XII

 

listopad 1948 – luty 1949

 

Mimo stałego niedojadania i fatalnego stanu mojej odzieży prowadziłem intensywne życie kulturalne. Często chodziłem do kina, a było na co. Kinematografy wyświetlały liczne „trofiejnyje” filmy, wśród których były również dobre. Niektóre z nich, jak na przykład „Sonatę Księżycową” (w Polsce nazywał się on „Wielka miłość Beethovena”) z Hary Baurem w roli głównej czy „Ich stu i ona jedna” z Dean Durbin i wybitnym dyrygentem Leopoldem Stokowskim, widziałem jeszcze przed wojną. Inne, jak „Mozart”, „Schumann” czy „Ostatnia runda” – po raz pierwszy. Filmy cieszyły się ogromnym powodzeniem i bilety na nie było trudno dostać.

Filmy radzieckie owego okresu były szczególnie nieciekawe, ot zwykłe agitki. Natomiast duże wrażenie zrobił na mnie polski film Wandy Jakubowskiej „Ostatni etap”. Także moi koledzy z pokoju byli nim wstrząśnięci. A już zupełnie zachwycił nas wszystkich „Rzym miasto otwarte”, pierwszy zdaje się film rodzącego się włoskiego neorealizmu. Oglądałem go dwukrotnie.

Fascynacja zachodnimi filmami wywołała wkrótce kontrakcję ze strony czynnika partyjnego i władz uniwersytetu. Na zebraniu partyjnym uczelni, znów poświęconego walce z czołobitnością przed Zachodem, wiele mówiono o tym, że studenci czytują czasopisma „Amerika” i „Britanskij sojusznik” i bardzo chętnie oglądają zachodnie filmy. W dyskusji ktoś zauważył, że przecież oba te czasopisma wydawane są w Związku Radzieckim, co prawda przez ambasady Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, ale legalnie i że można je swobodnie kupić. Za zgodą władz wyświetlane są też zachodnie filmy. Odpowiedziano mu, że nie należy mieszać dwóch rzeczy – legalności wydawania owych czasopism oraz wyświetlania filmów i celowości ich czytania i oglądania.

– To dlaczego władze udzieliły debitu na wydawanie „Ameriki” i „Sojusznika” i rozpowszechniają te filmy? – zapytał ktoś z miejsca.

– Bo u nas jest demokracja, co nie zwalnia nas jednak od walki z nieporządanymi wpływami. A jaki wpływ może mieć na młodzież taki na przykład film jak „Ostatnia runda”, gangsterski szmatławiec o kulisach boksu zawodowego w Ameryce?

– Bardzo dobrze, że takie filmy pokazują, niech nasza młodzież zobaczy jak wygląda sport w krajach kapitalistycznych – odpowiedział ktoś.

Wystąpił generał Dulszczykow. Zgodził się z tym, że „Ostatnia runda” jest filmem szkodliwym, ale powiedział, że nie można w tak ogólny sposób podchodzić do wszystkich filmów pochodzących z krajów kapitalistycznych, są wśród nich dobre. Jako przykład podał filmy „Mozart” i „Schumann”. I ja wystąpiłem przyznając generałowi rację. Film „Ostatnia runda” też mi się bardzo podobał, ale tego nie powiedziałem. Poparł nas docent Szulberg. Większość mówców podzieliła jednak zdanie referenta, podzieliła je też przyjęta rezolucja.

 

Nieporównalnie rzadziej niż do kina chodziłem do teatru. To jest droższe, wymaga więcej czasu, a i jako tako porządnego ubrania. Czasami dostawałem bezpłatne bilety z profkomu. W ten sposób trafiłem na prapremierę sztuki popularnego wówczas i hołubionego przez władze ukraińskiego dramaturga Aleksandra Kornijczuka. Sztuka nazywała się „Prosti ludy”, ale z czasem autor zmienił jej nazwę na „Makar Dibrawa”. Na spektakl miał przyjechać z Kijowa sam Kornijczuk, ale nie przyjechał. Jak i inne jego utwory był „Makar Dibrawa” rzeczą prymitywną, pseudoludową socrealistyczną wypociną. Kiedyś, po obejrzeniu innej sztuki Kornijczuka – „Kalinowy gaj” – powiedziałem, że dramaty i komedie tego autora nie przeżyją jego samego. Mój rozmówca oburzył się, czemu trudno się było dziwić – Kornijczuk był członkiem KC partii, ministrem w rządzie Ukrainy, wybitnym działaczem międzynarodowego ruchu pokoju. (Notabene, był mężem Wandy Wasilewskiej).

 

Na uniwersytecie powstał teatr amatorski. Wśród jego aktorów znaleźli się sekretarze uniwersyteckiego komsomołu Wadim Abramowicz, córka pierwszego sekretarza Odeskiego Komitetu Obwodowego partii Miłka Kiriczenko i Nadia Baturina, późniejsza wybitna aktorka, posiadająca tytuł artystki ludowej Ukraińskiej SRR. Wystawili sztukę „Niebezpieczne skrzyżowanie”, gloryfikującą organa bezpieczeństwa państwowego i opluwającą Zachód i titowską Jugosławię. Jeśli dobrze pamiętam, to autorem jej był Galicz (autor także innej sztuki z tych czasów – „Tu mówi Tajmyr”). Aż dziw bierze, że takie sztuki mógł pisać późniejszy autor i wykonawca wspaniałych kontestatorskich pieśni, emigrant polityczny z ZSRR, który zginął we Francji w dość tajemniczych okolicznościach.

 

Dominowała w moich przeżyciach artystycznych muzyka. Dość często odbywały się koncerty w konserwatorium, na które wstęp był na ogół bezpłatny. Przeważały „klawirabendy”. Wykonawcami byli studenci starszych lat bądź wykładowcy, wśród nich również znani pianiści. Wykupiłem także abonament na koncerty symfoniczne odbywające się co tydzień w auli uniwersytetu. Grała orkiestra filharmonii odeskiej. Przed koncertem odbywała się prelekcja. Koncerty te dostarczały mi wielu przeżyć. Miały jedną wadę – pewną jednostronność repertuaru: grano wyłącznie rosyjską klasykę, zaś prelegenci poświęcali swe odczyty głównie udawadnianiu wyższości muzyki rosyjskiej nad wszelką inną. Wszystko to było skutkiem nieustającej walki z „nizkopokłonstwom pieried Zapadom”. Nie wykonywano również utworów najwybitniejszych kompozytorów radzieckich – Szostakowicza, Prokofiewa i Chaczaturiana, na których ciążyła klątwa postanowienia KC o operze Muradelego „Wielka przyjaźń”. Jeszcze gorzej pod tym względem działo się w drugim semestrze, kiedy to rozpętano kampanię przeciwko tzw. kosmopolitom (czytaj: Żydom). Pamiętam, że przed koncertem poświęconym Musorgskiemu muzykolog Dołgopołow wymieniając nazwy poszczególnych części „Obrazków z wystawy” jedną z nich nazwał „Spór bogatego z biednym”, choć naprawdę nazywa się „Spór dwóch Żydów”.

