Zalim się spodziewał,
Że będę wspomnieniami zgon zimny zagrzewał?
Schwytał mnie kiedyś mój znajomy dyrektor Muzeum z miasteczka Brodnica i
tajemniczym szeptem poinformował, że poszukiwany jestem przez Brazylijczyków
lub innych cudzoziemców, którzy zadzwonili do jego Muzeum i próbowali się o
mnie wywiedzieć. Uspokoiłem dyrektora Marciniaka, że jest to zupełnie
normalne i nawet w Brazylii wiedzą, kto trzyma ewidencję zabytków i
eksponatów. Drobny fakt, że dyrektor Marciniak specjalizuje się w neolicie
i brzydzi się wszystkim co ma mniej niż 6000 lat, widocznie nie jest tak
powszechnie znany za Wielką Wodą. Po tym zapewnieniu Muzeum uznało za
właściwe przekazać me namiary i tak oto miałem ogromna przyjemność poznać
Andrzeja Soleckiego. Szlachetny ten człowiek wygrzebał skądsiś większość
zapisów e-pisemka, które było miłą dystrakcją dla rozrzuconej geograficznie
a integrowanej tworzącą się wtedy siecią internetową skomputeryzowanej
części diaspory polskiej, proweniencji głównie naukowej.
Na miarę możności dotarcia do zaśniedziałych archiwów pomogłem Andrzejowi
skompilować braki, które on pracowicie ułożył i wirtualnie udostępnił. Mnie
natomiast zobligował do komentarza, który by opisał krótko, kto i co dołożył
do krotochwil tworzonych ad hoc sobie a muz(e)om. I tak oto spisałem
poniższe didaskaliom. Jest wygrzebane z pamięci i tyle właśnie warte co
pamięć…
Rok to musiał być 1989, kiedy na pan-akademickich łączach BITNET
pojawiła się lista o wdzięcznej nazwie POLAND-L. Do tej oto listy namówił
mnie matematyczny probabilista, Janek Rosiński.
Akcja się działa w Tennessee, Bożej Krainie, mlekiem, miodem, bimbrem i
marihuaną płynącej, gdzie byłem lokalnym farmerem i globalnym naukowcem.
Wymyślałem ci ja jakieś niestworzone wynalazki, opracowywałem własne
technologie, modele pamparampam, próbowałem uwiązać analizę funkcjonalną do
jarzma aplikacji bardzo praktycznych. Płodziłem dzieci oraz kreacje
intelektualne. Język polski był wciąż wpisany w korę i w osierdzie, ale
używany sporadycznie. Dnie i noce były wypełnione po krawędzie. Zrozumiałe
więc, że lista dyskusyjna o de Marynie, wyrywająca dzień w noc godziny i
godziny, była bardzo potrzebna. Nigdy bowiem nie ma się tak dużo czasu, jak
wtedy, kiedy się nie ma czasu w ogóle.
Skrzyło się, jarzyło na liście, uczeni, fanatycy, czubki, abnegaci,
nieszczęśni exules i nieliczni chwilowi wychodźcy kruszyli dzidy o Sprawę
Polską przede wszystkiem i o inne sprawy zaraz potem. Wirtualna konwersacja
budziła zgoła realne emocje. Kwitły hybrydowe przyjaźnie, sojusze i
animozje. I w takim tyglu urodził się na zapusty 1990 PAJAC.
Pierwszy numer miał incydent z
Waldkiem Koczkodajem, zapalczywym Kanadyjczykiem z tundry Sudbury, który
przesłał kilka wiców zamieszczonych na końcu numeru w oryginalnej niemal
edycji Waldka.
