwolenników, że żądałem dla nich wysokich kar partyjnych. Jak to się mogło stać? Jak się mogło stać, że ja, członek partii z dużym stażem, do niedawna naczelny prokurator okręgu wojskowego, człowiek o dużym wyrobieniu politycznym i z samego swego zawodu niejako zobowiązany do czujności i szczególnego wyczulenia na sprawy prawdy i sprawiedliwości, broniłem niesłusznej sprawy, że stanąłem po stronie takiego człowieka jak Frołow, którego prawdziwe oblicze i niegodne postępowanie z całą bolszewicką pryncypialnością obnażył w swym referacie sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Ukrainy towarzysz Got? A stało się tak, bo dałem się zwieść obłudnej retoryce Frołowa, przykrywanej autorytetem funkcji jaką sprawuje. Dałem się oszukać, okłamać Frołowowi. Frołow nadużył mego zaufania, Frołow mnie okłamał, podle okłamał. Frołow wszystkich nas okłamał, całą organizację partyjną. I tego mu wybaczyć nie możemy, tego mu wybaczyć nie wolno! I dlatego pójdę w swych żądaniach dalej niż moi przedmówcy. Ja żądam usunięcia towarzysza Frołowa z partii. W partii Lenina-Stalina nie może być miejsca dla łajdaków typu Frołowa!

Obrady podsumował Got. Wyraził zadowolenie z postawy zebrania. Powiedział, że świadczy ono o tym, że organizacja partyjna Uniwersytetu Odeskiego jest moralnie i politycznie zdrowa i że szybko naprawi straty poniesione w wyniku błędnego kursu i niegodnych praktyk Frołowa i niektórych jego towarzyszy. Wyraził zadowolenie, że Jefremow został oczyszczony z zarzutów i że anulowano decyzję o jego wykluczeniu z partii i że zrehabilitowany został Dulszczykow. Co do Frołowa, to zgodził się z tym, że musi on być przykładnie ukarany, zaznaczył jednak, że Chutorian wyraźnie się zagalopował i że o wykluczeniu partorga z partii raczej nie może być mowy.

Frołow otrzymał surową naganę z ostrzeżeniem, którą mu wpisano do akt personalnych. Wkrótce potem przestał być sekretarzem partii na uniwersytecie.

 

Kilka jeszcze słów o Gocie. Do tego stopnia górował nad innymi działaczami partyjnymi, z którymi się kiedykolwiek zetknąłem, iż byłem głęboko przekonany, że zrobi wielką karierę polityczną. Nic jednak z tych rzeczy. Wkrótce jego nazwisko zupełnie znikło mi z oczu. Pomyślałem sobie, że zapewne kompletnie nie pasował do modelu partyjnego aparatczyka. Skąd taki człowiek wśród szarych, tępych funkcjonariuszy stalinowskiego chowu? Przecież górując nad nimi o kilka głów stanowiłby stałe zagrożenie dla ich pozycji.

A jednak los zetknął mnie znowu z nazwiskiem Gota. Było to zimą 1963/64 roku, gdy przebywałem już jako obywatel polski, na stażu naukowym w Moskwie. Wygłosiłem tam w sekcji nauczycielskiej Moskiewskiego Towarzystwa Matematycznego odczyt o podstawowych pojęciach współczesnej algebry. Poproszono mnie, abym odczyt ten powtórzył w towarzystwie „Wiedza” (jeśli dobrze pamiętam jego nazwę). Obok plakatu z ogłoszeniem mego odczytu zobaczyłem drugi: „O matematycznym, fizycznym i filozoficznym znaczeniu pojęcia symetrii”. Prelegentem był doktor nauk filozoficznych Got.

*

Powróćmy do jesieni 1948 roku. To właśnie tej jesieni rozegrała się tzw. sprawa leningradzka, ponura rozprawa Stalina z częścią aparatu partyjnego i sowieckiego w Leningradzie. Objęła ona potem także Moskwę, a ściślej rzecz biorąc Radę Najwyższą i rząd Rosyjskiej Federacji. Jedno za drugim znikały znane nazwiska, a ci, co je nosili wędrowali do łagrów lub na tamten świat. Wtedy to właśnie znikł członek Biura Politycznego, przewodniczący Gospłanu, Wozniesienski, o czym już wspominałem z innej okazji. O sprawach tych prasa i propaganda milczały, a my – szarzy sowieccy obywatele – dowiadywaliśmy się o nich na podstawie kolejnych „zniknięć” ze środków przekazu znanych nazwisk oraz z plotek. Mówiono wówczas, że pewna grupa w najwyższych władzach RSFRR dążyła do stworzenia w łonie WKP(b) KP(b) Rosji, podobnie do tego, jak istniały KP Ukrainy, Białorusi i innych republik, mające swoje komitety centralne, a większe z nich także politbiura. Chcieli oni jakoby przenieść stolicę Rosyjskiej Federacji do Leningradu, Moskwa zaś miała pozostać nadal stolicą całego Związku Radzieckiego. Szeptano, że Stalin nie chciał się na to zgodzić, gdyż takie rosyjskie KC i politbiuro byłoby zbyt silną konkurencją dla ogólnosowieckiego kierownictwa. Nie chcąc zaś się na tego rodzaju zmiany zgodzić ukręcił sprawie łeb, co zgodnie z jego zwyczajem oznaczało ukręcenie łbów pewnej liczbie ludzi.