Kiedyś przesłano prelegentowi kartkę z pytaniem dlaczego na koncertach nie grywa się utworów tak wybitnych kompozytorów jak Beethoven, Mozart i inni. Odpowiedź na to pytanie była bardzo zawiła, ale już w następnym koncercie pojawiła się V symfonia Beethovena, niestety tylko I część. Aby zrównoważyć ten tak odważny krok czymś co mogłoby w razie pretensji ze strony czynnika ideologicznego usprawiedliwić kierownictwo artystyczne filharmonii, zaraz po Beethovenie wykonano... walc nieznanego leningradzkiego kompozytora Rakowa! Proszę tylko pomyśleć – walc jakiegoś Rakowa po pierwszej części V symfonii Beethovena!

 

Do Odessy przyjeżdżali od czasu do czasu wybitni soliści opery lub baletu. Udało mi się obejrzeć w „Jeziorze Łabędzim” znaną balerinę Siemionową. Byłem także dzień po dniu na występach świetnej Dawydowej. Pierwszego dnia śpiewała tytułową rolę w „Carmen”. Była wspaniała – piękny głos, piękna aparycja. Niestety, nie miała odpowiednich partnerów, odeski tenor Danczenko jako Don Jose wypadł przy niej żałośnie. Było to szczególnie widoczne gdy śpiewali w duecie. W pewnym momencie Don Jose puścił takiego koguta, że biedna Carmen aż złapała się za ucho. Potem rozległy się gwizdy i ktoś z widowni – zapewne jakiś student – krzyknął głośno „Danczenko do budy”. Następnego dnia Dawydowa wystąpiła jako Amneris w „Aidzie”. Aidą była Sadowska, żona Danczenki. Śpiewała fatalnie, a do tego była tęga i brzydka. Kładło to właściwie cały spektakl, zbyt wielka była już jego umowność. Widz mimo wszystko nie mógł się pogodzić z faktem, że Radames przedkłada brzydką i źle śpiewającą niewolnicę nad piękną, obdarzoną wspaniałym głosem córkę faraona.

 

Naprzeciwko naszej bursy był „Klub Marynarza”. Grywano tam często zagraniczne filmy. Sala kinowa była mała i o bilety było bardzo trudno. Chodziliśmy tam nieraz z Połonskim, ale niestety od kasy odchodziliśmy zwykle z przysłowiowym kwitkiem zamiast z biletem. Kiedyś przyjechał do Odessy z Krymu ojciec Połonskiego, emerytowany kapitan marynarki. Powiedział Alikowi, że kierownikiem klubu jest jego kolega, też kapitan w stanie spoczynku.

– Służyliśmy razem w czasie wojny domowej. On na pewno mnie pamięta. Powołaj się na mnie, a zobaczysz, że dostaniesz bilet.

Wyświetlano jakiś dobry film i Alik poszedł do „Klubu”. Stanął w kolejce, ale biletu nie dostał. Zażądał wówczas z dużym tupetem widzenia się z kierownikiem.

– Czego się awanturujecie, młody człowieku? – spytał kierownik.

– Proszę o sprzedanie mi biletu, jestem synem Połonskiego.

– Co, synem Połonskiego? Kasa, natychmiast wydać towarzyszowi bilet z rezerwy.

Alikowi sprzedano bilet, a kierownik podszedł do niego i rzekł cicho:

– Przepraszam, wybaczcie, że pytam, a kto to jest Połonski?

– Jak to, nie pamiętacie? Służyliście razem z nim we flocie podczas wojny domowej.

Kierownik z trudem przypomniał sobie Połonskiego, albo udawał, że go sobie przypomina. Bilet kazał wydać – rzecz jasna – nie przez wzgląd na nazwisko, ale na owo „jestem synem”. No bo jeśli ktoś mówi, że jest czyimś synem, to kim musi być ten ojciec.

 

Moja sytuacja materialna wyglądała coraz gorzej. Obcięcie mi 25% stypendium zrobiło swoje. Do tego jeszcze dołączył się fakt, skądinąd pozytywny, jakim było zniesienie na początku 1948 roku systemu kartkowego. Nie było teraz talonów i nie mieliśmy czym spekulować. Niektórzy moi koledzy zaczęli chodzić do portu i dorabiać sobie jako tragarze. Niestety, byłem na to za słaby, tam mogli pracować tylko najsilniejsi, a i ci z trudem dawali sobie radę.

Całkiem nieźle urządził się mój kolega z pokoju Sasza Kierdiwarenko – został dyżurnym strażakiem na uniwersytecie. Pomógł mu w tym nasz kolega z roku, syn prorektora do spraw gospodarczych, Wowka Zubkow. Praca Saszy polegała na tym, że co drugą noc dyżurował w gmachu głównym uniwersytetu, co praktycznie oznaczało, że spał na kanapie, co prawda w ubraniu, w pokoju profkomu. Którejś nocy wybuchł pożar. Zapaliła się właśnie kanapa w profkomie. To nasz strażak zasnął z papierosem w ręce. Pożar ugaszono, a Saszę wylano z pracy. O kimś, kto solidnie i z zapałem pracuje mówi się po rosyjsku „on gorit na rabotie” (on płonie w pracy). Z Saszki żartowano sobie teraz: „Kierdiwarenko gorit na rabotie”.

Niespodziewanie i mnie się coś trafiło. Docent Korpun zaproponował mi udzielanie korepetycji z matematyki jego córce. Była w ostatniej klasie szkoły średniej i ojciec chciał, żeby wstąpiła na fizykę, czego z kolei nie chciała córka. Moje zadanie polegało na przygotowaniu jej do egzaminu wstępnego i zachęcaniu do podjęcia tych studiów. Lekcje szły mi dobrze, ale gdy raz niby od niechcenia zacząłem opowiadać jak piękną nauką jest fizyka, moja uczennica powiedziała:

– Proszę się nie wysilać. Wiem, że to ojciec was podpuścił. Nie pójdę na fizykę.

Jednak poszła i ukończyła ją. Zdaje się nawet, że została przy uniwersytecie.

Kiedyś zwrócił się do mnie Korpun:

– Pracuję nad pewnym zagadnieniem z termodynamiki. Mam ciekawe wyniki i chcę je opublikować. Nie mogę sobie tylko dać razy z jedną całką, nie rzucilibyście na nią okiem?

