„Mój życiorys” został napisany dla uczestników uroczystości z okazji jubileuszu 70-lecia urodzin Stanisława Hartmana, w roku 1984. W 1985 roku tekst ukazał się w przekładzie francuskim w „Cahíers de l’histoire de la mathématique”.
Awans do klasy wstępnej gimnazjum Reja otworzył nowy etap, już mniej idylliczny. Zamiast gromadki starannie wychowanych przyjaciół i dobrej panny Ludwiki - czereda łobuziaków i obcy pan wychowawca. Koledzy często bili się i obrzucali serdecznymi wyzwiskami, z których „ty głupia idioto” najmocniej utkwiło mi w pamięci. Czasem lekcja rachunków, polskiego czy kaligrafii zakłócona była silną detonacją. To na pobliskim placu Saskim rozsadzano sobór. Pamiętam go jak przez mgłę, ale w słońcu, błyszczący polichromią, z tajemniczymi napisami. Nie widziałem go nigdy w pełnej krasie, bo Niemcy zdjęli miedzianą kopułę. Kiedyś przeczytałem w drugim obiegu artykuł, w którym autor piętnował rozbiórkę soboru jako akt wandalizmu, ale wiem, że usunięcie tego pomnika sztuki bizantyjskiej ze środka Warszawy było zgodne z wolą ludności i myślę, że jest zgodne ze wsteczną wolą. Prawosławni warszawiacy mieli jeszcze dwie cerkwie. Byli to przeważnie Rosjanie, albo dawno w Warszawie osiadli, albo niedawni emigranci. Jeszcze o nich potem kilka słów.
Do szkoły przywykłem. Rodzice uczyli mnie, że kolegom trzeba podpowiadać i dawać ściągać. Stosunki z kolegami miałem dobre, ale w tym okresie mało z nimi przestawałem poza szkołą. Raczej dzieci rodzinne kompensowały moje jedynactwo. Trochę tu, trochę tam zaczęło się przebąkiwać o tym, skąd się biorą dzieci. Ze starej encyklopedii Orgelbranda można było przy pewnej dociekliwości dowiedzieć się w tej sprawie więcej. W tamtych czasach dorośli na takie pytania zwykli odpowiadać mętnym wykładem biologii bez pointe’y.
Do człowieka XX wieku historia zgłasza się zwykle wcześnie i wkracza ostro, bezpośrednio do domu. Mnie obudziła odbitym od murów trzaskiem karabinów maszynowych wczesnym rankiem 12 maja 1926 roku. Pamiętam swój strach, niepokój dorosłych, ich podniecone rozmowy. W gazecie ukazał się wiersz „powstałeś ty, sarmacki lwie”. Polską, którą sprzed wojny znam, rządził cały czas ten lew lub jego lwięta. Od tamtego zdarzenia już po trochu i coraz bardziej interesowałem się tym, co się w kraju dzieje. Nieco później, ale wcześnie znalazłem się pod wpływem marksowskiej krytyki stosunków społecznych i pod przemożnym urokiem ich socjalistycznej wizji.
Gdy miałem 12 lat zobaczyłem Tatry, które mnie potem już nigdy nie opuściły. Wplotły się w wiele wspomnień, zespoliły się z nimi obrazy bliskich ludzi. Za młodu włóczyłem się po nich także sam, z mapą. Czechosłowacja nie była jeszcze wtedy bratnim krajem i granicę w górach można było przekraczać, gdzie kto chciał. Później, już w zmienionych warunkach, starałem się zaszczepić Tatry moim dzieciom.
Klasy średnie – zaczęliśmy wyrastać z dzieciństwa. Na lekcjach matematyki pojawiały się litery zamiast liczb, pozmieniali się nauczyciele i przybyło ich. Przedmiot zwany językiem polskim, a właściwie lekcje cywilizacji, prowadził Leon Rygier, jeden z mniejszych młodopolskich poetów, były mąż Zofii Nałkowskiej. Brodaty i brzuchaty, a potem także kulawy, bo przejechała go dorożka, skarżył się, że nikt mu pomnika nie postawi, bo jak, z taką figurą? Pisywał czasem do gazet satyry polityczne i zabawne mieszanki-sieczki z klasycznych utworów, np.: „jedną ręką swe oczy kryła w puklach warkoczy, w drugiej ręce ogromna buława”. Kochał literaturę polską, zwłaszcza romantycznych poetów, których wiersze czytał lub recytował stentorowym głosem. Jakieś echo snać potrafił w uczniach wzbudzić, bo kiedy pewnego razu powiedziałem, trochę prowokacyjnie, że mi się nie podoba Oda do młodości, koledzy szczotką do zamiatania zamietli mi twarz. Tę niehigieniczną represję wspominam z sentymentem, bo chociaż autor bronionej w ten sposób ody dziś bardziej jest żywy w pomnikach niż w księgach, właśnie te pomniki wciąż na nowo się ukwieca bez nakazu lub wbrew zakazom.
Rygier „przerabianych” utworów nie obrzydza – konstatowało się pochwalnie. I ja go chwalę i dzięki mu składam, chociaż tego, że poezja może uprzyjemnić życie, nauczyłem się przede wszystkim od mojej matki.
Z lekcji nauczyciela fizyki Kozakiewicza dość dużo można było skorzystać. W geometrii ćwiczyliśmy się na zadaniach ze starego, rosyjskiego zbioru Rybkina, którego jeszcze mój ojciec w szkole używał, w oryginale oczywiście. Lekcje te były nawet rozwijające, ale jednostronnie. Tak zwana algebra, bardzo jałowa, kręciła się głównie koło trójmianu kwadratowego i tablic logarytmów. Łacina dziś w Polsce prawie zewsząd jest wygnana, nawet z kościołów. Dla mnie starczyło jeszcze Galii na trzy części podzielonej i złotego wieku. Niewiele z tego na później zostaje. Czasem napis na zabytkowym budynku uda się zrozumieć, czasem się człowiek żachnie na „per procura” w gazecie albo na inną jakąś okropność, jak „ta ekstrema”, a gdy się spotka wiersz „Pomnik stawiłem trwalszy niźli w spiżu ryty...”. Ubogie to wykształcenie, ale trochę użyźnia filologicznie.
Nauczyciel niemieckiego, stary polonus z siwymi wąsami, mówił ładną, archaiczną polszczyzną. „Ty mi oto barłożysz” – zwracał się do niesfornego ucznia. Pewnie mówił także ładnie po niemiecku, ale niewiele nas nauczył. Potem poznałem ten język lepiej, na prywatnych lekcjach, kiedy się przedzierałem przez strofy Fausta i przez analityczną prozę Manna. Moim trudom sprzyjał wdzięk osobisty mego nauczyciela, który był młodą wiedenką. I tak po roku czy dwóch umiałem już po niemiecku mówić i pisać, a także kłamać i wykręcać się, co się później okazało i bardzo się przydało.
Języków obcych zawsze byłem ciekaw. Oprócz języków banalnych imałem się takich, których rzadko ludzie się uczą.
Matura nie była wielkim przeżyciem. Kułem przed tym głównie historię – wojny i daty. Mało się nią wtedy interesowałem. Historia to nie jest przedmiot dla młodzieży. A potem odczuwa się niedostatek tej wiedzy, którą już trudno uzupełnić.
Nie pamiętam, w którym momencie zdecydowałem się na wybór studiów. Ojcu sprawiłbym wielką przyjemność, idąc na prawo, to jest w jego ślady. Był to człowiek mądry, o dużym darze perswazji, ale właśnie mądrość powstrzymała go od wywierania na mnie jakiegokolwiek nacisku w tej sprawie. Pod koniec szkoły wahałem się jeszcze między matematyką a fizyką. Ten typ wykształcenia był dość modny w moje rodzinie od trzeciego pokolenia wstecz, a w moim reprezentował go już wtedy o rok starszy ode mnie towarzysz mego dzieciństwa i młodości, później wielki uczony Andrzej Mostowski. On się nie wahał. Kiedy byłem jeszcze w szkole, a on już na uniwersytecie, wtajemniczał mnie w niektóre pojęcia „wyższej matematyki”, jak się wtedy mówiło, na przykład w pojęcie pochodnej. A raz – pamiętam – powiedział do mnie: „To ty myślisz, że każdy zbiór można ustawić w ciąg?”, kiedy z rozmowy wynikło, że naprawdę tak myślałem. Zacząłem pojmować, że są całe światy przede mną dotąd zasłonięte. Żaden przedmiot szkolny nie był wtedy tak odległy od swej nazwy i od swej istoty jak matematyka.
Zresztą zapisałem się na fizykę, a dopiero po roku przeniosłem się na matematykę, co nie wywołało dużej perturbacji w studiach. Analizę wykładali na przemian Mazurkiewicz i Sierpiński. Trafiłem na Mazurkiewicza i tak było lepiej. Sierpiński długo marudził przy działaniach nieskończonych i nie dochodził nawet do całek, a Mazurkiewicz dochodził i wykładał żywiej. Słuchałem jego wykładów także później, o funkcjach całkowitych i o podstawach teorii prawdopodobieństwa. Było w jego wykładach sporo nonszalancji. Nie przygotowywał się zbytnio. Wiele dowodów komponował przy tablicy. A spóźniać się potrafił o cały kwadrans z pobliskiej Oboźnej. Ale warto było czekać. Do wykładu analizy znakomicie prowadził ćwiczenia Szpilrajn (Marczewski). Staruszek Dickstein, niski i biały jak gołąb, wykładał algebrę z głównym akcentem położonym na teorii równań liniowych i wyznaczników. Miał miłe, ludziom przychylne spojrzenie. Do studentów zwracał się per pan, ale do studentek mówił “ty”. Mechanikę teoretyczną, bardzo formalną, wykładał Antoni Przeborski. Wiązał ją zadaniami z rzeczywistością przyrodniczą jego asystent Wundheiler. Uczył nas też rozwiązywać najpotrzebniejsze równania różniczkowe. Egzamin z tego przedmiotu był dość trudny. Podobny dualizm panował w geometrii analitycznej, która była wtedy przedmiotem matematycznie pełnoprawnym. Wykładał ją bardzo swoiście Żorawski, a douczał nas Iwaszkiewicz.
Na wyższych „latach” płynąłem zdecydowanie z warszawskim prądem mnogościowo-topologicznym, obejmującym także tzw. teorię funkcji rzeczywistych w duchu Baire’a lub Lebesgue’a. Moimi nauczycielami byli wtedy Sierpiński i Kuratowski, a w mniejszym stopniu Knaster, Borsuk, Marczewski, Saks. Mój indeks z pamiątkowymi podpisami przeżył wojnę, a potem gdzieś mi się zapodział. Pod koniec moich studiów pojawiła się na samym jego froncie inna pamiątka w postaci stempla określającego parzystość numeru ławki, na jakiej miałem siadać. Ławki parzyste stały pośrodku i po prawej stronie sali, a nieparzyste po lewej, w pewnej odległości.
Sprawa żydowska, rozpalona przez prawicę polityczną do białego żaru, płonęła na uczelniach żywym ogniem. Antysemici co weselsi przedrzeźniali Żydów i śmiali się z nich, najbardziej krewcy bili Żydów laskami, czasem z zatkniętą żyletką, a najbardziej ponurzy wpadali w historiozofię mistyczną, w której główną postacią był Żyd abstrakcyjny, Aryman i gubiciel. Antysemici ówcześni antysemitami głośno się mienili, kłam zadając współczesnym, których poznać po tym, że twierdzą, jakoby antysemityzmu w Polsce ani teraz ani nigdy nie było.
Znacznie dyskretniej i bez ideologii, ale na wpół orężnie i krwawo rozgrywał się kolejny akt immanentnej wojny polsko-ukraińskiej. Jego kulminacja przypadła na lata nieco wcześniejsze. Bunty ludności, tłumione bezwzględnymi pacyfikacjami, izolowanie całych miejscowości. Przedostawało się z tego coś do prasy, były interpelacje niektórych posłów. Mówili o krzywdzie, o głosach zagranicy. „Znam te niemieckie i bolszewickie broszurki” – odpowiedział jeden z ministrów. Widziane z Warszawy te sprawy były dalekie. Dla warsawiocentrycznej Warszawy wszystko było daleko, a Polska była wtedy większa niż teraz nie tylko obszarem, ale także różnorodnością etniczną i gospodarczą. Dzieliła się na Polskę A i B, a granice zaborów istniały nie tylko na mapach historycznych. Świadomość mieszkańców jeszcze przydawała im istnienia. W Warszawie umieszczano Kraków za blisko Wiednia, w Krakowie Warszawę za blisko Petersburga.
Starzy Galicjanie dziwili się, że umiem po niemiecku, a uważali za zupełnie naturalne, że umiem po rosyjsku, zamiast dziwić się właśnie temu. Nie miało gdzie warszawskie dziecko nauczyć się tego języka. Nie uczono go w żadnej szkole. Język rosyjski odzywał się czasami we wspomnieniach naszych rodziców. Niektórzy umieli śpiewać Wołga, Wołga... albo Oczi czornyje, zwłaszcza przy wódce. „Paszoł won” mawiało się do psa, a czasem opowiadano sobie nieprzyzwoite anegdoty rosyjskie jakąś łamaną mową. Było to i moje niepisane rosyjskie abc, ale tylko tyle. W domu były książki rosyjskie, przeważnie klasycy, z których nie umiałem przeczytać ani jednej litery. Kiedyś zauważyłem ogłoszenie o kursach języków słowiańskich i zapisałem się na lekcje rosyjskiego. Trafiłem na dobrego nauczyciela, emigranta. To był początek, a potem jeszcze nieco trudu i można się było choć trochę podelektować ich literaturą. Każdemu radziłbym uczyć się rosyjskiego, ale zmuszanie wszystkich dzieci, żeby się go uczyły co najmniej przez cztery lata, daje skutki nieadekwatne. Posłuchać choćby spikerów telewizji, którzy nie umieją nawet wymówić rosyjskiego imienia.
Gdy już rozumiałem po rosyjsku, chadzałem czasem do rosyjskiego teatru na Nowym Świecie. Warszawskich Rosjan nie było wielu, ale byli dostrzegalni, bo mieli prasę, księgarnię i ten teatr właśnie. Jeszcze po wojnie jakaś ich trupa aktorska dała kilka przedstawień w jednym z warszawskich teatrów, ale potem zaginął po nich wszelki ślad i słuch.
Przed ukończeniem studiów zająłem się geometryzacją typów porządkowych. Pomysł i pierwsze wyniki pochodziły od Kuratowskiego. Chodziło o zbadanie złożoności przeliczalnych typów porządkowych przez przyporządkowanie im pewnych części zbioru Cantora. Badania te podjął na nowo i zakończył ćwierć wieku później Dana Scott. Mnie wtedy udało się posunąć je trochę naprzód. Przyniosło mi to pierwszą publikację. Zostałem też przyjęty do Polskiego Towarzystwa Matematycznego. Był to największy zaszczyt, jaki mnie w życiu spotkał.
Nadeszła wiosna 1939 roku. Beck odmówił Gdańska. Tej wiosny deszczu i chłodu wypiękniał mój kraj ojczysty – by powtórzyć za Słonimskim. Wolno już było publicznie, zwłaszcza w rewiowych teatrzykach, wymyślać na Hitlera i wykpiwać go. Przyjechał do Warszawy generał Ironside. Odwiedził Polskę i polską armię. Później dopiero dowiedzieliśmy się, że wszelką pomoc uznał za spóźnioną. Przyszła zbiórka na FON, tj. Fundusz Obrony Narodowej. Sypały się pieniądze, złoto i biżuteria. Nie skąpił nikt. Nie kupiono już za to nic.
Bomby 1 września zastały mnie w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie od roku pracowałem w fabryce. Kilka dni później zaczął wylewać się z Warszawy i płynąć szosą lubelską zwarty, milczący, straszny potok ludzki. Byłem wśród nich.
Po kilku dniach marszu urozmaiconego jazdą na rowerze, znalazłem się na Wołyniu. Nie byłem tam nigdy przedtem. Należymy do zachodniej Europy. Ale Polska sięgała przecież tam, gdzie rozszerza się ląd, a rzeki płyną w dół mapy. W Polsce B wiosny były późne, zimy były ostre. Wiózł mnie kiedyś siwy taksówkarz przez oszroniony park we Wrocławiu. Tu jakby w lesie – powiedział miękkim akcentem. – Pan ze wschodu? - Tak, z takich lasów! Dremuczije lesa – dodał po rosyjsku. Gdzie teraz w Polsce lasy drzemiące, głuche, bezdrożne, gdzie można się zgubić i zagubić i bać się?
Rzeka ludzka już wcześniej zaczęła się rozlewać i dzielić. Bombardowania ustały. Szedłem przez chędogie gospodarstwa czeskie i niemieckie na glebie, która nawet po francusku nazywa się tchernoziom, i przez jakąś zagubioną na polanie leśnej wioskę ukraińską, gdzie kobietom nie starczało łachmanów na zakrycie piersi.
W miasteczku Klewaniu za Łuckiem zobaczyłem pierwsze czołgi z czerwoną gwiazdą. Dalej było brzydkie, okrutnie zatłoczone miasto Równe, w nim głodne kolejki przed piekarniami. Po kilku dniach wyruszyłem koleją do Lwowa. Kotłowało się tam od uchodźców z zachodniej i centralnej Polski. Miasto było na wpół ogłodzone i pełne plakatów i transparentów zwiastujących nowe, szczęśliwe życie. Z Warszawy wiadomości przychodziły złe. Broniła się długo, zniszczenia były ogromne, dużo ofiar, głód, na ulicy martwe konie, z których ludzie wycinają mięso. Zostawiłem tam rodziców. Już po zajęciu całej Polski przez sprzymierzone armie i ustaleniu linii demarkacyjnej na Bugu, a nie na Wiśle, jak z początku miało być, rozeszła się wiadomość, że granica w Przemyślu jest otwarta. Postanowiłem skorzystać z tego i pojechać do Warszawy z zamiarem powrotu do Lwowa. Istotnie, nikogo nie zatrzymywano. Pociąg przyjechał przed świtem do Warszawy na Dworzec Wschodni. Po drodze wyciągano z niego Żydów. Strażnik puścił przez most dopiero gdy się rozwidniło. Potem dwa kilometry pieszo do domu, którego mogło już nie być. Jednak okazał się niezniszczony, a rodzice nie ucierpieli. Chcieli, żebym został, ale nie nalegali. Z powrotem jechałem, a potem szedłem przez zamkniętą już granicę w towarzystwie znajomej młodej pary z Tomaszowa. Przechwycono nas zaraz po przejściu. Eskortujący miejscowy milicjant z wdzięczności za zegarek i coś tam jeszcze nie zaprowadził nas tam, gdzie kazano, tylko puścił wolno w bezpiecznej odległości od granicy. I tak dostałem się znów do Lwowa, gdzie miałem przesiedzieć dwa lata już bez żadnych wycieczek.
Te dwa lata lwowskie rozpadają się na trzy części. Pierwszą liczę mniej więcej do lipca 1940 roku. Na jesieni ‘39 nie było jeszcze wiadomo, jak będzie. Armia radziecka zachowywała się dobrze. Żołnierze i oficerowie kupowali co się jeszcze dało w sklepach i od ludzi, ale rabunków nie było. Ludność wybrała kolosalną większością głosów ciało przedstawicielskie, które miało wystąpić do Rady Najwyższej Związku Radzieckiego z prośbą o przyłączenie zachodniej Ukrainy do Ukraińskiej Republiki Radzieckiej i uczyniło tak. Rada Najwyższa przychyliła się do tej prośby.
Wynająłem pokój sublokatorski wraz z pewnym warszawskim lekarzem, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. Zapisałem się na uniwersytet. Nie ubiegałem się o asystenturę, choć może miałbym jakieś szanse, ale postanowiłem skończyć studia fizyczne, kiedyś rozpoczęte. Na uniwersytecie, który otrzymał wtedy imię ukraińskiego poety Iwana Franki, przeważali wśród studentów Ukraińcy i Żydzi. Przynajmniej tak się wydawało. Dużo polskiej młodzieży przerwało studia, nie tylko ci, którzy poszli na wojnę i nie wrócili. Psychologicznie jest to zrozumiałe, ale nie było słuszne. Uniwersytet Lwowski był de facto nadal polskim uniwersytetem. Znaczna większość profesorów pozostała i wykładała po polsku. Matematyka lwowska, silna i niezwykła już przed wojną, wzbogaciła się teraz jeszcze o uchodźców. Banach dalej wykładał, zachwycając swoje audytorium. Wokół siebie miał teraz nie tylko Steinhausa, Schaudera, Mazura, Ruziewicza, Auerbacha, ale także Saksa, Knastera, Szpilrajna. Fizykę teoretyczną wykładał Wojciech Rubinowicz.
Musiałem znaleźć sobie jakąś pracę i godzić ją ze studiami. Za niedużą łapówkę dostałem posadę sekretarza „radioklubu” przy „radiokomitecie” lwowskim. Sprzyjała tej funkcji moja jaka taka znajomość rosyjskiego i ukraińskiego, ale najpotrzebniejsze na tym stanowisku były kwalifikacje popychadła.
Nie ma wiele sensu rozpisywać się o losach jednego uchodźcy, bo nie takie losy składały się na obraz ówczesnego Lwowa. Pierwsze uderzenie w ludność nowo-radziecką było nie policyjne, ale finansowe. Z dnia na dzień unieważniono polską walutę, pozbawiając ludzi wszelkich środków pieniężnych z wyjątkiem świeżo otrzymanej wypłaty, jeśli ktoś ją miał.
Wygnanie ze Lwowa części jego mieszkańców według selekcji zawodowej i społecznej odbyło się w kilku masowych akcjach. Dotknęło w szczególności rodziny nieobecnych wojskowych. Utrwalił mi się obraz jadących na dworzec ciężarówek, na których siedziały kobiety ze szczupłym dobytkiem. Śpiewały Jeszcze Polska..., płakały. Po pewnym czasie zaczęły przychodzić listy z Kazachstanu – złożone i sklejone na brzegu karteczki. Nie od wszystkich przychodziły listy. Ludzie aresztowani pojedynczo znikali zwykle bez wieści, czasem na zawsze. Edward Marczewski wpadł w jakiś kocioł, ale po kilku tygodniach wrócił szczęśliwie. Władze liczyły się trochę z lwowskimi matematykami, którzy pośpieszyli z pomocą, z Mazurem zwłaszcza.
Mimo, że wywózki odbywały się na oczach całego miasta i nie postarano się o żadną dla nich woalkę, prasa nie pisała o nich nic. Tym bardziej zaskakujące było podanie wiadomości o aresztowaniu Broniewskiego, Watta i kilku innych pisarzy. Oskarżono ich o pijaństwo, wywołanie awantury w klubie i pisanie nacjonalistycznych wierszydeł. Przypuszczam, że za najbardziej nacjonalistyczne wierszydło uznano wiersz Broniewskiego: „...Chcę, by w ojczyźnie mojej rósł żelbetonem socjalizm...”. Władze były uczulone na wszystko, co godziło w sojusze. Watt później napisał o swoich przeżyciach przejmującą i piękną książkę, a raczej podyktował ją Miłoszowi.
Uchodźcy w swej masie nie byli jeszcze wtedy bezpośrednio zagrożeni. Uderzenie w nas przyszło w czerwcu. Akcja miała ogromny rozmach. Spałem wtedy przez dwa lub trzy tygodnie kątem u znajomych, w szopie za miastem, na stole w instytucie lub chodziłem po ulicy. Potem dostałem papier uprawniający mnie do dalszego pobytu we Lwowie, tzw. gusiowkę, od nazwiska niejakiego Gusiewa, który się na tym podpisywał. Jako studentowi należało mi się to, ale abstrakcyjne i dalekie władze działały opieszale, a widoczne i materialne szybko i sprawnie.
Po tej akcji sytuacja we Lwowie poprawiła się. Władze zaopatrzyły miasto w niezbędne produkty, przede wszystkim w żywność. Nacisk na Polaków zelżał. Dlatego liczę tu okres drugi. W tym okresie poczułem się normalnie. W ciemność przed sobą można czasem przestać patrzeć, o dziejącym się kataklizmie przestać myśleć, jeśli sprzyja temu absorbująca nauka, piękne miasto, ludzie, których się ceni i młody wiek męski.
Dostałem stypendium, które wystarczało na najniezbędniejsze potrzeby. Znacznie więcej niż przed tym zajmowałem się studiami. Nie zaniedbywałem fizyki teoretycznej, ale głównie uczyłem się matematyki, starając się uzupełnić ogromne luki w moim wykształceniu, powstałe z mojej winy, a nie z winy warszawskiego ośrodka, o którym czasem niesłusznie się mówi, że niczego tam nie można się było nauczyć oprócz topologii i teorii mnogości. Analizę wykładał fizykom Auerbach. Chodziłem też na żywe i trudne seminarium Schaudera. Cichy i mądry Auerbach, genialny Schauder – tak wspominał kiedyś Hugo Steinhaus tych dwóch.
Nadeszło drugie lato lwowskie. Miałem już pracę dyplomową z fizyki; pozostał egzamin z fizyki i z marksizmu. Od listopada ‘39 nie wyjrzałem był poza rogatki Lwowa. Dość było trudu i kłopotu z pozostaniem w tym mieście, więc nie myślało się o wyjazdach. Wreszcie obudziła się chęć zobaczenia otwartej przyrody. Umówiłem się ze znajomymi na następny ranek na dworcu, żeby pojechać do podmiejskiej miejscowości. Był ciepły, pogodny wieczór 21 czerwca 1941 roku. Nie pojechałem na tę wycieczkę.
Prawie od początku niemieckiego ataku było widoczne, że Rosjanie wycofują się ze Lwowa. Nie odbywało się to w spokoju. W mieście panowała strzelanina, a trudno było wiedzieć, kto do kogo strzela. Żeby to lepiej zrozumieć, trzeba by się orientować w konspiracji ukraińskiej. Słyszało się przed tym o licznych aresztowaniach wśród nich. Niemcy weszli do Lwowa rano 30 czerwca. Wkrótce całe miasto ogarnął trupi fetor – otwarto krypty więzienne przy ulicy Łąckiego. Nieschowane leżały w więzieniach trupy. Nazajutrz był pogrom Żydów. O rzezi 4 lipca dowiedziałem się dopiero później, bo po wkroczeniu Niemców rozluźniły się moje kontakty z ludźmi, a na ulicach nic się wtedy widocznego nie działo. Ofiary też rzezi doczekały się upamiętnienia dopiero w 1981 roku, a przed tym wystawiono im pomnik, który nie jest pomnikiem śmierci, z napisem, który o nich ani słowa nie wspomina – najdziwniejszy pomnik na świecie. Zamordowani 4 lipca byli w dużej większości profesorami lub studentami medycyny. Gdzie indziej berlińscy mordercy nie stosowali takiej selekcji. Została w tym jakaś zagadka.
Dalszy pobyt uchodźców we Lwowie nie miał celu i sensu. Wielu z nich uchodziło dalej na wschód za wojskiem radzieckim, co zresztą wcale nie było bezpieczne. Moja niekorzystna sytuacja „rasowa” nakazywałaby mi uczynić to samo, wolałem jednak przyjąć założenie, że się o niej Niemcy nie dowiedzą, i wróciłem do Warszawy. Założenie spełniło się, ale na granicy niespełnienia i hitlerowską machinę mordu znam nie tylko z jej skutków – widziałem jak pracują jej koła i tryby. Dokładniej opisałem to w artykule umieszczonym w jednym z numerów miesięcznika „Więź” w r.1973.
Gdy wybuchło powstanie warszawskie, byłem w Milanówku, gdzie wtedy mieszkali moi rodzice. Po powstaniu przybywali tam masowo ludzie wypędzeni z Warszawy. Na młodych polowali Niemcy. Ja też miałem warszawski meldunek i zostałem zabrany z domu, ale udało mi się ukryć na stacji w małej szafce w murze, w której przebywałem przez kilka godzin w trudnej do określenia pozycji.
Ostatnich żołnierzy niemieckich widziałem 17 stycznia we wsi, gdzie wtedy mieszkałem i uczyłem syna gospodarzy. Jeden Niemiec wszedł do mnie i położył na stole pudło z papierosami. – Mnie to już niepotrzebne – powiedział. – Dla mnie wojna skończy się w tej wsi. Nie omylił się.
Mój dom rodzinny w Warszawie już nie istniał. Uczyłem z początku w szkole w Milanówku, a potem zostałem asystentem Politechniki Śląskiej z tymczasową siedzibą w Krakowie, gdzie pracowałem wraz z Mostowskim pod przyjemnym i łagodnym zwierzchnictwem Ottona Nikodyma. Któregoś dnia w sierpniu krakowska ulica zawrzała od wiadomości, że Żydzi w bożnicy wykręcali chrześcijańskiemu dziecku członki. Odwiedzałem tego dnia znajomego w szpitalu i widziałem, jak przywożono tam ludzi zalanych krwią.
W Krakowie był wtedy Steinhaus i Knaster – obaj wybierali się do Wrocławia, gdzie obecny tam jeszcze przed początkiem Marczewski zaczął tworzyć ośrodek naukowy ante litteram. Był to silny magnes, a osiedlenie się w tym nowo zdobytym mieście, gdzie miało powstać polskie życie, nęciło przygodą. I tak się dla mnie to zaczęło.
Minęło przeszło 30 minut, a ja mam dopiero 30 lat. Ale żyje się coraz prędzej i coraz mniej warto opowiadać o swoim życiu żyjącym. Uczyli mnie tu we Wrocławiu nie lada jacy mistrze: Steinhaus, Marczewski, Knaster, Ślebodziński, a także młodsi od nich i młodsi ode mnie, bo później już nie zawsze wiadomo, kto nauczyciel, a kto uczeń. Żyłem dalej, jak przeważnie ludzie żyją, wśród słot, gromów i rozpogodzeń. Kraj także żył wśród burz i rozpogodzeń, a czasami te rytmy się splatały. Tak było w pamiętnym, pełnym doświadczeń roku ‘68. Na tamten poryw, zapierający dech, odpowiedź przyszła przeraźliwie prosta. Powiało wtedy mrokiem, a z nieznanych nor wypełzły straszydła. Jak to się wszystko stało i co się działo pod powierzchnią, do dziś nie wiemy. A kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić... zginie! – a nie będzie umiał w to ugodzić.
Mój dalszy życiorys jest życiorysem nas wszystkich. Wycisnęły na nim piętno wstrząsające zdarzenia i niezwykli ludzie. Dane mi było niektórym z nich ściskać ręce.
Mógłbym jeszcze rozpamiętywać. To trudniej niż opowiadać. Niektóre rozpamiętywania są wszystkim wspólne i wystarczy przytoczyć wzór. Gdy dużo młodszy ode mnie Heine, patrząc na morze, myślał, gdzie podziali się ci, których kochał: Ich hab’ geliebt manch schönes Kind und manchen guten Gesellen, wo sind sie hin?, odpowiadało mu morze i wiatr: Es pfeift der Wind, es schäumen und wandern die Wellen.
Nie chciałbym kończyć takim akcentem. Kogóż jeszcze wspomnieć w takiej okoliczności, jak nie Boya? Widziałem go żywego i słyszałem czytającego wiersze Villona, biednego Villona, w swoim własnym przekładzie. Powiedział, że czasem coś w nich opuści, bo wszystkiego nie zniosłyby uszy słuchaczy. Ale i tego, co przeczytał, wystarczyło, by zawstydzić moją matkę w towarzystwie dorastającego syna. Où sont les neiges d’antan? Ach, gdzież są niegdysiejsze śniegi? – Ach, gdzież są niegdysiejsze świnie – parafrazował Tuwim na jubileuszu Boya – nie taki dzisiaj jubileusz, by się przed tobą w słowie puszyć. Znamy cię, coś ty za Tadeusz, jak sobie lubisz poświntuszyć!
Biedny Villon, biedny Boy! Nie powtórzę tu jego znanej recepty, którą przywodzi na myśl dzisiejszy dzień. Uczcijmy inaczej wielkiego błazna – snuł także ogólniejsze refleksje, na przykład: „Dwie są rzeczy mniej nudne od innych na tym świecie przepojonym łzami, bądź to rymów dobierać niewinnych, bądź usteczek dobierać ustami. Albo wgryzać się z radosnym znojem w myśli tkankę i sok z niej wysysać, albo serce drgające na swoim słów kłamliwych pieszczotą kołysać”.
Polecając tę maksymę uwadze naszych studentów, kłaniam się, wdzięczny za ten wieczór, za wszystkie wspólne dni i za każdy przyjazny uścisk dłoni.
Zobaczyłem te plakaty gdzieś w Równem, 17 września, po dwóch tygodniach od wyjścia z Warszawy. Jeszcze na dzień czy dwa przed wezwaniem pułkownika Umiastowskiego do opuszczenia stolicy wylewał się wieczorem z ciemnego, zaśmieconego miasta tramwajami, dorożkami, czym kto mógł i pieszo na Pragę i na szosę lubelską milczący potok ludzki. Każdy miał na plecach lub w rękach tobołek, w nim mniej niż człowiekowi do życia potrzeba, każdy kogoś zostawił i każdy po swojemu płakał, łzami albo bez łez. Gwiezdne, ciepłe, spokojne noce, wtedy szło się najlepiej, do świtu, bo o świcie Messerschmitty niezawodnie – ciężki warkot, potem eksplozje. Czasem lot zniżony i obstrzał z broni ręcznej, koszący. Ludzie do rowów. Niektórzy dzień starali się spędzić gdzieś z dala od szosy, spać. Ale impuls wewnętrzny, żeby iść dalej i szybciej, gnał ludzi znów na drogę i przed siebie. Nie wszyscy szli pieszo. Jechały także samochody, w nich ludzie “z góry”, cywilni i wojskowi, i ludzie bogaci – Polskaja znat! – nauczyłem się potem tego słowa od jakiegoś Sowieta. Było jeszcze określenie „obere zehntausena”. Zresztą nie tylko oni mieli samochody, choć tylko oni mieli szoferów. Dobra posada w przemyśle pozwalała na kupno samochodu i z tej możliwości już wtedy korzystano. Więc także wozy skromniejszych właścicieli torowały sobie drogę przez tłum. Przeważnie nie jechały daleko. Coraz częściej widać było samochody porzucone na obrzeżach szosy. Wypalony ostatni litr benzyny i samochód wart tyle, co złom żelazny (ale drwiąco nie śmiał się nikt). Dalej droga pieszo. W nocy siadało się czasem dla odpoczynku; zapalało się papierosa, kto chciał i miał. A ogienek trzeba było starannie zasłonić ręką – kto tego zaniedbał lub, co gorsza, zapałkę zapalił nie zasłoniwszy, mógł być posądzony o dawanie sygnałów wrogowi. W tym czasie i później w Warszawie na podejrzenia, a co najmniej gniew narażał się każdy, u kogo w mieszkaniu zobaczono szpareczkę między kotarą a framugą okna. A Niemcy oświetlali sobie miasto racami i pożarami. Mówił mi potem ojciec, że to tak zawsze; wiedział jeszcze z pierwszej wojny, że gdy na froncie niepowodzenia, na tyłach wszędzie widzi się szpiegów i dywersantów. I u Tołstoja mowa o tym, gdy zbliżał się Napoleon. W tłumie wymieniano nazwiska znanych, z dawna polskich rodzin warszawskich: Wedel, Fuchs, Haberbusch, że dywersanci, że już rozstrzelani.