Drugi numer jest
wyraźnie przesycony atmosferą dyskusji sieciowych. W Kabanecie występują
nasi ulubieńcy, zacietrzewieni dyskutanci Poland-L. Mamy tu Jurka
Pawłowskiego (bodaj animatora listy), niestarannie ukryte nazwiska
uczestników takich jak Minor, Pasterko, Mazur i mniej lub więcej
przetworzone ich odezwania. Cytowany z pamięci utwór śpiewał w Oliwie w 1981
(a może w Opolu?) roku jegomość z brodą, którego nazwiska nie wiem
(Długosz?). Wynurzenia Kazka Duperasa oparte są głównie na listach Bogusia
Sarneckiego z Warszawy. On też jest cytowany w kalkulacjach Kazka Duperasa
w
numerze 3. Ten numer tu i tam
trąca jeszcze o sprawy sieciowe i POLAND-L, która jest wszak platformą
Pajaca.. Pojawia się w tym czasie USENET, i stamtąd jakby wychyliło się
Święte Oburzenie, czego skutkiem była publikacja podorabianych kawałów
etnicznych o Polakach skądinąd dobrych. Ale jest także historyczne
już kabanetowe „Wesele AD 1990”. No a w tle cały czas echa
świata i Polski.
Numery 4-7 nadawane są wciąż z Tennessee. Kabanet wyraźnie się wyrabia.
Pojawia się pierwszy błysk stołeczny rozmowa w samolocie do
Waszyngtonu i już na lotnisku zapisana na serwetce. Nadchodzi
numer 9 pisany już w Waszyngtonie, z
CUA, no i pierwsza przechadzka po Waszyngtonie rozpoczynająca cykl
Waszyngtońskie Noce.
Kolejny
numer, 10, wyszedł w
czasie bodaj wyborczym. Werset chacharów: „Przeżyliśmy bolszewika,
przeżyjemy elektryka” dotarł marnymi jeszcze wtedy łączami do Polski.
W wiadomościach z kraju pojawia się określenie z listu od Jeremiego
Przybory, który pisał mi o coraz uboższych emerytach w coraz wolniejszym
kraju. Geneza śpiewki „Możesz bywać mój chłopie …”
(melodia jakby sama wyszła, ta sama co w „Czatach”
„Z ogrodowej altany wojewoda zdyszany …”) jest taka:
Gdzieś w 1990 roku Tomek Sendyka, naonczas doktorant UP w Philadelphii,
ruszył był z Marcinem Bodnarem (wtedy Cornell U.) w świat, wleźli na
Aconcaguę, powłóczyli się tu i tam, po czym Tomek pojechał do Polski. Tam
spotkał kuzyna z Obidowej, któremu z zapałem opowiedział o swoich
peregrynacjach. Kuzyn ów słuchał, gębę rozdziawiał, kręcił głową z
niedowierzaniem, wreszcie zapytał rzeczowo: „I to wszystko? Takeście
sobie chodzili i nic?” „A coby jeszcze?” odparł
zdumiony Tomek. Kuzyn machnął ręką: „U nas nie przeszedłbyś z Rabki
do Obidowej, żebyś nie dostał dwa razy wpierdol!”
W
numerze 11 pojawia się w stopce
Krzysiek Koźmiński z Karoliny Północnej, który dostarczył mi wiele zwrotek
przyśpiewek studenckich. Politykę też jakby czuć, jest pean o guano peru
tak, to nasz człowiek z Toronto, Stan! Jego teczka i pomysły służb
jawnych, tajnych i dwupłciowych…
W ostatnim
numerze roku
pierwszego mamy wiele cudzesów. Zaczyna się od Kabaretu Starszych Panów.
Jeremi Przybora otrzymywał ode mnie PAJACa w wersji papierowej, gdyż jako
człowiek kulturalny nie był przyłączony do sieci. Przysłał mi gdzieś o tej
porze swoje teksty do Waszyngtonu i zacząłem je sobie i innym przypominać z
przyjemnością. Jest także Jacek Kaczmarski tłumaczący hymn Basków i
oryginalne wypisy z mojego szkolnego pamiętnika (z oryginalnymi podpisami
też!). I jakieś spisane z ludowej kartki życzenia.