Z „rzucania okiem” nic nie wyszło i wziąłem się za tę całkę nie żałując sił ani czasu. Spisałem cały zeszyt i po jakimś czasie poprzez przejście do dziedziny zespolonej i zastosowanie residuów udało mi się ją obliczyć jako wartość pewnej kombinacji funkcji nieelementarnych.

*

Jesienią 1948 roku partia zaczęła ofensywę na styku dwóch frontów – ideologicznego i naukowego. Rozpoczął ją wybuch bomby, jakim był referat prezesa Wszechzwiązkowej Akademii Nauk Rolniczych im. Lenina (WASChNIL), profesora Łysenki, na sesji tejże Akademii.

Pięćdziesięcioletni wówczas Trofim Denisowicz Łysenko był postacią dobrze znaną w Związku Radzieckim. Dla szerokich warstw społeczeństwa był on wybitnym selekcjonerem, zarówno praktykiem jak i teoretykiem, jedną ze sztandarowych postaci sowieckiej agrobiologii. Jego fotografie patrzyły na nas ze szkolnych podręczników, jego portrety zdobiły liczne sale wykładowe i gabinety. Pamiętam je dobrze. Prostacka twarz o wąskich zaciętych ustach i złych oczach patrzących spod równiusieńkiego przedziału poprowadzonego przez środek głowy. Pisało się i mówiło, że jego badania i odkrycia naukowe w znacznym stopniu przyczyniły się do sukcesów radzieckiego rolnictwa, choć samych tych sukcesów jakoś nie można było zauważyć.

Rzeczywistość nie miała jednak nic wspólnego z lansowanym przez propagandę obrazem Łysenki. Trofim Denisowicz był zwykłym szarlatanem, pseudouczonym i awanturnikiem, karierowiczem i kanalią. Jego działalność nie tylko przyczyniła się do faktycznej likwidacji sowieckiej biologii, ale także do pogromu jej kadry naukowej. Tego rodzaju „uczony” mógł zrobić karierę i działać jedynie w chorej atmosferze stalinowskiej Rosji. To właśnie Stalin przyczynił się do błyskawicznej kariery Łysenki, widząc w nim przeciwwagę dla prawdziwych uczonych, których – jak i inteligencji w ogóle – nienawidził, którym nie ufał i którymi pogardzał. Łysenko był dla niego przedstawicielem tej jakoby nowej sowieckiej nauki, związanej z praktyką, podporządkowanej kanonom marksizmu-leninizmu, a więc dialektyczno-materialistycznej, wrogiej nauce burżuazyjnej, wrogiej wszystkiemu, co niesowieckie, co zachodnie, co obce. Ze zwykłego pracownika pododeskiej stacji selekcyjnej stał się w krótkim czasie „wielkim uczonym”, przechodząc w iście błyskawicznym tempie wszystkie szczeble kariery aż do prezesury WASChNIL włącznie. Szedł po trupach i to nie tylko w przenośni, lecz dosłownie. Jedną z jego ofiar był wybitny botanik i genetyk Nikołaj Iwanowicz Wawiłow (brat znanego fizyka, prezesa Akademii Nauk ZSRR w latach 1945-1951, Siergieja Iwanowicza Wawiłowa). Bity i torturowany, systematycznie pozbawiany snu, przyznał się do wszystkiego, co mu zarzucano w śledztwie, sabotaż, szpiegostwo. (Obecnie znane jest nazwisko oficera śledczego, który wymusił te zeznania na Wawiłowie – porucznik Chwat, nomen omen). W lipcu 1941 roku, a więc już w czasie wojny niemiecko-sowieckiej, został skazany na karę śmierci. Wyroku jednak nie wykonano i Wawiłow zmarł śmiercią „naturalną” w jednym z łagrów w styczniu 1943 roku. Zmarł na dezynterię, zapewne była to biegunka głodowa.

Wawiłow nie był jedyną ofiarą Łysenki i łysenkowszczyzny w latach trzydziestych – czterdziestych, ale prawdziwy pogrom kadry radzieckich biologów, zwłaszcza genetyków, rozpoczął się właśnie od owej sesji WASChNIL, o której piszę.

W swym referacie Łysenko zaatakował brutalnie ogólnie uznane teorie genetyczne, a także ich twórców – wybitnych uczonych, Mendela, Weismanna i Morgana. Przeciwstawił im własną teorię, która w odróżnieniu od genetyki formalnej nazwał genetyką miczurinowską, od nazwiska Iwana Miczurina, rosyjskiego pomologa i specjalisty w dziedzinie praktycznego sadownictwa, nie mającego nic wspólnego z genetyką jako teorią, ale wyznającego pogląd o dziedziczeniu cech nabytych pod wpływem czynników zewnętrznych. Prelegent poparł swą teorię naukową żelaznym argumentem. Powiedział, że jego referat został aprobowany przez Komitet Centralny partii. Powinno to było w zasadzie przesądzić o tym kto ma rację i skierować wszystkie wystąpienia w dyskusji w jednym kierunku – krytyki genetyki formalnej. Tak właśnie postąpiła większość zabierających głos, nie wszyscy jednak. Wywiązała się dyskusja, która w zasadzie przesądziła przyszłe losy jej uczestników. Wielu z tych, którzy poparli Łysenkę zrobili wkrótce „zasłużone” kariery, ci zaś, którzy sprzeciwili się głoszonym przez niego bredniom popadli w niełaskę, płacąc za swe poglądy stanowiskami, a nierzadko wolnością i życiem. Ofiarami „miczurinowskiej biologii” stało się wielu wybitnych uczonych, spośród których pamiętam nazwisko jednego już tylko – Szmalhauzena.

 

Dyskusja w WASChNIL odbiła się szerokim echem w całym Związku Sowieckim. Wypowiedziano bezpardonową wojnę genetyce formalnej piętnując i opluwając reakcyjną ponoć teorię mendelizmu-weizmannizmu-morganizmu. Wybitnego czeskiego uczonego Mendla, który – jak wiadomo – był zakonnikiem, nazywano „reakcyjnym mnichem” i „mrakobiesem” (trudne do dosłownego przetłumaczenia słowo, oznaczające obskuranta, kołtuna, kogoś z ciemnogrodu rodem). Wyśmiewano jego doświadczenia nad dziedzicznością, które prowadził krzyżując różne odmiany grochu. Wykpiwano także doświadczenia prowadzone przez wielu biologów nad drozofilą (muszką owocową), będącą częstym obiektem badań genetycznych, dzięki łatwej obserwowalności chromosomów w komórkach jej oczu. Po co nam drozofila? – pytano. Jakie znaczenie ma ona dla naszego rolnictwa? Badania nad nią to typowy przejaw oderwania się od rzeczywistości, od praktyki, od potrzeb naszej gospodarki, to strata czasu i pieniędzy, to pseudonaukowe szkodnictwo. „Naszej drozofilej miliony giektarow kołchoznych polej”, pisano w jakimś wierszydle.