W tłumie ludzie byli nie tylko z Warszawy, także z Łodzi i z Poznania, z miasta i ze wsi, różnego stanu. Chłopa z Wielkopolski spotkałem, co od Niemca uciekał, od „Miemca”. Szliśmy razem przez krótki czas. Potem znów sam. Kupiłem od kogoś rower, podjechałem kilometrów 10 czy 20; samoloty i do rowu. Rower ukradli. Zatrzymał się samochód ciężarowy. Zacząłem pertraktować z kierowcą, inni też. Kierowca pluł pestkami i rdzeniem jabłka w ludzi cisnących się koło niego i ofiarowujących pieniądze. Potem odjechał. Gdzieś nagle zobaczyłem mego wuja. Uściskaliśmy się i dalej razem, ale niedługo, bo wujowi wkrótce udało się wskoczyć na tył ciężarówki wolno przejeżdżającej. Myślałem, że nie zobaczymy się więcej, ale zobaczyliśmy się wkrótce – wuj zeskoczył poczuwszy, że truje się spalinami. Potem rozstaliśmy się na dłużej, nie wiem już, gdzie i dlaczego. Spotkaliśmy się jednak znowu, ale później, w brzydkim miasteczku Równem, na „wojennom położenii”, z czerwonymi flagami w oknach, według nakazu.
Jeszcze w centralnej Polsce. Po trzech dniach w Lublinie. Dokąd dalej? Ogólny kierunek: Rumunia. Stopniowo zaczął we mnie dojrzewać zamiar skręcenia równo na wschód: to bliżej, dojdę może do Zdołbunowa, do Szepietówki, przecież Sowiety przyjmą uchodźców. Nie doszedłem do Szepietówki.
W kolumnie uchodźczej pojawiały się pogłoski i majaki. Samoloty jakieś inne. Chyba nasze? Ktoś dopatrzył się na niebie samolotów francuskich, zaczął śpiewać marsyliankę. Kilku oficerów z przejeżdżającego samochodu wołało: rewolucja w Niemczech, podać dalej! W Warszawie, pod koniec oblężenia, pod obstrzałem artylerii niemieckiej rozeszła się pogłoska, że właśnie generał Gamelin na białym koniu wjeżdża na most Poniatowskiego...
Zobaczyłem jakiegoś pułkownika, jak wchodził do hoteliku w miasteczku. Czy są jakieś zarządzenia, rozkazy? Nie, żadnych. Dalej droga, trochę w nocy, trochę w słońcu. Człowiek czuł się brudno i lepko. Pogoda sprzyja Niemcom – mówiło się. Sprzyjała bardziej uchodźcom. Niemcy daliby sobie radę i tak, a uchodźcy w chłodzie i słocie chorowaliby i marli setkami, tysiącami. Któregoś dnia Bug, Włodawa i na drugą stronę.
Przemierzając dzisiejszą Polskę po przekątnych chciałoby się zapomnieć o usłużnych racjach historycznych, o mądrych gospodarczych, o politycznych nieubłaganych i o wszelkich innych racjach i zawołać: weźcie Dolny Śląsk, dajcie Podole, zbierzcie Sudety, wróćcie Czarnohorę, weźcie Odrę, dajcie Niemen, dajcie błota poleskie za ziemię lubuską, Wołyń za Pomorze zachodnie. Gdy spojrzeć nie na to, co stworzył człowiek, ale na to, co człowiek zastał, a czego nie zniszczył, co nas teraz w Polsce olśni? Tatry rosną nieprawdopodobne, zieleni się Dunajec w mikrokanionach Pienin, a poza tym jest ładnie albo brzydko jak gdzie indziej. Tak to wygląda, gdy się dać ponieść tęsknocie. Ale wpadam w fałsz, bo ja tam na wschodzie mało bywałem i teraz żałuję. Widziałem Niemen, Grodno i Druskieniki, o Wilno kiedyś zawadziłem, o Troki, kąpałem się w bardzo zimnym Prucie i byłem na Howerli. Wołyń trochę obejrzałem, ale na rajzie, nierzeczywisty. Nie widziałem i nie zobaczę już nigdy Gorganów ani Pokucia, porosłego pszenicą Podola, ani rozlewisk Prypeci i Piny, ani jezior na północ od Wilna. Mieliśmy Polskę ładniejszą.
Państwo jednonarodowe – o ile łatwiejsze do urządzenia, mozaika etniczna – o ile ciekawsza. Ukraińcy galicyjscy różnych szczepów i gwar. Ukraińcy na Wołyniu, prawosławni i uniccy, Poleszucy „tutejsi”, Białorusini prawosławni i katoliccy, Litwini, Rosjanie, Niemcy na Śląsku i w Wielkopolsce, Niemcy tu i ówdzie, Żydzi wszędzie poza Wielkopolską, ortodoksyjni w chałatach i „oświeceni” wileńscy, bez chałatów i z własnym, nie „szwargoczącym” dialektem. A żeby i egzotyki nie zabrakło, Karaimi i Tatarzy. Miał co badać etnograf, a wśród samych Polaków znalazł wyraźniejsze niż dziś osobliwości regionalnej i plemiennej kultury. Nic to nowego, ale niech będzie napisane jeszcze raz.
Bug przekroczony. Coraz częściej przechodziło się przez wsie, gdzie nie mówiono po polsku, albo mówiono nieczysto, albo mówiono niechętnie. Ludzie byli zamknięci, obcy dla przybyszów. Żywności na sprzedaż nie mieli. Może ich już objedzono? Może nie chcieli sprzedać? – Powinien tu przyjść ktoś nauczyć tych Rosjan – powiedziała jakaś oburzona Pani.
Było to moje pierwsze zetknięcie z Ukraińcami. Wiedziałem o nich to i owo, wiadomo było o pacyfikacji Małopolski wschodniej. Sprawa stanęła na sejmie. Były interpelacje. Prasa pisała. Pisały „Wiadomości Literackie” przejmująco: we wsi „spacyfikowanej” spytano chłopca, gdzie ojciec. – Polacy zabili. Ale to były sprawy dalekie dla mieszkańców Warszawy, Krakowa czy Poznania. Dziwnie dalekie. I wielu dziwiło się teraz, że tak mało polska jest Polska za Bugiem.
Kowel. Była taka zabroniona piosenka: Na zamku wielki ruch, a w Kowlu cisza. Jutro wieszają dwóch, przyjechał kat... Teraz nie było tu ciszy. Dalej na wschód drogami polnymi, leśnymi. Byłem dobrym piechurem. Przemierzałem szybkim marszem do 50 km dziennie, ale na Wołyniu zacząłem słabnąć. Nie od tych kilometrów, ale z głodu. O żywność było coraz trudniej. Kartofle z pola czasem można było wykopać i ugotować, kupić coś czasami się udało, a gdy się usiadło, trudno było wstać. Chwilami dopadała mnie rozpacz. Wszystko się zawaliło. Dokąd właściwie idę? Czy zobaczę jeszcze rodziców? Byłem dorosły, lecz nie zahartowany – łatwe, zbyt łatwe miałem dzieciństwo jedynackie. Stowarzyszyłem się z kilkoma warszawskimi cwaniakami – jednego przypadkiem znałem. Znaleźli gdzieś podkowę. Koń podkowę zgubił, kazali mi z nim do kowala. Koń schylał swój poczciwy pysk do każdej kępy trawy i boleśnie przydeptywał mi nogę przednim kopytem.
Znów sam i pieszo. Przez prawosławną plebanię (jeśli to tak się nazywa), gdzie piękna córka popa piekła chleb dla uchodźców – długo zachwycał zapach z pieca, przez chędogie gospodarstwa czeskie i niemieckie do zagubionej na leśnej polanie wioski ukraińskiej. W kącie na łóżku chłopiec może 10-letni, niebieskooki, o twarzy barwy papieru. – Kalika, ne chodyt’, ne howoryt’. Ręce dziecka poruszały się w powietrzu, trzepiąc rój much koło głowy. Z ust wydobywał się ciągły dźwięk, ni to jęk, ni gaworzenie. Czy umilkłby, gdyby odegnać te muchy? U powały kołyska ze sznurów. W niej niemowlę, może zdrowe. Kto przechodził, pokołysał. – Ne buło nam dobre u waszej Polszczi...
Łuck, stolica województwa wołyńskiego. Poczta czynna. Depeszę do Warszawy mogą przyjąć. Czy dojdzie, niewiadomo. Rzeka ludzka rozlała się i podzieliła. Ataki z nieba ustały. Dalej szedłem przez las, równo na wschód, falistą drogą; nie widać, co dalej, a dalej znowu las i droga, a potem już i z bliska nie było widać, bo ciemno; przez płonącą radziwiłłowską Ołykę nocą – nierzeczywiste. Nie wiem, w jakiej chwili, w którym miejscu, dowiedziałem się od ludzi, że Sowieci przekroczyli granicę i idą. Gdy ta wiadomość się rozeszła, zmienił się obraz drogi. Dalej na wschód szli smutno ci, którzy uważali Sowiety za mniejsze zło, w tej liczbie przede wszystkim Żydzi, ochoczo i z nadzieją szli dalej ci nieliczni, którzy pod władzą sowiecką znaleźć się chcieli. Większość Poznanian, Łodzian, Warszawian uznała swoją rajzę za skończoną. Teraz było ważne, żeby połączyć się z rodziną, choćby pod Niemcem, jeśli już rady nie ma. Szedłem przeciw strumieniowi.
W miasteczku Klewaniu między Łuckiem a Równem, na placyku-ryneczku wstąpiłem do fryzjera Żyda. Po kilku minutach rozległ się warkot silników i wołania i fryzjer odszedł od mojej brody. Wraz z innymi mieszkańcami ukraińsko-żydowskiego miasteczka wyszedł witać wjeżdżające czołgi z czerwoną gwiazdą. Stosunek wołyńskich Ukraińców do nadchodzącej władzy wydawał się przychylny, inaczej niż w Galicji. Żydzi kresowi mało byli związani z Polską; mówili swobodniej po rosyjsku niż po polsku. Armia Czerwona ratowała ich przed Hitlerem, a w ich pojęciu wyzwalała ich także od Polski, od widma pogromów (Przytyk, Brześć, Myślenice), od polityki „owszemowej” („walka ekonomiczna – owszem” – Sławoj-Składkowski), od upokorzeń, od numerus clausus i getta ławkowego. Do czynnej służby wojskowej z reguły nie powoływano Żydów, a mówiąc ściślej, ludzi wyznania mojżeszowego, jeśli mieli cenzus, tj. maturę, aby uniknąć Żydów w korpusie oficerskim. Polityka obronna prawie do końca widziała przeciwnika tylko na wschodzie. Z oporami, lecz skutecznie faszyzm drążył aparat władzy i życie społeczne w Polsce, gdy na straży honoru Hitlera stała cenzura i sąd, a rozróżnienia obywatelstwa i przynależności państwowej coraz natarczywiej domagała się prawica, aż do wiosny ‘39 roku, chłodnej i późnej. Więc witali kresowi Żydzi Sowietów przychylnie, a nawet gorąco. Witała ich tak również część Żydów uchodźców. A że zrozumieć to jeszcze nie wybaczyć, Polacy, którzy na to patrzyli, zachowali zadrę.
U wejścia do Równego ludzi dużo, koczujących na trawie, niepewnych, kręcących się i rozmawiających. Żołnierze wzywali do porządku i rozpraszali tych, którzy gromadzili się na drodze lub zbyt blisko samochodów. Zachowywali się względnie uprzejmie. Skarżyli się, że publika „takaja nieorganizowannaja”, przyzwyczajeni zapewne do większego posłuchu. Wszyscy przypatrywali się im ciekawie, ich drelichowym bluzom, watowanym kurtkom, słabo zaznaczonym dystynkcjom (nie było jeszcze wtedy pagonów, a oficerowie zwali się komandirami). Nie widziałem słynnych karabinów na sznurkach. Najbardziej rzucał się w oczy niski wzrost tych ludzi. I tam i potem we Lwowie rzadko widziało się wśród nich rosłego mężczyznę. Później spotykałem nieraz osoby i grupy ludzi, którzy spędzali wczesną młodość w warunkach ostrego niedożywienia – prawie wszyscy byli mali.
Spotkałem znów wuja, jak już mówiłem, i razem z kimś jeszcze wynajęliśmy pokój. W pokoju był fotel. Najchętniej bym z niego nie wstawał. Wuj, niezłej tuszy, okazał się mocniejszy. Ja nie miałem nigdy naturalnych zapasów, a tacy szybko słabną, kiedy nie jedzą. Ale żeby jeść cokolwiek, trzeba było wstać z fotela i iść do ogonka (takie słowo było wtedy w użyciu, a nie szacowniejsza “kolejka”). Przede wszystkim trzeba było przed świtem wstać z łóżka, żeby iść po chleb. Słowo „chleb” znaczy to samo od Marienbadu do Władywostoku, a wymawia się je najczęściej, gdy desygnatu brak. Na jednej piekarni napisano łamaną ruszczyzną, że ona piecze tylko dla Armii Czerwonej. Te, które miały żywić ludność, piekły za mało. O piątej rano ustawiał się ogonek. Porządku ostro pilnowali kolejarze, z boku nie dostanie nikt. Ludzi w mundurach kolejarskich było dużo, z różnych dyrekcji, na torach dużo wagonów, które jechały na wschód, na wschód, aż tu. Szeregi dobrze utrzymanych polskich pulmanów, składy pociągów, które jeszcze niedawno jeździły według rozkładu – według rozkładu jeździły. Ich szybkość wzrastała. Z Warszawy do Wilna jechało się 5 godzin. Solidna firma PKP, i kto by przypuszczał? Dostałem do ręki świeży bochenek i zacząłem z niego wydłubywać palcami gorącą kluchę. Ktoś mi ją wyrwał zanim do ust doniosłem. – Chce Pan umrzeć?
Na plakacie chłopi zaprzęgnięci do powozu jak woły ciągną grubych polskich panów – „tak buło”, niżej krasnoarmiejec łamie jarzmo karabinem – „tak je”, a jeszcze niżej szczęśliwi, wolni chłopi i traktor na polu – „tak bude”. Tu i ówdzie orzeł polski w postaci rozkrzyczanego koguta na sztyk nadziany. I „zrobyty wse możływe, szczob wyzwołyty pols’kyj narod...” W. Mołotow. Język ukraiński przemknął jak efemeryda przez moje życie. W roku ‘41 mówiłem nim swobodnie, teraz ledwo zdanie sklecę i tylko hasła z plakatów mi zostały i kilka wierszy Szewczenki, które wspomnę później. Przed wojną znałem ukraiński tyle, co z Sienkiewicza. Wiedziałem, że stamtąd i przez niego mamy słowo „niesamowity”, które zrobiło w potocznej polszczyźnie dużą, choć krótką karierę. Wiedziałem, że posłowie ukraińscy mówili w sejmie „prysiahaju” zanim upomnieni wymawiali słowo „ślubuję”. I to prawie wszystko. Jednak mogłem czytać po ukraińsku od razu bez trudu – cyrylicę znałem już od kilku lat. Należę do generacji, która wychowała się bez języka rosyjskiego. Warszawskie dziecko po I wojnie nie miało gdzie się z nim osłuchać. Kilka wiechowskich rusycyzmów zachowało się w mowie warszawskiego ludu – nic więcej z półwiekowego ruszczenia nie wynikło. Chyba tylko to, że potem nie uczono rosyjskiego w żadnej polskiej szkole i że wyrosło całe pokolenie wykształconych Polaków, którzy po rosyjsku nie umieli przeczytać ani jednej litery.
Żołnierze sowieccy byli dość chętni do rozmowy, przynajmniej ci, co stykali się z publicznością, ale rozmawiać trzeba było z nimi po rosyjsku. Dwa słowa, których najprędzej wszyscy się nauczyli, to „wsio budiet” – tymi słowami, powtarzanymi potem ironicznie, uspakajano zdenerwowane ogonki przed sklepami spożywczymi. Kto umiał po rosyjsku, mógł zadawać pytania. Pytano, jak jest w Związku Radzieckim, czy można uprawiać taki czy inny zawód, czy są takie czy inne szkoły, czy są bogaci ludzie. Odpowiedzi były oczywiście zachęcające. Nawet milionerzy, owszem, są. Czy wolno chodzić do kościoła? Wolno, chodźcie, ale my was przekonamy, że nie trzeba. Ludzie byli ciekawi, jak ich będą przekonywać, ale o to już nie pytali. Od Sowietów można się było dowiedzieć, że Polska nie powstanie już nigdy. Żydów kazali nazywać Jewrejami. „Żyd” to obraza narodu. Tłumaczenie, że „Żyd” po polsku, to tylko nazwa narodowości, a nie obelga, jak po rosyjsku, nie odnosiło skutku – „Jak się nazywają Jewreje, to nie mogą się nazywać Żydzi”. Później się przekonałem, że relatywizm językowy imion własnych przekracza pojęcie nie tylko żołnierzy rosyjskich. Wrocław – Breslau, to prawie casus belli, choć mamy prawo mówić, że Mickiewicz pisał Dziady w Dreźnie, a nawet nie każą nam mówić, że studiował w Wilniusie, jak muszą się wyrażać i Polacy i Rosjanie w Związku Radzieckim na przekór obu językom. Rosjanie nie nauczyli Polaków nazywać Żydów Jewrejami, ale Ukraińcom narzucili to niewątpliwie wielkoruskie słowo.
Krótko trwał mój pobyt z wujem w Równem, może 7, może 10 dni. Nie było mowy, nie było celu, żeby zainstalować się tam na dłużej. Koleje uruchomiono dość szybko. Udało się nam dostać do pociągu i po iluś tam godzinach cierpień w tłoku dojechać do Lwowa. Byłem tam kiedyś z wycieczką szkolną, ale niewiele już wtedy miałem wspomnień z tamtego krótkiego pobytu. Jechałem właściwie do obcego miasta – znanego każdemu z historii, żartu, piosenki, z politechniki, z Wysokiego Zamku, z Panoramy Racławickiej i św. Jura, z Łyczakowa i jego akcentu, z Gabrieli Zapolskiej, a niektórym także z matematyki i fizyki, z „Sygnałów”, z Mariana Hemara... Mieliśmy tam dalszą rodzinę i do niej poszliśmy z dworca. Tak się zaczęło dla mnie lwowskie dwulecie, dzięki któremu uważam Lwów za miasto mojej młodości, na równi z Warszawą, chociaż całkiem inaczej wpisał mi się do sztambucha.
Zaczęły się chłody. Uchodźcy ubierali się w co tam mieli – w jakieś kurtki, burki, pulowery, nie zawsze na swoją miarę. Ja sam gdzieś kupiłem za dużą „jesionkę”, nie tyle ciepłą, ile ciężką. Kawiarnie były otwarte i było w nich pełno. Często widziało się tam ludzi padających sobie w objęcia – to przyjaciele lub krewni, którzy się tu odnajdywali. I ja spotkałem kilku kolegów i przyjaciół z Warszawy. Spotkać znajomych w kawiarni można było, także ogrzać się, ale nie posilić. Można się zastanawiać, czy lepiej nie jeść dlatego, że nie ma jedzenia, czy dlatego, że nie ma na jedzenie. Zresztą obie te przyczyny mogą wystąpić naraz i dobrze się uzupełniać, jak wtedy u mnie. Miałem wprawdzie jeszcze trochę pieniędzy, ale wobec braku perspektywy na zarobek bałem się wydawać, nawet gdy już dotarłem do lady w sklepie spożywczym, w którym coś sprzedawano – przeważnie na drzwiach widniał napis „towaru nema”, a sprzedawcy, którzy mimo to urzędowali, gniewali się, że się drzwi otwiera i zimno wpuszcza.
Szli żołnierze ulicą Legionów, przemianowaną na Perszoho Trawnia (1 Maja), szli wieloma ulicami. Dużo śpiewali. Strofę zaczynał zapiewało, a oddział śpiewał refren. „Nas w boj pasliot towarisc Stalin, a pierwyj marsał w boj nas powiediot...” (dowiedziałem się potem, że słowa „pierwyj marsał” zastąpiły dawniejsze „Worosyłow”); „Za rodinu, za Stalina, na boj, na boj, na boj...”; śpiewali o taczance: „Taczanka, rastaczanka nasza, nasza gordost’ i krasa” albo „Tri tankista, tri wiesiołych druga, ekipaz maszyny bojowoj”, a najczęściej „Moskwa moja, strana moja, ty samaja liubimaja”. Te piosenki były melodią Lwowa w tamtych latach w całkiem dosłownym znaczeniu, dlatego je pamiętam, a piosenkę o Moskwie usłyszałem kiedyś nagle w śródmieściu Warszawy w 1943 roku i myślałem, że śnię. To szedł oddział własowców. Armia Czerwona zachowywała się dobrze; żadnych rabunków, kradzieży ani pijanego żołdactwa na ulicy (nie mylić z rokiem 1945). Przybysze byli wyraźnie zafascynowani obfitością i różnorodnością towarów, które zastali we Lwowie. Oficerowie dużo kupowali w sklepach, co tam jeszcze było, i od ludności, głównie od uchodźców: odzież, rzeczy ozdobne, ołówki i pióra wieczne, a najchętniej chyba zegarki. Teraz już od lat Polska jest pełna radzieckich zegarków. Jest ich też dużo w Rosji i wydają się nam tanie, ale w roku 1966 w Leningradzie często dorośli przechodnie pytali mnie, która godzina. Pojawiali się na ulicy cywilni Sowieci, także kobiety. Odróżniali się od miejscowych strojem, nie wdaję się w opis, bo by mi się nie udał. Wspomnę tylko, że mężczyźni nosili czapki z dużym daszkiem, a karki mieli wystrzyżone (wygolone?) wysoko i równo. Kilkanaście lat później w Moskwie nie dostrzegłem już tych różnic. Moskwiczanki były ubrane mniej więcej jak warszawianki, a lepiej niż można by oczekiwać według wystaw sklepowych.
Ogłoszono komunikat, że linię demarkacyjną między okupacją niemiecką a rosyjską ustalono na Bugu. Przed tym Mołotow z Ribbentropem ustalili ją na Wiśle. Znaczyłoby to, że zostając u Sowietów mógłbym się znaleźć bardzo blisko domu, np. na Pradze. Może będę mógł się widywać z rodzicami – myślałem naiwnie, jakby to chodziło o granicę Belgii z Holandią. Wiadomość o wycofaniu się Rosjan za linię Bugu przyjąłem ze smutkiem. Z pewnej perspektywy można łatwo zrozumieć ten geograficzny manewr Stalina. Związek Radziecki nie podbijał narodów, tylko je wyzwalał. Co mogło być jeszcze z jakim takim sensem nazwane zachodnią Ukrainą czy zachodnią Białorusią, zostało wyzwolone od polskich panów. Od panowania panów można wyzwolić cały kraj, ale co robić z cząstką kraju? Zasady ustroju wymagałyby, żeby na zagarniętym kawałku Polski stworzyć polską socjalistyczną republikę radziecką, jakąś Polskę bez Warszawy i Krakowa. Ale to byłoby sprzeczne z praktyką Kremla. Wystarczy przypomnieć, jak unikano wcześniej i później nadawania prawdziwej marki etnicznej terytoriom zamieszkałym przez ten sam naród, co kraj ościenny, jak zacierano wspólnotę języka. Tadżycy nie mówią po persku, tylko po tadżycku, Mołdawianie nie po rumuńsku, tylko po mołdawsku, a polski okręg autonomiczny istniał po rewolucji bardzo krótko. Nie można sobie wyobrazić łamańców etnograficzno-lingwistycznych, które pozwoliłyby uznać Polaków na wschód od Wisły za osobny naród z własnym językiem. Ideologia Hitlera była od początku i całkowicie dopasowana do podbojów – nie trzeba było innych narodów ani wyzwalać ani uszczęśliwiać. Hitlerowi wystarczała naga przemoc, Stalinowi potrzebna była jeszcze jakaś konstrukcja polityczna. Zapewne to zdecydowało, że przehandlował Lubelszczyznę za Litwę.*(To nie zupełnie tak. Litwa została „kupiona” w zasadzie za pieniądze [przyp. red.].)
Zamieszkałem z kolegą przy jakiejś rodzinie. Za drzwiami wciąż bawiono dziecko: „Tosi, tosi, tosi, do mamusi trosi, do tatusia więcej, tatuś da pieniędzy”. Idiotyczna piosenka wżerała się w mózg. Tępy spokój domowy tych ludzi zdawał się drwić z tego, co się działo na świecie, w kraju i w głowie sąsiada. Z Warszawy nadchodziły złe wieści – miasto poddało się po dwutygodniowym oblężeniu, wielkie zniszczenia, mnóstwo ofiar, głód. Byli tacy, co cyrkulowali, ale wiadomości o rodzicach ani o domu, gdzie mieszkaliśmy, nie miałem. Coraz trudniej było to znieść.
Postanowiłem pojechać. Nadarzyła się okazja, gdy któregoś dnia w październiku otwarto na kilka dni granicę w Przemyślu. Pojechałem tam pociągiem bez większych trudności. Jakiś współpasażer widział Warszawę po kapitulacji. Gdy mu powiedziałem, że tam jadę do rodziców, powiedział, że na pewno nie żyją. – Dlaczego? Przecież mogą żyć – odezwał się sympatycznie wyglądający młody mężczyzna, nie pamiętam, czy w polskim mundurze, czy po cywilnemu (Sowieci rozbrojonych polskich żołnierzy bez rangi przeważnie puszczali do domu). Okazał się rozmowny. Był ze wsi. Opowiadał, jak się ubiegał o jakąś atrakcyjną posadę, gajowego, czy coś w tym rodzaju. Wymagało to opinii od policji. Powiedziano mu: Łunyk może dostać bardzo dobrą opinię, Łunyk nie jest hajdamaką; ale jest jeden warunek: trzeba się przepisać. Zrozumiałem, co to znaczy, jednak dla pewności spytałem. Łunyk potwierdził: Tak, z greckiego na rzymskie, i dalej mówił: Odpowiedziałem, że wilkiem się urodziłem i wilkiem zostanę. W ten sposób ominęła go posada. Rozmowa skróciła drogę, i tak niedługą. Wraz z innymi przeszedłem przez most na Sanie, za którym stali żołnierze niemieccy. Ani z jednej, ani z drugiej strony nie zatrzymywano nikogo.
Dalej do Warszawy czekała mnie droga pociągiem. Ile godzin, nie wiadomo. I dziś już nie wiem, jak długo podróż trwała – wtedy nie miało to znaczenia. Było tłoczno, ale spokojnie, z początku. Na jakiejś stacji, chyba w Rejowcu, Niemcy zapolowali na Żydów. Rozległy się krzyki: Są Żydzi? Żydzi wysiadać! Stałem z innymi na pomoście. Jakiś pan usłużnie się wychylił i zawołał, że Żyd, owszem, jest, wskazując na stojącego obok chłopca. – Po co? – odezwał się ktoś trzeci z wyrzutem. Ale sygnał był już dany. Da steckt ein Jude! I wyciągnięto z pociągu chłopca, którego wygląd był widocznie bardziej semicki niż mój. Nie groziło to jeszcze wtedy śmiercią, ale na przykład sprzątaniem stacji i ładowaniem odpadków do kubłów gołymi rękami wśród drwin i poszturchańców. Nad ranem pociąg stanął na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Przez most nie puszczano póki się nie rozwidniło. Zebrało się dużo ludzi i furmanek. Wreszcie żołnierz puścił: najpierw idzie piechota. Mówił po polsku. Potem wiele razy widziałem umundurowanych Niemców i gestapowców po cywilnemu, mówiących swobodnie po polsku, czasem gwarą, a czasem zwykłą polszczyzną, czysto wymawianą. Nie cierpiałem tego.
Więc już na lewym brzegu, już tylko pół godziny najwyżej na ulicę Czackiego. Co zastanę? Czy zostanę? Od dawna nie istnieje dom, do którego zmierzałem z wewnętrznym drżeniem. Ale wtedy istniał jeszcze. W bramie dozorca. – Moi rodzice? – Są, czekają na Pana. Zastałem ich w zdrowiu.
Nie potrafiłbym dziś opisać ówczesnych zniszczeń w śródmieściu – przestały się wyróżniać, gdy pożoga ogarnęła cała resztę. Niemcy nie srożyli się jeszcze tak bardzo. Na Wawelu zaciągnęli wartę honorową u grobu Piłsudskiego. Pani Piłsudska, wtedy już za granicą, nazwała to cynizmem. Radia nie było – kazali przynieść i oddać. Była godzina policyjna. Generalne Gubernatorstwo już istniało. Łodzian spotkało już „niezmierzone szczęście” (Goering? Goebbels?) – ich miasto przyłączono do Rzeszy Niemieckiej. Z Warszawy można tam było pojechać tylko za przepustką. Na murach rozlepiono afisze z ohydnymi postaciami Żydów. Żydom dokuczano w rozmaity sposób, głównie przymusowymi kwaterunkami. Niektórzy właściciele zadbanych i ładnie urządzonych mieszkań robili w nich sztuczny nieład i rupieciarnię, starając się o to, żeby na widocznym miejscu znalazły się środki pluskwobójcze – miało to odstraszyć kandydatów na mieszkanie i czasami pomagało.
Wojsko niemieckie stacjonujące w Warszawie prezentowało się fizycznie okazale. Najwyraźniej posłano tu szczególnie dużo rosłych i dobrze zbudowanych oficerów. Wśród nich widziało się SS-manów w czarnych mundurach z trupimi główkami – prędko je potem skasowano. Miasto było jako tako zaprowiantowane. Rodzice moi byli spokojni. Ojciec wtedy i nigdy później ani przez chwilę nie wątpił o ostatecznej klęsce Niemców. Co przed tym jeszcze zdarzyć się miało, tego nie przewidywał nikt, choć niczego dobrego nie oczekiwano.
W Warszawie zobaczyłem przyjaciół, którzy zawrócili z rajzy, wśród nich najbliższego mi Andrzeja Mostowskiego. Oczywiście rozmawiałem z rodzinami tych, którzy zostali po tamtej stronie. Oczywiście rozmawiało się wtedy bardzo dużo. Przyjechałem ze Lwowa z zamiarem powrotu, ale przed tym przedsięwziąłem jeszcze dwie podróże. Ciekawość czy perspektywa odcięcia od środkowej Polski na czas niewiadomy pobudzała mnie do tych jazd, a rajza przyzwyczaiła do lekceważenia niewygód. Pojechałem najpierw do Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie przez rok pracowałem w fabryce sztucznego jedwabiu i gdzie zaznałem pierwszych nalotów. Miałem tam jeszcze trochę rzeczy i to zapewne był nominalny cel podróży. Kolegów inżynierów zastałem na miejscu zdrowych, prócz tych, których powołano do wojska i o których nie było na razie wiadomości. Jeden z nich, mój kuzyn Jan Herz, zginął potem w Katyniu. Wśród załogi było już wtedy kilka ofiar, od bomb. Miejscowi Niemcy wysłali delegację do Hitlera, żeby raczył przyłączyć Tomaszów do Rzeszy, ale nic nie wskórali. Jeden z kolegów, Ryszard, mniej więcej w moim wieku, wybierał się do Lwowa.
Mój drugi wyjazd był do Krakowa. Czy był w tym jakiś praktyczny cel, który by mnie samemu i innym mógł wytłumaczyć, dlaczego się tak miotam, dziś już nie wiem. Stolica GG zrobiła na mnie wrażenie przygnębiające. Na wystawach sklepów fotografie Hitlera, na drzwiach kawiarni napisy „Żydzi niepożądani”. Czy był to rozkaz, czy gorliwość kupczyków? Rozkaz chyba nie był bezwzględny, bo portrety i napisy były nie wszędzie. Nie było portretów i napisów w kawiarni Noworolskiego na Rynku. Lubiłem ten lokal. Czerwiec i lipiec 1939 roku spędziłem w Krakowie, gdzie na zlecenie fabryki w Tomaszowie zajmowałem się badaniami optycznymi, związanymi z włóknem wiskozowym, pod kierunkiem chemika prof. Marchlewskiego, który był doradcą naukowym fabryki. Chadzałem wtedy do Noworolskiego, gdzie można było zjeść śniadanie, poczytać gazety, pomyśleć albo patrzeć na kościół Mariacki, taki jedyny na świecie. Wstąpiłem tam i poprosiłem o kawę i gazetę przypuszczając, że dostanę niemiecką albo szmatę miejscową. – U nas teraz nie ma gazet – Powiedział stary kelner, a potem zbliżył się o krok i dodał cicho: Jaką ja teraz gazetę podam gościowi, proszę Pana?
Z powrotem w Warszawie. Moja wycieczka do GG miała się ku końcowi. Rodzice próbowali mnie zatrzymać, ale bez nalegania. Z większą niż ja trzeźwością sądzili, że także „tam” mogą się dziać rzeczy złe i że różne kategorie ludzi można naznaczyć piętnem, np. uchodźców. – Tu jest źle i będzie gorzej i tam jest źle i będzie gorzej – powiedział ktoś z otoczenia, a nie on jeden tak myślał. Moja decyzja była jednak stanowcza i była polityczna. Nie przesądzała o niej perspektywa dalszych studiów, obecność we Lwowie wielu moich kolegów i nauczycieli, dziewczyna... Dziewczynę Deborę znałem wtedy może dwa lata. Poznaliśmy się w jakimś pensjonacie pod Warszawą. Pochodziła z getta. Jej dziadek był cadykiem, a babce jakoś przestało odpowiadać poczesne w tej sferze stanowisko małżonki na jego dworze i opuściła męża. Tak zaczęła się emancypacja, dzięki której wnuczka cadyka mogła zostać studentką medycyny. Dzieciństwo, nie wiem dlaczego, spędziła Debora częściowo w Niemczech. W jej domu mówiło się po żydowsku. Jej polszczyzna łamała się czasami. Kiedyś poznałem jej kuzyna – młodego talmudystę. Pamiętam jak niezręcznym ruchem podał mi dziwnie delikatną dłoń, gdy wyciągnąłem swoją. To był mój jedyny kontakt towarzyski z żydowską egzotyką. Z Deborą rozmawiało się zajmująco. W naszą przyjaźń, jak w wiele innych moich przyjaźni z ludźmi obu płci, wplotły się Tatry. Przez wspólnych znajomych uważany byłem za jej chłopca, co odpowiadało bardziej mnie niż jej. Spotkaliśmy się we Lwowie. Wiedziałem, że ją tam znów zastanę.