W
numerze 13 (acha!) kołysanka
kojąca wspominek wypadku córki mej Magdy, która nadziała sobie oczko
na widelec. Kinga i Wojtek z dzieciątkami mieszkali wtedy w Rancho Santa
Margarita niedaleko LA. A pieśni studenckie dostarczał tu i do
następnego numeru Druh Krzysiek
Koźmiński. Kilka brakujących zwrotek o Juriju dopisałem w tajemnicy, nie
wiem czy bym zidentyfikował które. Krzysiek zapewne tak.
Numer 16 ma pastiche z
„Brave New Word” Huxley’a i wspominek śmierci Jerzego
Kosińskiego, który przydusił się torbą plastikową sic transit gloria
mundi. Kabanet jest niemal żywcem wzięty z pewnego trzeciomajowego zjazdu
polonijnego, który odbył się w audytorium wydziału architektury CUA w
Waszyngtonie. W następnym
numerze
bardzo mi bliskie „Uwagi nt. Zachodniej Wirginii” dedykowane
memu przyjacielowi Markowi Lampelowi z Nowego Jorku. Gdy je tak czytam w
Boże Narodzenie AD2008, zwłaszcza ostatnia przyśpiewkę Wiecnie Głodnego
Juhasa, tak zamyślam się nad przewagą kulinarną polskich niewiast
uber alles!
Kuplety są wg pomysłu, rytmu i rymu Jerzego Dobrowolskiego. Przyśpiew
studencki o tow. Leninie czemuś nie zawiera pięknej zwrotki:
„Nasza wycieczka przytargała dziś trofeum
Czerwone ucho podpieprzone w mauzoleum…”
(Przypis AS: Autorem „A ty
maszeruj” z numeru 17 („I cała nocka pełna jest polucji
na samą myśl o wielkim wodzu rewolucji”) jest Gabryś Ławit,
kiedyś z Wrocławia, później z Danii.)
Z kolei znalazłem w
numerze 18
fraszki, które mogą być Tadeusza Wittlina ale dlaczego nigdzie o tym
nie wspominam? A w
numerze 20
jest także jakby Tadziowe „Orzeł czy Rzeszka” W
22 cytat z Makuszyńskiego czy
aby nie z pamięci Tadzia? A Tadzia już nie zapytam …
„Pieśń dziadkowa” z
numeru 19 jest oryginalnym zapisem z roku 1980, którego
chyba nigdzie przedtem nie publikowałem. W stopce
numeru 20 pojawia się Maciek Zembaty, który na kilka dni
zatrzymał się u mnie w Waszyngtonie. Piosenkę „Wierzę w ciebie kobieto
ostatnia” zostawił mi na karteluszku, ale bodaj zrobił kopię. Dopisek
o wspomnieniach z Nebraski i Iowy jest do muzyki Lenniego Cohena z Toronto,
którego Maciek tłumaczył i śpiewał pięknie tak …
Błąd w
pieśni z Nowego Jorku „pod statuą skisły BRUD”. Pojawiają
się czemuś moi przyjaciele związani z kościołem katolickim Stachu
(werbista) i Hiacynt (redemptorysta).
„Pro Publico Bono” w numerze 23 powstało z czystej inspiracji pamiętam
jeno moment kończenia zapisu. Zawsze aktualny tekst, był używany do
monodramu w Krakowie bez komentarza i publika się nie zorientowała. A w numerze 24 przyśpiewka o babie i
farosie jest bodaj od Tadeusza Wittlina, który pojawia się w składzie
redakcji pod swoim starym pseudonimem jeszcze z Qui Pro Quo i Cyrulika
Warszawskiego Tadzio Tadzio. Stopień wojskowy wziął się z pewnej
historii wojskowej, gdzie sierżant zwracał się do Tadzia Tadzia per
podchorąży Witolin. Tadeusz Wittlin podobnie jak Jeremi Przybora
uczestniczył w Pajacu poza siecią. Mieszkał w samym centrum
Waszyngtonu Kiedyś zaniosłem mu Powerbook i próbowałem namówić na używanie
tej maszyny do pisania. Tadzio grzecznie odmówił. Powiedział wtedy:
„Kiedy już będę wiedział jak się pisze nie będę wiedział co
pisać.”