Pojawił się termin „miczurinowska biologia”, który zdominował w naukach przyrodniczych wszystko inne. W uczelniach wyższych i szkołach tytuły gazetek ściennych kółek przyrodniczych przemianowano na „Za miczurinskuju biologiju”, „Junyj miczuriniec” itp. W uniwersytetach i instytutach naukowych odbywały się organizowane – na ogół przez partię – dyskusje, w których potępiano weismannistów-morganistów, wyszukując ich nierzadko wśród swoich pracowników. Powstała idealna sytuacja dla dokonania osobistych porachunków, utrącenia swych rywali, zrobienia „naukowej” kariery. W tej mętnej wodzie świetnie czuł się na przykład nasz były rektor Sawczuk, na tej brudnej fali wypłynął nasz obecny rektor Iwanczenko.

 

To, co się działo na „biologicznym froncie” zaczęło wkrótce przenikać również do innych nauk, nie osiągając tam jednak nawet w setnej części tego rozmachu, co w biologii. Na tapecie znów pojawiła się rzekomo idealistyczna mechanika kwantowa, zaczęto się czepiać tego i owego w teorii względności, opluwać i tak już oplutą logikę matematyczną. W tych nagonkach obok zawodowych marksistowsko-leninowskich filozofów, specjalistów od wszechnauk, często brali udział także specjaliści z danej dziedziny, czasami nawet znani uczeni. W tym to mniej więcej okresie zaczął zbierać podpisy pod listem do KC żądającym zakazu zajmowania się zbyt abstrakcyjnymi, nie mającymi zastosowania, działami matematyki leningradzki profesor, specjalista w dziedzinie geometrii, Aleksandr Daniłowicz Aleksandrow (w przyszłości rektor Uniwersytetu Leningradzkiego im. A.Żdanowa). Za taką „niepotrzebną” dyscyplinę matematyczną uznał np. teorię funkcji zmiennej rzeczywistej, mającą piękne i chwalebne tradycje wśród matematyków rosyjskich. Z tego listu nic jednak nie wyszło, czołowi matematycy nie chcieli się pod nim podpisywać. Może jedynie dziwić, że tą niechlubną akcję przeciwko „czystej” matematyce popisał się A.D. Aleksandrow, będący także „czystym” matematykiem i do tego wcale dobrym.

Dziwnie wyglądały wydane w tym i późniejszym okresie książki z mechaniki kwantowej. Z początku duży wstęp krytykujący filozoficzne podstawy tej ważnej dziedziny współczesnej fizyki teoretycznej, upstrzony cytatami z Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, potem normalny wykład teorii kwantów. Wstęp mógł przeczytać każdy tzw. filozof marksistowski, zasadniczy tekst, podbudowany trudną nowoczesną matematyką był dla niego jednak niedostępny.

Jako typowy przykład tego rodzaju ekwilibrystyki może służyć wydana w 1952 roku „Kwantowa tieorija pola”, fundamentalne 780 stronic liczące dzieło dwóch wybitnych specjalistów, A. Sokołowa i D. Iwanienki. Już w przedmowie mówi się tam o „uniwersalności tezy Lenina o niewyczerpalności elektronu”. Wstęp zaś aż roi się od ideologicznych wstawek m.in. krytykujących teorię Mendla-Morgana i jej zwolenników; ba, nawet lingwiście Marrowi się dostało, oczywiście z powołaniem się na osławioną pracę Stalina z 1950 roku. Ostatnim zdaniem w książce jest cytat ze Stalina. A tak poza tym monografia ta uchodzi za dzieło wybitne.

 

Mimo negatywnego stosunku do logiki matematycznej i stałej na nią nagonki, w 1947 roku wydano w ZSRR rosyjski przekład znanej książki D. Hilberta i W. Ackermanna „Grundzüge der theoretischen Logik”. Było to co prawda jeszcze przed wspomnianą wyżej sesją WASChNIL, ale już po dyskusji nad książką G.F. Aleksandrowa i wystąpieniu na niej Żdanowa. Książka poprzedzona jest przedmową do wydania rosyjskiego pióra profesor Sofii Janowskiej. Janowska, specjalistka w dziedzinie logiki, w tym także matematycznej, nie może oczywiście potępiać w czambuł uprawianej przez siebie dziedziny wiedzy. Potępia więc jedynie idealistyczne wypaczenia w logice matematycznej, których sprawcami są zachodni uczeni. Szczególnie dostało się wielkim uczonym Bertrandowi Russellowi i Alfredowi Whiteheadowi, autorom słynnego dzieła „Principia Mathematica”, których oskarża o agresywny atak na materializm i obronę scholastyki. Pisze dalej Janowska: „Uzbrojony w taką ideologię B. Russell nie przypadkowo propaguje teraz zastosowanie bomb atomowych przeciwko ZSRR”. Dziwne to zaprawdę, Russell był zawsze pacyfistą i zdecydowanym przeciwnikiem wojny atomowej, co można nawet przeczyta w „Encyklopedii popularnej PWN” wydanej w roku 1966. Kończy się zaś ta przedmowa cytatami z wystąpienia Żdanowa podczas dyskusji o książce Aleksandrowa: „Współczesna nauka burżuazyjna uzbraja klerykalizm, fideizm w nową argumentację, którą należy bezlitośnie demaskować” i „Kto jak nie my, kraj zwycięskiego marksizmu i jego filozofowie, ma stanąć na czele walki przeciwko zdemoralizowanej i nikczemnej burżuazyjnej ideologii, kto jak nie my ma zadawać jej miażdżące ciosy!”

Chyba w 1948 czy w 1949 roku przetłumaczono na rosyjski książkę wybitnego polskiego matematyka i logika Alfreda Tarskiego, mieszkającego od 1939 roku w USA. I tam w przedmowie (zdaje się też pióra S. Janowskiej) nie oszczędzono współczesnej burżuazyjnej zdeprawowanej przez imperializm nauki.