W Warszawie spotkałem się z Ryszardem z Tomaszowa, aby omówić wspólną drogę. Tym razem granica nie była otwarta i nie można było liczyć na to, że ją otworzą. Trzeba było granicę „szwarcować”. Postanowiliśmy pojechać do Bełżca i przemknąć się na drugą stronę do Rawy Ruskiej. To była granica sucha. Ryszard nie był sam – z nami miała iść jego narzeczona. Marta była ze Szczecina, z pochodzenia Polka, czy Niemka właśnie, dwujęzyczna, wybrała sobie polską narodowość i polskiego chłopca. Chłopiec, starszy pan na wysokim stanowisku, zadzwonił do mnie po wielu latach niewidzenia w nieokrągłą, trzydziestą dziewiątą rocznicę naszej przygody, 21 listopada ‘78 roku, przypomniał mi datę i zapowiedział, że przyśle mapkę naszej drogi. Przysłał. Pamiętał szczegółowiej niż ja. Jego telefon zmusił mnie wewnętrznie do odświeżenia w pamięci obrazów, które się zatarły, a przy takiej pracy wstają rozmaite widma. Zapewne nie napisałbym tego wszystkiego, co tu piszę, gdyby cudza ręka nie przycisnęła przypadkiem starteru.
Wziąłem ze sobą palto zimowe i jeszcze trochę ciepłych rzeczy i trochę oszczędności, które matka przeznaczała dla mnie. Nie przypuszczała, że mi je kiedyś da w takiej potrzebie. Udało się dojechać koleją do Bełżca. Dalej szliśmy pieszo do wsi Brzeziny na granicy. Przez patrole niemieckie przeszliśmy bez szwanku. Interesowały się nami, ale nie zatrzymywały. Niemcy w zasadzie pozwalali opuszczać GG, przynajmniej na początku. Pytali, kto jesteśmy i po co idziemy. Marta rozmawiała z nimi jak ze swoimi chłopakami. Dlaczego uciekliście z Tomaszowa? Od niemieckich barbarzyńców? – Nie, tylko die verfluchten Bomben... – Czy jest Niemką? – Nie, tylko mieszkała w Szczecinie. – Czego Polka ze Szczecina szuka w Rosji? – Jedzie do Lwowa do matki. – Czy nie Żydzi? – pytali patrząc na mnie. Odbijałem wyglądem od moich wysokich, jasnowłosych towarzyszy. Miałem przepustkę na podróż (nie przez granicę), w której młody urzędniczek, zapewne folksdojcz, przez uprzejmość lub nieuświadomienie w rubryce Rasse napisał Pole. – Nie bójcie się Rosjan, strzelają w powietrze. W Brzezinach przenocowaliśmy w czystej chałupie u sympatycznych gospodarzy i pozostaliśmy tam nazajutrz do zmroku. Wtedy chłopak wyprowadził nas na skraj pola: Tu jest granica, idźcie prosto. Było pusto, cicho i ciemno. Po drugiej stronie znaleźliśmy się wkrótce we wsi o nieromantycznej nazwie Chlewiska (należy dziś do Polski). I znów do jakiejś chałupy na nocleg. Tam podobało się nam mniej. Nie pamiętam warunków noclegu, ale pamiętam wczesny ranek. Ktoś wszedł do izby i powiedział, że jadą. Po chwili zobaczyliśmy jeźdźców wojskowych na podwórzu. Zsiedli z koni i weszli. Nie pamiętam, czy coś do nas powiedzieli lub my do nich. To i tak było bez znaczenia. Nie wiem, czy to przypadek, czy ktoś doniósł. I to nie ma znaczenia. Zawołali miejscowego milicjanta i kazali nas odprowadzić do komendy w Lubyczy Królewskiej. To właśnie było istotne i w tej sytuacji dla nas zbawienne. Miejscowa milicja zwerbowana była natychmiast spośród młodych Ukraińców. Chodzili w cywilnych ubraniach z czerwonymi opaskami i karabinami. Nie ulega wątpliwości, że była to naprawdę milicja, a nie policja państwowa, którą dziś w krajach bloku wschodniego nazywa się milicją (tylko język niemiecki oparł się tej nazwie), a w Związku Radzieckim już wtedy tak nazywano. Może ta jednolitość nazwy przysparzała nowym milicjantom zaufania służb wojskowych, a może zwiadowcy czy pogranicznicy, czy kto tam przyjechał po nas, postąpili zgodnie z przepisem przekazując nas milicji i nic więcej ich nie obchodziło.
Handel zaczął się od razu. – Wy macie pieniądze – powiedział milicjant. Mówił po polsku. Ile dostał i co od kogo, oczywiście nie pamiętam. Były tam jakieś złote monety, był zegarek. Wszyscy troje bardzo zbiednieliśmy w tej chwili. Naszemu konwojentowi trzeba jednak oddać sprawiedliwość: dotrzymał warunków umowy. Miał nas odprowadzić do Rawy Ruskiej, skąd już bezpiecznie można było pojechać do Lwowa, a sami nie dostalibyśmy się do Rawy, gdyby nas po prostu wolno puścił. To miało się wkrótce okazać. W pobliżu Huty Lubyckiej wyjechali na drogę żołnierze na koniach. Diabli wiedzą, gdzie byli przed tym, może w lesie obok drogi, ale wrażenie było takie, jakby wyrośli spod ziemi. Krótka rozmowa z milicjantem. – Dobrze, prowadź ich do Lubyczy – I odjechali.
A więc doszliśmy do Rawy Ruskiej. Byłoby to wszystko znacznie trudniejsze i psychicznie cięższe, gdybym był sam, a nie z tą parą pogodnych, spokojnych i zakochanych w sobie ludzi. Wkrótce potem oni przedostali się przez góry na Węgry, które przez rok sąsiadowały z Polską, zanim dostały ZSRR za sąsiada, a później okólną drogą Ryszard dobrnął do Armii Polskiej.
W Rawie wydało mi się, ze gęstość plakatów i haseł wzrosła, że pejzaż bardziej jeszcze poczerwieniał i że jeszcze większe wiszą Staliny. Po niedługim czasie byliśmy we Lwowie. Spotkałem się z kolegami, zjawiłem się u Debory. Przyjęła mnie rozradowana – nie spodziewała się mego powrotu.
Urządzono Narodni Zbory, czyli Zgromadzenie Ludowe, a do tego zgromadzenia były wybory. Jego zadaniem było zwrócić się od Rady najwyższej ZSRR z prośbą o przyłączenie zachodniej Ukrainy do Ukraińskiej Radzieckiej Republiki Socjalistycznej. Utworzono komisje i lokale wyborcze. Głosowanie odbywało się przez wrzucenie do urny drukowanej kartki z nazwiskami kandydatów. Było w każdej komisji miejsce za kotarą, gdzie każdy w zasadzie mógł wykonać jakąś bliżej nieokreśloną czynność wyborczą. Nie pamiętam dokładnych rezultatów – może to było 99,1%, może 99,99% za kandydatami. Pierwszy raz wtedy przeżyłem takie wybory. Dziś znane są całemu społeczeństwu polskiemu. W ten sposób ludność wschodniej Polski, z wyjątkiem północy, która przypadła wtedy Litwie, opowiedziała się jednogłośnie za przyłączeniem do ZSRR. Wola tej ludności, wtedy w tym trybie wyrażona, do dzisiaj służy za podstawę prawną aktu przyłączenia. Tak zostałem obywatelem Związku Radzieckiego, a na dowód tego mam do dziś przechowany paszport radziecki. Ale ten paszport był nie od razu i o nim później...
Niektórzy uchodźcy przedzierali się na Litwę. Litwa dostała Wilno i cieszyła się nim aż do końca swego istnienia, to jest 8 miesięcy, krócej niż Polska Zaolziem. Z początku można się było przedostać z zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi na smetonowską Litwę, a stamtąd, jeśli tylko uzyskało się jakąś wizę,...
Postanowiłem zapisać się na uniwersytet, na fizykę. Miałem już wtedy magisterium matematyki i drobne powodzenia pracy naukowej. Już po magisterium uczyłem się fizyki, a teraz chciałem ją formalnie ukończyć. Zapisać się nie było łatwo, ale udało się – moi nauczyciele mi w tym pomogli, głównie profesor Bronisław Knaster. Znalazłem się na trzecim roku studiów. Ten ścisły podział studiów według lat, jak na klasy w szkole, nie był przedtem w Polsce znany. Było nas dziewięciu – miejscowych i uchodźców. Jednym z uchodźców był warszawski mój kolega, łodzianin z rodu, Zdzisław Abramson, innym - przybyły z Krakowa Zygmuś Cajmer, rudy Cajmer, brat czarnego Cajmera z matematyki, jeden z najsympatyczniejszych ludzi, z jakimi mnie los zbliżył. Z miejscowych był Izio Katz, który wkrótce został starostą roku i nieźle potrafił łączyć swoją trochę policyjną funkcję z życzliwością dla kolegów. Był poważny i powolny Bronek rodem ze wsi i śliczna Marychna o twarzy delikatnej jak u dziecka i łagodnym, wyrazistym spojrzeniu dojrzałej kobiety. Innych pamiętam mniej.
Przez dwa lata byłem studentem uniwersytetu we Lwowie. Co się działo na innych wydziałach, nie bardzo wiem. Zdaje mi się, że na całym uniwersytecie przeważali wśród studentów Ukraińcy i Żydzi. Dużo polskiej młodzieży przerwało studia, nie tylko ci, którzy poszli na wojnę i nie wrócili. Psychologicznie jest to zrozumiałe, ale nie było słuszne. Uniwersytet lwowski był de facto nadal polskim uniwersytetem. Znaczna większość profesorów pozostała i wykładała po polsku. Matematyka lwowska, silna i niezwykła przed wojną, wzbogaciła się teraz jeszcze o uchodźców. Dziekanem wydziału był Banach i dalej wykładał zachwycając swoje audytorium. Wokół siebie miał teraz nie tylko Steinhausa, Schaudera, Mazura, Ruziewicza, Auerbacha, ale także Saksa, Knastera, Szpilrajna. Od asystentów wymagano ukraińszczyzny, ale nie zawsze to było przestrzegane. Kiedy przyszedł do nas dr Kreisler prowadzić ćwiczenia z fizyki teoretycznej, zaczął mówić po ukraińsku, ale powiedzieliśmy mu, że jesteśmy wszyscy polskojęzyczni i zaniechał tego. Po ukraińsku wykładali miejscowi Ukraińcy i ludzie ze wschodu, zza Zbrucza, ale ich było niewielu. Wschodnimi ludźmi obsadzono przede wszystkim wykłady marksizmu-leninizmu. Te budziły z początku duże zainteresowanie. Większość słuchaczy stykała się już oczywiście z socjalizmem. Wiedziano czego Marx bronił i kogo atakował w Kapitale, wiadomo było, kto to był Hegel i Feuerbach, co to materializm i co walka klas. Było ciekawe, jak o tym wszystkim mówić będą nasi nowi nauczyciele na tej glebie wyrośli. Rozczarowanie przyszło od razu. Zamiast o materializmie dialektycznym i doktrynach społecznych, o koncentracji kapitału i o nadwartości usłyszeliśmy o strajkach i manifestacjach w Iwanowo-Wozniesiensku i Orechowie-Zujewie na przełomie stuleci. Na tamto, na filozofię, miał później czas nadejść, bo to było dopiero w czwartym rozdziale. W Związku Radzieckim trzeba mieć czwartą „głowę” na karku – ktoś powiedział. W tym to rozdziale Krótkiego Kursu Historii WKP(b) objaśnione było ściśle według wskazań Stalina, a może wręcz jego piórem, co to jest materializm, przez wyszczególnienie jego trzech ponumerowanych cech i co to jest dialektyka, przez wyszczególnienie jej czterech ponumerowanych cech. Razem siedem cech powtórzonych w milionach egzemplarzy Krótkiego Kursu musiało się utrwalić wraz z numerami w pamięci każdego człowieka w ZSRR, który się czegokolwiek uczył. W mojej utrwaliło się niedokładnie. I daty strajków w Rosji też nie całkiem. – Pohan wywczyły, Stanysław Kazymyrowycz – powiedział egzaminator i postawił trójkę.
Uczonych w Rosji do Lwowa na posady uniwersyteckie nie przysyłano. Pojawiło się trochę asystentów ze wschodu, ale wydawało się, ze mają zadania nie czysto naukowe, tylko jakieś inne. Na matematykę przyszedł asystent, który szybko stał się sławny z powodu swojej wyjątkowej ignorancji. Na seminarium z fizyki pewien przybysz zza Zbrucza żachnął się na mego warszawskiego kolegę Antka Raabego, gdy ten wspomniał o pustym świecie de Sittera – „gruba omyłka filozoficzna”. Kiedyś przyjechał znakomity Krejn z Odessy i wygłosił odczyt. Banacha zaproszono do Moskwy, Knastra do Kijowa.
Po powrocie z wycieczki do GG zamieszkałem jako sublokator przy ulicy Sobińskiego. Gospodarz był z zawodu mierniczym, ale nie pracował. Chociaż Żyd, miał maniery raczej hreczkosieja i ładnie mówił po polsku, tylko rzadko coś mądrego. Jego poczciwa żona trzymała go krótko. Był jeszcze tłusty kundelek Kluś, kompleksją fizyczną zbliżony do swoich państwa. I był opryskliwy brat gospodyni, w stałej zwadzie ze swoim szwagrem. Od czasu do czasu rozlegało się rytmiczne pukanie do drzwi i wpadała córka Niusia, ładna i wesoło rozgadana. Niusia źle żyła z mężem i często uciekała do rodziców, witana z głośną radością przez matkę. Z tą rodzina spędziłem pod jednym dachem prawie dwa lata. W pokoju miałem towarzysza, tzw. współspacza. Był nim młody chirurg z Warszawy; Gutek miał na imię. Prędko polubiłem tego uczynnego, małomównego człowieka, biorącego poważnie świat, ludzi i siebie.
30 listopada Rosja zaatakowała Finlandię, bowiem Związek Radziecki nie mógł ścierpieć, żeby jego panowanie kończyło się tak blisko Leningradu. Piotr założył to miasto za złość Szwedom – teraz niebezpieczny okazał się ubogi Czuchoniec i zagrożona była Newa, Newa – wołny finskije, jak o niej pisał Puszkin. Wojna o Wyborg, o Zatokę Fińską toczyła się nie z Finami, tylko z biało-Finami – tak jak w roku ‘20 z biało-Polakami. Pisano o Finach „maneihermowcy”, pisano „szuckory”, co pewnie pochodziło od niemieckiej nazwy jakiegoś korpusu ochronnego. Szuckory-zwieri minowali drogi. Długi i zacięty opór Finów zadziwił świat. Sztuczną jest rzeczą tłumaczyć trwanie tej wojny maskowaniem przez Sowiety swojej prawdziwej potęgi. Czy maskowali ją także w roku 1941, gdy ustępowali z zachodniej Rosji?
Finowie, dawniej obojętni, stali się nagle bliscy sercu Polaków. – Żeby oni tu przyszli! – wyszeptywał niejeden lwowianin lub neo-lwowianin to nieziszczalne marzenie. Dla przekonanych komunistów napaść na Finlandię była ciosem, większym niż najazd na Czechy w roku 1968, bo w ‘68 nie było już tak bardzo przekonanych komunistów. A wtedy byli. Imperializm? – Nie, to nie tak – próbowali oponować, niepewni swoich racji. Cięższe jeszcze konfrontacje obrazu rzeczywistego z urojonym czekały ich wkrótce. Po skończonej wojnie zjawił się w naszym mieszkaniu krasnoarmiejec, który kiedyś u moich gospodarzy nocował i teraz chciał przenocować znowu. Opowiadał o tym, jak zdobywali bunkry fińskie znajdując tam ludzi nic już nie słyszących, mówił o okrucieństwie Finów i że poszedłby chętnie „jeszczo odnu swołocz pobit”.
Po Finlandii i Litwie Sowiety uwinęły się wczesnym latem z Łotwą i Estonią i zabrały Rumunii Besarabię i Bukowinę, kompletując w ten sposób dzisiejsze kresowe swoje terytorium z wyjątkiem Rusi Zakarpackiej, którą wzięły sobie dopiero po wojnie. Ta aneksja była jedynym wydarzeniem politycznym, które udało mi się w życiu przewidzieć. Zresztą przewidzieć nie było trudno – Sowieci nie mogli pozostawić żadnego ukraińskiego obszaru etnicznego poza swoją granicą. Na razie, jesienią 1939 roku, Ruś Zakarpacka należała do Węgier, którym dostała się rok wcześniej, gdy rozdrapywano Czechosłowację. Ludność tej Rusi stawiła wtedy opór. W jego tłumieniu brały udział oddziały polskie, czego w Polsce do wiadomości nie podawano. Słuchałem w Warszawie audycji węgierskiego radia zwróconych do Karpatorusinów. Tłumaczono im, jak to dobrze należeć do Królestwa Świętego Stefana. Mówiono to w dziwnym języku, bardzo podobnym do rosyjskiego, ale twardo wymawianym. Pytałem się potem we Lwowie naszego lektora języka ukraińskiego, co to za mowa. Nazwał ją mową moskofilską i powiedział, że stworzono ją sztucznie, ze względów politycznych, i że naprawdę nikt nią nigdy nie mówił. Powtarzam to na jego odpowiedzialność, nie wszystko tu rozumiejąc. Niektórzy Karpatorusini uciekali teraz przez góry do Związku Radzieckiego, na Zachodnią Ukrainę. Opowiadał mi o tym matematyk Edward Szpilrajn, znany po wojnie jako Edward Marczewski. Był w Warszawie moim asystentem, to znaczy prowadził ćwiczenia, na które chodziłem. Korzystaliśmy z nich bardzo dużo. Potem byłem jego przyjacielem i zawsze w jakimś sensie podwładnym. Edward był jednym z wielu, których nęciła karpacka granica. Na Węgrzech Polak był, jak wiadomo, bezpieczny mimo ich przymierza z Niemcami. I można było stamtąd pojechać dalej. Ale przejście przez Karpaty nie było bezpieczne. Wiele osób przypłaciło próbę życiem. Edward pojechał do jakiejś miejscowości turystycznej u stóp Czarnohory, żeby zaczekać na odpowiedni moment. Tam go złapano. Tłumaczył się, że chciał tylko odpocząć po przejściach wrześniowych, zanim zacznie się praca na uniwersytecie. Perswadowano mu bezskutecznie, że jako człowiek inteligentny i wykształcony nie powinien mówić takich głupstw, tylko przyznać się do swoich prawdziwych zamiarów. Po niedługim czasie poskutkowała interwencja lwowskich profesorów, z którymi władze sowieckie się liczyły, i Edwarda wypuszczono. A w celi siedział właśnie z chłopami karpatoruskimi, złapanymi po przekroczeniu granicy. Uwięziono ich, jak wszystkich, którzy w ZSRR szukali azylu. Pamiętam opowiadanie o kucharzu z Ungwaru, czyli Użhorodu, który przy przyrządzaniu mięsa rzucał obrzynki między swoich ziomków, a oni z wrzaskiem łapali je w powietrzu i na surowo zjadali.
Zaczęły się zajęcia na uniwersytecie. Odbywały się w rytmie radzieckich tygodni, które miały 6 dni. Szóstego dnia odpocznienie było – wychodnoj dień. Rosjanie nie orientowali się w dniach zwykłego tygodnia. Gdy się im mówiło, że się przyjdzie we wtorek, kazali określić datę. Miejscowi uważali to za barbarzyństwo. Takim barbarzyńcą stałem się wkrótce ja sam. Kto nie chodził w niedzielę do kościoła (nie wiem właściwie, w jakiej porze chodzono), ten nie odczuwał żadnej cenzury, która by znaczyła mijanie tradycyjnych tygodni, a nazwy dni traciły wszelką przydatność. Prędko przestałem wiedzieć o dniu bieżącym, czy to środa, czy niedziela właśnie. Zresztą „szestidniewka” nie trwała długo. Nie pamiętam, kiedy dokładnie w ciągu zimy czy wiosny ‘40 roku ZSRR przeszedł na normalny tydzień z wolną niedzielą, dodając w ten sposób swoim obywatelom dziewięć dni pracy w ciągu roku. Żadnych świąt religijnych oczywiście nie uznawano. Wystarczyć miały męczące święta 1 Maja i rocznicy rewolucji, oraz Nowy Rok z „nowogodną jołką”, jak nazwano choinkę, przeniesioną o pięć dni wstecz z prawosławnego Bożego Narodzenia na początek gregoriańskiego roku, całkiem dla Rosjan świecki, więc dla ładu radzieckiego nieszkodliwy. Na Nowy Rok przychodził Died Moroz, na Ukrainie Did Moroz, a w Polsce Dziadek Mróz, uważany słusznie za urzędowego zastępcę św. Mikołaja, ale niesłusznie za bolszewicki wynalazek, gdyż w rosyjskim folklorze obecny był zawsze. W Polsce zdetronizował go Październik. Wrócił wtedy triumfalnie Mikołaj i do dziś włada co zima, nie lękając się już uzurpatorów. O jego kilkuletniej banicji lepiej dziś nawet nie wspominać.
Oprócz innego kalendarza inny też mieliśmy czas, i to od samego początku do samego końca. Właściwie mieliśmy dwa czasy: oficjalny moskiewski, o dwie godziny przesunięty względem środkowo-europejskiego, i ten właśnie środkowo-europejski, zwany też polskim albo starym czasem. Praca zaczynała się o 9.30 lub o 10, tzn. o 7.30 lub o 8, więc różnica była raczej w nazwach godzin niż w życiu, ale nieporozumień nie brakło. Niektórzy mieli na zegarku czas moskiewski, ale odczytywali z niego polski. Rosjanie używali oczywiście moskiewskiego. W dodatku Rosjanie mówią, zresztą całkiem logicznie, o godzinie czwartej „uże piatyj czas”, a u Polaka była wtedy druga i do ładu dojść było trudno.
Pierwsze uderzenie w ludność nowo-radziecką było nie policyjne, ale finansowe. Z dnia na dzień unieważniono przed 1 polskie pieniądze. Nie chcieliśmy temu wierzyć, żeby w jednej chwili można było pozbawić ludność wszelkich środków pieniężnych z wyjątkiem świeżo otrzymanej wypłaty, jeśli kto ją miał. Ludzie zgromadzili się przed bankiem. Rozsądni, starsi panowie uspokajali, że to niemożliwe, że miejscowe władze finansowe czegoś nie zrozumiały i zaraz rzecz się wyjaśni. Telefonowano do Moskwy i rzecz się wyjaśniła: złoty przestał być środkiem płatniczym. Jego wartość jest zero. Potem jeszcze dwa razy przeżyłem podobną operację; gdy radziecko-polska władza wkroczyła na obszar GG, unieważniła natychmiast tzw. młynarki, a w kilka lat później, już po pierwszym Gomułce, za głębokiego Bieruta wprowadzono nowe złote zamiast tzw. lubelskich, o wartości nowych 3 za dawnych 100, a z wymianą 1 za 100 poza drobną sumą wymienianą bez straty.
W końcu listopada, a może w końcu grudnia pojawił się u mnie znajomy znajomego i zapytał, czy nie sprzedałbym mu złotych za ruble. Mieliśmy przed wojna wymienialną walutę; złoty wart był ok. 1/9 dolara ( za Grabskiego więcej). Złotego się szanowało. Nie mówiło się „złotówka”, chyba o jednozłotowych monetach, gdy dziś nawet Narodowy Bank Polski potrafi tak nazwać pieniądze, które emituje. Natomiast rubel sowiecki to był rubel sowiecki, a nie waluta. Pisał Słonimski, jak kelner w Moskwie, w restauracji dla cudzoziemców, słysząc jego dobrą ruszczyznę, uprzedził, że za ruble nic mu nie poda (Bieriozki-Pewexu jeszcze pewnie wtedy nie było). A więc mimo, że pieniądz polski przestał być walutą jakiegokolwiek państwa, dużo ludzi wierzyło w jego niezniszczalną wartość. I oto zjawił się zbieracz polskich pieniędzy. Sprzedałem mu połowę posiadanych złotych. Skoro on to uważa za takie cenne, może lepiej część zachować – pomyślałem z pseudo-sprytem niewprawnego spekulanta. W kilka dni potem żałowałem tej ostrożności, a błogosławiłem mego klienta.
Słyszałem, że takiego ograbiania ludności imali się różni książęta w dawnych wiekach (dziurkowanie monety), ale w wieku XX wymyślił je na nowo Stalin, a po jego śmierci przestano w ten sposób uzdrawiać skarb państwa.
Przez całą wojnę, wśród strachu i koszmarów, dość było czasu na smutek powszedniego dnia, na lichą, codzienną szarzyznę. W moim pokoju, a właściwie naszym, był kaflowy piec, do którego mieliśmy trochę węgla, tyle, żeby podczas mrozów utrzymać temperaturę powyżej zera. Siedziałem tam godzinami w zimowym palcie, czytając i ucząc się. Przywykłem jakoś żyć w chłodzie, nawet bez gorącej herbaty, bez ciepłej wody do mycia. W nocy ratowała mnie pierzyna. Gutek znacznie mniej przebywał w domu. Pracował w szpitalu, gdzie miał wygodny pokój do pracy. Wieczorem coraz częściej pojawiał się jego młodszy brat, Salomon zwany Salkiem, student medycyny, i zostawał na noc. On też pracował w szpitalu, jako pielęgniarz. Bracia spali w jednym łóżku i wypalali wielkie ilości papierosów. Zaczynali od nich dzień. W ich rozmowach często padało imię Olga. Mieliśmy z Gutkiem wspólnych znajomych, którzy wiedzieli coś o tej Oldze. Kiedyś widziałem go w towarzystwie bardzo pociągającej kobiety. Wyglądało na to, że Gutek żyje w trójkącie. Jest to zawsze delikatna materia, ale trójkąty wśród ludzi młodych, czasem zatajane, czasem półjawne, mniej są „skandaliczne” niż w późniejszej porze życia. Często bywają następstwem przyjaźni męskiej, silnie wiążącej w młodym wieku, i powstają z kolizji uczuć trojga ludzi bez podejrzanego uwikłania w ich interesy życiowe.
Gutek często zostawał na noc w szpitalu i z czasem w ogóle przestał spać w domu. Salek natomiast zadomowił się na dobre i w ten sposób zmieniłem współspacza. Do nowego nie miałem takiej sympatii jak do jego brata. Chłopak był dobry, ale trochę smarkaty i rozumem nie grzeszył. Flejtuch wielki, miał wszystkie rzeczy porozrzucane w nieładzie, a pościel rano zostawiał w łóżku dziwnie skotłowaną, tu i ówdzie pobrudzoną nieumytymi nogami.
Uchodźcy masowo wracali lub chcieli wracać do siebie pod Niemca. Niektórzy wyjechali jeszcze zanim granicę zamknięto szczelnie i na głucho. Wrócił do Warszawy wuj, do swej żony i dziecka. Ich późniejsze losy w GG podobne były do wielu innych niearyjskich losów. Tropieni przez szmalcowników, wypędzani przez bojaźliwych, ratowani przez szlachetnych wojnę przeżyli. Ale teraz już przez zieloną, czy raczej białą granicę nikt nie próbował. Za to zjechała do Lwowa komisja niemiecka i można się było rejestrować na powrót.
Psychoza – mówił do mnie Gutek. Na razie był jeszcze. Wieczorem rozmawialiśmy trochę, zawsze krótko, bo Gutek kładł się spać i zasypiał natychmiast. – Przecież tu jakoś żyją, śpią, jedzą, a tam? Każdą winą będą obciążeni – mówił. – Na co liczą? Człowiek powyżej pewnego progu cywilizacji jest osiadły, silnie gniazdujący. W strwożonym stadzie ucieka z innymi, a potem wraca, bo w gnieździe bezpieczniej. Zwłaszcza, jeśli to prosty człowiek. Przed komisją niemiecką tłoczyło się dużo prostych ludzi, przeważnie Żydów. Chcieli z powrotem. Przecież ich nie zabiją w Lublinie, Kielcach czy w Warszawie. A tu we Lwowie obco i żyć nie ma z czego. Ludzie ci zbyt byli odrębni od reszty, żeby móc po powrocie ukryć swoją żydowskość lub choćby mieć taki zamiar. W chałatach i z pejsami szli prosto w paszczę Hitlera. Można się pocieszać, że większość nie doszła – Niemcy nie wszystkich przyjmowali. Potem różne były losy tych, którzy zostali. Niewidoczna jeszcze, po obu stronach Bugu, czaiła się dopiero bogata w sposoby, gromadna śmierć.
Zima stulecia… Ile ich już było w XX wieku? Największe mrozy skuły Polskę w roku 1929. O ile pamiętam, nie mówiło się wtedy o klęsce żywiołowej, jak 50 lat później, ani się tak nie mówiło w roku 1940, kiedy zima znęcała się bez końca, nie folgując ani jeden dzień nad źle odzianymi i źle odżywionymi mieszkańcami Polski. We Lwowie byli tacy, co mimo mrozu szli na noc do kolejki, przytupywali, kręcili się, siedzieli poowijani w koce, żeby rano dostać kilo cukru, może dwa. W dzień, oczywiście, też zziębnięte kolejki przed sklepami spożywczymi, w których był jakiś towar. Starzy lwowianie smutno wspominali połcie słoniny i wieńce kiełbasy po wkroczeniu armii cesarskiej w 1914 roku. A teraz mówiło się, że pociągi do Rosji ciężko jadą: sachar, sało, sachar, sało, a z Rosji do Lwowa lekko i wesoło: spiczki, machorka, spiczki, machorka… Nad sklepami i gdzie indziej gęsto rozwieszone transparenty informowały, że zaczęło się nowe, szczęśliwe życie. I Stalin, Stalin… Sklepy przybrały trudne do wymówienia nazwy, widniejące na szyldach pod szkłem. Jedzenie kupowało się w Mis’kcharcotorhu, bieliznę w Ukrtekstilswejtorhu. – Gdzie pan kupił chleb? – pytano mnie, gdy niosłem bochenek. Matematyk Stanisław Saks z Warszawy powiedział kiedyś: „Ciągle widzę ludzi z chlebem pod pachą. Widocznie nie ma chleba”. W rok później, w październiku powiedział: „Nigdzie nie mogę dostać długich kalesonów. Czekam na rocznicę rewolucji; wprost nie mogę sobie wyobrazić rocznicy rewolucji bez długich kalesonów”. Ale to już była inna epoka i wiele do tego czasu można było się nauczyć, a Saks był mądry. Została po nim jego klasyczna książka o teorii całki, a wśród żyjących przyjaciół i uczniów do dziś został uśmiech wewnętrzny na myśl o nim.
Był już rok 1940, styczeń i pierwsza akcja gromadnych wywózek ze wschodnich ziem Polski do Azji Środkowej. Wywożono ziemian, urzędników państwowych, sędziów i prokuratorów, oficerów i policjantów i ich rodziny. Ilu wywieziono wtedy z samego Lwowa, nie wiem. W każdym razie tylu, że większość lwowian miała znajomych zabranych daleko, z tobołkiem naprędce spakowanym. Kazachstan jest wielkim krajem. W jego stolicy rosną palmy, w jego stolicy jest uniwersytet. Także tam trafiali Polacy. Gdzie ich nie było w imperium przez ponad wiek? Czy jest taki obszar Związku Radzieckiego, takie miasto, gdzie by II wojna światowa nie zaniosła ludzi z Polski, gdzie by nie przybyli pod konwojem albo z własnego, ograniczonego wyboru? Ci, co przeżyli i wrócili, znają lub znali Rosję, jej lud i jej władzę; tego, co czuli lub jeszcze czują, jeśli żyją, nie nazywają nienawiścią, jakichkolwiek doznali cierpień. O stosunku Polaków do Rosji można by napisać książkę, a nawet należało by napisać taką książkę, ale nie było by to łatwe, choćby wolno było w tej sprawie rozpytywać i ogłaszać, co ludzie mówią, ponieważ jest to materia złożona, zależna od pokolenia, od przeżyć własnych, od wychowania i wykształcenia, rzecz, którą trudno uchwycić i określić nawet u poszczególnych osób. Może na Mickiewicza z jego rozdwojonym, niejednorodnym uczuciem do Rosjan najłatwiej i dziś jeszcze rozsądnie jest wskazać, gdy ktoś pyta, co o Rosji myślą Polacy. Więc i w stolicy Kazachstanu, w Ałma-Acie byli Polacy, ale nie tam kończyli swoją podróż styczniowi przesiedleńcy ze Lwowa, tylko na północy kraju, która odpowiada temu, co w Polsce kojarzy się z nazwą Syberia. Głównym miejscem ich osiedlenia zdawał się być Semipałatyńsk. Stamtąd zaczęły po iluś tam tygodniach przychodzić listy. Były złożone i zaklejone klajstrem, bo kopert nie było. Proszono nich o papier, ołówki, części odzieży, o żywność, o wszystko. Opowiadano mi potem, że bieda i tam nie zdołała ludzi do cna zrównać, że można było strojem się wyróżnić – niektóre panie nosiły ładniejsze, inne brzydsze walonki. Mówiono mi także, że niebezpiecznie jest nosić zegarek, bo go można stracić razem z życiem w sławnym mieście Semipałatyńsku.
Nie od wszystkich wywiezionych przychodziły listy, a Kazachstan nie był najgorszym miejscem zesłania. Niektórych zsyłano do obozów nad morzem Białym lub na inne północne wyspy Gułagu, który przecież powstał, gdy Sołżenicyn był zaledwie dzieckiem. Trafiali tam przede wszystkim mężczyźni samotni, także samotni uchodźcy. Od nich nie było potem wiadomości. A z Kazachstanu wracano lub nie. Zależało to przede wszystkim od odporności na głód.