W tym samym numerze piosenka wielkanocna „Pan Tańca” jest
tłumaczeniem z angielskiego. List z biura prawnego jest oryginalny z
wyjątkiem nazwisk.
Numer 25 powstał po pobycie w
Polsce po raz pierwszy od czasu stanu wojennego. Zalim myślał, że
kiedyś jeszcze ujrzę pola malowane zbożem rozmaitem? Fraszka o czyżykach
zapewne powstała z obserwacji. W Pacewie u Jeremiego Przybory poszedłem w
czas poobiedni na druga stronę Pilicy. I gdy Jeremi słodko spał, ja łaziłem
zachwycony po łąkach i znalazłem róg kozy Amaltei. I te strofy o błędnym
tytule En Passent. Z innych utworów fraszka „Zemsta Redaktora”
jest Tadeusza Wittlina, „Zemsta Redaktorki” jest moją
odpowiedzią.
W numerze 26 wszystko z części
archiwalnej podpisanej rokiem (1933) jest Tadeusza Wittlina. Co do rybek
(tworków pisanych dla złapania rytmu właśnie pisanej muzyki) to nie mam
pewności. Dwie ostatnie na pewno są Wojtka Grzesika. Druga jest Juliana
Tuwima (z pamięci Tadzia Tadzia). W takim wypadku pierwsza rybka będzie
moja.
W numerze 27 „Modlitwa
heteroseksualisty” jest jakby dopełnieniem „Piosenki
heteroseksualisty” Jeremiego Przybory (Róża, Gencjana, Dziewanna).
Kabanet „Diagnoza” jest zapisem historyjki dr n.med. Wojtka
Grzesika z pewnej konferencji naukowej medyków. Andante appasionato to echo
przygody pewnej romantycznej pary z Wirginii, wtedy głośnej w USA. Zazdrosna
niewiasta usunęła nożem kończynę, którą widać uznała w ferworze za
najbardziej winną swego cierpienia. Może nawet nazywała się Judith Babbit?
A może jednak Lorena?
Grób Agamemnona z numeru 28 jest
zadziwieniem nad mozolnym trudem Pana Gintrowskiego, którego nieporadne rymy
gdzieś mnie dopadły na antypodach Polszczyzny. W tym też czasie wdepnąłem w
jakieś Poważne Zgromadzenia Polaków i nadziwić się nie mogłem nieudolności
działania i myślenia wspólnego, społecznego. Principia Congressorum pochodzą
z tamtych obserwacji. Fraszka o niani jest z oryginalnym podpisem sprzed
wojny: Apolinary Tonieja. Tadzio Tadzio nigdy mi nie ujawnił, kto był
autorem. Czy ma to sznyt Wieniawy? Wiem od Tadzia, że Cyrulik Warszawski
publikował utwory Bolesława Wieniawy Długoszowskiego, ale bez ujawniania
autora (oficer WP nie mógł robić niczego niewłaściwego a wypisywanie
pierduł było i jest niewłaściwe, chyba że są to e-pierduły…)
I taki był Schwanengesang. Po tej dacie zamknąłem światową część
życia i ruszyłem tak jak stałem do Kraju Ojców i Matek. Skończył się czas
sieciowej zabawy czekała Polska: do zbudowania, do objęcia, do
kochania …
I z tej Polski, z pociągu mknącego w niebyt dni najkrótszych, Was
wszystkich świątecznie (AD2008) pozdrawiam …