Te i inne artykuły Janowskiej stały się przyczyną mego zdecydowanie negatywnego do niej stosunku. Zadawałem sobie pytanie czy ona rzeczywiście wierzy w to co pisze. Czy w ogóle człowiek nauki może wierzyć w takie bzdury? Odpowiedź na to otrzymałem po wielu, wielu latach, gdy profesor Janowskiej już dawno nie było wśród żyjących. Było to w 1987 lub 1988 roku. Odwiedziłem zaprzyjaźnionego ze mną docenta Adama Uziembłę, generała w stanie spoczynku, człowieka ciężko doświadczonego w okresie stalinowskim (był więziony i nieludzko torturowany; jego oprawcom nie udało się go jednak złamać). Mówiliśmy o tym i o owym, a potem przeszliśmy na jego specjalność – logikę. Pan Adam zaczął mi wówczas opowiadać o Janowskiej, którą znał osobiście. W rozmowach w cztery oczy skarżyła mu się na poniżenia, które musiała znosić, na konieczność pisania głupich, bzdurnych przedmów, bez których książki, na których wydaniu jej zależało, nie mogłyby się ukazać. I co teraz myśleć o pani profesor Janowskiej?

I na zakończenie tych rozważań jeszcze pewna dygresja. Kampania przeciwko logice matematycznej była prowadzona pod hasłem, którym był cytat z Lenina (nie pamiętam go dosłownie i nie wiem gdzie go szukać, muszę więc go niestety pominąć). Gdy po śmierci Stalina logika matematyczna została „zrehabilitowana”, jej przydatność i ważność znów była uzasadniana cytatem z Lenina... tym samym, tyle, że nie uciętym w połowie zdania.

*

Wyraźnie poprawiło się zaopatrzenie w sklepach. Wielki „Gastronom” na rogu Dieribasowskiej i Czerwonej Armii nie straszył już pustymi półkami. Nie brakowało teraz pieczywa, cukru, masła. Pojawiły się w sprzedaży ryby, kiełbasy w różnych gatunkach, owoce południowe. Niestety, mogłem na to wszystko tylko patrzeć i łykać ślinkę – pieniędzy nie starczało. Pierwszy mój zarobek za korepetycje musiałem wydać na zakup kaloszy, było to koniecznością, bo moje mocno sfatygowane buty zaczęły przemakać. Ci z moich kolegów, którzy mieli pomoc z domu, pozwalali sobie czasem to i owo kupić, urozmaicając w ten sposób skromny i jednostajny jadłospis naszej stołówki. Niektórzy kupowali nawet od czasu do czasu mięso na Nowym Bazarze. Moje podstawowe wyżywienie stanowiły nadal liche śniadania i obiady w studenckiej stołówce. Skromnie zwłaszcza wyglądały kolacje – kawał czarnego chleba i do tego wrzątek, bez herbaty, bez cukru, po prostu wrzątek. Kilka razy udało mi się ten napój ulepszyć. Było to wtedy, gdy Sasza kupował mandarynki. Dostawałem od niego skórki, które wrzucałem do wrzątku. Miał wtedy całkiem przyjemny zapach i, jak mi się wydawało, smak.

Pewnego razu zastał mnie przy takiej kolacji przewodniczący profkomu Kaustian. Robił właśnie obchód naszego akademiku, chcąc bliżej zapoznać się z tym jak żyją studenci.

– Co u ciebie, Boria? – zagadnął.

– Ano jakoś.

– A co jesz na kolację?

– Jak widzisz, chleb.

– A co to pływa w twojej herbacie?

– To nie herbata, to wrzątek. A pływają w nim skórki od mandarynki. Zajcew kupił mandarynki, a wiesz zawsze to ze skórkami lepiej smakuje.

– A job twoju mat' – zaklął Kaustian bynajmniej nie pod moim adresem. – Tak żyje student czwartego roku, chluba fizmatu, przewodniczący komisji rewizyjnej profkomu. Hańba nam za to. Słuchaj, obiecuję ci, dostaniesz na przerwę semestralną skierowanie do domu wczasowego, choć sobie tam podjesz; fatalnie wyglądasz. Tymczasem trzymaj się.

 

Było to po zebraniu partyjnym. Wyszedłem z niego głodny jak pies a że miałem jeszcze trochę pieniędzy, postanowiłem choć raz zjeść nieco przyzwoitszą kolację. Poszedłem do „Gastronomu” i stanąłem tam w kolejce do stoiska z wyrobami garmażeryjnymi. Upatrzyłem sobie tani, ale apetycznie wyglądający salceson i w myślach widziałem już jak go układam na grube kawały chleba i zajadam. Tymczasem ślinka mi trochę ciekła i ciec miała jeszcze długo, bo kolejka była duża i posuwała się powoli.

Do „Gastronomu” wchodzili wciąż nowi klienci. Wśród nich zobaczyłem profesora Kiriłłowa, kierownika jednej z katedr fizyki naszego uniwersytetu. Przyszedł tu, tak jak i ja, po zebraniu partyjnym. Był to czcigodny starszy pan, siwiutki jak gołąb, elegancki i dystyngowany, zawsze nienagannie ubrany, odznaczający się arystokratycznymi manierami, do przesady ugrzeczniony. Ceniono go jako uczonego, miał duży dorobek naukowy, był laureatem Nagrody Stalinowskiej. Głuchy jak pień korzystał z aparatu słuchowego. (Opowiadano, że kiedyś pewna studentka na egzaminie u Kiriłłowa plotła trzy po trzy i to długo. Profesor słuchał i słuchał, gdy wreszcie skończyła wpisał jej do indeksu z czarującym uśmiechem stopień niedostateczny. Dziewczyna zaprotestowała i długo coś perorowała Kiriłłowi. Gdy umilkła, powiedział wskazując na aparat: „Ja was już godzinę temu wyłączyłem). Kiriłłow miał przedziwne imię i „otczestwo” – Eupidefor Adempodestowicz. Niektórzy twierdzili, że był pochodzenia greckiego, inni – że zapewne jego ojciec był duchownym. Gdy go spotykałem na ulicy, starałem mu się ukłonić już z odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, w przeciwnym razie on zawsze kłaniał się pierwszy, zdejmując, i to nieraz kilkakrotnie, swe nakrycie głowy.

Stałem więc w ogonku, a Eupidefor Anempodestowicz sunął majestatycznie swym wolnym krokiem poprzez „Gastronom”, zbliżając się do mojej kolejki. Jego czarne wytworne palto, karakułowy kołnierz i karakułowa czapka zwracały powszechną uwagę biednie na ogół odzianego tłumu. Chciałem mu się pierwszy ukłonić, ale nie zdążyłem. Kiriłłow zoczywszy mnie skłonił się nisko, zdjął czapkę, znowu się ukłonił, włożył czapkę i ponownie ją zdjął, znów nisko kłaniając się. Po tej wstępnej ceremonii powitania czcigodny starzec podszedł do mnie, zdjął rękawiczkę, podał mi rękę i rzekł:

– Zdrawstrujtie, zdrawstwujtie.