Masowe przesiedlenia bywały w Rosji już wcześniej. Przenoszono małe narody i plemiona, których Stalin nie lubił. Później wyrzucono Tatarów z Krymu i Niemców z Powołża. W Polsce przed wojną nie wiedziano o wywózkach. Zesłanie na Syberię kojarzyło się z caratem, chociaż bolszewikom nie szczędzono w prasie niczego, co mogło ich zohydzić. Samo słowo „bolszewik” funkcjonowało jako obelga. Pisano o czerezwyczajce, ale stronniczo, bo podczas wojny domowej okrutna była nie tylko czerezwyczajka. Pisano o głodzie i nędzy, ale z tym wszystkim nie trafiano w sedno. Bagno i zgnilizna, nihilizm i podeptanie wszelkich wartości moralnych, Marx to Żyd, wszystko to Żydzi – wulgarna propaganda przy braku rzeczowych informacji odnosiła często przeciwny skutek. Książka Gide’a Mon retour de l’URSS, mająca cechy autentyzmu, nie była dość szeroko znana i przyszła za późno. Zetknięcie z sowiecką Rosją trzeba było przeżyć samemu i bez przewodnika.
Koniec „szestidniewki” zbiegł się mniej więcej z innymi zabiegami zmierzającymi do mocnego ujęcia w karby obywateli ZSRR i wyciśnięcia z nich wszystkiego, co się da. Ukazała się stalinowska ustawa o dyscyplinie pracy. W krajach kapitalistycznych jest armia bezrobotnych, a to zmusza pracujących do pilności. W socjalizmie nie ma bezrobotnych, wiec za brak pilności trzeba karać. Surowo miały być karane wszelkie „proguły”, a progułem było, na przykład, spóźnienie się do pracy o minutę. Ta ustawa obowiązywała także w KDL za Stalina, aż do roku 1953 i została zniesiona po powstaniu berlińskim. Oprócz ustawy o dyscyplinie były jeszcze tak zwane “subotniki”; ich polski odpowiednik to czyny społeczne, czy też partyjne, teraz przeważnie w niedzielę. Praca miała się odbywać na wyścigi, wśród ciągłego współzawodnictwa – Socsorewnowanija, po ukraińsku sočmahannia, którego patronem był wielki Stachanow, a patronką - Maria Demczenko, widoczna na plakatach, jak ściska rękę Stalina, podaną jej w podzięce za rekordowy zbiór buraków cukrowych. Gdy zaczęły przenikać pierwsze wiadomości o terrorze w okupacji niemieckiej, mniej więcej zbieżne w czasie z wywózkami we Lwowie, Stanisław Saks powiedział, że zaprzyjaźnione władze wstąpiły w takie właśnie współzawodnictwo. Dokumenty ujawnione po wojnie dowodziły, że był to raczej lapidarny opis prawdziwej sytuacji niż sarkastyczny żart.
Wszyscy studenci radzieccy dostawali stypendium, ale to się zmieniło zimą ‘40 roku. Nowa sprawiedliwość Stalina domagała się nie tylko dyscypliny, ale także perfekcji, przynajmniej perfekcji formalnie stwierdzonej. Odtąd stypendia mieli otrzymywać tylko widminnicy, po rosyjsku otličniki, to znaczy ci, którzy zdają egzaminy na same piątki. Nie należałem do nich. Na samym początku prosiłem o zaliczenie mi niektórych egzaminów na podstawie warszawskiego indeksu, a nie wszystkie były zdane na piątkę. Zgodzono się. Poniewczasie żałowałem tego kroku – egzaminy radzieckie we Lwowie były wprawdzie liczniejsze, ale łatwiejsze i zapewne dostałbym za nie „widminno”. Teraz zostałem nagle bez środków i głód znowu zajrzał mi w oczy. Trzeba było godzić studia z pracą, co było możliwe, bo z niektórych zajęć mogłem się zwolnić, ale gdzie znaleźć pracę? Do czarnej roboty się nie nadawałem. Próbowałem jej później, pod Niemcami, ale nie miałem dość sił fizycznych. Przez pewien czas żyłem, mało jedząc, za drobne pożyczki ubogich przyjaciół i kolegów z roku, aż się dowiedziałem, że jest do objęcia posada w radiu, w tzw. radiokomitecie lwowskim, za 300 rubli miesięcznie i za skromną łapówkę też tego rzędu wielkości. Na łapówkę mi pożyczono i tak zostałem sekretarzem „radioklubu”, tj. takiej komórki, która zajmowała się poradnictwem i prowadziła kursy techniczne dla amatorów. Na radiu się nie znałem, ale nie wymagano tego od sekretarza. Pewne znaczenie miała moja jakaś tam znajomość języka ukraińskiego, ale faktycznie potrzebne były tylko kwalifikacje popychadła, które szybko zdobyłem. Od popychania byli trzej szefowie: jeden inżynier z Warszawy, jeden technik, czy może także inżynier z Równego i jeden z Kijowa, czy też z Charkowa, w każdym razie stamtąd. Wszyscy trzej bardzo pilnowali, żebym nie próżnował i gdy roboty naprawdę nie było, robotę mi wymyślali, np. liniowanie papieru. Często chodziłem na posyłki, co było nawet dosyć przyjemne. Raz posłano mnie do cenzury – nazywało się to „oblit”, czy jakoś tak. Poszedłem z własnym tekstem, a był to projekt legitymacji dla kursantów radioklubu. Skompromitowałem się, bo moja ukraińszczyzna okazała się licha, pełna polonizmów (z biegiem czasu poprawiła się trochę) i została okrutnie pokreślona przez cenzora, który powiedział, że zadzwoni do dyrektora radiokomitetu, „szczob win ne pidpysywał czocho ne czytaje”, a podpis dyrektora faktycznie figurował pod skomponowanym przeze mnie tekstem. Nabrałem wtedy pewnego respektu dla cenzury. Gdyby nasza obecna troszczyła się tylko o czystość języka, może stałbym się jej przyjacielem, ale to właśnie nic ją nie obchodzi. W radioklubie pracował jeszcze miejscowy specjalista Ruczajewski. Wydawało mi się, że on jeden zajmuje się jakąś sensowną robotą. Zachodziłem czasem do niego do pracowni. Wymienialiśmy uwagi o szefach. Niewątpliwie główny był ten ze wschodu. Temper się nazywał. Najwyraźniej do obowiązków jego należała czujność. Kiedyś przy majsterkujących chłopcach pokręciłem gałką odbiornika i usłyszałem: „Tu Warszawa i wszystkie rozgłośnie Generalnego Gubernatorstwa”. Głos z rodzinnego miasta, chociaż plugawy, sprawił mi przyjemność. – Patrzcie – powiedziałem do chłopców – Warszawa. W tej chwili wpadł Temper, zamknął radio, a zaraz potem w biurze odezwał się do mnie: Towarzyszu Hartman, choczete w NKWD popasty? Potem mi tłumaczył, że to tak, jakbym w Niemczech słuchał audycji radzieckich. Co mu w myśli odpowiedziałem, pisać chyba nie potrzebuję. Innym razem, kiedy kazano mi załatwić przez telefon jakąś drobną sprawę i spotkałem się z odmową, pouczył mnie, że w takich razach trzeba pytać o nazwisko rozmówcy, bo „w tym mieście może być jeszcze dużo wrogów”. Stwierdziłem, że Temper przywiózł sobie do Lwowa służącą, gdyż od czasu do czasu łączył się z domem i mówiąc po rosyjsku kazał powtórzyć coś „madame”. Madame, ładna Rosjanka w pięknym futrze, odwiedzała czasem męża w biurze. Pamiętam, jak żarli czekoladę.
Czasami kazano mi odpisywać na listy młodych majsterkowiczów, proszących o porady, a co mam napisać, to mi mówili. Zapamiętałem jeden list, bo zaczynał się tak: „Ja, szczastliwyj żytiel starowinnowo goroda Mirgoroda obraszczajus’ k Wam…”. Chłopiec inaczej już nie potrafił, a może myślał, że inaczej nie wolno. Gdybym był wtedy wiedział o Orwellu, i że ma zamiar napisać swoją książkę i gdybym mógł przesłać mu ten list!
Kursy radiotechniczne cieszyły się dużym powodzeniem. Zgłaszali się na nie ludzie spoza Lwowa, żeby tą drogą uzyskać status „uczaszczewosia” we Lwowie, a z nim zezwolenie na zameldowanie się w tym mieście, pripiskę. Zorientowano się w tej metodzie i zaczęto żądać okazania lwowskiego meldunku przed przyjęciem. Wtedy dopiero dowiedziałem się, że zamieszkanie w dużym mieście jest czymś w rodzaju przywileju, na który musi być zgoda i którego można być pozbawionym. Wkrótce uzyskałem dokładniejszą wiedzę w tym przedmiocie.
Ukazało się rozporządzenie o paszportach. Każdy musiał się zaopatrzyć w radziecki paszport, stając się tym samym obywatelem ZSRR. Paszport należy tu oczywiście rozumieć jako wewnętrzny dowód osobisty. Przed wojną w Polsce miał taki dowód ten, kto chciał. Wydawała go władza municypalna. Świadczył tylko o tożsamości, a obywatelstwo stwierdzała na nim osobno władza państwowa – starostwo; uprawniało to do przekroczenia granicy Wolnego Miasta Gdańska. Paszport zagraniczny kosztował w zasadzie drogo, aż 400 złotych, ale były liczne ulgi dla uboższych, dla studentów, dla handlowców. W paszporcie było napisane, że poleca się władzom krajowym i uprasza się władze obce o okazywanie posiadaczowi wszelkiej pomocy. Dziś się pisze, że paszport jest własnością Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ustanawiając przez to jakiś szczególny rodzaj własności. Państwo w ten sposób nie daje paszportu, tylko go wypożycza na każdy wyjazd osobno. Zwykły, polski paszport zagraniczny przed wojną był ważny na wszystkie kraje z wyjątkiem Litwy i ZSRR (ZSRR to skrót powojenny, a przed tym słowa „radziecki” używali tylko zdeklarowani komuniści). Dziś do ZSRR nie trzeba w ogóle paszportu, ale dostać się tam trudniej niż, na przykład, do Francji. Co jest napisane w radzieckim paszporcie zagranicznym, nie wiem. A w wewnętrznym było po rosyjsku i w języku republiki imię, „otczestwo”, nazwisko, narodowość, przynależność społeczna i jeszcze kilka danych. Długo byłem przekonany, że posiadanie tego dokumentu jest obowiązkiem każdego mieszkańca, bo tak było na ziemiach przyłączonych. Znacznie później dowiedziałem się, ze paszporty nie dla wszystkich są przewidziane i że bywają przedmiotem nieziszczonych marzeń, gdyż bez paszportu kołchoźnik nie wyjedzie ze swojej wsi, a może tylko ze swojej „obłasti”, chyba za szczególnym pozwoleniem.
Rozporządzenie o „paszportyzacji” ludność świeżo zagarnięta uznała za narzucenie jej przemocą obywatelstwa radzieckiego. Miejscowi poddawali się temu, nie widząc innego wyjścia. Może zresztą nie wszyscy. Uchodźcy byli oporniejsi – przecież tylko tymczasowo tu przebywali. Ale jeszcze jeden powód, już nie moralny, ale praktyczny, wpłynął z całą mocą na uchodźców, że się uchylali od przyjmowania paszportów, okazało się mianowicie, że wydaje się im paszporty specjalne, opatrzone paragrafem 11, który zakazywał mieszkania w „obłastnych gorodach” – tak jakby w stolicach województw, oraz w odległości mniejszej niż 100 kilometrów od granicy. Dwa powody naraz, żeby się wynieść ze Lwowa. Uchodźcy naznaczonemu „jedenastką” zostawało mieszkanie na wsi lub w małym miasteczku w pobliżu dawnej granicy sowieckiej, w jakimś Zdołbunowie, Baranowiczach czy Pińsku. Zamieszkanie na właściwych terenach ZSRR, choć nie zabronione paragrafem, było niemożliwe faktycznie, gdyż na linii Zbrucza utrzymywany był kordon, który zwykłych ludzi nie przepuszczał. A zresztą nikt się tam nie kwapił. Nikt się nie kwapił, a jednak byli tacy, co się dali zwerbować do Zagłębia Donieckiego. Ukazały się ogłoszenia, że można tam jechać do pracy w kopalni. Nie znałem takiego, co by pojechał, ale się o takich słyszało. I słyszało się, że szybko wracali lub szybko starali się wrócić. „Do Donbasu jako tako, a z Donbasu z gołą…”. Więcej było takich uchodźczych żarcików, np.: na mieście ukazała się skóra – ludziom przecierają się spodnie. A profesor Bronisław taką zdawał relację ze swej rozmowy w biurze paszportowym: - Dlaczego dajecie mi taki paszport? Przecież to dla włóczęgów! – Jak Pan tu przyszedł pieszo z Warszawy, to Pan jest włóczęga.
Znajomi dwaj koledzy z matematyki, bracia, dostali przepustkę do Moskwy, gdzie mieli ciotkę. A ciocia przywiała ich okrzykiem-pytaniem: „po coście tu przyjechali?!”. Był to początek roku 1940, zaledwie dwa lata po jeżowszczyźnie, po „ciemności w południe”, dwa lata, odkąd wymordowano przywódców rewolucji i wszystkich, którzy mieli z nimi jakiekolwiek związki, i wszystkich podejrzanych o takie związki i polskich komunistów i innych ludzi przepadłych bez śladu i bez liczby, odkąd Rosja, zaszczuta przez inkwizycję, oniemiała i oślepła ze strachu. Ten strach trwał i truł i wciąż się odnawiał, a po zwycięskiej wojnie Rosja, żyjąca już w pokoju, krwawiła dalej i trzęsła się ze strachu.
Miałem właśnie zdawać z marksizmu. Zdziś Abramson z mego roku, w Polsce członek “Życia”, spytał mnie, co powiem, gdy mnie zapytają o Trockiego i trockistów. Zacząłem coś mówić o opozycji i że nie mieli racji. Zdziś, bardziej doświadczony w tych sprawach i jeszcze z Warszawy znający takie inicjatywy jak bojkot towarzyski trockistów, aż krzyknął ze zgrozy. – Szkodnicy, szpiedzy, łotry, mordercy – tak trzeba o nich mówić, jakakolwiek nuta obiektywizmu mogła być zgubna. A trockiści istnieli naprawdę. Jeśli ich nawet już wtedy nie było w Rosji, byli w Polsce, gdzie ich nie zabijano. Zdzisław zapoznał mnie kiedyś z jednym trockistą, Żydem. Znalazł się we Lwowie, chociaż nie wiedział, gdzie dla niego lepiej, a gdzie gorzej między Renem a Pacyfikiem.
Do ludzi bliskich mi, których ujrzałem we Lwowie, należał kolega z Tomaszowa, o kilka lat ode mnie starszy, chemik Jerzy Winawer, z warszawskiej rodziny Winawerów, z której i Bruno pochodził. Brunona poznałem kiedyś z pozycji smarkacza w pensjonacie w Zakopanem. Teraz jego dobroduszne, długonose oblicze oglądałem w instytucie fizyki, gdzie w nieasystenckim już wieku został asystentem profesora Stanisława Lorii. Winawerowie byli, nie wiem dokładnie w jaki sposób, ale silnie związani z Rosją. Jurek mówił dobrze po rosyjsku i bał się swego nazwiska, ponieważ jego rodzony stryj był niegdyś premierem kadeckiego rządu na Kaukazie. Ale nie przez stryja i nie od Rosjan zginął Jurek, serdeczny, dowcipny i nieodżałowany. Teraz przyjął paszport z „jedenastką” i pojechał pracować do jakiegoś miasteczka na Wołyniu. A Debora też wzięła paszport uchodźczy i pojechała z matką gdzieś na zachodnią Białoruś. Od tego czasu nie widziałem jej więcej. Gdyby tego nie zrobiła, mielibyśmy pewnie wspólne życie i rychłą wspólną śmierć.
Na ręce miałem odmrożenie któregoś tam stopnia od noszenia na mrozie skórkowej rękawiczki, takiej od szyku, bo innych nie posiadałem. Odżywianie sprzyjało tego rodzaju kontuzjom. Gutek zapisał mi jakąś maść i powiedział, że to się będzie goiło długo. Nie omylił się, a ślad mam do dzisiaj.
Dość było czasu na smutek powszedniego dnia, na lichą, codzienną szarzyznę. Jakby z kym sisty, chliba zjisty, promowyt’ słowo [...] Ta ba, nema z kym [...] Albo na tej samej strunie: Dołe, de ty, dołe, de ty? Nema nijakoji! Koły dobroji žal, Bože, to daj złoji, złoji. A w innym miejscu: I moł na poli shih zanosyt’ neochołonowszyj szcze trup – napisał Szewczenko o sobie żywym. Sydy i ničohisińko ne ždy! Szewczenko to nie Puszkin. Nie czekała na niego wolność na progu ani bracia, co miecz oddadzą. – Jakby kajdany perehryzty, to hryz potrochu b. Tak ne ti, ne ti jich kowali kuwały, ne tak zalizo hartuwały, ščob perehryzty. Hore nam, newolnykam i syrotam, w stepu bezkrajim za Urałom!
Czasami przychodziły listy z domu. Szły dwa, trzy tygodnie. Miały stempel cenzury niemieckiej. Stempla cenzury sowieckiej nie było – widać nie istniała. Raz dostałem od niemieckich cenzorów grzeczny, szablonowy liścik po polsku z prośbą, żeby pisać wyraźniej. Przemycało się trochę wiadomości, np. że babcia się gniewa albo że Marynia źle się czuje. Umówiony z góry szyfr, w którym babcia znaczyła Rosję, Henio Niemcy, Marysia Francję, ciocia Polskę, a dziadzio Anglię, nie był trudny do złamania dla kontrwywiadu, ale cenzura wojenna nie zadawała sobie tego trudu i słusznie. Znajomym, którym pokazywałem te listy, szyfr się podobał i używali go czasem w rozmowach. Ktoś pokazał mi kartkę pocztową z łódzkiego getta na Bałutach – tam było getto najwcześniej. Kilka zdań skreślonych nieporadną niemczyzną, a na górze stempel niezwykłego urzędu: Der Juden Ältester in Litzmannstadt – starszy żydowski.
Wiadomości bywały spóźnione. W roku ‘41 rodzice mieszkali w Milanówku, na południowy zachód od Warszawy, przy magistrali kolejowej. Dopiero w lipcu przyszedł list, w którym matka pisała: „Często widuję Henia, jak idzie w stronę domu babci. Niech Bóg ma w opiece staruszkę i jej wnuczęta.”
Nie zostawiano nas całkiem bez wiadomości. TASS dbał o nasze oświecenie. Wychodziły we Lwowie dwie gazety: „Czerwony Sztandar” i „Wilna Ukrajina”. Treść miały prawie identyczną. Czytałem przeważnie „Wilną Ukrajinę”, bo „Czerwony Sztandar” szybko znikał z kiosków i ustawiały się po niego kolejki, a „Wilna Ukrajina” była zawsze. Podobno radzieckiego człowieka można było poznać po tym, że gazety czyta od ostatniej stronicy. Na poprzednich były wiadomości o zobowiązaniach, czynach, przekraczaniu norm, o rocznicach i uroczystościach, drętwe artykuły wstępne i wiersze o Stalinie. Pamiętam długi artykuł w „Prawdzie” o tym, jak wspaniale hoduje owce pewien pasterz w Kazachstanie i ile mu się rodzi jagniąt z jednej matki. Czy ten pasterz istniał naprawdę, to nie miało żadnego znaczenia. A propos (zwrot częściej słyszany w Warszawie niż w Paryżu): w latach pięćdziesiątych radio londyńskie podało pewnego razu w swym tzw. serwisie informacyjnym wiadomość, że według prasy polskiej robotnik taki a taki wykonał 300 procent bliżej nieokreślonej normy. Tak, ale za to na ostatniej stronicy radzieckich gazet była rubryka „Działania wojenne na Zachodzie” i najważniejsze fakty. Długo, bardzo długo, aż do pochodu na Norwegię, Grecję i Jugosławię, niewiele prócz wymiany ognia artylerii. Lwów był oczywiście dobrze „nagłośniony” megafonami radiowymi. W ustalonej porze popołudniowej nadawano komunikat po rosyjsku. Wtedy przed głośnikami zbierały się grupy Rosjan cywilnych i wojskowych. Po wiadomościach z zagranicy spiker mówił: „Pieriedajom soobszczenija po Sowietskomu Sojuzu”, a wtedy słuchacze rozchodzili się natychmiast, tak szybko, że się o nich bałem.
W niektórych punktach miasta były wystawione gazety w gablotkach. Tam przeczytałem wiadomość zza Bugu, jedyną, według mojej pamięci, jaka się ukazała. Była to wiadomość o nowej nazwie Generalnego Gubernatorstwa. Właśnie taka była nowa nazwa. Poprzednia brzmiała: „Generalne Gubernatorstwo Okupowanych Ziem Polskich”. Miało to jeszcze jakiś sens, ale zawierało przymiotnik „polski”, który Niemcom przestał odpowiadać. Usunęli go mechanicznie i odtąd podbitemu krajowi musiał za nazwę wystarczyć jeden wyraz „Generalgouvernement”, którego zresztą po niemiecku ani wymówić, ani napisać się nie da. Dodano w gazecie, że generalnym gubernatorem jest Hans Frank. Czytałem wśród innych ciekawych. – Ja nie rozumiem – powiedziała stojąca za mną kobieta. - To już nie będzie Polski, tylko Frank?
Wiadomo, ze o represjach politycznych mało można się dowiedzieć z gazet tych krajów, gdzie się je stosuje. O wywózkach i aresztowaniach nie czytało się w „Czerwonym Sztandarze” nic. Był jednak wyjątek. Podano wiadomość o aresztowaniu grupy polskich pisarzy, wśród nich Broniewskiego i Watta. Czy wielu Polaków, którzy wiersze Broniewskiego czytali w szkole i wiedzą, na jakim piedestale ustawiły tego poetę powojenne władze polskie, wie także, jaki los zgotowały mu we Lwowie władze radzieckie, którym z taką wiarą sprzyjał? Aresztowanym zarzucono w prasie, że zamiast pomagać i przyczyniać się, zbierali się w klubie, pili i nacjonalistycznymi wierszydłami zatruwali... Przypuszczam, że najbardziej nacjonalistyczne wierszydło Broniewskiego wtedy napisane, to utwór ze słowami: „Chcę, by w ojczyźnie mojej rósł żelbetonem socjalizm”. Broniewski nie wiedział, że narusza w ten sposób zobowiązanie przyjęte przez ZSRR wobec Niemiec na zasadzie wzajemności: „obie strony nie będą tolerowały na swoich terytoriach jakiejkolwiek agitacji polskiej, która by dotyczyła terytoriów drugiej strony”.
Nie wszyscy polscy poeci we Lwowie pisali nacjonalistyczne wierszydła. Nie pisała ich na przykład Elżbieta Szemplińska, popularna wśród młodzieży literackiej wokół warszawskiego klubu „S”, bardziej z powodu urody niż z powodu wierszy. Pisała teraz o zbombardowanej Warszawie: „nie żal mi tych kawiarń i kościołów”. Wkrótce po wojnie opuściła Polskę.
Któregoś dnia dowiedziałem się, że ponownie został aresztowany Edzio Szpilrajn. „Ponownie” piszę tu dla przypomnienia, że Edward już raz był aresztowany, na początku, nad granicą, a nie, żeby jedno z drugim miało jakiś związek. Tym razem Edward wpadł w kocioł. Tę nazwę i metodę poznaliśmy dopiero tam, we Lwowie. Potem, za Stalina-Bieruta znana stała się wszystkim. Czy kocioł był polityczny, trudno powiedzieć. Edward miał ucznia – amatora matematyki. Synowie bogatych fabrykantów i obszarników przed wojną pracować oczywiście nie musieli i przeważnie nie pracowali. Inteligentniejsi spośród nich, którym nie wystarczały knajpy, karty i kobiety, uczyli się czegoś i brali sobie po studiach lub zamiast studiów wysoko wykwalifikowanych nauczycieli. Takiego właśnie ucznia miał Edward, uchodźcę, jeszcze we Lwowie majętnego, i chodził do niego na lekcje, aż pewnego razu nie wrócił.
Wrócił po dwóch czy trzech tygodniach. Zabroniono mu opowiadać o tym, co tam widział, ale nie był temu zakazowi posłuszny. Najgorsze były dla niego chwile, kiedy ktoś z towarzyszy celi wracał z przesłuchania, z trudnością, osłabionym krokiem. Przesłuchania były rozmaite. Jednego pałką, drugiego rzemieniem, jednego w pośladki, innego w pięty. Były też tortury polegające na pławieniu, czy też zalewaniu twarzy wodą. Co się stało z uczniem Edwarda, nie wiem. Zarzucano mu używanie morfiny, rzecz nierzadka w tych sferach. Więc może kocioł nie był polityczny. Jednak z treści zarzutów trudno o tym wnosić. Zarzut mógł być sfingowany, a nawet jeśli był prawdziwy, energia policji i rodzaj represji mogły zależeć od tego, jaką warstwę ludności lub grupę etniczną miała właśnie na warsztacie.
W więzieniu sowieckim, w więzieniu niemieckim... W więzieniu polskim czy w Berezie, w więzieniu carskim, jeśli kto stary (a dziś już nieżyjący), a przed tym może w austriackim, a wprzód idąc, poza drugą wojnę, znów w polskim, ci starsi, i znów ci młodsi, jeden krótko, drugi długo, z wyroku i bez wyroku. Należymy do tych regionów Europy, gdzie siaduje się w więzieniu. Iluż to ludzi spośród moich krewnych i znajomych? A gdyby tak w Anglii czy w Ameryce spytać w towarzystwie – Kto z państwa kiedyś siedział?
Któregoś dnia zimą ogłoszono czy tylko rozpuszczono wiadomość, że uchodźcy mają, czy też muszą się rejestrować na powrót lub na pozostanie. Na pozostanie rejestrowało się bardzo mało, natomiast kandydatów na powrót wielu ustawiało się w kolejkach przed urzędem. Tym razem nie była to komisja niemiecka. Do rejestru wpisywały miejscowe władze. Większość uchodźców, przebywających wtedy we Lwowie, zwęszyła to pismo nosem. Chociaż trudno było zgadnąć, o co tu właściwie chodzi, dotychczasowe doświadczenia nakazywały ostrożność – nie rejestrować się. I ja tam nie poszedłem, a podobnie jak moi znajomi, miałem niejasny status wobec władzy radzieckiej. Paszportu z paragrafem 11 nie wziąłem. Jako studentowi należał mi się paszport normalny, uprawniający do pobytu we Lwowie, ale takiego uchodźcom na razie nie dawano. Uniwersytecka „specczast”, czyli ekspozytura NKWD miała nasze podania o paszport, ale na tym się sprawa kończyła – na razie przynajmniej. Rozwiązanie przyszło po kilku miesiącach.
Mrozy zelżały. Było słonecznie. „Bereznewyj witer, sonce bereznewe ta czerwonyj prapor u wysoczyni”. Berezeń to marzec, a słowa są z patetycznego wierszyka w „Wilnej Ukrajinie”, opiewającego nadchodzące wybory. Byliśmy już częścią USRR, ale nie mieliśmy jeszcze posłów w Radzie Najwyższej tej republiki ani w Radzie Najwyższej Związku Radzieckiego. Tych dodatkowych posłów mieliśmy teraz wybrać. Wybory są w ZSRR momentem niesłychanie radosnym; do szarego obywatela uśmiecha się wtedy szczęście i słońce zagląda w jego dom. O wyborach pisali nie tylko etatowi dziennikarze, ale także różni inni ludzie, których o to poproszono. Jednym z nich był Boy-Żeleński, wykładający wtedy literaturę francuską na Uniwersytecie Iwana Franki. Napisał, że widział w życiu różne wybory, w Austrii i w Polsce, i tu i ówdzie na świecie. Zawsze była walka, kłótnie, napięcie, a żeby wszystko tak się odbywało, w zgodzie i pogodzie, tego nie widział jeszcze. Może to był ostatni artykuł, jaki Mędrzec zdążył w życiu napisać i umieścić w gazecie.
Oczywiście główną postacią wyborów był Stalin, gdyż był główną postacią i sprawcą wszystkiego, co się działo lub miało dziać. Jemu należało się nieustanne dziękczynienie za pracę, za pokój, za chleb, za radość. Jemu trzeba było obiecywać poprawę, jeśli się zgrzeszyło, za jego najpierw zdrowie wznosić toast na rodzinnym zebraniu, na jego cześć śpiewać pieśni w szkole i mówić wiersze. „Za rodinu! O Stalinie mudrom, rodnom i liubimom priekrasnyje piesni słogajet narod. Za Stalinu!” Stalinochwalcą był każdy poeta, prozaik i dramaturg, a niektórzy Stalinowi sprzedawali swoją muzę w całości. Najsławniejszy z nich to akyn (pieśniarz, wieszcz) Dżambuł Dżabajew. Mówił-śpiewał o Stalinie w języku kazachskim, przy dźwiękach strun, tłumaczony na wiele języków Rosji. Zmarł już po wojnie, w setnym roku życia. Stalin nazywany był słońcem, ubóstwianym wodzem, geniuszem ludzkości, a także prostym człowiekiem radzieckim. Miał jeszcze inne przydomki, które stopniowo wzbogacały liturgię jego kultu. Po wojnie pojawił się „chorąży pokoju” i „wódz pracujących całego świata”. W przemówieniach, które miały się odznaczać pewną niezwykłością, można było spotkać oryginalniejsze epitety. Z ust nowowybranego członka Ukraińskiej Akademii Nauk usłyszałem: „Orzeł Gruzji”. Najdziwniejsze określenie Stalina widziałem już po wojnie w polskiej gazecie: „wielki przyjaciel kobiet” – oczywiście z powodu Dnia Kobiet. Kult wodza-słońca ujęty był w ryzy. Nie wolno było samowolnie zmieniać jego form. Jeszcze na początku pewien szewc we Lwowie, chcąc się przypodobać nowej klienteli, zamówił u jakiegoś lwowskiego malarza portret Stalina i umieścił go na wystawie. Nazajutrz miał wizytę NKWD.
W ubóstwieniu panującego prześcignęli Rosjan Chińczycy. Już przedtem ich cesarze byli synami Nieba, gdy carowie rosyjscy mieli jednak ziemskie pochodzenie. Natomiast kult Hitlera w Niemczech był znacznie mniej liturgiczny, mniej też pochłaniał słów, papieru i czasu.
Przeczytałem kiedyś opis uroczystości policyjnej. Padł rozkaz: „zum Gebet!”. Modlili się: „Boże, chroń wodza, błogosław dzieło jego”. Była to mimo wszystko modlitwa za Hitlera, a nie do Hitlera. Nad Stalinem Boga nie było, nawet takiego do osobistej ochrony. Zupełnie wolni od przymusu okazywania Hitlerowi czci i miłości byli Polacy i inne nieniemieckie narody. Hitler był wodzem Niemców. W polskojęzycznych „szmatławcach” był określany jako kanclerz Hitler. Okupanci niemieccy, w odróżnieniu od radzieckich, nie kazali się kochać – to jedno mógłbym im zapisać na dobro. Spytał mnie kiedyś kolega, który lata wojny spędził w Rosji, jak Niemcy uzasadniali zakaz grania Chopina w Polsce. A Niemcy Polaków zabijali publicznie i nie tłumaczyli, dlaczego wszystkiemu, co w Polsce wyrasta nad poziom, umyślili śmierć.
W kwietniu ‘40 roku drugi rzut przesiedleń do środkowej Azji. Ani śladu dyskrecji w tej akcji policyjnej nie było. Wywożono masowo, w biały dzień, przeważnie całymi rodzinami albo rodziny mężczyzn już poprzednio wywiezionych, bądź z innego powodu nieobecnych. Pamiętam przeważnie kobiety na otwartych ciężarówkach, jadących na dworzec. Kobiety, młode dziewczyny. Jechały z tą cząstką mienia, którą zdążyły wybrać i spakować w ciągu kilku godzin nocnych, jakie im na to pozostawiono. Śpiewały Jeszcze Polska..., płakały...
W kwietniu ‘40 roku zahuczał na północy i południu Europy taran niemiecki. Kto i co potrafi się oprzeć jego miażdżącej sile? Na zachodzie trwała niewzruszona Francja, za swoją linią Maginota, nie do zdobycia. Nie zdobyli Niemcy linii Maginota. Czy wierzono Hitlerowi, że uszanuje neutralność Belgii i Holandii? Kto wierzył? W maju oba królestwa uległy, a 14 czerwca Niemcy byli w Paryżu.
Rosja, podobnie jak we wrześniu, czekała na sukcesy Niemiec. Ruszyła się dopiero po upadku Francji. Odebrała sobie utraconą po I wojnie Besarabię, a wraz z nią zajęła Bukowinę, co już nie było przewidziane w umowach z Niemcami. Poaustriacka Bukowina, wielojęzyczne Czerniowce, nie bardzo przed tym rumuńskie, musiały teraz entuzjastycznie powitać wojska rosyjskie, których nigdy do tamtej pory nie oglądały.
Smetonowska Litwa skończyła się, powstała litewska SRR – Związek Radziecki zainkasował ostatecznie to, co dostał na papierze od Niemców we wrześniu za ziemie między Wisłą a Bugiem. Z Wilna potem przychodziły wiadomości, że wygląda tam pięknie, że Litwini wychuchali swoją historyczną stolicę, od zarania litewską i od wieków polską, przez te wieki, kiedy pojęciem dopełniczym do Litwina był nie Polak, ale „koroniarz”. Łagodna i miękka archaiczna mowa litewska, która często służy za drogowskaz do źródła naszych słów, była chłopską mową. Trzeba było dużego wysiłku, żeby ją uszlachcić i intronizować w szkole i w książce, w urzędzie i w gazecie. A i dziś w Wilnie przeważa mowa słowiańska, tylko już nie polska. Ale kiedy uczeni polscy jadą do Wilna, słyszą nieraz od swoich po litewsku mówiących kolegów: przyjeżdżajcie, to przecież polskie miasto.
Pobratymcza językowo Łotwa i całkiem odmienna Estonia, przydzielone Związkowi Radzieckiemu od razu w sierpniowym tajnym protokóle, upadły teraz jednocześnie z Litwą, w czerwcu roku 1940.