 

Wziąłem udział w szachowym turnieju kwalifikacyjnym i zająłem w nim drugie czy trzecie miejsce, uzyskując czwartą kategorię i prawo udziału w uniwersyteckim półfinale, który miał być rozegrany na początku następnego semestru.

 

I znów rocznica rewolucji. Znów w akademiku huczy jak w ulu. Jak zwykle popijamy i „zakąszamy” w pokojach, a potem wylegamy na korytarze kierując swe kroki do klubu. Gra adapter, w tumanie dymu papierosowego i oparów alkoholu snują się na parkiecie pary. Tłok niesamowity. Tańczą niemal stale z tą samą partnerką, blondynką o ładnej, nieco lalkowatej buzi. Po wieczorku podszedł do mnie kolega, student z innego wydziału, i szepnął mi cicho:

– Ty, bądź ostrożny, to seksotka.

W odpowiedzi kiwam ze zrozumieniem głową, choć słowa „seksotka” nigdy w życiu przedtem nie słyszałem. Domyślam się jednak łatwo o co chodzi – seksotka kojarzy mi się oczywiście z seksem, a samo słowo brzmi nawet jakoś tak intrygująco, podniecająco. Pewnie oznacza dziewczynę o szczególnie wybujałym temperamencie. Po polsku powiedzielibyśmy na taką „nimfomanka”.

Po paru dniach spotykam „seksotkę” w stołówce. Przysiadła się do mnie. Podczas obiadu gadamy sobie i umawiamy się do kina. Spotykamy się jeszcze kilka razy. Nudzi mnie coraz bardziej. Żadnego tam temperamentu, a do tego jest ograniczona i głupia. Lubi dużo gadać, a jeszcze bardziej słuchać jak ja gadam. Gdy zobaczyłem któregoś dnia kolegę, który mnie ostrzegł, powiedziałem mu:

– Słuchaj, ona wcale nie jest seksotką.

– A skąd to wiesz? – odparł zdziwiony.

– Nie jestem dzieckiem, chyba bym to jakoś zauważył.

– A co według ciebie, ma to mieć napisane na czole?

Od słowa do słowa, zaczęliśmy obaj rozumieć, że się zupełnie nie rozumiemy.

– Ej, ty chyba nie wiesz co to takiego seksotka?

– No...

– No, to jest rodzaj żeński od „seksot”.

– A co to jest w takim razie seksot?

– Chłopie, ty co, nie sowieckij czełowiek?

– Ja polskij czełowiek – odpowiadam śmiejąc się.

– Od razu to widać, żeś cudzoziemiec. „Seksot” to skrót od „sekrietnyj sotrudnik”, zrozumiałeś?

Tak, teraz zrozumiałem. „Sekrietnyj sotrudnik” (tajny współpracownik) to po prostu donosiciel, a seksotka to donosicielka.

Z seksotami spotkałem się już w wojsku (i zapewne nie tylko tam) i pewne szczegóły tego opisałem we wspomnieniach z tamtego okresu. Słowa tego jednak nie znałem. A od seksotów i seksotek aż roiło się w Związku Radzieckim. Byli tacy w zakładach pracy, szkołach, uniwersytetach, w każdym domu mieszkalnym, chyba i na każdej klatce schodowej.

Znajoma mojej żony opowiedziała mi kiedyś zabawną historię. Po wojnie pracowała jako księgowa w NKWD w mieście Ordżonikidze. Przysłano tam w ramach pomocy UNRRA duży transport towarów przemysłowych dla ludności. Przy podziale dla NKWD oddano męskie kapelusze – wszystkie jednakowe, oraz damskie pantofelki – wszystkie to czarne lakierowane czółenka na wysokim obcasie. Wydawano je w całkowitym sekrecie pewnym ludziom. Odtąd znajoma mojej żony mogła bezbłędnie rozpoznawać seksotów i seksotki byli niejako umundurowani.