Tu kilkukrotnie potrząsnął moją dłonią.

– Co sprzedają w tym stoisku?

– Wyroby garmażeryjne. Jest salceson biały i czarny, pasztetówka i jeszcze coś w tym rodzaju.

– Dziękuję, dziękuję uprzejmie. Do widzenia, do widzenia.

Tu znowu zdjął rękawiczkę, znów uścisnął mi dłoń i znów zaczął się kłaniać, zdejmując raz po raz swą piękną karakułową czapkę. Wycofywał się w kierunku innego stoiska, ale szedł tyłem naprzód, wciąż kłaniając mi się z rewerencją.

Cała ta ceremonia wywarła – jak zauważyłem – duże wrażenie na moich sąsiadach w kolejce. Ale na tym się nie skończyło, bo oto do „Gastronomu” wszedł, też idący z zebrania partyjnego, generał Dulszczykow. Piękny, dostojny, siwy generał przyciągnął do siebie oczy wszystkich, a trzeba wiedzieć z jaką czołobitnością odnoszą się Rosjanie do wyższych szarż wojskowych czy policyjnych. Wtem Dulszczykow zobaczył mnie, a znaliśmy się dobrze, zasalutował sprężyście, podszedł bliżej, zdjął rękawiczkę, znów zasalutował i podał mi rękę.

– Zdrawstwujtie, co tu można kupić?

Po mojej odpowiedzi znów podał mi rękę, znów zasalutował i poszedł dalej.

Moi kolejkowi sąsiedzi dosłownie zbaranieli. Stoi sobie w kolejce facet w starym porwanym szynelu, w zdeptanych butach, w wyłysiałej czapce, w czymś, co tylko z grubsza przypomina szalik, a jemu kłaniają się w pas elegancki, wspaniale ubrany dżentelmen i salutuje generał-lejtnant! Niebywałe, nie mieści się w głowie. Kim w takim razie może być ów oberwaniec? To chyba jakaś szycha. Ale dlaczego jest tak nędznie ubrany i stoi w kolejce do najtańszych wyrobów? Zauważyłem także, że umilkły rozmowy, , którymi zwykle stojący w kolejkach skracają sobie czas oczekiwania. Nic dziwnego, wszystko, co jest dla nas niepojęte wydaje się nam zwykle groźne, a i w ogóle przy takim kimś, komu się tak kłaniają lepiej nie otwierać gęby.

 

Sesja zimowa, jak i inne dotąd, była przeładowana egzaminami. Aby ułatwić sobie przygotowanie do nich postanowiłem znów część zdać przed terminem. Na początku grudnia zdałem u Kostina podstawy geometrii (zdawał wraz ze mną Jura Ginzburg), w końcu tego miesiąca ekonomię polityczną, a w przeddzień Nowego Roku historię matematyki. Wszystkie te egzaminy zdałem na piątki i mogłem teraz z czystym sumieniem i w dobrym nastroju spędzić sylwestra. Spotykałem Nowy Rok wraz z Saszą Zajcewem i jeszcze kilkoma kolegami i koleżankami w pokoju Pawlika i Marii. Dzięki lepszemu zaopatrzeniu sklepów nasze menu wyglądało w tym roku bardzo okazale, a wódki i wina jak zwykle nie brakowało.

Na początku stycznia zdałem z wynikiem bardzo dobrym geometrię rzutową i zacząłem intensywne przygotowania do egzaminu z mechaniki teoretycznej. Za wszelką cenę chciałem „pomścić” moją czwórkę z egzaminu z tego przedmiotu podczas wiosennej sesji, nie mówiąc już o tym, że otwierałoby mi to możliwość otrzymania wyższego stypendium (po mechanice zostawał do zdania tylko jeden egzamin).

 

Egzamin był wyznaczony na 13 stycznia. Trzynastka to liczba ponoć feralna, lecz dla mnie była ona zwykle szczęśliwa. Tego rodzaju przesądy może nie mają uzasadnienia, ale na pewno wpływają na nasz nastrój. W przeddzień egzaminu spotkałem na korytarzu koło dziekanatu docenta Szulberga.

– Gleichgewicht, coś wam powiem. Jutro profesor Wasilijew będzie przyjmował egzamin tylko do obiadu, bo nienajlepiej się czuje. Po obiedzie ja będę egzaminował. Wiem, że jesteście na niego uczuleni, a i on – jak mi się zdaje – na was. Przyjdźcie zdawać po obiedzie.

Propozycja była kusząca, jednak po chwili namysłu powiedziałem:

– Bardzo wam dziękuję, Aleksandrze Michajłowiczu, ale będę jednak zdawał u Wasilijewa. Muszę mu udowodnić, że znam mechanikę na piątkę, to stało się moją ambicją.

– Jak chcecie, ale pomyślcie, że ryzykujecie dwudziestopięcioprocentowym dodatkiem do stypendium.

Mimo iż do egzaminu byłem przygotowany chyba jak nigdy, wchodziłem do audytorium, w którym oczekiwał nas Nikołaj Siemionowicz, z duszą na ramieniu. Razem ze mną na pierwszy ogień poszedł mój przyjaciel Jura i jeszcze paru dobrych studentów. Wylosowałem trudną kartkę. Pierwsze pytanie dotyczyło którejś z wariacyjnych zasad mechaniki, drugie – małych drgań układu punktów materialnych wokół położenia równowagi. Przemyślałem dokładnie odpowiedzi, poczyniłem odpowiednie notatki i jakiś trzeci czy czwarty podszedłem do stołu, przy którym siedział profesor. Odpowiedź na pierwsze pytanie zacząłem od ogólnego omówienia tego, czym są zasady mechaniki. Potem powiedziałem, że dzielą się na wariacyjne i niewariacyjne, wreszcie przeszedłem do właściwego tematu. Mówiłem bardzo wolno i precyzyjnie, nie opuszczając w rozumowaniu najmniejszego nawet kroku i objaśniając z przesadną pedanterią każdy szczegół. Wszędzie używałem tych samych oznaczeń, jakich na wykładzie używał Nikołaj Siemionowicz, ba, nawet tych samych niemal zwrotów. Mówiąc „zasada” – po rosyjsku „princip”, akcentowałem to słowo nie jak współcześni Rosjanie na pierwszej sylabie, lecz tak, jak to czyniono zapewne dawniej i jak to robił Wasilijew – na ostatniej. Kątem oka zauważyłem, jak Ginzburg złapał się w tym miejscu za boki, umierając niemal ze śmiechu (oczywiście w duszy). Ciągnąłem w ten sposób swój wywód długo i nudnie, czując jednocześnie, że idzie mi świetnie i że jestem tego dnia nie do pobicia. Mój egzaminator milczał jak zaklęty, nie dawałem mu żadnego powodu do „zabierania głosu”, jak to było na poprzednich egzaminach. Myślałem, że mi wreszcie przerwie i poprosi, abym przeszedł do następnego pytania, ale gdzie tam. Wysłuchał mnie do końca i tylko wtedy dopiero przeszedłem do owych małych drgań. I znów uczyniłem długi wstęp i znów długo i mozolnie wykładałem punkt po punkcie teorię, nie opuszczając niczego i nie czyniąc żadnych skrótów myślowych. Nastąpił wreszcie moment, gdy profesor Wasilijew zrozumiał, że ja naprawdę dobrze umiem, czy też gdy miał mnie już dosyć, biorąc zwłaszcza pod uwagę, że przecież są jeszcze inni studenci do egzaminowania, i powiedział miłe dla mego ucha słowa: „Nu, chwatit, spasibo”. Wpisał mi następnie do indeksu ocenę celującą.