Zbliżał się dzień 1 maja i demonstracja, to znaczy pochód. Gdzie indziej z pojęciem ulicznej demonstracji kojarzy się protest, ale w ZSRR demonstrować można tylko oddanie państwu i partii – innego sensu to słowo mieć nie może. Pochód przeciągał ulicą 1 Maja (Legionów) wśród sztandarów i plakatów. W licznych oknach wzdłuż trasy siedzieli czy stali obserwatorzy z NKWD, którzy powchodzili w tym celu do mieszkań. Ktoś na trybunie wznosił stale okrzyki na cześć przechodzących grup zawodowych: „Chaj żywe! Chaj żywut!”. Niesiono wielkie portrety, wśród nich Mickiewicza i Szewczenki. Jeden obok drugiego posuwali się powoli namalowani na płótnach narodowi poeci. Co wiedzieli o sobie za życia? Szewczenko Mickiewicza pono czytał. Czy było także na odwrót? Są pewnie tacy, co to wiedzą. Niejednakowa była tęsknota tych dwóch poetów do kraju rodzinnego. W burzliwym życiu Mickiewicza Litwa była ostoją pamięci, ale nie obsesją myśli, i nie wszystko, co napisał, naznaczone jest stygmatem Litwy. Natomiast ich lirnik tragiczny ze swoją Ukrainą nie rozstawał się nigdy. W Petersburgu, na wyspie Kos-Arał czy w twierdzy orenburskiej, wszędzie był wpatrzony w swój święty Dniepr, a język, którym pisał, był codzienną mową ludzi z tamtych brzegów. Jego poezja jest skargą cierpiącego człowieka. Brzmi w niej i bunt, ale potęgi w niej nie ma. Gdzie mu się równać z nadniemeńskim herosem! Może jednak takiego poety ten naród wtedy potrzebował. A po prawie stu pięćdziesięciu latach, w ponad dwieście od koliszczyzny, można mu przebaczyć krwiożerczy poemat Hajdamaky, osobny w jego twórczości, z którego sam się usprawiedliwiał, wzywając do zjednoczenia Słowian od morza do morza. A pisał także do „Lacha, drucha-brata”: Podaj že ruku kozakowi i serce czysteje podaj. Więc nie było fałszu w tym, że w pochodzie ulicami Lwowa znaleźli się obok siebie Adam i Taras. Ale fałsz był w tym, że obaj, na ten dzień wskrzeszeni, od tego pochodu pozostaliby z dala. I oni i ich przyjaciele Moskale. Miał ich i Szewczenko, ale jego „moskali” w licznych utworach znaczą ludzi obcych i krzywdzicieli. Niech mu nie robią Moskale trumny z obcego drzewa... Chmielnicki, Bohdan pijany, był dla Szewczenki postacią złowrogą i nienawistną, za Perejasław. Chmielnicki w czasach Stalina wyrósł na bohatera, którego imieniem nazwano całą „obłast” – za Perejasław. W powieści Rada Perejasławska Natan Rybak uczy, jak ma się patrzeć na wojnę kozacką. Chmielnicki, mocno ustalinowiony i własną żonę na śmierć wydający za zdradę, prowadzi kozaków do ostatecznego zwycięstwa, którym jest zjednoczenie z Rosją pod berłem jednego cara po wszystkie czasy.
A w Perejasławiu, który dziś się nazywa Chmelnyckyj, Szewczenko był i napisał tam do Chmielnickiego wściekły wiersz. – Zdrowo byś się upił, gdybyś tu się teraz znalazł, przesławny mądry ojculku kozacki, w kałuży byś się utopił, w świńskim błocie. A nie nurzałbym ciebie w tej kąpieli, gdybyś się nie był rodził albo już w kołysce się upił. Amen.
Niełatwo było mi ten wiersz, który ledwo tylko pamiętałem, a tutaj w skrócie prozą oddałem, teraz znowu przeczytać. W powojennych radzieckich wydaniach Kobzara nie ma go, ani w ogóle nic o Chmielnickim, a odzywa się Bohdan w Kobzarze kilka razy. Narodowy poeta – narodowy bohater. Nic prostszego niż zostawić ich w spokoju, każdego jakim był. Ale tam, gdzie władza decyduje, kto jest wielki, nie może być takich rozbieżności, bo grożą zatarciem granicy między czarnym a białym. Gdy kontrowersja jest zbyt jaskrawa, żeby ją odpowiednim komentarzem prawie unicestwić dowodząc, że jest pozorna, tam musi wkroczyć cenzura, a tradycję ma starą. Czasem była figlarna, w dawnych czasach, bo teraz maskę zda się mieć niezmiennie ponurą. W horacjańskim wierszu Puszkina: Ja pamiatnik siebie wozdwig nierukotwornyj, k niemu nie zarastiot narodnaja tropa, wozniossia wysze on głowoju niepokornoj aleksandrijskowo stołpa zmieniła cenzura carska tę kolumnę Aleksandra na obelisk Napoleona i tak uczyły się dzieci.
Po upadku Francji sprowadzono do Lwowa lektora-komentatora zagranicznej polityki. Reklama była duża. I ja poszedłem na ten odczyt. Odsunięto właśnie od władzy Chamberlaina, podobno chorego, i zastąpiono go Churchillem. Od tego prelegent zaczął: nareszcie się okazało, że ten człowiek jest chory – „ta ludyna chwora”. Sowiety nie lubiły Chamberlaina, autora traktatu monachijskiego, którego Rosja miała prawo nie lubić. Potem przeszedł do świeżego niemieckiego zwycięstwa. W roku 1918 – mówił – pokonane i na kolana powalone Niemcy musiały w lesie Campiegne podpisać kapitulację. Teraz, w tym samym lesie Campiegne zwyciężona i na kolana powalona Francja musiała przyjąć żądania zwycięzcy. Prelegent miał swadę – to nie była zwykła rzeka słów z trybuny o partii, ojczyźnie i Stalinie. – Warunki podyktowane Francji są ciężkie, chociaż rząd francuski twierdzi, że są bardzo honorowe. Szyderstwo mówcy było dobrze wystudiowane i sugestywne. Tryumf Niemiec cieszył go tak bardzo, jakby nosił w piersi niemieckie serce – sam Hitler mógłby od niego zapożyczyć słowa i ton. I mówił w tym tonie dalej. A gdy skończył, zapytał, czy są pytania. Wtedy z tylnych ławek padły głośno po ukraińsku wypowiedziane słowa: gdzie jest towarzysz Thälmann? Na sali rozległy się oklaski. Nie do pomyślenia, żeby mówca spotkał się z takim zuchwalstwem na wschód od Zbrucza. Ale był in partibus infidelium i zapewne liczył się z tym. Znalazł się teraz na wysokości zadania. – Nie wiem, gdzie on jest – odpowiedział – ale gdziekolwiek przebywa, jest wielkim synem narodu niemieckiego. Rozległy się znów oklaski. Przynajmniej część słuchaczy zadowoliła się tym. Mówca wygrał. Twarzy odważnego dyskutanta nie widziałem. Nie wiem, czy się nim zainteresowano, czy też jego niepokój o los niemieckiego komunisty uszedł mu bezkarnie.
Wciąż nie miałem paszportu – byłem ni to, ni owo, bezpaństwowcem chyba lub czymś w tym rodzaju, bo obywatele polscy w oczach władz nie istnieli. Takich jak ja były tysiące, dziesiątki tysięcy. Już wiele razy napisałem słowo „paszport”, jakbym szczególną wagę przywiązywał do dowodów osobistych. Ale czasem one stanowią o losie i życiu. Nad głowami uchodźców zaczęły gromadzić się chmury. Nie pamiętam dokładnie, kiedy pojawiły się pierwsze sygnały nadciągającego zła, ale atmosfera dokoła tej sprawy gęstniała. Niektórzy uchodźcy, na przykład pracownicy szkół wyższych i studenci, mieli w zasadzie otrzymać paszporty, a przez to i prawo pozostania. Na razie wydawano im zaświadczenia, że są na liście osób, którym paszport ma być wystawiony. Na tych zaświadczeniach podpisany był niejaki Gusiew i dlatego nazywano je gusiowkami. Gusiowki na razie gwarantowały spokój, ale wydawano je nadzwyczaj opieszale. Posiadacze tego świstka czuli się szczęśliwi. Inni krzątali się coraz żywiej, by go jak najszybciej otrzymać. Zaczęły się ustawiać kolejki przed urzędami po przepustkę do tego czy innego funkcjonariusza, który podobno mógł pomóc, ale rzadko był obecny. Chodzono także do partii. I ja tam raz byłem. Rozmawiano ze mną uprzejmie, ale bez wyraźnego rezultatu.
W sprawach uchodźczych i w innych polskich sprawach interwencji podejmowała się pisarka Wanda Wasilewska. Nie wiem, czy wielu osobom faktycznie pomogła, ale okazywała dobrą wolę. Myślę, że szczerze. Wasilewska napisała przed wojną kilka książek, np. Płomienie na bagnach o biednej Polsce B, pisywała też ładne i żarliwe artykuły do lewicowych gazet, zwłaszcza do „Dziennika Popularnego”, który istniał krótko, bo go szybko zamknięto. Niedawno zmarła, miała w Polsce bardzo złą, prasę, oczywiście prasę niedrukowaną. Małżeństwo z bardzo reżymowym dramaturgiem ukraińskim Kornijczukiem, które ją postawiło w kręgu osób wysoce uprzywilejowanych, jej działalność w Związku Patriotów Polskich, a potem zaszczyty i nagrody w stalinowskiej Rosji, to obraz jej politycznej kompromitacji. Niesłychanie zjadliwy wiersz o „Wandzie Wasilewskiej – Lavalierze kujbyszewskiej” i o jej nowych przyjaciołach („TASS frontem ku Wandzie, Wanda frontem ku TASSowi”) napisał Hemar. Być może pisarka stała się ofiarą swej własnej dobrej wiary i postępującego zaślepienia i zasługuje, mimo wszystko, na trochę względów.
Któregoś dnia w czerwcu władze przystąpiły do generalnego natarcia, zaczęło się Endlosung sprawy uchodźców we Lwowie. W ciągu dnia gromadzono ciężarówki na bocznych ulicach, całe kolumny, a w nocy zajeżdżano pod domy, szukano ludzi bez paszportów i ładowano ich na te samochody. Nie ograniczano się do tych, którzy się zarejestrowali na powrót. Ci poszli na pierwszy ogień, ale wywożono też wszystkich innych uchodźców nie mających paszportów lub gusiowek, a wśród nich znaczna większość chciała pozostać i trudno wymyślić racjonalne motywy, które mogłyby skłonić władze do takiego z nimi postępowania.
Obławy na uchodźców odbywały się tylko nocą. Noc zdawała się ulubioną porą NKWD, nawet do mniej drastycznych czynności. Niektórzy ludzie dostawali wezwania do odbioru paszportu na dwunastą w nocy. Nocny tryb życia prowadził Stalin, a z nim z konieczności jego bezpośredni podwładni, bo co by to było, gdyby zatelefonował Stalin i nie zastał. A więc i podwładni podwładnych... Przenosiło się to w ten sposób na całe życie publiczne, nawet na prywatne. Tak właśnie ten mechanizm ujmuje Sołżenicyn. Może była w tym ponadto narodowa cecha Rosjan, bo dalej jest trochę podobnie. Latem po ulicy Gorkiego w Moskwie o północy przechadzają się tłumy, chociaż nie ma tam gdzie wstąpić i niewiele jest do oglądania, a rozjarzone o tej porze ogromne cielsko uniwersytetu Łomonosowa żywsze jest niż w świetle dnia, które ukazuje jego martwą i zimną symetrię. Warszawa przed pierwszą wojną chodziła spać i wstawała późno, aż do drugiej wojny; Warszawa obecna nie ma życia wieczornego; jeśli jest nawet jakaś kawiarnia otwarta po dziesiątej, lepiej tam nie zaglądać.
W dzień nikogo nie łapano. Chodziło się do pracy, kto pracował, na uczelnię, kto studiował. Gdzieś, w jakiejś placówce ludowego komisariatu spraw wewnętrznych, czyli NKWD, leżały podania uchodźców o paszport, a zanim ślamazarny Gusiew wydał promesę paszportu i przez to wybawił od zesłania, inna służba tego samego NKWD polowała na tych, co te podania napisali. Gdyby chociaż wywożono tylko te osoby, którym paszportu dać nie zamierzano, byłaby w tym jakaś logika. Ale tak wcale nie było. Kogo dopadnięto, tego zabierano. Jeśli się kto potrafił chronić dostatecznie długo, dokument wreszcie dostawał, o ile on mu z racji pracy lub studiów przysługiwał. Jednoczesne puszczenie w ruch powolnego aparatu administracyjnego i rzutkiego aparatu ścigania przesądzało wynik wyścigów en masse, zostawiając jednak uprawnionym pewną szansę wygrania z czasem.
Na ulicy dość bezpiecznie było także w nocy. Były to polowania na śpiących. Usiąść na ławce na skwerze i zadrzemać – to mogło być zgubne, ale iść zdecydowanym, „docelowym” krokiem można było. Poczta główna otwarta była całą noc. I kiedyś na tę pocztę całą noc szedłem. Szedłem, wchodziłem, wychodziłem, wracałem z poczty, zawracałem i znów szedłem na pocztę. Nikt mnie nie zatrzymał. Najniebezpieczniej było we własnym domu. Zjawienie się tam nawet w dzień byłoby lekkomyślnością. Zauważyłby to dozorca, a na jego lojalność liczyć mogli bardziej oni niż ja. Różni znajomi dostawali gusiowki, ale ja wciąż nie, chociaż awanturowałem się w specczasti na uniwersytecie. Nie sądzę, żeby na mnie parol zagięto, po prostu los nie sprzyjał. I w ten sposób byłem dwa tygodnie bezdomny. Było to w czerwcu, a nie w grudniu, ale mimo to położyć się od czasu do czasu pod jakimś dachem trzeba było. Zapytałem dostojnego woźnego w instytucie fizyki, czy mi pozwoli zostać na noc. Nie zgodził się. – Nie mogę – powiedział – mam żonę i dzieci. Nie słyszałem co prawda o represjach za przechowywanie uchodźców (to jednak nie było to samo, co ukrywanie Żydów w GG), ale strach był usprawiedliwiony i do woźnego żalu nie mam. Ktoś mnie zaprowadził na jakiś plac budowy na skraju miasta i zaprotegował u majstra. Za wiedzą tego majstra spędziłem tam kilka nocy w szopie.
Edward, docent uniwersytetu, też czekał na gusiowkę i nie sypiał w domu. Kiedyś zaprosił mnie do instytutu matematycznego i wskazał mi miejsce leżące obok siebie na stole. Gdyby tu przyleźli – powiedział – to powiemy, żeśmy się zapóźnili przy pracy, więc już zostaliśmy na noc. Ale nie przyleźli.
Raz czy kilka razy przenocował mnie, nie bez obawy, Zdziś Abramson, który gusiowkę, a potem i paszport, dostał wcześnie. Spał w łóżku ze swoją żoną nie-żoną, małą Dziunią z filologii klasycznej, a dla mnie rozesłano coś na podłodze. Zdziś był prymusem na roku. Przed wybuchem wojny uczyliśmy się trochę razem, studiowaliśmy mianowicie książkę Hermana Weyla Gruppentheorie und Quantenmechanik. Weyl był wielkim i wszechstronnym matematykiem. Młodszy od Dawida Hilberta o 20 lat, należy, jak i on, do największych umysłów pierwszej połowy XX wieku. Wsławił się głównie dwiema książkami: Raum, Zeit, Materie i tą drugą, którą czytaliśmy ze Zdzisiem. W jednej zawarł matematykę teorii względności, w drugiej matematykę mechaniki kwantowej, nadając w ten sposób współczesny kształt matematyczny dwóm największym odkryciom fizycznym z początku stulecia, które się zresztą ze sobą splotły. Obie książki były trudne, były nawet wyzwaniem dla czytelnika. Brano się do ich lektury z respektem, a ambitniejsi studenci próbowali na nich swoich sił. Gdy brnęliśmy ze Zdzisiem przez ową mechanikę kwantową, jej autor był profesorem w Princeton, dokąd przeniósł się z Getyngi. Wspomniany przed chwilą Hilbert, 70-letni w roku 1932, został w Niemczech i tam umarł w czasie wojny, o czym dowiedziałem się z tygodnika „Das Reich”. Herman Weyl zmarł w roku 1955 w Stanach. Był cząstką nieocenionego i wciąż procentującego daru, który temu krajowi ufundował Hitler przez swoją niepojętą wiarę w potęgę dzikości.
Ja poszedłem do pracy, nie skończywszy lektury Weyla. A Zdziś, młodszy, jeszcze studiował i umiał już dużo fizyki, gdy się znalazł we Lwowie. Nasz profesor Wojciech Rubinowicz bardzo go cenił. Zdziś przedstawił władzom żydowską metrykę, ale kazał sobie w paszporcie napisać: Polak. Tak mu napisano, ale spotykał się potem z docinkami, że się wstydzi swojej narodowości. A właśnie narodowość żydowska uważana była wtedy za bezpieczniejszą, może nie całkiem bez racji. Niewątpliwie w pierwszej połowie sowieckiego panowania na wschodnich ziemiach najbardziej narażeni na represje i najbardziej podejrzani o nieprawomyślność byli Polacy, a wśród różnych kierowników dużo było Żydów. Były to jednak raczej niuanse – decydowali i tak ludzie stamtąd, a niełaska pańska na pstrym koniu jeździła.
Profesor Bronisław głosił teorię muchy w bursztynie. Gdy zaczęły się wywózki, pocieszał siebie i innych w ten sposób: gdzieś tam na Syberii przechowamy się jak te owady w bursztynie. Sam jednak nie kwapił się do tego, by się dać zatopić w żywicę dalekich drzew i potrafił wcześnie zdobyć paszport. Ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym go jako samoluba i taniego pocieszyciela chciał zaprezentować. Sam dzięki niemu uniknąłem wywózki, o czym za chwilę, a dalsze dzieje nie obaliły tak całkiem jego teorii przetrwania, nawet ją w pewnym stopniu potwierdziły. Losy uchodźców były rozmaite. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej i uznaniu rządu Sikorskiego przez ZSRR poprawiły się, ale znałem takich, którzy z przywróconej im wtedy wolności nie mogli zrobić żadnego użytku i wpadli w gorsze jeszcze tarapaty, gdyż wolność odzyskana gdzieś w obozie nad dolną Leną nie oznacza możliwości wyjazdu stamtąd, a zwolnionym nie przysługuje dzienna racja żywności, którą otrzymuje więzień. Lepiej było tym, którzy dostali się do kraju Czeremisów, tj. do Maryjskiej Republiki Autonomicznej. Ale jakiekolwiek były drogi, ścieżki, obozy i przytuliska uchodźców, szansa przeżycia dla większości spośród nich była znacznie większa tam niż byłaby w rękach Niemców, a wpadliby w ich mordercze łapy, gdyby im pozwolono zostać na wschodnich ziemiach Polski. Ci niearyjscy uchodźcy, niechcący uratowani przez NKWD, wracali potem masowo w roku 1945 i ‘46, osiedlając się głównie na Dolnym Śląsku, we Wrocławiu, Wałbrzychu, Dzierżoniowie. Wskutek różnych późniejszych zdarzeń Polska okazała się dla większości tylko etapem w ich wędrówce.
Nikt nie przypuszcza, że władze radzieckie wywiozły uchodźców po to, żeby ich ochronić, ani one same nigdy nie tłumaczyły się w ten sposób. Byłaby to interpretacja podobna do tej, która obowiązuje w sprawie zbiorów drezdeńskich zabranych Niemcom, a potem oddanych NRD. Ale byłaby kłopotliwa, bo trzeba by wymyślić wiele innych, analogicznych motywacji, jeszcze mniej prawdopodobnych – wybrano milczenie.
Profesor Bronisław mieszkał z żoną u pewnego lwowskiego lekarza. Nazywał się Kaczyński lub podobnie. Kiedyś, w czasie największego nasilenia obławy, profesor, w porozumieniu ze swym gospodarzem, zaproponował mi nocleg w tym mieszkaniu. Znalazła tam schronienie jeszcze pewna rodzina uchodźcza. Nocowali w pokoju przylegającym do tego, w którym mnie umieszczono. Pochodzili z Przemyśla, ale z lewobrzeżnego przedmieścia zwanego Zasaniem – to tak, jakby dzisiaj z Zachodniego Berlina. Gdyby mieszkali na prawym brzegu, byliby swoi, miejscowi. Most oddalał od siebie dwie części miasta na miarę odległości Syberii od Polski. W nocy zajechało NKWD. Przez kilka godzin słyszałem krzątaninę przy pakowaniu rzeczy w pokoju obok. Rano moich sąsiadów już nie było. Policjanci weszli w nocy także do państwa Bronisławostwa i skontrolowali paszporty. Dlaczego nie weszli do mnie, nie wiem. Może nie przypuszczali, że ktoś jeszcze w tym mieszkaniu może spać, a tym bardziej ukrywać się. O ile pamiętam, nie bardzo się nawet bałem – zdałem się spokojnie na los, nie mogąc nic przedsięwziąć.
Wkrótce potem dostałem gusiowkę i okazawszy ją mojemu dozorcy wróciłem do mego mieszkania przy ulicy Sobińskiego, przyjaźnie powitany przez gospodarzy. W tym samym czasie wrócił mój towarzysz pokoju. Podzieliliśmy się wrażeniami z ostatnich tygodni. Zanim dostałem paszport oficjalnie mi obiecany, trwało jeszcze ponad pół roku. Jakieś władze, nie pamiętam jakie, zaczęły mnie molestować z powodu tej zwłoki. Krótko się cieszyłem radzieckim paszportem, ale miał się jeszcze przydać.
Piękne jest miasto Lwów. Już nic prawie nie potrafię sobie przypomnieć z tego pejzażu, żadnego fragmentu wywołać w ostrych konturach. Rozmywa się we mgle ulica Legionów i Akademicka, skwer przed uniwersytetem, święty Jur, kwadrat Rynku, kolorowe wnętrze katedry ormiańskiej. Kiedy jestem poza domem i chcę sobie wyobrazić moje obecne mieszkanie, często w pierwszej chwili odsłania mi się w głębi mózgu rysunek dawno nieistniejącego mieszkania przy ulicy Czackiego w Warszawie, gdzie się wychowałem, i muszę dopiero wysiłkiem woli wydobyć właściwą kliszę. Ale klisza Lwowa zatarła się. Pozostała tylko świadomość jego urody, wspomnienie wrażeń. Gdy latem spojrzeć na Lwów z góry, jest zielony, a domy tylko prześwitują w tej zieleni. Spojrzeć z góry na to miasto albo jego część można z wielu miejsc, i z Wysokiego Zamku i ze Stryjskiego Parku, i z ulicy Kurkowej, gdzie jest duży szpital. Wciąż chodziło się w górę lub w dół, czasem nawet dość stromo, na przykład ulicą Kadecką albo Wólecką, które obie zbiegają się na dole pod ostrym kątem. Gdzieś był Łyczaków, stolica lwowskiego folkloru i lwowskiego akcentu. Zabawnie pieszczotliwy był ten akcent, tak często dobrodusznie przedrzeźniany w innych dzielnicach Polski. A kiedy Polska przesunęła się na zachód, słychać go było często na nowych ziemiach, we Wrocławiu szczególnie wśród braci tramwajarskiej, ale także, w mniej jaskrawej formie, w uczonych dyskusjach. Dziś ledwo gdzie jeszcze zabrzmi. Lwów miał w Polsce dobrą markę. Z odcieniem sympatii mówiło się nawet o lwowskich łobuzach “batiarami” zwanych, z tatarska zapewne. Na krótko przed wojną modna była piosenka „Gdy kochać się, to tylko we Lwowie”. Słyszałem ją i potem nuconą na lwowskich ulicach.
Wiosną, czy też latem 1940 roku władze radzieckie zaopatrzyły Lwów w najpotrzebniejsze rzeczy, przede wszystkim w żywność. Nie było kłopotu z pieczywem, masłem, wędliną. Pojawiły się konserwy mięsne, ryby, a nawet jakieś kraby z Kamczatki. Zazdrościć by mogły dziś nasze „Delikatesy” spod ciemnej gwiazdy tamtym „bakaliom” i „gastronomiom”. Lwowska „Branka” pod jakąś rewolucyjną firmą wypuszczała na rynek swoją słodką produkcję, do której nie umywają się przerażające herbatniki i batony sprzedawane nam dzisiaj w sklepach.
Po wywiezieniu większości uchodźców ustały masowe represje. Nacisk na Polaków zelżał i we Lwowie i w całym zaborze. Później, zimą roku 1941, zaczęły dochodzić wieści o licznych aresztowaniach wśród Ukraińców. Te zmiany wywołane były zapewne stopniowym psuciem się stosunków z Niemcami, wbrew woli Związku Radzieckiego, ale o tym myśmy wtedy nie wiedzieli nic – aż do końca nie było nawet najmniejszej do tego aluzji w prasie i w propagandzie.
Po zdaniu egzaminu przy końcu roku szkolnego dostałem się miedzy „widminników”, czyli „piątkowiczów”, co oznaczało przywrócenie stypendium. Postanowiłem rzucić moją posadę w radiokomitecie. Miałem szczęście, gdyż jednocześnie a niezależnie i oni postanowili się mnie pozbyć. Wymówiono mi pracę z powodu redukcji etatów i skorzystałem z dobrodziejstwa odprawy w wysokości dwumiesięcznej, a może nawet trzymiesięcznej pensji. W ten najlepszy sposób straciłem najgorszą posadę, jaką miałem w życiu. Z gusiowką i rublami w portfelu poczułem się wolny, bezpieczny, syty i bogaty. Było lato i piękny był Lwów.
Zawsze lubiłem noce, późny spoczynek i późne wstawanie. Teraz mogłem folgować tym upodobaniom. We Lwowie nie było godziny policyjnej – pisałem już o tym. Często tego lata przemierzałem szybkim krokiem opustoszałe ulice. Park Stryjski nie był ogrodzony. Tam było najprzyjemniej w nocy, w zapachu kwiatów, po ciemku, z widokiem na światła miasta w dole i bez ciężkich myśli. Bo odbiegły mnie ciężkie myśli. „I bieżał ja od pieczali, gdy mnie ciemny wzrok jej palił” – zauważyłem wtedy, że można tak rymować. „Jeno tonkije kisti priżymaja ko wiskam, patrząc w płomień głęboki, co z jej oczu wybłyskał...”. Przypuszczam, że Tuwim umiałby w takim języku napisać cały poemat, gdyby zechciał.
Na szczęście można natrafić jak na przepaść i śmierć, nie wiadomo gdzie i może nie tam, gdzie się chciało lub powinno go szukać. Młody był wtedy mój wiek męski. Co to znaczy, każdy wie, kto go przeżył.
Przeszło lato spędzone w mieście. Wolno mi było w nim pozostać i to mnie tak cieszyło, że nawet nie myślałem o tym, żeby wyjechać lub choćby wyjrzeć poza nie w pole czy w las, chociaż zawsze lubiłem aż do namiętności otwartą przyrodę i długie wędrówki. Nie bardzo też interesowałem się komunikacją; wiem tylko, że dostanie biletu na pociąg nie było całkiem proste.
Jesień ‘39 i pierwsze półrocze ‘40 roku, czas obfity w ciosy, można i po 40 latach uporządkować, jakoś opisać i tkanką własnych wspomnień wypełnić chronologiczny szkielet zdarzeń. Moje następne miesiące lwowskie były spokojniejsze, zwyklejsze, nie napawały raz po raz przerażeniem ani nie pogrążały w depresji. Dlatego utonęły głębiej we mgle, widzę je razem, w skróceniu i niewiele zostawiłem dla nich miejsca.
Znacznie więcej niż poprzednio zajmowałem się studiami. Miałem zostać fizykiem. Nie zostałem nim. Uczyłem się fizyki, ale się jej nie jąłem naprawdę, nie potrafiłem dać się pochłonąć. Na pewno nie naszego mistrza Rubinowicza była to wina, najlepszego wtedy w Polsce fizyka-teoretyka. Czegom się od niego nauczył z fizyki, zapomniałem, a dziś gdybym nawet tę wiedzę jeszcze posiadał, byłaby całkowicie przestarzała. Ze znacznie większą korzyścią na później uczyłem się matematyki, starając się rozszerzyć nieco swoje bardzo ułomne wykształcenie w przedmiocie, którego byłem magistrem, czyli mistrzem (tak spostponowano łacinę!). W Warszawie wszedłem po uszy w tę matematykę, którą szkoła warszawska wtedy tchnęła i którą zasłynęła na świecie. Odkrycia Cantora z końca zeszłego wieku dały matematyce poważny impuls. Teoria mnogości, czyli teoria zbiorów wdarła się od razu w tradycyjne dziedziny matematyki, zmieniając ich narzędzia, wzbogacając świat ich pojęć i zasięg ich rezultatów. Teraz płynie w krwiobiegu matematyki jako składnik jej soków żywotnych, ale wtedy, w 20-leciu była jeszcze dyscypliną samodzielną, w której raz po raz powstawały nowe problemy, wśród nich takie, o których dziś wiadomo, że nie będą rozstrzygnięte nigdy. Teoria mnogości przez to, że wycisnęła twarde piętno na matematyce, oddaliła ją jeszcze bardziej od skostniałych programów szkolnych. Ta sytuacja utrzymywała się przez dziesiątki lat, aż wreszcie teoria mnogości wpełzła do programu szkoły. Tego słowa użyłem, żeby chociaż w czasowniku wyrazić złość, która mnie ogarnia na myśl o tym, co uczyniono. Zamiast o liczbach całkowitych, ułamkowych, dodatnich, ujemnych mówi się teraz dzieciom o zbiorze liczb całkowitych, ułamkowych i tak dalej. Zamiast „punkt leży na prostej” mówi się „punkt należy do prostej” (bo prosta to zbiór punktów), kłamiąc intuicji i prawom języka. Nic z olśniewających idei cantorowskich, a za to na każdym kroku maniera i napuszona pseudouczoność.
Jeszcze przed studiami dowiedziałem się czegoś o teorii mnogości z półpopularnej książeczki Sierpińskiego. Więcej powiedział mi o tym mój o rok starszy kuzyn i przyjaciel Andrzej Mostowski, później wielki uczony, wtedy rok studiów matematycznych mający za sobą, dziś już nieobecny wśród nas. Więc jeszcze przed wstąpieniem na uniwersytet przeżyłem największe moje filozoficzne zdziwienie, że z dwóch nieskończonych zbiorów jeden może być liczniejszy od drugiego.
Warszawska szkoła nie była taka jednostronna, żeby się tam nie można było zagłębić w nic poza teorią mnogości i tym, co z niej bezpośrednio wyrasta. Ale na to już nie starczyło mi czasu, a raczej energii i zdolności. Teraz we Lwowie nadrabiałem. Wykłady matematyki dla fizyków prowadził Herman Auerbach. Cichy i mądry Auerbach, genialny Schauder... – w tych słowach wspominał Hugo Steinhaus na własnym jubileuszu swoich nieżyjących kolegów ze Lwowa. A w jednej ze swych prac matematycznych, cytując potrzebny mu wynik Auerbacha, dodał do odsyłacza niezwykłą w takich razach wzmiankę o autorze: homme de rares qualites d’espirit et de coeur.
Na żywe i trudne seminarium Emila Schaudera chodziłem także. Genialny Schauder, roztargniony Schauder. Mówiło się o nim, że myślał a, mówił b, pisał c, a miało być d. Państwa Schauderów widywałem czasem na mieście i zamieniałem z nimi kilka słów. Zamordowali ich Niemcy. Ich córeczka uchowała się w jakimś klasztorze. Wiadomo, że wojnę przeżyła i wyjechała za granicę, ale próby jej odnalezienia zawiodły. Wykładał na uniwersytecie Stefan Banach. – Przez całe życie będzie się pamiętało i będzie się ludziom mówiło, że się słuchało tych wykładów – powiedział mi ceniony przez Banacha student, uchodźca Gelerman. Ja nie chodziłem na nie od początku, a potem już trudo byłoby je śledzić. Żałuję teraz. Banach był dziekanem wydziału. Kilka razy rozmawiałem z nim, a raczej stałem przed nim. Coś onieśmielajacego było w jego ciężkiej, silnej postaci i skąpych słowach. Ktoś powiedział o nim, że miał aż nieprzyjemną jasność myślenia – słowa przypominane w biograficznych szkicach o tym człowieku, którego imię pospolite jest dla każdego matematyka, od Tasmanii po Bergen. Pytają mnie czasem młodsi koledzy, czy znałem Banacha. Nie mogę na to odpowiedzieć twierdząco.
Nie sadzę, żeby Banach zajmował się na wydziale czymkolwiek poza matematyką. Prodziekanem był lwowski Ukrainiec Zarycki, który przełożył słynną Teorię operacji liniowych Banacha z oryginału francuskiego na język ukraiński. Rektorem był przysłany z Kijowa niejaki Byczenko. Poprzedni nazywał się Marczenko. Odwołano go wkrótce potem, jak pewnego razu zabrakło pieniędzy na wypłatę stypendium studentom. Odwołano, jak się zdaje, propter hoc, a nie tylko post hoc.
Zygmuś Cajmer, Izio Katz, Zdziś Abramson i ja pomagaliśmy trochę kilku zapóźnionym w studiach kolegom, prowadząc dla nich coś w rodzaju koleżeńskich korepetycji. Najlepiej chyba robił to rudy Zygmuś Cajmer. Gdyby przeżył, może i o jego umyśle i sercu wspominałby ktoś kiedyś w uczonej rozprawie. Zygmunt miał żyłkę artystyczną i wrażliwość filologiczną. Szybko przyswoił sobie idiomaty rosyjskie i zabawnie je polszczył. – Dajcie tędy – mówił na ulicy – ja zawsze daję tędy. Niezdolny do języków Abramson niewiele z tego rozumiał. Spotykaliśmy się czasami wieczorem; Zdziś ze swoją Dziunią, Zygmunt, Marychna, mój przyjaciel z Warszawy Henryk z żoną i ja. Kto uchodźca, mówił o listach z domu, jeśli je dostawał. Pytano mnie, jakie mam wieści o „cioci”, „babci”, „Maryni”. Nie było ich wiele – niewiele działo się wtedy na europejskiej scenie wojny. Dopiero w kwietniu ‘41 roku przyszedł atak Włochów na Grecję, opór Greków i odsiecz niemiecka dla Włoch połączona z rozbiciem Jugosławii. Później dowiedziałem się, że w Warszawie wymyślono depeszę Mussoliniego do Hitlera: Greco bandito, morde nabito, tutto perduto, finito, Benito. Warszawa na każde zdarzenie reaguje dowcipem. Nie wiem, czy jest drugie takie miasto. Lwów miał swój lokalny humorek „szczepcio-tańciowy”, ale nie był kuźnią dowcipu politycznego.
Rozmawialiśmy kiedyś o męczącej odrębności ludzi radzieckich, o psychice tej władzy, którą tak trudno przeniknąć. Niespodziewanym słowem odezwał się Zygmunt: gdybym nawet miał możliwość wyboru, zostałbym u nich. A po chwili: są mniej przeżarci nienawiścią – odpowiedział naszemu zdziwieniu. Kiedyś, już po doświadczeniach z Niemiec, w lapidarny sposób tak porównał obie przemoce: u Rosjan jest obłuda, a u Niemców cynizm.
W Marychnie każdy kochał się po trochu. Może dlatego była zawsze pogodna, a może na odwrót. Wierna mężowi, o którym mówiła „mój małżon”, nie wyróżniała nikogo, chyba trochę Zygmunta. W dwa lata później to samo grono, ale z ubytkami, spotykało się w Warszawie. Nazwiska były wtedy przeważnie inne i nieprawdziwe, nieraz chętnie oddawane w prezencie przyjaciołom, którzy równie chętnie i z wdzięcznością je przyjmowali, bo co nie odpowiadało jednemu, mogło być zbawieniem dla drugiego. Z tych właśnie czasów pamiętam Marychnę, deklamującą swoim delikatnym dziecięcym głosikiem taki wierszyk: Po Berlinie sobie tuptam, patrzę: trup tu, patrzę: trup tam. W bok rynsztokiem płynie juszka, muszka pluszcze się po uszka... itd.
Teraz, w ciepły lwowski wieczór, Marychna siedziała na tapczanie lekko kokietując drobną bosą stopką. Przyszedł Zygmunt. Wrócił z koncertu. Powiedział, że słyszał pieśń do słów Lermontowa „Nocewała tucka zołotaja”. Wiersze Lermontowa same są jak muzyka; zanuciłem mu wierszyk o chmurce. – Tak, prawie zupełnie tak – zawołał i odtąd uważał mnie za człowieka muzykalnego, on jeden na świecie. Rozmowa toczyła się wesoło. Wódki nie było. Nie pamiętam, żebym w tych lwowskich latach kiedykolwiek pił alkohol. Potem w zabimbrzonym GG było już inaczej.
Marychna z Henrykiem zagadywali do siebie po żydowsku, dla żartu i wspomnienia. Henryk znał ten język z domu, a Marychna z otoczenia swego dzieciństwa, ze Starego Sambora. Gdy byłem mały, mówiło się „żargon żydowski” albo po prostu „żargon”. Prości Żydzi mówili żargonem. Heine napisał, że nawet górnolotne przemówienie ucznia Tercjana na chwałę ojczyzny i ćwiczeń cielesnych nie rozdziera mu uszu tak okropnie, jak żargon polskich Żydów. Stopniowo, w późniejszych latach międzywojennych coraz częściej mówiło się „język żydowski” albo „jidysz”, ponieważ język, który ma gramatykę i literaturę, nie zasługuje na nazwę żargonu.
Przymierzałem się w życiu do kilku języków. Kiedyś zrobiłem pewien wysiłek, żeby nauczyć się po żydowsku. Kupowałem w tym celu broszurki wydawane przez jakąś antysemicką organizację, „żeby społeczeństwo poznało język wroga”. Ale szybko zrezygnowałem. Oni, zdaje się, także. Znacznie później przeczytałem książkę o języku żydowskim, przeznaczoną dla niemieckojęzycznego czytelnika „Dziwna historia (das Abenteuer) pewnego języka”. Zrozumiałem wtedy, że sprawa jest beznadziejnie trudna. Znajomość niemieckiego nie bardzo pomaga, a może nawet przeszkadza w uczeniu się „jidysz”. Umieli po żydowsku Polacy wychowani w żydowskich miasteczkach oraz bardzo nieliczni amatorzy i badacze. Bariera językowa była prawie nie do przebycia. Bardzo nieznaczna była też infiltracja słów żydowskich do języka polskiego, a i z niej prawie nic nie zostało. Czy ktoś jeszcze mówi „a mecyje” o rzeczy dobrej a taniej („jak znalazł”) albo „sam cymes” o czymś szczególnie dobrym lub smacznym. „Dintojra” podobno żywa jest jeszcze. Ciekawe, czy „gitowcy” wiedzą, że nazywają się po żydowsku. Różne „czulenty” i „gęsie pipki” znikły z menu i z języka, i tylko skromna chałka zadomowiła się w polszczyźnie pewnie na zawsze (nabrawszy zresztą w formie „chała” nieoczekiwanego znaczenia).
W Warszawie jest teatr żydowski, którego aktorzy specjalnie uczą się lub douczają po żydowsku, żeby w tym języku grać dla polskich widzów, słuchających przekładu przez słuchawki. Świetna aktorka żydowska - Ida Kamińska - opuściła Polskę w 1968 roku wraz z resztką swej publiczności. Język żydowski dostąpił ostatnio wysokiej nobilitacji w postaci nagrody Nobla dla Singera. Może to być jednak łabędzi śpiew.
Gadaliśmy jeszcze długo, aż nastała późna pora. Przez okno wchodziła wiosenna noc. Pierwszy podniósł się Zygmunt. Miał zaczerwienione oczy. Często mu się to zdarzało. Karnacja taka paskudna, ruda – mówił. Zygmunt dużo pracował. – Trzeba iść spać – powiedział - cały dzień się zajmowałem. – Czym? – spytał Zdzisław.
Zaklinam duchy. Niewielu zostało z tych, którzy się wtedy schodzili, a i tych, co zostali, nie widzę już dzisiaj. Wywołać na jaw znajome twarze zza mgły dawno zaległej nie w pełni potrafię. Goethe zrobił to w przesłaniu do Fausta za wszystkich starych ludzi przed nim i po nim. Aus Dunst und Nebel! ...
Zbliżał się koniec roku szkolnego 1940/41, egzaminy dyplomowe i przydział pracy. Właściwie przydział pracy najpierw. Nie wiedzieliśmy jak to będzie wyglądało, ale myśleliśmy z niepokojem o tym, dokąd nas poślą i jak to będzie w tej szkole. We Lwowie człowiek był w Polsce, między swymi i w dużym mieście. Jak wyglądała w tym czasie głęboka prowincja, nawet na zachód od dawnej granicy, nie bardzo wiedzieliśmy. Przymusowy pobyt tam straszył perspektywą samotności i odcięcia.
Przyjechała komisja z Kijowa. W zasadzie przewidziane były rozmowy z kandydatami, ale do żadnej rozmowy nie doszło. Delegat za stołem komunikował każdemu, w jakiej szkole i gdzie zostanie nauczycielem i ile będzie miał godzin tygodniowo. Podszedłem. – Ustryki Dołyszni – powiedział delegat. Nic mi to nie mówiło. – Ustrzyki Dolne – wyjaśnił obok siedzący prorektor, lwowski Ukrainiec. Kiwnąłem głową, ale o Ustrzykach nie wiedziałem więcej niż o Ustrykach. Miałem więc zostać nauczycielem fizyki w Ustrzykach Dolnych. Po wojnie zostały one w Związku Radzieckim, ale w kilka lat później wróciły do Polski. W gazetach napisano, że Polska i Związek Radziecki postanowiły wymienić ze sobą dwa równe co do wielkości obszary przygraniczne, z korzyścią dla obu stron i że to jest dowód zgodnej współpracy zaprzyjaźnionych państw socjalistycznych. Oznajmiono przy tym, że dostajemy Ustrzyki i jeszcze tam coś. Oddaliśmy Krystynopol i jego roponośne okolice, ale o tym nie było nawet najmniejszej wzmianki ani też nie opublikowano choćby schematycznej mapki wymienionych terytoriów. Były za to opisy zasiedlenia ich przez nową ludność. Polscy osadnicy znajdowali podobno w wielu opuszczonych chatach chleb i sól. Uznano za zupełnie naturalne, że państwo socjalistyczne, odstępując ziemię usuwa z niej najpierw całą ludność, a sąsiad dopiero potem lokuje tam swoją, jakby to nie byli ludzie i ludzie, tylko wilki i owce. Żeby pytać ludność o zgodę, choćby dla pozoru, nikomu nawet na myśl nie przyszło, chociaż dla pozoru w obu krajach robi się bardzo dużo.
Nie chciałem do Ustrzyk. Jedynym sposobem uniknięcia pracy według przydziału było dostanie się na aspiranturę. Ta instytucja znana jest u nas, gdyż przeszczepiono ją po wojnie, potem skasowano, a potem przywrócono w nieco zmienionej formie pod nazwą studiów doktoranckich. Na fizyce nie miałem szans, chociaż profesor był zadowolony z mojej pracy dyplomowej. Natomiast była do objęcia aspirantura na astronomii. Profesor Eugeniusz Rybka odniósł się do mojej prośby przychylnie. Byłaby to znów zmiana zawodu. Nie należy zostawać astronomem po to, żeby nie uczyć dzieci w Ustrzykach Dolnych, zdecydowałem się jednak na to i zacząłem się przygotowywać do egzaminu na aspiranturę, przede wszystkim do egzaminu z marksizmu-leninizmu, do którego wiele trzeba było przeczytać. I nad tym przeważnie ślęczałem wczesnym latem roku 1941.
Około połowy czerwca agencja TASS opublikowała komunikat, w którym piętnowała prasę brytyjską i siły wrogie Związkowi Radzieckiemu za szerzenie absurdalnych pogłosek o niesnaskach między ZSRR a Niemcami i możliwej miedzy nimi wojnie. W komunikacie twierdziło się, że Niemcy, podobnie jak Związek Radziecki, skrupulatnie przestrzegają postanowień paktu o nieagresji, a więc pogłoski jakoby zamierzały zaatakować ZSRR są pozbawione wszelkich podstaw, a niedawne przesunięcia wojsk niemieckich do wschodnich i północno-wschodnich części Niemiec muszą mieć inne powody, nie związane ze stosunkami niemiecko-radzieckimi. Komunikat ten byłby o wiele bardziej wiarygodny, gdyby ogłosiły go Niemcy.
Trwały gorące, słoneczne dni. Nie można przecież nigdy nie wyjeżdżać z miasta. Wiedzieliśmy, że lwowianie chętnie wyjeżdżają do podmiejskiej miejscowości o niepięknej nazwie Brzuchowice. Henrykowie i ja postanowiliśmy pojechać tam na wycieczkę. Umówiliśmy się na dworcu nazajutrz rano. Był pogodny wieczór 21 czerwca.
Wojna zaczęła się dla mnie 22 czerwca tak jak 1 września: od huku bomb nad ranem. W dwie czy trzy godziny później postanowiliśmy z towarzyszem pokoju Salkiem zrobić rzecz najrozsądniejszą, jaka była w tej chwili do zrobienia: iść do pobliskiego sklepiku i kupić trochę żywności. Ludzie się tam już kłębili i potrącali. Jakoś weszliśmy do środka. Ktoś mnie pchnął i wystawionym łokciem stłukłem szybę. Szkło z brzękiem posypało się na ulicę. Zjawił się milicjant. – Kto stiekło razbił? Przyznałem się od razu. Kazał wszystkim wyjść, a tylko mnie zostać. To nie zapowiadało nic dobrego. Miałem przy sobie list od rodziców, a więc już z terenu wroga. Szybko oddałem go Salkowi. Milicjant, zostawszy sam ze mną, zaczął mi wymyślać. Krzyczał, że wozdusznaja triewoga (wybuch wojny był pierwszego dnia jeszcze tajemnicą państwową), a ja tu takie rzeczy. Kazał mi zapłacić za szybę niewielkie odszkodowanie i uspokoił się. Byłem teraz jedynym klientem, a zza lady sprzedawczyni spoglądała na mnie życzliwie. Spytałem milicjanta, czy mogę sobie coś kupić. – Prodajtie jemu kiło sachara – zawołał z pogardą i wyszedł. W ten sposób mogłem zrobić najpotrzebniejsze sprawunki, co by się pewnie stać nie mogło, gdyby nie stłuczona szyba i czujna władza.
Musieli być już wtedy ludzie zabici na tej wojnie. A potem było ich kilkadziesiąt milionów.
Niemcy zrzucili na Lwów niewielkie bomby burzycą. Wydawało się, że nie chcą zniszczyć miasta. Nazajutrz, czy jeszcze dzień później stało się jasne, że Rosjanie nie będą bronili Lwowa. Widać było wycofujące się wojsko, a jeszcze widoczniejsza była ewakuacja rosyjskiej ludności cywilnej z miasta. Odbywało się to dość sprawnie. Odjeżdżały jeden po drugim autobusy z cywilnymi Rosjanami, głównie kobietami i dziećmi. Polska ludność patrzyła na to z mieszanym uczuciem, ale u każdego ten widok, odcięty od wątku dalszych prognoz i bliskich perspektyw, musiał wzbudzić choćby cień właściwego człowiekowi zadowolenia z biedy jego krzywdziciela, Schadenfreude. Uciekał zaborca, do wczoraj jeszcze dufny i rozpanoszony, rządzący przemocą i duchowo agresywny. Panie, niech tu diabeł przyjdzie – słyszało się po cichu wymawiane już przedtem. Diabeł, który miał przyjść, rozmaicie się ludziom rysował i nie każdemu w czarciej postaci. O prześladowaniach w GG, pokaźnie już wtedy rozwiniętych, wiedziało się we Lwowie niewiele. Ja sam o Oświęcimiu dowiedziałem się dopiero w kilka miesięcy później. Nie znaczy to, żebym miał jakieś złudzenia. Ale we Lwowie było jeszcze dużo ludzi, którym niemieckość kojarzyła się raczej z Schönbrunnem niż z kancelarią Rzeszy. Niezależnie od wyobrażeń o nadciągającym drugim najeźdźcy radosne było samo odwrócenie się sytuacji – dwaj zaborcy, wczoraj przyjaciele, dziś w wojnie. I jeszcze to przekonanie, że Niemcy przyjdą i pójdą, gdy Rosjanie wyglądali, jakby siedzieć mieli wiecznie. Niczego dobrego nie mogli spodziewać się Żydzi – to było oczywiste. A Ukraińcy? Tu może najwięcej byłoby do wyjaśnienia, ale niewiele wyjaśnić potrafię.
W mieście z dnia na dzień robiło się coraz groźniej. Nasilała się strzelanina, a trudno było wiedzieć, kto do kogo strzela. Słychać było strzały z broni ręcznej i salwy z broni maszynowej, oddawane z radzieckich czołgów na ulicach lub z oddali. Zaczęła się rozpowszechniać wiadomość o powstaniu ukraińskim. Powstańcy mieli być ubrani w mundury radzieckie. Mówiono, że strzelają z dachów do rosyjskich żołnierzy. Wspomniałem już o aresztowaniach Ukraińców w ‘41 roku. Jaki był stosunek ukraińskiej ludności Lwowa i okolic do władzy radzieckiej, trudno było postronnym zmiarkować. W tej części kraju wpływy komunistów przed wojną były nieznaczne, wpływy nacjonalistów ukraińskich (UNO) - znacznie większe. Za Bolszewików Ukraińcy dostali, przynajmniej formalnie, to, czego chcieli: uznano Lwów za miasto ukraińskie, z ukraińskim językiem urzędowym i ukraińskimi szkołami wszystkich stopni. Mieli też Ukraińcy niepisane pierwszeństwo przed Polakami na wyższych stanowiskach i lepszych posadach. Niektórym to wystarczyło, niektórzy oświadczyli się gorąco za nową władzą. Ale większość? – „Newże nawik udiłom bude twojim ukryta zlist’, obłudływa pokirnist’ usiakomu chto zradoju j rozbojem tebe skuwał i zaprysiah na wirnist’?” – tak pisał do swojego narodu nowy patron uniwersytetu lwowskiego Iwan Franko.
Pojawiły się na murach odezwy atamana Bandery. Był to jakiś apel mobilizujący, ale jego treść była dosyć nieokreślona i dlatego jej nie zapamiętałem. Akcentów antypolskich nie zawierał. Nie słyszałem przedtym o takim atamanie. Może niektórzy słyszeli. Oczywiste było, że to sprzymierzeniec Niemców, a z odezwy można było wnosić, że dąży do ustanowienia jakiejś władzy ukraińskiej we Lwowie. Tego obawiała się cała ludność nieukraińska. Wspomniany wcześniej kolega z „roku” Bronek, znający stosunki na wsi, tak zląkł się tej perspektywy, że uciekł ze Lwowa. Wkrótce miało się okazać, że Niemcom nie było w głowie robić w tamtych stronach Ukrainę – nie zapomnieli o austriackiej, a więc w ich pojęciu niemieckiej Galicji. A że Bronek miał się jednak czego bać, okazało się także, ale później, gdy banderowcy zaczęli się dawać Polakom we znaki, a w niektórych okolicach, np. w rejonie Krzemieńca, mordowali Polaków jak Hitler Żydów. Dlaczego tak konsekwentnie stawiali na faszyzm niemiecki, choć się na nim już na samym początku zawiedli? Działali tak, jakby szkodzenie Polakom było ważniejsze niż niepodległość ich kraju. Mówi się jeszcze dziś o krwiożerczych kazaniach ukraińskich księży unickich. – Czaszkami i piszczelami wyścielemy Niemcom drogę do Kijowa – głosili podobno. Co chciał osiągnąć Bandera już po wojnie na terenach, których nawet najzagorzalsi nacjonaliści nie uważali nigdy za ukraińskie? Czy UPA walczyła tylko z nową polską władzą, czy także z polską ludnością? Wszystko to powleka mgła, a długa wymiana okrucieństw między Polakami a Ukraińcami ma w sobie ponurą tajemniczość. Są jeszcze dziś w Polsce ukrainofobi, którzy się krzywią na dźwięk nawet takiego imienia jak Stefan, nie mówiąc już o Włodzimierzu lub Grzegorzu. Ale to są relikty. Raczej z tamtej strony dochodzą sygnały, że zadra dalej tkwi, że Polaków się nie lubi i daje się im pogardliwe przezwiska.
Rozmawiałem kiedyś ze starym gospodarzem z Sądecczyzny i pytałem go o dawne czasy. Poczęstował mnie chlebem w domu pieczonym i opowiadał o Łemkach. Dobrze ich wspominał. Pod Niemcami w lepszej byli sytuacji niż Polacy, ale korzystając z tego pomagali swoim polskim sąsiadom. Dobrze gospodarowali i teraz dobrze gospodarują – mówił – i list pokazał od przyjaciela Łemka, skądś tam, z nowego miejsca osiedlenia. I jeszcze coś opowiadał o tym, jak się Łemkowie pod koniec wojny zaczęli organizować, ale niebardzo i niegroźnie. Zapamiętałem tę rozmowę, bo chleb był smaczny, a gospodarz był z tych chłopów, co mają na twarzy wypisane świadectwo moralności – w mieście rzadsze są takie twarze.
W atakowanym Lwowie starałem się spotykać z ludźmi, chodziłem do przyjaciół. Jednego z ostatnich dni czerwca poszedłem do Henryków, dość daleko od domu, gdzie mieszkałem. Gdy wychodziłem, zawołał mnie żołnierz: „Grażdanin, wasz pasport!”. Sprawdził „pripiskę” lwowską – meldunek i puścił. A gdybym nie był we Lwowie zameldowany, mógłbym tego spotkania nie przeżyć albo żyć po nim bardzo krótko. Ulice były prawie puste. Przechodziłem przez otwarty skwer. Jakiś pan szedł w tę stronę. Kule gwizdały nam koło uszu. Położyliśmy się na ziemi.
29 czerwca wieczorem miasto było ciche i nie było w nim widać ludzi w mundurach. Mieszkańcy pozamykali się w domach. Znalazłem się, nie wiem już dlaczego, wraz z Henrykiem i Haliną w domu, gdzie mieszkali ich przyjaciele, dziś nie wiem, przy jakiej ulicy. Zgromadziło się w bramie kilka czy kilkanaście osób, lokatorów i ich gości, może też przypadkowych przechodniów, których znęciła szeroka brama w solidnym domu – chodzić ciemnymi ulicami strach było. Ostatni zjawił się chudy, zarośnięty człowiek, który powiedział, że uciekł z więzienia. Nie wiedziałem jeszcze w tym momencie, jaki los wygrał ten człowiek. Bramę zamknięto na klucz i tęgim klocem drewnianym zaparto. Ułożyliśmy się do snu, gdzie i jak kto mógł. Zdaje się, że spałem w piwnicy. Wczesnym rankiem, po krótkiej nocy, chłopiec Janek Chotiner i drugi, nieco starszy, wyszli na rekonesans. Wrócili po godzinie lub prędzej i powiedzieli, że już są Niemcy w mieście. – Gdyby mi teraz ktoś dał lekką smierć... – powiedziała Zuzanna. Śmierć potem jeszcze wiele razy wydawała się jej przyjazna, ale minęło wiele lat, zanim ją sobie sama zadała Zuzanna.
Uchodźcy, którzy uszli byli przed Niemcami, gdyż mieli szczególne powody, żeby się ich obawiać, a wiec „niearyjczycy” przede wszystkim, powinni byli konsekwentnie uciekać dalej, i to tym bardziej, że istniały już getta, o czym dobrze wiedzieliśmy. Byli istotnie tacy, co wyszli z miasta za wojskiem rosyjskim. Na jakąś lokomocję trudno było liczyć, a z drogą pieszo przez wrogo usposobione ukraińskie wsie trzeba było się liczyć. Większość uchodźców została, nie z obawy przed drogą, ale raczej z obawy przed jej celem, przed głęboką Rosją. Poprzednia ucieczka była z Polski do Polski, a teraz? I ja o dalszej ucieczce nie myślałem. Co prawda byłem w nienajgorszym położeniu. Byłem młodym człowiekiem, którego prawie nikt nie znał. Moje dokumenty osobiste nadawały się do pokazywania, a kto by się chciał grzebać w moim rodowodzie właśnie? Mogłem więc trochę liczyć na to, że ukryję swoją niearyjskość, nie ukrywając się samemu. Nie przeliczyłem się, choć los doświadczył mnie w tym względzie do ostateczności.
Gdy już był dzień, wyszedłem i ja na miasto. Szli Niemcy ulicą Legionów i śpiewali. Bez zapiewały. Coś o szczęśliwym powrocie. Ludzie patrzyli ciekawie na przesuwające się zielonawe mundury. Jakiś staruszek zawołał: „Sollt siegen!”. Wielki, biały, tekturowy Stalin stał wtedy jeszcze – w kilka godzin później był już tylko dogorywającą kupą popiołu. Widok przyjemny, jeśli się nie myślało, kto go spalił i co jeszcze spali.
Na niebo wchodziło coraz wyżej upalne słońce. Nad miastem zaczął się unosić dziwny zapach, który z początku wydał mi się swędem spalenizny. Zapach gęstniał, a tym był silniejszy, im bliżej podchodziło się do stojącego w śródmieściu dużego więzienia. Nie był to już swąd, ale fetor. Już było oczywiste, że w więzieniu stało się coś strasznego. Rzecz wyjaśniła się nazajutrz.
Nazajutrz był pogrom Żydów. Naprędce utworzona milicja ukraińska łapała na ulicy ludzi o żydowskim wyglądzie. Jeden milicjant podszedł do mnie, ale wystarczyła mu narodowosć w moim radzieckim paszporcie. Należy przechowywać wrogie dokumenty. Po wojnie władze polskie żądały okazywania okupacyjnej „kenkarty”, zapewne na dowód, że nie było się folksdojczem. Żydów prowadzono do więzienia, gdzie leżały stosy trupów. Niektórzy mówili o setkach, inni nawet o tysiącach. Żydów lżono i bito i kazano im myć i układać, a podobno także całować poranione zwłoki. Gromadziły się rodziny pomordowanych więźniów, a gdy rozpoznawały swoich bliskich i uderzały w płacz, wzmagały się razy spadające na schwytanych Żydów. Niektóre trupy miały na sobie ślady znęcania się przed śmiercią. Nie widziałem tego, opowiadano mi tylko. Jestem świadkiem lwowskiego zbiorowego mordu w więzieniach, świadkiem dlatego tylko nie naocznym w dosłownym znaczeniu, że nie było mi pilno oglądać gnijące zwłoki ani przyglądać się masakrze Żydów.
O lwowskiej rzezi więźniów, wyprawionej przez uciekające NKWD, wiedzą w Polsce bynajmniej nie wszyscy. Większość społeczeństwa nie słyszała o tym. Rzadko kto wspomina, jeszcze rzadziej pisze. Przeczytałem o tym tylko jeden artykuł w którymś z czasopism omijających cenzurę. Nie pamiętam, jaki był pod nim podpis. Autor zdał z grubsza taką samą relację jak ja tutaj. Według niego większość ofiar stanowili Polacy. Ale sądząc z tego, że ukraińska milicja zajęła się po swojemu ta sprawą, a także z kierunku, w którym zwracało się ostrze represji przed atakiem Niemców, zabici byli przeważnie Ukraińcami. Tłumaczyłoby to w pewnym stopniu milczenie dookoła tej sprawy w Polsce – mało kto ma lub miał swoich bliskich wśród tamtych ofiar. A podnieść głos z drugiej strony granicy? Kto i jak mógłby to uczynić? O Katyniu wie cały świat. Ludzie, którzy tam zginęli, byli kombatantami, a więc stało za nimi prawo międzynarodowe i los ich był częścią losu sprzymierzeńców. Byli Polakami – ich rodziny i potomkowie żyją w Polsce. Byli oficerami, a więc ludźmi wykształconymi, pochodzącymi przeważnie z wykształconych rodzin. Było więc komu upomnieć się o nich. I w kraju, i za granicą dużo było takich, co chcieli i potrafili oskarżyć ich morderców przed historią. Tymczasem ofiary mordu we Lwowie nie pochodziły z żadnej określonej formacji wojskowej czy politycznej. Zapewne większość z nich to prości ludzie. Wielu przypadkowo dostało się do więzienia – policja sowiecka nie czekała na dowody winy. Mogli być wśród nich także pospolici przestępcy – NKWD nie segregowało. Nie dowiemy się pewnie nigdy nic bliższego o nich, mimo że ich zabito niemal na oczach mieszkańców dużego miasta.
A do Katynia trzeba było wysłać ekspertów. Najpierw wysłali ich Niemcy. Nie uwierzyłbym Niemcom ani ich świadkom, nie uwierzyłbym w Katyń, gdyby nie rzeź lwowska. Mimo aresztowań i wywózek sowieckich nie uwierzyłbym w ‘43 roku masowemu mordercy, który oskarżał swego woga o masowe morderstwo. – To wyście sami zrobili – tak myślałbym długo, aż do wyników obiektywnych badań, a może do chwili, gdy oskarżyciel radziecki w Norymberdze zrzekł się oskarżenia o mord w Katyniu. Pozostałby argument, że armia niemiecka tratowała oficerów polskich w oflagach po ludzku, ale nie byłby dostatecznie silny, gdyż w niewidocznej głębi Rosji ta armia mogła działać inaczej niż we własnym kraju. Ale po doświadczeniu lwowskim żadne wnioski z porównania moralności obu podejrzanych już nie wynikały. Argument: „tego oni jednak zrobić nie mogli” nie mógł się w ogóle odezwać.
Morderca oskarżał mordercę i starał się przeprowadzić dowód. Kto mu wtedy pomagał, kto wraz z nim i na jego polecenie badał i stwierdzał stan faktyczny, ten się z prawdą nie mijał, ale był zdrajcą. Piekło miało się z czego cieszyć. Takim zdrajcą był Ferdynand Goetel, znany jako autor książek podróżniczych, a także z felietonu, w którym krytykował dziwaczne pomysły fizyków, jak teoria względności lub mechanika kwantowa. Dla kogo to niby? Kto to zrozumie? On, Goetel, wykształcony przecież i pisarz, ani w ząb. Odpowiedzieli mu niezwykle dowcipnie Słonimski prozą i Hemar wierszem. Rozmawiając o tym z kolegą powiedziałem, że Ferdynand Goetel najwidoczniej jest faszystą. Ofuknął mnie, że nie odróżniam faszyzmu od zwykłej głupoty. Kilka lat temu we Francji zetknąłem się z agitacją „goszystów” przeciw abstrakcjom matematycznym uprawianym m.in. przez znakomitego Grothendiecka i spotkałem się z określeniem „science oppressive”.
Sprawa Katynia jątrzy się i ogni. A mogłaby już dawno odejść do archiwum pamięci, gdyby tak chciano na Kremlu. Obecni jego władcy nie odpowiadają już za to osobiście. Tym bardziej nie odpowiada naród rosyjski, który nawet nie mógł o tym wiedzieć, a sam był milionami pożerany przez tego samego molocha. Nie chcą na Kremlu. Biorą się na sposoby. Widziałem pocztówkę wydaną przed przedstawicielstwo radzieckie w Ameryce, a może wewnątrz Związku Radzieckiego wydaną i na zachód wysłaną, która upamiętnia zbrodnię w Chatyniu. Chatyń to wieś na Białorusi., w której Niemcy palili i mordowali. Transkrybuje się ta nazwa na angielski i na francuski: Khatyn i czyta tak jak Katyń.
Przez krótki czas zaraz po wojnie istniał na Śląsku obóz koncentracyjny dla Niemców w Łambinowicach. Nie wiedziałem wtedy o jego istnieniu ani nie znam takiego, kto by wiedział. Dowiedziałem się o tym znacznie później, gdy jakiś Niemiec opisał swoje przeżycia w tym obozie. „Tygodnik Powszechny” zaprotestował wtedy przeciwko tej książce, ale przyznał, że obóz był i że jego mieszkańcom nie działo się dobrze. Jeszcze kilka lat później oskarżono w RFN kilku strażników w Łambinowicach o okrucieństwa. Dyspozycyjni dziennikarze na komendę zapałali takim oburzeniem, jakby tych kilku drabów reprezentowało honor narodu polskiego. Nikt nie przeczył istnieniu obozu ani nie próbował zbijać zarzutów. Jedynym argumentem przeciw oskarżeniu było to, że w tych samych Łambinowicach, które wtedy nazywały się Lammsdorf, Niemcy trzymali i dręczyli jeńców, o czym zresztą nigdy przed tym nie informowano. Katyń-Chatyń, Łambinowice-Lammsdorf. Dwie różne sprawy, ale duch ten sam.
Skończył się dzień 1 lipca 1941 roku we Lwowie. Zatrzymanych Żydów wypuszczono. Czy wszyscy ten dzień przeżyli, nie wiem. Ofiary mordu w więzieniach były już pochowane. Mają prawo do pamięci narodowej.
Widziałem w życiu dwa pogromy Żydów. Ten 1 lipca we Lwowie i drugi w sierpniu 1945 roku w Krakowie. Nie wiem, który był okrutniejszy, ale drugi był straszniejszy. Wtedy, zaraz po wojnie, można było jakoś tak na dziko wracać z Rosji. Do Polski centralnej i do nowej, zachodniej, ciągnęły nie tylko ledwo jadące i całymi dniami stojące pociągi z tzw. repatriantami z ziem wschodnich, ale także grupy ludzi z dalszego wschodu, wśród nich wielu Żydów. Przez 3 lata Polska była bez Żydów. Pierwszy Lublin był „judenrein”, o czym donosiła prasa niemiecka (wysiedleni do Majdanu Tatarskiego), potem cała reszta kraju. Teraz Żydów widziało się znowu. Mieszkali przeważnie skupieni w niektórych domach i na niektórych ulicach. Odbijali wyglądem, jak i przedtem, chociaż nie nosili teraz chałatów. Mówili po polsku nieczysto; do tradycyjnych judaizmów i złego akcentu doszły naleciałości rosyjskie. Wzrokiem i słuchem rozpozna, kto chce rozpoznawać. Pewnego sierpniowego dnia gruchnęła wieść, że Żydzi w bóżnicy łamali, czy też wykręcali chrześcijańskiemu dziecku członki. Wątpliwości nie było najmniejszej. Ten widział, ów widział, matka widziała, siostra widziała. Gdy tak mówiono na rynku, na Jana i na Floriańskiej, gdzieś na Kazimierzu, na Dietlowskich Plantach, czy może gdzie indziej Żydów już bito. Odwiedzałem wtedy właśnie kogoś w szpitalu na Kopernika. Milicjanci przywozili tam konnymi dorożkami ludzi zalanych krwią. Gorzej niż patrzyć na tych ludzi, było słuchać, co mówią pielęgniarki. – Trzymać ich tu nie będziemy; opatrzymy i niech idą. „Opatrzymy”, ale jak ich ton oddam? Być może ofiary dostały w tym szpitalu wszelką potrzebną pomoc medyczną i może tak samo była skuteczna, jakgdyby była udzielona z łagodnym uśmiechem miłosierdzia. Głosów perswazji nie słyszałem. Gdzie byli ludzie, którzy nie wierzyli? Może zamknęli się w domach głusi na burdy uliczne, może milczeli bezsilni, przejęci grozą i wstrętem. Naocznych świadków było tylu, gniew na żydowską zbrodnię był tak powszechny, że prowokacja musiała być, jak sądzę, nie tylko ustna. Myślę, że do bóżnicy naprawdę wprowadzono dziecko i że ból został mu zadany. Nazajutrz ukazały się plakaty potępiające pogrom. Pisano: rasizm, hitleryzm, Niemcy... – Co oni piszą, że to Niemcy, przecież to Żydzi robili – powiedział koło mnie ktoś z czytających. A kolega opowiadał mi, jak w tramwaju oficer radziecki podszedł do kobiety, spytał „ty jewriejka?” i uderzył ją w twarz.
A w Kielcach nie byłem, nigdy tam nie byłem, w szczególności tego czerwcowego dnia 1946 roku, kiedy zabito tam czterdziestu Żydów mieszkających w jednym domu. Członkowie ogólnopolskiej ligi do walki z rasizmem: Helena Boguszewska, Jerzy Kornacki, Stanisław Dobrowolski, Władysław Bartoszewski, profesorowie Górka, Czortkowski, Kumaniecki, Goetel, Żukowski, Michałowicz, minister Bobrowski i jedenastu innych wydało odezwę do społeczeństwa: „Zdziczały tłum, podjudzony oszczerczą propagandą, w obłędzie nienawiści rasowej zamordował, zamęczył czterdziestu niewinnych ludzi [...] Nikczemne, bzdurne i oszczercze kłamstwa o porywaniu dzieci chrześcijańskich szerzą teraz wrogowie Polski w naszych miastach i miasteczkach, by pod tym pozorem mordować i rabować [...] Narodzie polski! [...]”.