– Wspaniale odpowiadaliście, wspaniale – rzekł wręczając mi indeks.

Wybiegłem z sali rozpromieniony. Poczekałem na Jurę, który zdawał od razu po mnie. Zdał egzamin, jak i wszystkie inne, na piątkę. Pogratulowaliśmy sobie, a Jura rzekł:

– Słuchaj, ten twój „princip” był znakomity.

Oczywiście „princip” wymówił akcentując drugą sylabę.

Na piątkę zdałem także swój ostatni w tej sesji egzamin – z teorii liczb. Stałem się więc znowu „krugłym otlicznikom”, co dawało mi prawo do wyższego stypendium.

*

W dzień zakończenia sesji egzaminacyjnej wezwano mnie do profkomu. Za stołem siedział Leon Kaustian.

– Obiecałem ci skierowanie do domu wczasowego. Niestety, nie mamy ani jednego. Jest za to kilka do sanatorium. Pojedziesz tam na dwanaście dni.

– Ale ja nie jestem na nic chory.

– To nieważne. Grunt, że odpoczniesz trochę, podjesz sobie. A i jechać nie musisz daleko. To jest na wielkofontańskiej linii, dojeżdża się tam tramwajem.

Wieczorem przyszli do mnie Boria Lipatow i Wit'ka Szturniew, studenci prawa, o których już wspominałem.

– Mamy skierowanie do tego samego sanatorium co i ty – powiedział któryś z nich. – Początek turnusu pojutrze. Dobrze będzie jak pojedziemy razem i to wcześnie z rana. W takich sprawach kto pierwszy ten lepszy. Zajmiemy sobie dobry pokoik, nie będziemy długo czekali przy przyjęciu.

Umówiliśmy się, że pojedziemy pierwszym tramwajem i że poprosimy, aby nas ulokowano w jednym pokoju.

 

Gdy przyjechaliśmy do sanatorium, było jeszcze ciemno. Zdziwiono się tak rannym gościom i kazano nam poczekać. Potem wpuszczono nas na badania. Według moich spostrzeżeń najważniejszą ich część stanowiło stwierdzenie czy nie jesteśmy chorzy wenerycznie.

– Na co się skarżycie? – zapytano mnie, a potem moich kolegów.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, mruknąłem więc pod nosem:

– Tak ogólnie nie bardzo.

Mimo wszelkich chęci badających w żadnym z nas nie stwierdzono żadnej choroby. Gdy wychodziliśmy z gabinetu, wręczono nam po papierku, który mieliśmy komuś tam przedłożyć. Przeczytaliśmy je z ciekawością. W rubryce „diagnoza” u każdego z nas figurowało to samo: „student”. W rubryce „zabiegi”: „Co rano prysznic-deszczyk, temperatura 16° C.

– Po co nam ten chłodny deszczyk? – zaniepokoił się Szturniew.

– Towarzysze, to jest sanatorium i tu każdy musi być poddany pewnym zabiegom. U was nie stwierdzono żadnych niedomagań, co więc mamy wam polecić? A prysznic dobrze wam zrobi, uspokoi wasze nerwy, wzmocni organizm.

– Tak, ale te 16 stopni – zajęczał Lipatow.

– Właśnie o to chodzi.

Gdy wyszliśmy, Borys powiedział:

– Chłopcy, diagnoza jest znakomita. Wiecie co to znaczy? Że trzeba nas dobrze karmić, bo student to głodomór.

 

Ulokowano nas razem w wieloosobowym pokoju. Był ciepły, przyjemny. Turnusy były dwudziestoczterodniowe, uniwersytet otrzymał kilka ich połówek. Oprócz nas trzech był tu także student historii mieszkający w naszym akademiku, inwalida wojenny, i jedna dziewczyna z filologii. Było także kilku studentów z innych uczelni. Sanatorium było wielokierunkowe, ale w naszym turnusie najwięcej było ludzi cierpiących na choroby żołądkowe. W jadalni miejsca były przydzielone w zależności od diety. My z uniwersytetu siedzieliśmy razem. Śniadanie, na które wkrótce poszliśmy, zachwyciło nas. Było smaczne i obfite. Boria miał rację – osoby z diagnozą „student” były szczególnie intensywnie odżywiane. Tak było przez cały czas naszego pobytu, a zdarzało się nierzadko, że jakiś „żołądkowiec” pytał:

– Towarzyszu studencie, czy nie zjedlibyście mojej porcji drugiego dania? Zupełnie nie mam apetytu.

Oczywiście nie dawaliśmy się długo prosić.

Pierwszego dnia pobytu, gdy zajadaliśmy w skupieniu obiad, odezwałem się do moich kolegów:

– Ech, dobre tu jest życie, szkoda tylko, że dwa razy tygodniowo muszę dojeżdżać do Odessy.

– A co was zmusza do dojeżdżania do Odessy? – zainteresowała się siedząca przy sąsiednim stoliku pani.

– Mam korepetycje z matematyki.

– Jesteście studentem matematyki?

– Tak.

– A to świetnie się składa. Ja tu jestem z córeczką – tu wskazała na siedzącą obok niej jedenasto-dwunastoletnią dziewczynkę o smagłej buzi, czarnych jak węgielki oczach i długim warkoczu. – Jest po zapaleniu mózgu. Co do innych przedmiotów nie mam wątpliwości, że je nadrobi, natomiast boję się o matematykę. Zajmijcie się nią jakieś dwa-trzy razy tygodniowo, zapłacę wam tyle ile dostajecie w Odessie i nie będziecie musieli nigdzie jeździć.