Nazajutrz po rzezi wiadomość była w prasie wraz z najostrzejszym potępieniem. Mieszkałem już wtedy we Wrocławiu. Spotykałem się w stołówce uniwersyteckiej z wdzięcznością kolegów różnego wieku i rangi. O zdarzeniu z poprzedniego dnia nikt się słowem ani jednym nie odezwał. W pogromie brali udział milicjanci. Urząd Bezpieczeństwa nie reagował. Zapadły cięzkie wyroki sądowe na niektórych funkcjonariuszy UB, nawet wyroki śmierci. Szybko zapadły. Dużo rzeczy pozostało niewyjaśnionych. Wśród inteligencji zapanowało od razu przekonanie, że inspiracja przyszła z zewnątrz, a rzecz miała na celu skompromitowanie społeczeństwa polskiego. A więc milczano, wtedy i później, albo mówiono sobie w czterech ścianach. Jerzy Zawieyski w artykule „Żydzi, Polacy i zaminowane dusze” pisał coś między wierszami. Nieraz w tym stuleciu w podobnych wypadkach inspiracja nie rodziła się w Polsce, ale gdziekolwiek były kieleckiej zbrodni zdalne stery, ktokolwiek miał je w ręku, w Kielcach mordował tłum. Ten tłum musiał mieć aprobatę przynajmniej dużej części mieszkańców. Po co Żydzi porywali dzieci chrześcijańskie? Pewnie po to, żeby je zabić i wytoczyć z nich krew. Jeśli w uniwersyteckim i muzealnym Krakowie uwierzono w rzecz podobną, jak mogło być w Kielcach, położonych na niżu kulturalnym ówczesnej Polski? Uspokojeniu sumienia narodowego sprzyjało owo słowami lub tylko spojrzeniem wyrażane łatwe, zbyt łatwe „to nie my”. I teraz można je usłyszeć, ale coraz rzadziej mówi się o tym, w miarę zanikania wiedzy o tych sprawach, niewspominanych nigdy jawnie, jak tyle innych zdarzeń, nad którymi mgłę rozsnuto umyślną.
Gdy mgła rozsnuta, łatwo potem kłamać. Zakłamanie doszło do szczytu w roku 1968. Przygrywką do kampanii rasistowskiej była próba pomniejszenia Einsteina zimą tamtego roku. Nic to nie było nowego – czynili tak na rozkaz uczeni niemieccy i radzieccy, a w Polsce tylko nieznani autorzy z różnych „Trybun”, „Żyć” i „Słów”. Nie trwało to długo – uczeni polscy potrafili położyć temu kres. Ale po demonstracjach marcowych, już bez Einsteina, tygodniami lała się z codziennej prasy, z telewizji i z pisemek specjalnie po to założonych trucicielska mikstura nienawiści ze wszystkimi tradycyjnymi składnikami i przyprawami. Nie zabrakło tam ani obcych światopoglądów, ani machinacji, ani Icków z ich bezczelnością i pogardą dla narodu polskiego, ani nawet aluzji do mordów rytualnych gdzieś tam kiedyś. Nowszym rekwizytem były genealogie aż do prababki, oczyszczony z rdzy oręż w walce z niewygodnymi osobami lub o stanowisko dla siebie. Nazywać to antysemityzmem znaczyło grzech popełniać największy; albo jeśli zaprotestować. Stąd dowcip z tamtych czasów: czym przedwojenny antysemityzm różnił się od obecnego? – Nie był obowiązkowy. Tylko powstańcom w getcie oddawało się papierową cześć. Ale ich już nie było. Podnosiły się protesty za granicą. – Do akcji antypolskiej przyłączył się prezydent Johnson – czytaliśmy „pianista Rubinstein”, uczeni jugosłowiańscy, i ten, i ów, ci i tamci. Najchętniej przytaczano i po swojemu zbijano zarzuty czynione Polakom za ich zły stosunek do Żydów w czasie okupacji. I rozległ się dialog ciemnych mężów, który i teraz można by wskrzesić, gdyby kto chciał. Mówiliby, jak wtedy, ludzie złej woli: Polacy to antysemici; pomagali Niemcom mordować Żydów. I odpowiadaliby ludzie złej woli: całe społeczeństwo polskie pośpieszyło z pomocą Żydom.
W Milanówku mieszkał w czasie wojny fizyk Tadeusz Dryński z żoną i jej dorastającym synem. Państwo Dryńscy mieli tam domek, w którym znajdował schronienie każdy człowiek chroniący się przed Niemcami. W szczególności mieszkało tam przez kilka lat i uratowało się pięć osób pochodzenia żydowskiego, jedno małżeństwo z synem i jedno bezdzietne. W Milanówku także mieszkała, w pobliżu moich rodziców, stara kobieta o powierzchowności Baby Jagi, która stawiała bańki i przystawiała pijawki, a w chwilach wolnych od tych zajęć zajmowała się szmalcownictwem. To nie zmierza ku katastrofie, bo u państwa Dryńskich wpadki nie było. Baba Jaga była szmalcowniczką małego lotu. Postraszyć kogoś, wypłoszyć, zaszantażować... Mieszkająca z rodzicami mymi drzwi we drzwi miła pani z synkiem przez nią musiała uciekać. Po wojnie Baba Jaga żyła sobie dalej spokojnie w Milanówku i nikt jej niczego nie wypominał, ale pani Dryńskiej świadkowie musieli wystawić świadectwo bezinteresowności, bo mówili sąsiedzi: teraz to pani bogata, bo pani przez całą wojnę Żydów trzymała. Wiedzieli, nie donieśli. Nawet języka przed byle kim, widać, nie rozpuszczali, bo u Dryńskich wpadki nie było. Są czyści. Ale żeby się tak po prostu dla Żydów narażać? W to im się wierzyć nie chciało. Baba Jaga miała w Milanówku operatywniejszych kolegów. Zginęła tam siostra mego ojca... Czy byli tam także jacyś drudzy Dryńscy? Może byli i drudzy, i trzeci. Trudno wiedzieć – tacy ludzie nie pragną rozgłosu. Pisało się o nich jednak w miarę jak było wiadomo. I o szmalcownikach się pisało, zwłaszcza na żywo, zaraz po wojnie. Jednych i drugich w sumie było niewielu. Najmniej pisało się o sąsiadach, a tych było dużo.
2 lipca ‘41 roku było we Lwowie spokojnie. Tylko Niemcy prowadzili ulicami długie kolumny jeńców rosyjskich. Powtarzało się to także wiele razy później. Gdy uciekali Rosjanie, można było odczuwać Schadenfreude, ale te kolumny mogły wzbudzić tylko litość i gniew. Jeniec w mundurze odartym z dystynkcji wygląda zawsze żałośnie i smutno. Ale na twarzach tamtych ludzi widać było poniewierkę. Z ich wzroku wyzierał głód. Mówiono, że karmią ich tylko zupą z zielonych pomidorów. Zapamiętałem jednego o semickich rysach, wychudzonego, z gorączką w oczach, w dziurawym cylindrze na głowie. Nie wiem, czy był jakiś praktyczny cel w tym przepędzaniu ludzi, czy też chodziło o typową dla hitlerowców demonstrację okrucieństwa.
I 3 lipca było we Lwowie spokojnie. I 4 lipca też był spokój na lwowskich ulicach. Na ulicach panował spokój. I dlatego nic nie wiedziałem. O tym, co się tego dnia stało, dowiedziałem się dużo później. Po wejściu Niemców ustało życie koleżeńskie, spotykałem się mało z kim, a jeśli, to z uchodźcami, także izolowanymi, zajętymi własną biedą. Więc nie wiedziałem – ze wstydem to dzisiaj piszę. A że nie mogę zdać relacji, przytoczę cudzą. Inaugurując Uniwersytet i Politechnikę we Wrocławiu dnia 9 czerwca 1946 roku Stanisław Kulczyński powiedział:
„Pod względem materialnym jesteśmy dziedzicami ruin Uniwersytetu Niemieckiego i Politechniki Niemieckiej we Wrocławiu, ale moralnie jesteśmy dziedzicami kresowej kultury lwowskiej. Dlatego pierwsza nasza myśl zwraca się ku temu pamiętnemu rankowi 4 lipca 1941 roku we Lwowie, kiedy odbył się akt publiczny wyższych uczelni tego miasta, akt krwawy i głęboko związany swoją treścią z tym, który dzisiaj święcimy. Dnia tego wyższe uczelnie lwowskie znalazły się nie na podium wielkiego audytorium, ale przed murem podmiejskiej cegielni; nie przed władzami i przedstawicielami narodu polskiego, ale przed władzami i przedstawicielami narodu niemieckiego. Reżyserem tamtego aktu był Himmler, a wykonawcą Niemiec Otto Krüger, szef lwowskiego Gestapo, później morderca dwustu pięćdziesięciu nauczycieli w Stanisławowie. Mimo czasu, który od tamtej chwili upłynął, pamiętamy ją dobrze. Widzimy, jak osuwają się kolana i staczają się do rowu: ostatni rektor lwowski Roman Longchamps z trzema synami, dziekan Ostrowski z żoną, dziekan Rencki i chirurg Dobrzaniecki, lekarz Grek i jego żona, osiemdziesięcioletni Sołowij i jego wnuk Mięsowicz, pediatra Progulski i jego syn, stomatolog Cieszyński, rektor Sieradzki, dziekan Nowicki i jego syn, ginekolog Mączewski i Henryk Hilarowicz, oftalmolog Grzędzielski i ksiądz Komarnicki i Stanisław Ruff i jego żona i jego syn, i Boy-Żeleński i Edward Hamerski i matematyk Ruziewicz i ekonomista Korowicz i Kazimierz Bartel i matematyk Łomnicki i Kacper Weigel z synem i Włodzimierz Stożek z dwoma synami i Włodzimierz Krukowski i Kazimierz Vetulani i Roman Witkiewicz i Stanisław Piłat i kilkudziesięciu studentów medycyny. Oto żniwo jednego dnia, aktu pisanego krwią naszych kolegów i kulami Ottona Krügera, aktu, w który wpisane jest nasze prawo moralne do dzisiejszej uroczystości”.
To nie był apel poległych. Kulczyński wplótł to świadectwo w swoją mowę inauguracyjną. Ludzie zaczęli wstawać z miejsc i stojąc wysłuchali ponurej listy nazwisk.
A pamięć tamtych ofiar miała być utrwalona pomnikiem między dwoma identycznymi gmachami Politechniki Wrocławskiej, zbudowanymi w okresie stalinowskim. Budowa pomnika trwała bardzo długo. Dochodziły wiadomości, że nie można osiągnąć zgody co do brzmienia napisu: czy mają być wymienieni także rozstrzelani studenci, czy w ogóle ktokolwiek ma być wymieniony. Ostatecznie stanęły na cokole dwie postacie z wyrytymi na ciele, czy też na ubiorze głębokimi rysami, które symbolizować mają więzy, a napis dano taki: „Nasz los przestrogą”. Nie wiadomo dokładnie, czyj los. Pomnik dobrze harmonizuje z „socrealistycznym” stylem budynków po obu stronach. Większość mieszkańców Wrocławia nie wie, na czyją cześć został wzniesiony. Nie ma nawet po czym domyślić się tego. Napisał Konwicki, że w Polsce pomniki stawia się abstrakcjom. Nie ma na to lepszego przykładu. Gdyby te ofiary zginęły w Warszawie, czy w Krakowie, znalazłyby się pewnie ich nazwiska na cokole pomnika.
We Lwowie tramwaje dostały napisy. Niektóre były „für Juden zugelassen”, a inne „nur für Arier“. Nie wiem, czy na takie ktoś specjalnie czekał. Wprowadzono opaski dla Żydów, z sześcioramienną gwiazdą. W nowej gazecie ukraińskiej jakiś ksiądz wywodził, że ci, co wydali na śmierć Jezusa w zamian za uwolnienie Barabasza, nie mogą mieć praw równych z czcicielami ukrzyżowanego.
Mieszkałem wtedy już nie na Sobińskiego, ale wraz z Henrykami u ich znajomej, starszej pani. Wkrótce po nas wprowadzili się tam nieproszeni lokatorzy - Józio i Wisia, podobno małżeństwo. Przyszli i powiedzieli, że chcą mieszkać. Nasza gospodyni, Żydówka, nie próbowała nawet protestować. Józio i Wisia nie czynili i nie mówili nic, co mogłoby wzbudzić zaufanie do ich moralności i choćby przypuszczenie, że należą do świata ludzi uczciwych. W pożyciu pod jednym dachem okazali się jednak całkiem znośni, a nawet dosyć mili. Dla gospodyni byli grzeczni, a z nami w dobrych stosunkach i skorzy do rozmowy. Józio powiedział, że co on do domu przyniesie, to dla wszystkich. W praktyce tak na szczęście nie było. Z Józiowych zdobyczy nie korzystaliśmy, ale od rozmowy z nim nie uchylaliśmy się. Opowiadał, że zna różne życia, i złodziejskie, i kurewskie, a i porządne też. Kiedyś się dopytywał, czy jego żona nie sprowadza do domu Niemców, gdy jego nie ma. Odpowiedzieliśmy, że nie, zgodnie z prawdą. Mimo to, za jej wierność szczerze ręczyć nie mogliśmy. Kiedyś Halina poszła z nią na targ, ale okazało się to żenujące, bo Wisia zaczepiała Niemców. Z postacią zbyt bogato rzeźbioną i ostentacyjnie jędrna Wisia stała na ujemnym biegunie moich gustów, ale do dzisiaj mam dla niej niewygasłą wdzięczność w kąciku serca za to, że mnie kiedyś poczęstowała długo gotowanym rosołem, „bo pan Staś taki chudy”. Głównym składnikiem naszego pożywienia były wtedy suszone rybki bez nazwy.
Po zakupy chodziłem przeważnie ja. Mogąc poruszać się trochę bezpieczniej od Henryka i Haliny, służyłem za intendenta. Wśród kupujących na targu zobaczyłem kiedyś Rosjankę z dzieckiem. Widać ukryła się przed ewakuacją. Ludzie zaczęli jej dogadywać, ale jakiś starszy pan powiedział – Dajcie kobiecie spokój – i pomogło.
Pieniądze skończyły mi się i byłem na utrzymaniu moich przyjaciół. Nająłem się nawet do pracy na budowie, na dniówkę. Płacili tyle, że można się było jakoś za swoje przeżywić. Woziłem cegły taczką. Nawet jakoś mi to szło. Ale czasem trzeba było także przenosić ciężary, a wtedy zawodziłem zupełnie. Kierownik był uprzejmy, ale patrzył na mnie sceptycznie. Po tygodniu rzuciłem tę pracę – nie było sensu ciągnąć dalej. Któregoś dnia, idąc ulicą zobaczyłem naprzeciwko brodatą postać ekonomisty Franciszka Bujaka, z którym byłem spowinowacony. Zatrzymał się ze mną i zaczął wypytywać swoim zająkliwym głosem, jak mi się powodzi. I zaproponował mi pomoc pieniężną, którą z wdzięcznością przyjąłem.
Do naszej gospodyni przyszło pewnego razu dwóch mężczyzn. Po kilku minutach usłyszeliśmy z jej pokoju głośny jęk. Wkrótce mężczyźni wyszli, a gospodyni weszła do nas z jakimś drobnym przedmiotem w ręce i powiedziała – Tyle zostało mi po moim synu. Jej syn uciekł z miasta przed Niemcami, a dwaj obcy twierdzili, że widzieli go zabitego gdzieś na drodze i ten przedmiot przy nim znaleziony przynieśli na dowód. Nie pamiętam już dzisiaj, czy znaleźli jakieś dokumenty, czy mówili, że znaleźli i skąd mieli adres. Henryk z dużą przytomnością umysłu zaczął gospodyni perswadować, że to żaden dowód, że może sami mu zabrali, a przyszli, bo chcieli coś dostać, może tylko znaleźli zgubione, a naprawdę to nic nie wiadomo. Henryk we własne słowa nie wierzył, ale gospodyni się ich uczepiła.
Niemcy szli na wschód niepowstrzymanie. Potem dowiedziałem się, że fortyfikacje na dawnej granicy nie były obsadzone – Stalin ufał przecież sprzymierzeńcowi. W końcu sierpnia wojska niemieckie były już daleko za Dnieprem, a wcześniej opanowały Białoruś. Na zachodzie nie działo się nic. Ludzie zaczęli patrzeć bez nadziei na losy świata. Czy w ogóle można pokonać Hitlera?
Nasz pobyt we Lwowie stracił sens i cel. Dlaczego nie mielibyśmy wrócić do naszego miasta i do naszych rodziców? Na przeszkodzie stała przede wszystkim granica. Nie było jeszcze swobodnego ruchu między dystryktem galicyjskim a resztą Generalnego Gubernatorstwa. Można było oczekiwać szybkiego otwarcia tej granicy, ale sprawa przeciągała się, a nasza cierpliwość malała. Z rodzicami porozumiewałem się listownie, pisali, że mogę przyjechać do Milanówka, że się tam będę mógł jakoś zameldować. Bardzo mi pilno było do nich. Czego się od nich dowiem? Co naprawdę przeżyli przez te dwa lata? Jak teraz wyglądają? A jak ja wyglądam? Gdy patrzyłem w lustro, zdawało mi się, że się zmieniłem. Rysy mi się zaostrzyły, nos urósł. Jak słuszne było to wrażenie, okazało się niedługo potem, gdy mnie rodzony ojciec nie poznał. Henryk i Halina chcieli tylko odwiedzić swoich rodziców, którzy mieszkali w warszawskim getcie, a potem gdzieś osiąść po „aryjskiej stronie” z nowymi dokumentami. Henryk dostał metrykę od Bronka, a Halina od Marychny.
We wrześniu, a może to był październik, postanowiliśmy nie czekać dłużej. Komunikacji środkami publicznymi nie było. Mówiono nam, że żołnierze niemieccy biorą czasem pasażerów. Poszedłem na plac, gdzie stały ciężarówki wojskowe, i zacząłem się rozglądać po twarzach kierowców. Jeden wydał mi się dosyć sympatyczny. Nawiązałem rozmowę. Powiedziałem, że ja i jeszcze dwoje chcą do Rawy Ruskiej, a właściwie to jeszcze dalej – nie zataiłem tego – na tamtą stronę. Żołnierz zgodził się nas wziąć do Rawy nazajutrz rano i powiedział, że postara się nas przeszmuglować. – Merken Sie sich diesen Weissbären - dodał, co znaczy, że miałem sobie zapamiętać białego niedźwiadka namalowanego na jego wozie. Wieczorem spakowaliśmy nasze ubogie mienie, a wczesnym rankiem wyszliśmy na plac. Nie było ani mojego Niemca, ani jego niedźwiedzia. Poczekaliśmy trochę, pokręciliśmy się, ale bez skutku. Z psychologicznych powodów nie mogliśmy wrócić do domu, rozpakować się i czekać lepszej okazji, wyszliśmy więc z miasta i zaczęli iść w kierunku Rawy Ruskiej. Wkrótce nadjechała ciężarówka z robotnikami i widocznymi obok nich pasażerami. Zatrzymała się. Dostaliśmy się do Rawy, a może kawałek dalej. Potem szliśmy trochę prosto, a następnie odbiliśmy od szosy i polami, szerokim łukiem okrążaliśmy miasteczko Bełżec, przekraczając w bliżej nieokreślonym miejscu niemiecko-niemiecką granicę, co nie okazało się trudne ani szczególnie ryzykowne. Do miasta weszliśmy od zachodu. Byliśmy teraz w rdzennym GG. Okiem można było stwierdzić, że aprowizacja tam lepsza niż po galicyjskiej stronie. Z Bełżca bez znaczniejszych przygód dostaliśmy się koleją do Warszawy. Z pociągu widzieliśmy w wielu miejscach napisy kredą na murach „Wawer” (i data), „Oświęcim”. Domyśliliśmy się, co jedno i drugie może znaczyć, a współpodróżni powiedzieli więcej.
Pożerałem oczami place, skrzyżowania, ruch na ulicach. Cokolwiek się działo i cokolwiek się stać mogło, byłem znowu u siebie. Cieszył mnie i dziwił widok licznych sklepików spożywczych, których wystawy wyglądały podobnie jak przed wojną: białe pieczywo, masło, sery, podłużne ciastka z pianki, bananami zwane, ptysie z kremem i inne dawno nie widziane przynęty dla podniebienia. Na jezdni riksze, symbol warszawskiej ulicy z tamtych czasów, konne dorożki, no i niemieckie samochody wojskowe. Warszawskie czerwone tramwaje jeździły dawnymi trasami, tylko niektóre były „nur für Deutsche”. Przechodnie wyglądali normalnie, a granatowi policjanci byli podobni do dawnych. Najbardziej nienormalnie i złowrogo wyglądały spotykane od czasu do czasu, miarowo i w milczeniu kroczące, silnie uzbrojone patrole niemieckiej policji, przez Polaków żandarmami zwanej. Nie można było przejść koło nich obojętnie. – Kiedy i za co oni nas zabiją? – człowiek pytał mimo woli sam siebie. I uczył się nienawidzić, kto dotychczas nie umiał.
Jeszcze na początku naszej podróży wymyśliłem, żeby zajść do cioci na Koszykową. Ciotka moja Maria Lewińska, matki siostra stryjeczna, nauczycielka matematyki, szanowana była w rodzinie za rozum i charakter. Przed wojną rzadko ją widywałem. Była wdową bezdzietną, a w czasie wojny, w mieszkaniu swoim, w domu, który częściowo do niej należał, uczyła tajne komplety młodzieży. W jej sytuacji była to prosta i ładna droga do śmierci. Jeszcze ciotce sądzone było iść tą drogą rok czy dwa. Myślałem teraz z przyjemnością, że ją zobaczę. Byłem spragniony rodzinnej atmosfery. Wiedziałem, że wesoło tam nie będzie. Starsza siostra ciotki Marii niedawno umarła, jej mąż gdzieś się ukrywał, młodszą, Julię, Niemcy aresztowali zaraz po wrześniu, a wkrótce potem zawiadomili, że powiesiła się w więzieniu. Mąż Julii, znany przemysłowiec, popełnił samobójstwo. Szliśmy do domu żałoby. Ale przecież porozmawiamy sobie, dowiem się czegoś i sam opowiem, zanim pojadę do rodziców do Milanówka, przedstawię swoich przyjaciół. Ciotka przyjmie serdecznie i ugości, jak to zwykła czynić. Zadzwoniłem. Po chwili ukazała się w drzwiach siwa głowa cioci Mani. – A, Staś – powiedziała – był tu dzisiaj taki jeden, o twego ojca się pytał...
Wrocław, 1979-80.
Na marginesie książki L.Wanata.
S.Hartman (Wrocław)
Tekst ten, napisany w roku 1961, był już raz publikowany – w „Więzi”, 5(169) 1972, pod tytułem „wspomnienia z Pawiaka” [red.]
Kiedy równo 18 lat temu na rogu placu Zbawiciela i Nowowiejskiej podszedł do mnie Niemiec w mundurze jednej z formacji policyjnych, które podległe tajemniczym komendom, w nieodgadnionej liczbie składały się na splątany aparat wszechwładzy, gdy zażądał dokumentów, nie wiedziałem jeszcze, że zaczyna się przygoda, która według praw empirii i według praw rasizmu powinna szybko przerwać moje życie w miejscu nieznanym i obojętnym. Dopiero w kilkanaście minut później, w Alei Szucha dowiedziałem się, o co chodzi, i przekonałem się, czego mam oczekiwać. Skoro mimo to żyję, niech dotrzymam, choć po tylu latach, słowa danego, że opowiem o Janku Chotinerze.
Przed kilkoma laty zobaczyłem w księgarni książkę L.Wanata Za murami Pawiaka, wydanie trzecie. O dwóch poprzednich wydaniach nie wiedziałem. Znałem autora – to pisarz kancelarii przyjęć Pawiaka, ten sam, który był, gdy mnie przywieziono, i który znalazł dla mnie parę odpowiednich okularów, gdy moje własne strącono mi i rozbito uderzeniem pięści. Świadczył mi jeszcze inne przysługi, a ja nie byłem pewien, co sądzić o nim, bo był więźniem „na wysokiej funkcji” (niech mi Pan to dziś wybaczy, panie Leonie!). Wanat siedział na Pawiaku 4 lata, a ja 2 miesiące. Dzięki owej funkcji znał wszystkie sprawy i poruszał się po całym więzieniu, a ja byłem szeregowym więźniem zamkniętym w celi. Dlatego dopiero z jego książki dowiedziałem się wielu rzeczy o Pawiaku, których nawet nie przeczuwałem, gdym tam był, na przykład o udanych i nieudanych ucieczkach. Ale gdy się czyta choćby tylko o tym, co się samemu widziało, wyblakłe wspomnienia-zmory barwią się znów świeżą czerwienią. I znów wraca pytanie: dlaczego nie napisałem do dziś o Janku Chotinerze?
Było nas trzech jednego dnia aresztowanych i razem w celi zamkniętych pod tym samym, najgroźniejszym zarzutem: prócz mnie niespełna 30-letni (jak i ja wówczas) Leon Nowak, którego długi nos stał się przyczyną nieszczęścia, i starszy człowiek z Małopolski, siedzący pod nazwiskiem Majewski; jego rysy i wymowa zdradzały Żyda. Nowak niski, wesoły, z zawodu kelner, grajek wędrowny, trochę włóczęga, widział dobry żart w swej przygodzie. Nie ulega wątpliwości, że Żydem nie był. W tych warstwach społeczeństwa różnica między Żydem a Polakiem, niewyrównana ogładą i wspólną mową, była zawsze jawnie widoczna. Nowak pochodził z Pomorza, umiał po niemiecku i jak wówczas wielu z jego okolic, przyzwyczajony był widzieć w Niemcach nosicieli prawa i ładu. Nawet pobyt na Pawiaku nie odrazu go pozbawił resztek tego zaufania. Zrobił Leon warcaby z chleba i ogrywał mnie, śmiejąc się głośno i tryumfalnie. Ołówkiem, który na pewien czas zostawiono nam w celi, kreślił kreski do taktu piosenki: jeden, jeden, jeden, ... itd. – jest dwadzieścia jeden. Można było potem zliczyć dwadzieścia jeden kresek. Kiedyś opowiadałem mu o gilotynie, bo temat był na czasie, ale nie uwierzył, by mogło kiedyś istnieć coś takiego, ponieważ wierzył tylko w to, co na własne oczy widział. Pytał, czy „ten Musolini” to Włoch. Mówił, że kiedy wyjdziemy na wolność, to mnie ożeni, bo ma dobrą partię dla mnie.
Siedzieliśmy na oddziale VII, tj. na kwarantannie, bardzo długo, prawie 6 tygodni, gdyż nie byliśmy normalnymi więźniami. Miano tylko zbadać, czy zarzut był słuszny, czy nie. W obu przypadkach opuścilibyśmy Pawiak. Sąsiadowaliśmy z pokojem lekarskim, gdzie profesor Stanisław Kapuściński badał każdego nowoprzybyłego i głośno oznajmiał wynik. Pamiętam jeden transport ze wsi i długo w nocy brzmiące diagnozy: sauber, Läuse, Krätze, sauber, Tripper, Läuse, Läuse... Nie wiedziałem wtedy, że do izolatek dostawali się nie tylko chorzy, ale czasem, za sprawą Wanata i innych „funkcyjnych” także ci, którym trzeba było wymyślić świerzb, żeby mogli być razem i uzgodnić zeznania.
Nowak stopniowo tracił optymizm i dobry humor. My już nie wyjdziemy – powiedział – za długo to trwa. Przebąkiwał coś o swojej siostrze i jej „chłopie”, bardzo porządnym gestapowcu, którego wymieniał z nazwiska. „Gdyby ten tu przyszedł, kazałby nas wypuścić od razu. Jeszcze by wrzasku narobił, że nas trzymają”. Na przesłuchaniu Leon powoływał się na swego niby-szwagra. Może dlatego...
Wywołali pewnego razu tego półanalfabetę na korytarz i powiedzieli mu, że jest księgowym i że się nazywa Moszek Goldberg. Gdy zaprzeczył, zdzielono go kijem. – Teraz chciałbym tylko matkę zobaczyć – powiedział wróciwszy do celi. A w kilka dni później wszedł uśmiechnięty, gruby komendant Pawiaka w towarzystwie „wachmajstra”. Nowak – zawołał – komm, nimm deine Sachen mit! Wyszedł Nowak z kwitkiem depozytowym w ręce. Widzieliśmy jeszcze, Majewski i ja, jak go popchnął wachmajster, i drzwi celi się zatrzasnęły. Byliśmy cały czas pewni, że Nowak wyjdzie obronną ręką, tacy pewni, że nawet wówczas sądziliśmy, że to jest zwolnienie wskutek interwencji. - Sam komendant się pofatygował – powiedział Majewski. Nie znałem jeszcze wtedy procedury. Ale potem wyjaśnił nam jeden z oddziałowych funkcyjnych, że Nowak został przeniesiony na IX oddział. Było oddziałów osiem, a co znaczyło „dziewiąty” domyśliliśmy się. Pisarzowi kazano napisać „Abgang” i zostaliśmy we dwóch z Majewskim.
Majewskiego nic właściwie nie mogło uratować. Wiedział o tym. Prosił, bym mu pozwolił się w nocy powiesić na pasku i bym udawał, że śpię. Nie zgodziłem się. Wątpię zresztą, czy Majewski zdobyłby się na to.
Poczciwy, uczuciowy, nie wydawał się człowiekiem wielkiego hartu. Kiedyś prosił, bym go nauczył słów pacierza – asekuracja zawodna i tragicznie spóźniona, ale w założeniu nie pozbawiona sensu. Myślę, że jeśli ktoś ma poczucie bluźnierstwa, to nigdzie nie dojrzy go więcej, niż w kryterium modlitwy: zmów pacierz! Jeśli domniemany Żyd nie umiał się modlić do Ojca w Niebiesiech, jeśli religia miłości bliźniego nie była mu dostatecznie znana w swych obrzędach i dogmatach, potwierdzało się domniemanie i utwierdzał się wyrok śmierci. Po czym jeszcze poznawano Żyda? Najpierw po prostu o to pytano i wbrew logice grożono śmiercią za nieprzyznanie się. Tzw. „kenkarta” z góry była uznawana za fałszywą. Przyglądano się podejrzanemu z przodu i z profilu, stosując jakieś tajemnicze testy gestapowskiej antropologii. Wypytywano o rodzinę. Źle było, jeśli podejrzany nie wymieniał krewnych w kraju. Niektórzy ukraińscy wachmajstrzy kazali mówić „kukuruza” i słuchali, czy wymowa tego dziwnego słowa jest dostatecznie słowiańska. To wszystko były sprawdziany uboczne, gdy chodziło o mężczyzn. Przede wszystkim szukano na ich ciele znaku przymierza z Bogiem, a jeśli go znaleziono, to tylko cud mógł uratować i tylko rozpaczliwą próbą uniknięcia śmierci było tłumaczenie, że to nie znak przymierza, ale następstwo choroby zwanej fimozą. Z dosłownie wisielczym humorem więźniowie celi żydowskiej nr 257 nazywali swoją celę zajazdem Pod Fimozą. Byli w Warszawie lekarze podejmujący się restitutio ad integrum, maskowania śmiercionośnego ubytku skóry. Znałem ludzi, którzy poddali się temu zabiegowi, ale czy to komuś w krytycznym momencie pomogło, nie wiem i wątpię, gdyż Gestapo miało dobrych specjalistów... Przy silniejszym podejrzeniu, jeśli ofiara nie chciała się przyznać, bito. Działo się to najczęściej już przy przyjmowaniu więźnia, obok kancelarii. Chyba jak świat stare jest zagadnienie, w jakim stopniu „niewinny” jest wytrzymalszy na ból od „winnego” i jaka jest wiarygodność przyznania się pod wpływem tortur. Zapewne mieli na to swój pogląd siepacze różnych epok oraz prawnicy różnego autoramentu. Czy stawiali sobie to pytanie także psychologowie, nie wiem. Na Pawiaku wiele było sposobności, żeby się nad tym zastanawiać. Pamiętam jeszcze z pierwszych godzin dwóch zabitych, co się przyznali: muzyk z kawiarnianej orkiestry i pewien prosty, ledwie po polsku umiejący człowiek, który się jednak zapierał; bosy, z łóżka w nocy wyciągnięty, przywieziony na Pawiak, zbity, wpadł dysząc do celi przejściowej, gdy go do niej wepchnięto, wpadł na krótko, może na jedną noc... Bywało tak, że po spojrzeniu, po zamyślonych ciemnych oczach, jakimi patrzą nieraz żydowscy młodzieńcy, poznawano. Tak było z Jankiem: „Er sieht zu intelligent aus...”
W przyziemiu Pawiaka mieściły się dwa oddziały: VII i VIII. Na siódmym była kwarantanna – nowi więźniowie przebywali tam z reguły dwa tygodnie. U wejścia na oddział ósmy widniał napis ostrzegawczy – „Ansteckende Krankheiten”. Tu, oprócz kilku cel zwykłych, znajdowały się izolatki dla chorych. Napisy kredą na drzwiach informowały: Krätze, Tripper, Trachoma, Syphilis, Tuberkulose. Tu była „dunkle Disziplinärzelle” – ciemnica. Tu były cele śmierci 257 i 258.
Pewnego dnia wachmajster niemiecki, którego zaczęła nudzić niezdecydowana sytuacja Majewskiego i moja, zarządził przeniesienie nas obu z oddziału VII na VIII, do celi żydowskiej nr 257. Na drzwiach dwucyfrowa liczba i słowo „Juden”, oraz jednocyfrowa liczba i słowo „Zigeuner”. W celi gmatwanina ludzi i barłogów, zapach kubła z nieszczelną pokrywą i, jak wszędzie w celach, stołki, stoliczki, łyżki drewniane, miski, resztki chleba, tylko bardziej zagęszczone, skotłowane, jakby wszystkie ohydne przedmioty więzienne przesadnie skupiono w realistycznej reżyserii, żeby stworzyć tło dla wijącego się tu kłębu ludzkiego nieszczęścia. W celi gwar: polszczyzna czysta i polszczyzna skażona, język żydowski, dziwna mowa cygańska. Jest tu kilku młodych chłopców wziętych z powstania w getcie, jest jakiś kelner z małego miasta, jest mężczyzna atletycznej budowy, plujący krwią; nosił żydowskie imię i nazwisko, ale twierdził, że nie jest Żydem, a był tylko adoptowany przez rodzinę żydowską. Chcąc wymusić przyznanie, bito go żelazem w klatkę piersiową. Był starszy człowiek, nie mogący oddawać moczu, którego tylko raz na kilka dni prowadzono do szpitala na kateteryzację. Spotykam znajomego ze Lwowa, Władysława Wdowińskiego, którego już wcześniej zauważyłem w łaźni. Jest tu młody Kahan, syn znanego chirurga warszawskiego. Był przychwycony przy robocie podziemnej. Opowiadał, że jeden z gestapowców wyraził mu uznanie za dzielność i spokój w czasie przesłuchania. Było jeszcze wielu innych, krzątali się po zatłoczonej celi lub siedzieli w barłogach, rozmawiali, kłócili się. I był jeden, który leżał milczący w kącie wzdłuż ściany. Leżał na brzuchu, gdyż miał zmasakrowane pośladki. Czasem mu coś podawano, czasem mówiono do niego łagodnie, a on cicho odpowiadał, zwracając na izbę swoją piękną, młodzieńczą twarz. Janek Chotiner.