– Chętnie na to przystanę, jednak z tamtych lekcji nie mogę zrezygnować. Nie mogę po pierwsze zawieść moich kontrahentów, a to drugie tu jest to sprawa dwóch tygodni, tam – dłuższego okresu.

Moja rozmówczyni przyznała mi rację, po czym dogadaliśmy się co do dni zajęć i opłaty za nie. Nie ma co mówić jak ucieszył mnie taki obrót sprawy. A był to dopiero początek niezwykłych wydarzeń, jakie mnie czekały i miały doprowadzić do ważnych zmian w moim życiu.

 

To były czasy! Regularne jedzenie i to jakie. Po obiedzie obowiązkowa godzina odpoczynku. Nie wolno było wtedy wstawać z łóżka, rozmawiać, nawet czytać. Nic tylko leżeć lub spać. Spokój, żadnych kłopotów, palenia w piecu, sprzątania, kupowania, gotowania. Jedyna przykrość to ów „dusz-dożdik” o temperaturze 16 stopni. Nie można się było z tego urwać ani od tego wykręcić. Doglądał nas okrutny cerber w osobie młodej i przystojnej pani – Tatiany Sołogub. Stała w łazience i pilnowała, żebyśmy się nie migali. Na nic były narzekania i gadanie, że się człowiek wstydzi. Lipatow twierdził – i chyba miał rację – że ta facetka bezczelnie z i wyraźną przyjemnością przypatruje się każdemu kąpiącemu się.

Z tego raju musiałem niestety urywać się na lekcje do córki Korpuna. Robiłem to oczywiście w tajemnicy, bacząc, by nikt z personelu tego nie zauważył, opuszczanie sanatorium było bowiem zabronione.

Zajęcia z moją uczennicą z sanatorium szły mi wręcz świetnie. Dziewczynka była zdolna i inteligentna i w lot chwytała wszystkie mądrości, których jej uczyłem. Nie byłem zresztą w stosunku do niej zbyt wymagający, gdyż Irina Isajewna – jej matka – prosiła mnie, żebym nie przemęczał rekonwalescentki.

 

Godzina „ciszy” dobiegała końca. Leżałem jeszcze w łóżku, gdy do pokoju wbiegła moja uczennica. Była niezwykle podniecona.

– Ubierajcie się prędko i chodźcie ze mną.

– Co się stało?

– Właśnie jest u nas mój wujek. On znał waszego ojca.

Świat zakołował mi w oczach. Zacząłem się szybko ubierać, a rzeczy wylatywały mi z rąk.

– Jak to znał mego ojca? Skąd?

– Ze studiów.

– Ale mój ojciec studiował w Niemczech!

– Mój wujek też.

Pędziłem jak szalony, a dziewczynka ledwie za mną nadążała. Wbiegliśmy wreszcie do pokoju, gdzie obok Iriny Isajewny siedział starszy człowiek o miłej, dobrodusznej twarzy. Irina przedstawiła nas. Mój nowy znajomy nazywał się Michaił Akimowicz Ajzenbud.

– Wasz ojciec ukończył przed pierwszą wojną światową politechnikę we Freiburgu? – zapytał.

– Tak – odpowiedziałem wzruszony.

– No to zgadza się. Byłem jego kolegą. Gdy tylko Irina Isajewna wymieniła mi wasze nazwisko, tak rzadkie, pomyślałem sobie, że jesteście jego synem. Teraz mam co do tego pewność. Zresztą miałem ją od pierwszej chwili gdy weszliście. Jesteście bardzo podobni do ojca.

Michaił Akimowicz przypatrywał mi się przyjaźnie. Był, tak jak i ja, wyraźnie wzruszony. Wymieniliśmy jeszcze kilka słów, obaj zaskoczeni i zdziwieni tym niezwykłym spotkaniem.

– Nie, to chyba cud – powiedziałem – to prawdziwy cud...

– Tak, przedziwne spotkanie – odrzekł Michaił Akimowicz. – Musicie nas koniecznie odwiedzić i to jak najszybciej. Mieszkamy z żoną w Odessie na ulicy Podbielskiego 41 mieszkania 21, to blisko uniwersytetu.

Na pożegnanie wymieniliśmy długi uścisk dłoni. Obiecałem sobie przy najbliższej sposobności odwiedzić Michaiła Akimowicza, kolegę mego ojca.

 

– To wy jesteście z Polski – powiedziała Irina Isajewna, gdy spotkaliśmy się na kolacji. – Powinnam się była domyślić, macie specyficzną wymowę. A od kiedy jesteście w Związku Radzieckim?

– Od listopada 1939 roku.

– Przybyliście tu sami czy z rodziną?

– Sam. A z jakiego miasta wy jesteście?

– Z Leningradu.

– W Leningradzie powinna mieszkać moja kuzynka. W 1923 roku wyszła za mąż za obywatela radzieckiego. Gdy w 1939 roku opuszczałem Warszawę, mój ojciec poprosił jej matkę i brata o jej adres dla mnie. Nie chcieli go nam dać, nie bardzo rozumiałem dlaczego.

– A teraz już rozumiecie? – zapytała Irina Isajewna ściszając głos.

– Raczej tak, chociaż sądzę, że przesadzali.

– A ja myślę, że nie. Czy znacie nazwisko męża waszej kuzynki?

– Owszem, znam. Nazywa się Rochlin, jest rentgenologiem.

– Profesor Rochlin! To znany uczony, najwybitniejszy radziecki rentgenolog. Słuchajcie, mam pomysł. Jeśli się zgodzicie, postaram się skontaktować was z waszą kuzynką. Choć w jakiejś części odzyskacie rodzinę. Dajcie mi wasz adres. Pójdę osobiście do niej o opowiem o was. Być może zechce się z wami zobaczyć, zapewne napisze do was list. Jeśli z rozmowy wyniknie, że chęci takiej nie ma, napiszę wam po prostu, że nie macie rodziny.

Zgodziłem się na tę propozycję Iriny Isajewny i pełen niepewności i nadziei oczekiwałem co z tego wyniknie.

 

Szybko minęły szczęśliwe dni w sanatorium. Jeszcze tylko wizyta u lekarza i zaświadczenie, że się odbyło kurację. Zważono mnie. W ciągu tych dwunastu dni przybyło mi aż pięć kilo i sto gramów! Nieźle.

Jakim brudnym, zimnym, ciemnym i nieprzytulnym wydał mi się po powrocie akademik. Jak marnym jedzenie. Jaki niepokój wzbudzał stan mego ubrania i obuwia. Ale jakoś trzeba przetrzymać te półtora roku. Może potem będzie lepiej.

*