Janka Chotinera poznałem we Lwowie w roku ‘40. Był synem adwokata o wielkiej renomie. Pociągał sympatyczną powierzchownością. Był jeszcze prawie dzieckiem. Ani razu z nim dłużej nie rozmawiałem. Kiedy i dlaczego znalazł się w Warszawie, nie wiem. Przypuszczam, że chodziło o opuszczenie miasta, gdzie go dużo osób znało. Nie wiem, jakiego nazwiska potem używał, ale w celi był sobą, Janem Chotinerem.
Cela żydowska była przeznaczona dla tych więźniów Żydów, co do których toczyło się śledztwo. Utrzymywano ich przy życiu, póki byli dla tego śledztwa potrzebni. Potem sprawa przechodziła do referatu żydowskiego i kończyła się bardzo szybko. Żydzi, którym nie zarzucano nic poza tym, że są Żydami, ginęli po kilku dniach od aresztowania lub od razu.
Janek był zaplątany w sprawę zabójstwa niemieckiego żołnierza czy policjanta. Śledztwo było skomplikowane i przedłużyło życie Janka o kilka tygodni, w tym życiu najgorszych. Kiedy przyszedłem do celi śmierci, stan jego zdrowia był już lepszy niż przedtem. Sanitariusze polscy w szpitalu więziennym zrobili, co mogli. Pośladki nie gniły już i nie ropiały. Ciało zaczynało się regenerować. Ale Janek nie mógł jeszcze chodzić ani leżeć na wznak.
W gronie dręczonych i sponiewieranych, w gronie skazanych na śmierć, w środowisku, gdzie trywialność i cynizm były nakazem i sposobem bycia nawet u ludzi, których naturą była delikatność uczuć, nie jest łatwo o serdeczność i szacunek. Serdeczność i szacunek otaczały Janka i to się widziało od razu. Kto na niego spojrzał, nie dziwił się temu. Kiedyś leżałem w nocy na sienniku obok niego. Sen był rzeczą najlepszą w więzieniu, ale spało się mało, gdyż przeszkadzały chmary pcheł, a czasem także głód. Śniło się często o wolności. Jakieś hamulce kształtowały te sny dziwnie, kompromisowo, że to nie zupełna wolność, tylko urlop, jakby nawet we śnie nie mogło być za dobrze; może to była podświadoma asekuracja przed brutalnym wtargnięciem jawy. Więc leżałem koło Janka i rozmawialiśmy cicho. Na ulicy zastrzelono Niemca. Przechodząca niemiecka Schwester wskazała na Chotinera, jako na sprawcę. Byli świadkowie zeznający inaczej, ale wobec zeznania Niemki ich świadectwo nie miało wagi. Zaczęto Janka bić. W trakcie bicia powiedział jeden z siepaczy: „Er sieht zu intelligent aus. Bist du nicht ein Jud?” Długo nie dawało się to ukrywać. Katowanie wzmogło się. – Mdlałem niezliczoną ilość razy – opowiadał Janek. Wreszcie ktoś się odezwał: „Nicht totschlagen, wir werden ihn noch brauhen”. I przywieziono Janka na Pawiak z krwawą miazgą poniżej krzyża.
Ta noc pawiacka różniła się od innych. Gdy zagęszcza się koszmar nie na miarę ludzkiej wyobraźni i przewidywań, kondensują się także uczucia w sposób niezwykły i przedtem niedoznawany; człowiek dotychczas obcy staje się nagle najbliższy.
Janek był całkowicie przygotowany na śmierć, ale nie był jej pewny. W komplikacjach śledztwa widział dla siebie szanse zwłoki, może i ratunek. Nie znam dokładnie jego sprawy. Wypytywanie nie należało do dobrych obyczajów na Pawiaku, a niejeden nieopatrzne zwierzenia przypłacił życiem. Zdaje mi się, że niektórzy towarzysze celi wiedzieli więcej. Jeden z nich powiedział kiedyś: „Najlepszy chłopiec tutaj to Chotiner”. Wtedy powziąłem to zobowiązanie: jeśli wyjdę, to napiszę o Chotinerze. Odpowiedź była rozsądna i trzeźwa; „Nikt stąd nie wyjdzie”. Słusznie, więc nikt się nie dowie, że ten najlepszy chłopiec tu był i zginął. Jeśli ktoś z jego bliskich przeżyje, będzie wiedział tylko: Niemcy go złapali. Leżał teraz pogodzony z losem, ale nie pozbawiony woli życia i resztek nadziei. Na pociągłej twarzy, smutnej, ale niezgasłej piętno szczególne, nikomu nie obce. Taka twarz budzi skojarzenia. O przykutym do łoża Heinem mówiono kiedyś „ein Christuskopf”.
Wlokły się godziny. Czekało się na miskę strawy i czekało się na śmierć. – I tak czekam tutaj, aż ta kulka przyjdzie - powiedział kiedyś pogodnie Kahan. Z Jankiem zamieniałem nieraz kilka słów lub w czymś mu pomagałem. - Te nogi takie brudne - powiedział raz ze skargą. Leżał wyciągnięty, a z nogawek wystawały jego bose stopy, których nie mógł umyć. Człowiek o odbitych płucach pokasływał i pluł krwią, starszemu panu od czasu do czasu udawało się oddać trochę moczu. Starosta celi krzykliwie i złą polszczyzną wydawał polecenia porządkowe. Cyganie rozmawiali między sobą po cygańsku, ale nucili po polsku kabaretowa piosenkę, której słowa trochę przeinaczali: ”Pamiętasz, o miła, jakeśmy jechali małymi sankami we dwoje. Śnieg padał przed nami dużymi płatkami, a droga bieliła się przed nami”. Pamiętam wśród nich tęgiego mężczyznę z wąsami i młodego chłopca, posępnie patrzącego pięknymi oczami swej rasy. Cyganie byli dobrej myśli, ale nie wiem, czy słusznie, bo Cyganie któregoś dnia spadli w hitlerowskiej hierarchii antropologicznej z poczesnego miejsca na bardzo niebezpieczne.
Rozmawiało się o obiedzie, o pchłach, o Niemcach, o biciu, o „rozwałkach”, o przesłuchaniach. Nie rozmawiało się o kobietach. Zmora „normalnych” więzień, zdławienie życia płciowego, nie była zmorą na Pawiaku. Niedożywienie i groza odsuwały w cień te sprawy. Płeć odzywała się czasem niepokojem nocnym, ale była wyeliminowana na jawie nawet z marzeń.
Czasem wywoływano jednego lub kilku więźniów do ciężkich robót. Po południu zgrzyt klucza w zamku, który może zwiastować śmierć lub mękę dla kogoś, albo wpuszczenie nowoprzybyłego, wreszcie nigdy nie wiadomo co. Ale tym razem to tylko wzywał jeden z funkcyjnych: „Obórkowy!”. Habent sua fata verba. Rosyjskie słowo „ubornaja”, przyniesione na Pawiak przez ukraińskich wachmajstrów w dialektycznej formie „uborka”, zamieniło się w rodzimą „obórkę”, z której już czysto po polsku „obórkowego” zrobiono, czyściciela ustępów.
Innego dnia zgrzyt klucza w zamku. Wchodzi komendant Pawiaka, czy też jego zastępca, w towarzystwie wachmajstra. Coś zwierzęcego w twarzy. W ręce trzyma papier i wywołuje: Majewski! Wołany odzywa się. – Wann bist du geborch? Dopiero z książki Wanata dowiedziałem się, że na Pawiaku zabijano bez rozkazu, dla rozrywki. W więzieniu miałem wrażenie, że życie więźnia jest cenne dla śledztwa i że przy egzekucjach baczono, by nie popełnić omyłki. W każdym razie tego dnia komendant był dokładny. Majewski podaje po polsku datę swego urodzenia. Komendant wściekły powtarza swoje pytanie i kopie więźnia obcasem w brzuch. Czy przerażenie nie pozwoliło Majewskiemu wyksztusić kilku niemieckich liczebników, czy też w beznadziejnej walce o życie oparł się na rozpowszechnionym mniemaniu, że znajomość języka niemieckiego może zdradzić Żyda, a nieznajomość osłabia podejrzenie, nie umiem powiedzieć. Zaczął pokazywać liczby na palcach. Znowu wrzask i kopnięcie. Majewski się zatacza i coś bąka po niemiecku. Komendant sprawdza jeszcze miejsce urodzenia. Zgadza się. Wywołuje następnego: Chótiner! (Niemcy akcentowali to nazwisko zawsze na pierwszej sylabie). Janek poderwał się od razu, wsunął stopy w obuwie i spokojnie podał swoje personalia. Chodzić było mu bardzo trudno i tu stała się rzecz znamienna: wachmajster, jeden z tych nielicznych, którzy nie pastwili się nad więźniami, z własnej inicjatywy zaofiarował mu pomoc. Ale Janek jej nie przyjął, mówiąc, że to przecież blisko. Nie wiem, czy miał w tej chwili na myśli podwórze domu nr 27 przy ulicy Dzielnej, gdzie przeprowadzano egzekucje, czy też może sąsiednią celę nr 258, gdzie podobno umieszczano na krótki czas skazanych przed egzekucją. Wyszedł Majewski, wyszedł Janek, mocno kulejąc, za nimi Niemcy. Drzwi zamknięto. Okno celi wychodziło na Dzielną. Po kwadransie usłyszeliśmy suche trzaski. Ile ich było? Liczyliśmy w milczeniu, a dzisiaj już nie wiem, ile naliczyliśmy, choć zapomnieć tego nie powinienem był. Około siedmiu. Oprócz tych dwóch padli widocznie inni, z innych cel, może kobiety z Serbii. Po godzinie, czy później wywołano jednego z celi do zbierania odzieży, którą ofiarom przed rozstrzelaniem kazano ściągać. Rozpoznał garderobę Chotinera i Majewskiego.
Z trzech byłych więźniów celi na „siódemce” zostałem ja sam. I nie było już Janka. Cały mój pobyt w celi 257 trwał 3 albo 4 dni. Potem rano zawiadomiono mnie, że idę na przesłuchanie. Zapytałem towarzyszy, czy nie mają jakiegoś ostrego narzędzia. Resztka ludzkiej ambicji dyktowała zamiar: jeśli już wszystko przepadnie, to nie wy mnie, tylko ja sam. Ktoś wystarał mi się, nie wiem gdzie, o żyletkę.
Zimne kłamstwo, formalnie dobre „papiery”, czy jakiś nieprzewidziany kaprys szafarza śmierci sprawiły, że tego dnia moja rozmowa w Alei Szucha z kierownikiem referatu żydowskiego Untersturmführerem Brandtem miała przebieg dla mnie pomyślny. Nie wróciłem już do celi żydowskiej, a w dwa dni później wypuszczono mnie z Pawiaka. Do dziś przechowuję Entlassungsschein z 24 lipca 1943.
Jeden współwięzień opuścił celę przede mną, mianowicie adwokat z Drohobycza, który używał nazwiska Matkowski. Przyjechał po niego stamtąd jakiś gestapowiec i według relacji Matkowskiego rozmawiał z nim na Szucha bardzo uprzejmie, proponując, że go ze sobą zabierze. Matkowski się zgodził pod warunkiem, że pojedzie także jego żona, która była na Serbii. Jadę umrzeć do Drohobycza – powiedział nam w celi – wolę tam niż tu, gdzie mnie nikt nie zna. Nazajutrz rano Matkowskiego ogolili i wywieźli; zdaje się, że razem z żoną. Nie wiem, jak się skończyła ta szczególna sprawa. Czy ktoś prócz mnie wydostał się z celi 257 na wolność? Byłoby optymizmem ponad rozsądek przypuszczać, że tak się stało. Jeżeli jednak żyje na świecie ktoś taki, proszę go serdecznie, żeby się odezwał.
Na przesłuchaniach widziałem rzeczy godne uwagi. Widziałem granatowych policjantów, którzy zgłaszali się na Szucha po nagrodę za przyprowadzenie tam Żydów. Jak wyglądali ci ludzie? Nie umiem dziś opisać ich rysów ani wyrazu twarzy. To pewne, że wyglądali jak ludzie.
Widziałem złapane dzieci, wiezione z Szucha na Pawiak. – Gdyby mamusia z nami była, to byśmy nie jechali, a tak, to jedziemy – powiedział starszy z rodzeństwa. Raz jechało małżeństwo z maleńkim dzieckiem. Rodzice staranie je otulali i chronili przed przeciągiem, choć krótkie dalsze losy niemowlęcia już od tego nie zależały. Pamiętam panią o nazwisku Krasuska, która nie umiała pacierza...
Po wyjściu z celi żydowskiej przebywałem jeszcze w dwóch celach. Przeglądam książkę Wanata i szukam znajomych nazwisk na długich listach, które nieoceniony trud i odwaga autora udostępniły Polakom i światu. Oto pułkownik Cetnarowski, „ciężko katowany, zamordowany”. Chwila wielkiego żalu. Siedziałem krótko z Cetnarowskim, który się ukrywał w Warszawie pod nazwiskiem Broński i został zdekonspirowany. Powiedział kiedyś: „Jestem mierzwa”. Siadywał już przedtem w innych więzieniach. Pamiętam, jak szukał pewnego razu krzyżyka, który mu się gdzieś zapodział. – Szkoda mi – powiedział – bo jestem trochę poganin. Jakoś ładnie to powiedział. Wanat nie wie, jak było Cetnarowskiemu na imię. I ja nie wiem. Po wyjściu z Pawiaka byłem u rodziny pułkownika, pod wskazanym adresem. Chodziłem też po innych domach. Wszędzie przyjmowano mnie z niemaskowaną, prawie wrogą nieufnością (dlaczego on wyszedł?).
Jednocześnie z Cetnarowskim poznałem pewnego majora i jego szwagra – nauczyciela. Siedziałem potem z nimi około 2 tygodni na I piętrze. Ich nazwisk już nie pamiętam, a o dalszych losach nie wiem. Znajduję u Wanata wzmiankę o dr Ślusarze. Znałem go przed aresztowaniem, a potem widziałem na Pawiaku. Był „na funkcji sanitarnej”. Dziś mieszka w Poznaniu. Kapuś Ryszard Mączyński... Tu bardzo odległe wspomnienie, ale chyba trafne, bo imię, nazwisko i wiek się zgadzają. Był taki uczeń wyrzucony z gimnazjum Reja. Przystojny i odrażający włóczył się potem fircykowato po ulicach Warszawy.
Czytam listę Wanata. Różne znajome mi nazwiska: Stamirowski, Fiderkiewicz, Garczyński, Mostowska... Obok ogólnie znanych, jak Starzyński, Pinder, Fornalska, Sawicka, Bursche. Nie ma nazwiska Chotinera. Nie ma nazwiska znakomitego matematyka Karola Borsuka*(Dzięki informacji autora oba te nazwiska znalazły się w kolejnych wydaniach książki L.Wanata [przyp.red.].), który siedział równocześnie ze mną za kontakty organizacyjne, skutecznie udawał mola książkowego, o świecie nie wiedzącego i szczęśliwie wydostał się a wolność. Nie ma pewnego młodego łodzianina o nazwisku na P. Poznałem tego chłopca w celi na górze. Był w krótkich spodniach. Bito go laską w obnażone golenie. Opowiadał, jak o zabawie, że bijącemu aż piana wystąpiła na usta, a on stał i od czasu do czasu podnosił jedną nogę, by go dla odmiany bito w drugą. Miał lat może osiemnaście, był członkiem jednej z wielu organizacji podziemnych i zdawało się, że strach jest dla niego uczuciem nieznanym. Było w nim tyle młodzieńczości, werwy i bystrości, że ujął nawet gestapowców. Zaproponowano mu, żeby złożył podanie o przyjęcie do Organisation Todt. P. uczynił to, gdyż chciał żyć. Uczynił to, według słów własnych, nie z obawy przed śmiercią, ale dlatego, by różne rzeczy robić mądrzej i bardziej celowo niż dotychczas. Ale P. nie był dość ostrożny: zwierzył się komuś, że jeśli Gestapo dotrze do jego spraw łódzkich, to będzie z nim źle. Wkrótce potem zawieziono go do Łodzi w kajdanach. Wrócił na Pawiak, ale perspektywa ratunku zbladła. P. chętnie i wiele rozmawiał i wesoło nucił „o mia bella donna”. Nie pamiętam już jego nazwiska prócz pierwszej litery i nie pamiętam imienia. Czy rozpoznasz siebie w tym wizerunku, przyjacielu P., jeżeli żyjesz i jeśli przeczytasz?
Dochodzę do końca tych wspomnień. Niech mi będzie wybaczone, że napisałem nie tylko o Janku Chotinerze. Starałem się naszkicować tło jego śmierci – wizję Pawiaka, która przenika przez grubą warstwę czasu i zdarzeń, gdy spojrzeć wstecz na zwyrodnienie historii i na bujny gąszcz polskiego męczeństwa. A dlaczego napisałem o Janku dopiero teraz? Opieszałość? Na pewno i to. Tylko, że ponadto, gdy myślałem czasem o swoim przyrzeczeniu, byłem w kłopocie, jak go dotrzymać. Bo co właściwie wiem o Janku? W celi był dla mnie taki pełen wewnętrznej treści, że się nawet zastanawiałem, jakie dane i fakty mam przekazać w opowiadaniu, którego prawie na pewno nigdy nie opowiem. Przecież nie wiem nawet, czy był bojownikiem podziemia, czy też przypadkową ofiarą. A jeśli był nie tylko męczennikiem, ale także żołnierzem i bohaterem, to nie wolno tego przemilczać. Pytałem Wanata, czy czegoś nie wie o sprawie Chotinera. Odpowiedział, że nie. Dłużej zwlekać nie miałoby sensu. Zresztą teraz, po 18 latach od tamtych chwil, po 16 latach od wyzwolenia można spytać, czy to w całym obrazie rzeczy jest naprawdę takie ważne. I można na to pytanie odpowiedzieć różnie. Jeśli zdołałem napisać o Janku coś więcej niż tylko, że był i zginął, to uważam swoje zadanie za spełnione.
Wrocław, 1961
To krótkie opowiadanie zostało napisane jesienią 1982 r. po powrocie z Kanady i USA. Powiedzmy, dla porządku, że błahe zdarzenie, o którym jest w nim mowa, miało miejsce naprawdę. [red.]
Za kilka godzin opuścić miałem wielkie, obce miasto. Walizka na środku pokoju i nieład pakowania. Pokój był duży, wysłany dywanem ze sztucznego włosia, w którym tonęły stopy. Zachęcało to, a nawet prawie zmuszało do chodzenia boso. W nocy dużą część pokoju zajmowało łóżko, a właściwie łoże szerokie, które wystarczyłoby nawet bigamiście. Po obu stronach stały wielkie, pękate lampy nibynaftowe dziwnej brzydoty. Rano, dwoma łatwymi ruchami robiło się z tego łoża kanapę. Nad nim (nad nią?) wisiał koń w kłusie, może nawet w galopie, a do jego pyska tuliło się buzią rumiane i bardzo uśmiechnięte dziewczę. Razem - parodia Podkowińskiego. Użyteczności tego pomieszczenia nie można było nic zarzucić. Stół do pracy w sam raz, foteliki. Kuchnia w niszy za kotarą zaopatrzona w dużą lodówkę, półki na ścianach, naczynia i palniki elektryczne mniejsze i większe. Sympatycznym miejscem była łazienka z dużą wanną, prysznicem i ciepłą wodą o każdej porze. Na wieszakach ręczników z pięć, różnej wielkości i różnego zapewne przeznaczenia. Może powinienem był podzielić swoje ciało na pięć nierównych części? Koło umywalni leżał stopniowo rosnący stosik pachnących mydełek. Patrzyłem na nie zadowolonym okiem gospodarza, któremu przychówek rośnie. Oczywiście zabiorę to do Polski. Ostatnio myłem się w kraju mydłem do prania, gdyż cuchnęło w sposób bardziej naturalny niż przydzielane po kawałku raz na 2 miesiące „toaletowe”. Urządzenie i ekwipunek łazienki sprzyjały częstym ablucjom, ale żeby to wszystko wymydlić, musiałbym się myć bez przerwy.
Mydełka przynosiły i ręczniki zmieniały sprzątaczki co kilka dni, zwykle wtedy, gdy lokatora nie było w domu. Widywałem je rano, wożące na wózkach używaną i świeżą bieliznę. Były to duże, silne kobiety, białe albo czarne, mundurowo odziane w niebieskie spódnice i białe fartuszki. Pasażerowie wind musieli się ścieśniać, gdy wchodziły ze swymi wózkami, a było tych pasażerów zawsze co najmniej kilku – różnego koloru i różnymi językami mówiących w tym 20-piętrowym domu, gdzie wynajmowano przyjezdnym pokoje umeblowane. Moje piętro było 16, a właściwie 15, bo 13 nie było. Mimo wysokości, ruch samochodów na ulicy przeszkadzał spać, przynajmniej przeszkadzał mnie, znarowionemu ciszą nocną prawie niczym niezmąconą w moim domku na przedmieściu Wrocławia.
Szum samochodów i ciężkie myśli, myśli właściwie wciąż obecne, przyczajone najwyżej. Co dzień niespokojne spojrzenia na tytuły w gazetach. Ostatnio „Le sang a coulé en Pologne”. Tu lakonicznie, tam znów wnikliwiej pisano to, co się chciwie czytało, ważąc znaczenie obcych słów. Listy z domu bardzo spóźnione. Przyjechał kolega z kraju. Opowiadał. Ludzie są podniesieni na duchu po 31, mimo ofiar była moc w tym wystąpieniu. Następna data – 10 listopada. Jak będzie wtedy? Rozmowy. Polak jeden, dawno tu osiadły, taki patriota, że do Moskwicza nie wsiądzie. Drugi, bogaty, wysyłaniem paczek już zmęczony. Szczegółów nie bardzo ciekawi. Tylko z mądrymi ludźmi szło rozmawiać, jak mówią Ślązacy. Mądry, choćby i tutejszy, nie Polak, rozumiał. A jeśli do tego z Polski świeży emigrant, słowa płynęły wartko i czas mijał niepostrzeżenie.
Pakowałem się, spoglądając co chwila na zegarek. Czy rzeczy się zmieszczą? Mam jeszcze być tu i tam, pożegnać się, książki oddać, no i zdążyć. Pilno mi było w drogę, w powrotną drogę. Jakoś trzeba będzie żyć w tym kraju, tyle już razy zniewalanym, jakoś się pokłonić tym, którzy dla niego poświęcili życie lub wolność osobistą, którym plują w twarz. Trzeba będzie żyć ze znakiem nieprzejednania, ale i razem z tymi, którzy głosić będą pokorę, udając, że tak im dyktuje rozum. Będą ustawy wbrew prawu, przepisy przeczące ustawom, rozkazy ślepe na przepisy i ślepi tych rozkazów wykonawcy. Surmy i głośny patos głuszyć będą płacz, przekleństwo i krzyk. Może wkrótce nawiążemy ów „dialog” i będziemy się jeszcze chwalić, żeśmy tacy rozsądni. Dialog, psiakrew! A przecież jeszcze niedawno to uprzykrzone słowo oznaczało rozmowę dwojga ludzi. Co prawda, jakiś element niezwykłości musiał usprawiedliwiać tę niecodzienną nazwę, właściwą na przykład wtedy, gdy życie na chwilę zmienia się w teatr.
Zapukano do drzwi. W wewnętrznym i materialnym rozgardiaszu, w jakim się znajdowałem, jeszcze tego brakowało. Czarna sprzątaczka, w niebieskiej spódnicy i białym fartuchu. Duża, wysmukła. – Czy można sprzątnąć pokój? – Ja dziś wyjeżdżam – odpowiedziałem. Ta odpowiedź miała podwójny powód. Po pierwsze, uważałem, że sprzątaczce nie powinno być obojętne, czy ma lokatorowi sprzątnąć pokój, czy przygotować go dla nowego lokatora. Po drugie, miałem nadzieję, że usłyszawszy to, poczeka, aż się wyprowadzę, a na razie da mi spokój z tym sprzątaniem. Omyliłem się. – Ale czy mogę u pana posprzątać? – Proszę – powiedziałem kwaśno. Trochę natrętna – pomyślałem. - Czy powiedział pan w biurze, że pan wyjeżdża? – Jeszcze nie, ale powiem. Nie wystarczy powiedzieć jej, trzeba wyjazd zgłosić w biurze, to jasne – tak to zrozumiałem. Wkrótce się okazało, że pytanie sprzątaczki miało inną przyczynę, której domyślić się nie mogłem.
Ja w milczeniu do swojej roboty, ona do swojej. Nasze milczenie nie trwało długo, a następna odzywka dziewczyny nie przystawała już do żadnego szablonu. – Are you angry with me? – Czy pan jest na mnie zły? – O nie, nie – zaprzeczyłem, i może nawet szczerze, bo w tym momencie moja irytacja ustąpiła ciekawości. Potem pomyślałem, że trzeba dziewczynie udowodnić brak złości we mnie. Na stole piętrzył się stosik nie potrzebnych już, obcych groszaków. – Może to się jakiemuś dziecku spodoba – powiedziałem – a to mały prezent dla pani – dodałem, kładąc obok nieduży banknot. – Thank you. Na tym powinno było się skończyć, ale się nie skończyło.
Po chwili jej sprzątania i mojej krzątaniny usłyszałem znienacka pytanie niebywałe ani w tych, ani chyba w żadnych innych okolicznościach, wprost nieistniejące w języku: are you unhappy?, czy pan jest nieszczęśliwy? Więc tak wyglądam! Bywają obcesowe pytania. Niektórzy lub niektóre zadają je niekiedy z pewnym wdziękiem, co ułatwia odpowiedź lub odmowę odpowiedzi. Czy pan dobrze żyje z żoną? Czy pan kocha swój zawód? Nawet pytanie o szczęście ujdzie czasem, chociaż niewskazane: czy jesteś szczęśliwy? do kolegi, który się niedawno ożenił. Ale jeśli go widzimy nieszczęśliwym, nie mówimy mu tego. Pan jakiś jakby zmartwiony lub coś w tym rodzaju, to jest jeszcze acceptable. Ale nieszczęśliwy? Słuchaj, ty przybłędo z końca świata, my, dziedzice cywilizacji śródziemnomorskiej mamy harde dusze! Nie nauczyłaś się tego jeszcze? Wara ci od mego szczęścia i od moich nieszczęść! To łatwo było pomyśleć. Trudniej odpowiedzieć. Po instynktownych, obronnych zaprzeczeniach „ach nie, nie” zacząłem uważać, że dziewczynie należy się coś więcej, skoro już złamała barierę, dzielącą według naszych pojęć jednego człowieka od drugiego. – Źle się dzieje w moim kraju – powiedziałem. - Słyszała pani o Polsce? Moja rozmówczyni uczyniła jakiś nieokreślony gest i wydała nieokreślony dźwięk, co można było interpretować raczej tak, że o Polsce nie słyszała, lecz nie chce się do tego przyznać, niż że słyszała i współczuje.
Przyjrzałem się jej z bliska dopiero teraz, gdy stała nade mną, przykucniętym nad walizką. Nie podobają mi się Murzynki. Kobieta nie koniecznie musi być biała, ale nie powinna być czarna. Filigranowe postacie Chinek i Japonek, fascynująca uroda młodych Hindusek, wobec których Europejki są albinoskami, to różne odmiany żeńskiego piękna. Ale z urodą Murzynek jest inaczej. Oczywiście, oni nie stanowią rasy. Są rasowo bardziej zróżnicowali niż biali. Niektóre z tych ras są antropologicznie tak od nas odległe, że nasze kryteria urody zawodzą. Lecz nawet wtedy, gdy uważne spojrzenie przekona nas, że murzynka naprzeciw ma ładną twarz, trzeba właśnie uważnego spojrzenia, żeby tę urodę wydobyć spod czerni. Tak samo twarze mężczyzn. U białych lub żółtych odróżnia się natychmiast twarz myślącego i czującego człowieka od ordynarnej gęby, a Murzynowi trzeba się dokładniej przypatrzyć. Więc przypatrzyłem się dziewczynie i zobaczyłem, że ma regularne rysy i łagodne spojrzenie. To był koniec drugiego aktu.
Ona poszła do łazienki, ja kończyłem pakowanie. Trzeci akt rozpoczęła znów ona. Tym razem brzmiało to tak: „Niech pan nie mówi w biurze, że pan mówił mnie, że pan wyjeżdża”. Mogłem już z góry wiedzieć, że jeśli się to stworzenie odezwie, to powie coś dziwnego, ale trudno być przygotowanym na wszelkie ewentualności. Więc znów najpierw spontanicznie: nie, oczywiście nie powiem, jeśli pani nie chce. Mówiłem to skwapliwie, jakbym miał jeszcze przed chwilą taki zamiar. Czego się ta dziewczyna boi? Może im nie wolno poufalić się z lokatorami, a ona interpretuje ten zakaz aż tak skrajnie. Czy drży o swoją posadę, upatrując w byle czym jej zagrożenie? I dlaczego samą siebie widzi pośród ludzi tak nisko, tak strasznie nisko? I znowu uznałem, że po moim zapewnieniu powinien być jeszcze dalszy ciąg i jakieś zakończenie. – Czy pani nie wolno za dużo wiedzieć? – zapytałem i zaraz potem to pytanie wydało mi się grubiańskie. Odpowiedziała, że ma tu swoją robotę, a reszta ją nie obchodzi. No, tak. – To dobra filozofia – rzekłem, żeby coś rzec. Chyba zna słowo „filozofia”. Czułem, że powinienem jakoś się zrehabilitować, uczynić coś, co nie zdradzałoby mego współczucia, bliskiego litości, a nie byłoby tylko umowną grzecznością.
Stanąłem na progu otwartej łazienki, w której ona pod przeciwległą ścianą myła podłogę, nie bardzo chyba zabrudzoną, i powiedziałem: „Be lucky”. Co właściwie powiedziałem? „Niech pani będzie szczęśliwa”? – za długo i niezgrabnie. „Niech się pani szczęści”? - sztuczne i spłycone. Ten język ma krótkie formy, ale każe do wszystkich tak samo się zwracać. Wiele sytuacji rzeczywistych lub literacko zmyślonych, kiedy zwrot „ty”, zwłaszcza pierwszy raz użyty, coś dokumentuje albo coś rozpoczyna, oni tracą. Ileż tego u Tomasza Manna! Kiedy do Adriana Leverkühna odezwał się diabeł, który na jego powrót czekał, Leverkühn nie zapytał, kto i po co wszedł do jego domu, ale: kto do mnie mówi „ty”? A czart pouczył go dopiero, że znajomość między nimi dwoma jest właśnie taka: „zum du sagen”. Puszkina żart: „Pustoje wy serdecznym ty ona obmołwias’ zamieniła...” i mnóstwo innych przykładów tej gry zaimków, której „alglofoni” nie znają i której ich tłumacze nie mają jak oddać (z całkiem innej epoki i domeny zacytujmy Janusza Minkiewicza: „Żyjemy z bruderszaftów wypijanych ze snobami” – o sobie i o Światopełku Karpińskim). „Ty”, choć w młodym i średnim pokoleniu bardzo spospolitowane, jest jeszcze znakiem wzajemnego uznania między mężczyznami, a między kobietą a mężczyzną jeszcze jest zdatne jako środek ekspresji. Pewien użytek może z niego zrobić mężczyzna w późniejszym wieku, zwracając się do młodej kobiety. Takie przyjacielsko-ojcowskie „ty” młode kobiety przyjmują zwykle życzliwie, a nawet czasami proszą o nie, odwzajemniając się tą samą formą lub też nie. Astarte, Wenus i ich różnej nacji homologi zaledwie raczą spojrzeć w tę stronę.
Więc może „Bądź szczęśliwa” powiedziałem do dziewczyny i wyciągnąłem do niej rękę. Co można na to odpowiedzieć? Można grzecznie „Thank you” albo jeszcze grzeczniej „Thank you, sir” albo na miarę temperamentu i wygadania odpłacić wylewem wzajemnych życzeń. Nic takiego nie nastąpiło. Dziewczyna podniosła się i nasze wyciągnięte ręce spotkały się na wysokości barku gdzieś pośrodku łazienki. A gdy podniosłem wzrok, nie zobaczyłem już jej twarzy; tak nisko pochyliła głowę, że widziałem tylko jej włosy, jak sadza czarne, skręcone kudełki. Ukłoniła się staremu człowiekowi? W Polsce zdarza się to, choć nie w takim geście. Ale w tym kraju ukłon nie jest praktykowany. Ukłoniła się białemu panu – przyszło mi na myśl. Stała w tej pozycji chwilę zupełnie nieruchomo. Nie, nie złamała bariery dzielącej jednego człowieka od drugiego. Ona ją tylko widziała inaczej i gdzie indziej.
Mogłem przedłużyć to doświadczenie psychologiczne czy etnograficzne, które zaczynało mnie wciągać. Mogłem spytać o jej imię, o jej kraj rodzinny. Lokalizowałem ją na jednej z gorących wysp, gdzie mówi się po hiszpańsku, gdzie wyrastają takie biedne dziewczyny, jak ona. Jednak nie, nie zdobędę się już na żadne słowa, bo gdy z kolei ona coś powie, będzie to jak nowe wyzwanie. Nie zobaczę jej już nigdy. Gdybym nawet ja spotkał, nie przełamię muru, nie pokonam jej lęku. Samoponiżenie izoluje człowieka bardziej niż wyniosłość. Trzeba skończyć tę skąpą i trudną wymianę słów, która i tak nigdy nie stanie się naprawdę rozmową. Zostań tu sobie ze swoja szczotką i ścierką, z twoją bojaźnią i natręctwem, obca, jak obca mowa, jak nigdy niewidziany pejzaż, jakbyś ze mną nie na tej ziemi żyła.
A że nie zapomnę tej dziewczyny z opuszczoną głową, to już moja rzecz. Good bye.